Ręką pisane, czyli o manuskryptach islandzkich

Kiedy czytamy współczesne wydanie Eddy lub sag islandzkich, nie jesteśmy w stanie poczuć prawdziwego wieku tych staroislandzkich tekstów. A przecież nawet wtedy, kiedy były spisywane, liczyły sobie już całkiem sporo lat.

Widząc średniowieczne manuskrypty mamy jednak wrażenie, że wiek tych tekstów zdaje się bardziej namacalny. Choć niektóre z islandzkich rękopisów pochodzą z XVII czy nawet XVIII wieku, sam fakt, że powstały czyjąś ręką, sprawia, że łatwiej jest poczuć klimat czasów sag. Rękopisy są same w sobie fascynującymi dziełami ludzkiej ręki: te grube księgi składające się ze skórzanych kart lub cienkiego papieru, z wykaligrafowanymi literami i ręcznie zdobionymi iluminacjami są przecież unikatowe. Już sama świadomość, że były to wycyzelowane, ale też bardzo cenne przedmioty, prowokuje pytania: jak powstawały i jak udało nam się je zachować do dzisiejszych czasów?

Na początek: co to za literki?

Manuskrypty islandzkie znamy pod ich zwyczajowymi nazwami własnymi, ale każdy z nich ma również sygnaturę: numer katalogowy. Składa się od z dwóch lub trzech wielkich liter, rzędu cyfr oraz czasem również skrótu “fol.” lub innych, takich jak np. “to”. Wielkie litery oznaczają przynależność do zbioru: dzięki nim możemy określić również miejsce przechowywania danego manuskryptu. Na przykład, sygnatury z literami Lbs, ÍB, ÍBR oraz JS znajdziemy w kolekcji islandzkiej Biblioteki Narodowej, z kolei skrót AM pochodzi od zbiorów Instytutu Árniego Magnússona w Reykjaviku. Biorąc sygnaturę AM 673 a III 4to możemy więc określić, że znajduje się w tych zbiorach. Warto jednak podkreślić, że istnieją też rękopisy ze skrótem SÁM: Stofnun Árna Magnússonar, czyli określającym to samo miejsce. Tu jednak kluczowa jest przeszłość samego tomu, o której piszę pod koniec tego wpisu.

Skryba to nie autor, ale…

Badając autorstwo średniowiecznego manuskryptu, zwracamy uwagę nie tylko na samego autora treści, ale równie ważny jest skryba, a – w przypadku obecności ilustracji – iluminator. Jeden rękopis może mieć wielu autorów, bo często bywały one kompilacjami różnych utwór, ale też wielu skrybów i iluminatorów, bo ci pracowali grupowo albo przejmowali pracę po kolegach. Im rękopis starszy, tym mniej znane nam są nazwiska jego autorów. Co prawda twórcy samego tekstu, tacy jak Snorri Sturlason, chętnie podpisywali się lub obwieszczali autorstwo dzieła. Widać to na przykładzie wersji Eddy Snorriego umieszczonej w Codex Upsaliensis, gdzie czytamy: “Księga ta zwie się Edda. Skomponował ją Snorri Sturlason, w takim kształcie, w jakim jest tu pokazana”.

Niestety inaczej było w przypadku skrybów czy iluminatorów. Dlaczego? W dobie średniowiecza sztuki plastyczne traktowane były jak rzemiosło, a dzieła religijne powstawały “ku chwale Boga”, więc nieskromnym było ubieganie się o posiadanie czegokolwiek, choćby praw autorskim. Choć większość manuskryptów islandzkich nie zawiera treści religijnych, główne skryptoria na Wyspie znajdowały się przy katedrach w Skálholt i Hólar, a także były częścią klasztorów, np. na Viðey czy Þingeyrar. Przepisujący księgi mnisi nie czuli potrzeby podpisywania się pod ich dziełem, bo w ich przekonaniu nie tworzyli dzieła sztuki, ale po prostu wykonywali swoją pracę. Nawet iluminatorzy nie uważali się za artystów, bo malarstwo i rzeźba były traktowane na równi ze stolarstwem czy kuśnierstwem.

Są jednak wyjątki, czyli przypadki, w których nazwisko skryby albo iluminatora pojawia się w księdze i dzięki temu jest nam bardzo dobrze znane. Przykład znajdziecie w moim filmie o manuskryptach islandzkich.

Dzięki rozwiniętym badaniom nad rękopisami, udaje się rozpoznać powtarzający się styl i rękę różnych skrybów i iluminatorów, a z braku wiedzy o ich prawdziwych nazwiskach, nadaje się im przydomki albo numery. Na przykład, uważa się, że Codex Wormianus i rękopis AM 227 fol. pisany był tą samą ręką mnicha pochodzącego z Þingeyrar. Co więcej, zauważa się podobieństwo między iluminacjami AM 227 fol. a ilustracjami wzornika Teiknibók. Tu próbuje się raczej wykazać, że autorzy tego drugiego jedynie tworzyli pod wpływem wcześniejszych ilustracji, ale nie wiadomo nawet kim byli skrybowie i iluminatorzy Teiknibók, bo rękopis powstawał na przestrzeni 150 lat.

Po lewej: iluminacja z XIV-wiecznego manuskryptu AM 227 fol., po prawej: fragment Teiknibók z XIV wieku.

AM 227 fol. znany głównie ze względu na zawartość Stjórn, islandzkiego tłumaczenia Biblii z komentarzem i pięknymi ilustracjami autorstwa Mnicha z Þingeyrar.

Przepis na manuskrypt

Średniowieczne manuskrypty islandzkie są współcześnie uznawane za cenne dzieła sztuki, ale w swoich czasach były po prostu drogimi księgami. Do ich powstania używano głównie importowanych składników: atramentu, barwników, a z czasem również papieru. Warto jednak podkreślić, że z oszczędności czy ciekawości, Islandczycy szukali lokalnych alternatyw dla luksusowych produktów ściąganych z Europy.

  • pióro: na Islandii wykorzystywano gęsie lub łabędzie. W przypadku tych pierwszych wybór był szeroki: na Wyspie żyją bowiem gęsi białoczelne, krótkodziobe oraz gęgawy. Zgodnie z zasadami pisania manuskryptów, używano lotki z pierwszego rzędu lewego skrzydła, takie bowiem uważano za najwygodniejsze dla prawej ręki – manuskrypty można było spisywać wyłącznie prawą!
  • atrament: jako sam barwnik wykorzystywano galasówkę, czyli ciecz wypływającą z narośli na dębach (galasu). Islandczycy stosowali także inne barwniki, np. czarne jagody, które dawały ciemny, bliski czerni, kolor. W przypadku atramentu czerwonego (używanego do rubrykowania) stosowano również barwniki pochodzenia naturalnego, np. krew zwierząt.
  • spoiwo: importowane spoiwa luksusowe, takie jak guma arabska, zastępowano łatwo dostępnymi białkami jaj, klejem rybnym, a nawet piwem, wodą czy uryną.
  • podłoże: średniowieczne manuskrypty pisane były na skórze cielęcej, czyli welinie (łac. vellum). Skórę pozyskiwano już na Wyspie, a najlepszą była ponoć ta pochodząca prosto z macicy, a więc od nienarodzonych zwierząt. Co ciekawe, islandzki pergamin jest o wiele ciemniejszy od kontynentalnego, bo nie wybielano go z braku odpowiednich produktów (np. wapna albo kredy). Wyjątkiem są strony Codexu Wormianus, których jasny kolor uzyskano dzięki przemywaniu go… uryną! Była to jednak rzadka praktyka, a islandzkie rękopisy ciemniały również ze względu na swój wiek i złe warunki przechowywania. W XVI wieku na Islandii pojawił się już papier, dlatego większość późniejszych rękopisów powstała na tym podłożu.

Jeśli skryba miał już wszystkie niezbędne elementy do zabrania się do pracy, musiał jeszcze zdecydować się na odpowiedni format rękopisu. Pojawiający się w wielu sygnaturach manuskryptów skrót “fol.” pochodzi od folio, czyli arkuszu pergaminu jednokrotnie złożonego, co dawało układ dwóch kart, 4 stron. Rękopisy mogły mieć jednak różne wymiary, od bardzo pokaźnych, takich jak Möðruvallabók o formacie 33,5 x 24 cm, do bardzo nietypowych, np. w przypadku Edda oblongata, jak nazwa wskazuje znacznie wydłużonej. Warto także dodać, że manuskrypty miały różną objętość; za największy z nich uważa się Flateyjarbók składający się z 225 kart.

Möðruvallabók, znany też pod sygnaturą AM 132 fol rękopis islandzki z XIV wieku. Jest to największy zbiór sag o Islandczykach w jednej księdze: zawiera 11 z nich na 189 stronach.

Od zapomnienia po dziedzictwo narodowe

Jak już wspomniano powyżej, manuskrypty islandzkie ciemniały od złych warunków przechowywania. Wbrew pozorom nie trzymano ich w bezpiecznych skarbcach katedr i kościołów, ale z czasem zapomniane leżały w kątach prywatnych domostw, gdzie niszczały od wilgoci. Przed XVII wiekiem wiele skórzanych manuskryptów zaczęto rozczłonkowywać i wykorzystywać solidny materiał do innych produktów. Niektóre karty przerabiano więc na wykroje do ubranek dla dzieci, używano ich jako usztywnienie mitr biskupich, a w skrajnych przypadkach przedziurkowano, aby zrobić z nich sito.

W XVII wieku pojawili się jednak kolekcjonerzy manuskryptów, którzy postanowili je zabezpieczyć i badać ich zawartość. Jednym z nich był biskup Brynjólfur Sveinsson, który przemierzał Islandię w poszukiwaniu najcenniejszych ksiąg. Na polecenie króla duńskiego Fryderyka III zaczął skupować je od lokalnych gospodarzy i tworzyć kolekcję, która docelowo miała znaleźć się w bibliotece królewskiej. Na szczególną uwagę zasługują okoliczności pozyskania Flateyjarbók, obecnie jednej z najcenniejszych ksiąg islandzkiego średniowiecza. Mimo wynagrodzenia pieniężnego, jej ówczesny właściciel Jóni Finnssyni niekoniecznie chciał oddać księgę w obce ręce. Brynjólfur musiał odwiedzić go osobiście w jego gospodarstwie na wyspie Flatey, a po długich namowach przekonał właściciela do przekazania rękopisu. Księga zawdzięcza swoją nazwę właśnie tej wyspie, choć w zbiorach królewskich figurowała pod łacińskim tytułem Codex Flateyensis (sygnatura GkS 1005 fol.).

Drugą ważną postacią był sam Árni Magnússon, Islandczyk stacjonujący w Kopenhadze. Przez większą część swojego naukowego życia kolekcjonował islandzkie manuskrypty, które w testamencie przekazał bibliotece uniwersyteckiej w stolicy Królestwa. Niestety dwa lata przed jego śmiercią duża część zbiorów spłonęła w pożarze Kopenhagi w 1728 roku. Rozmiar strat udało się oszacować także dzięki kopiom, które nieliczni ówcześni badacze manuskryptów wykonywali, choćby tłumacząc tekst w języku staroislandzkim na łacinę.

W zbiorach duńskich znajdowało się ponad 1000 manuskryptów, z czego większość została zwrócona Islandczykom w ramach umowy z 1971 roku. Do 1997 roku odesłano do Reykjaviku dzieła takie jak Codex Regius, Flateyjarbók oraz Lbs fragm 82 z fragmentami Heimskringli. W 2009 roku wpisano manuskrypty islandzkie na listę dziedzictwa narodowego UNESCO i są to bez wątpienia skarby narodowe Islandii. Nawet jeśli wciąż wiele z nich znajduje się Kopenhadze, duński Den Arnamagnæanske Samling przy Uniwersytecie Kopenhaskim dba o ich odpowiednie przechowywanie i włącza się do międzynarodowych badań nad rękopisami islandzkimi. Co więcej, wspomniany wpis UNESCO jest wspólnym dla Islandii i Danii.

Gdzie oglądać zdigitalizowane manuskrypty islandzkie?

  1. Handrit.is, islandzka baza danych zawierająca zbiory z różnych instytucji na Wyspie
  2. The Scaldic Project, czyli strona z wynikami międzynarodowych badań nad rękopisami islandzkimi
  3. Strona Instytutu Árniego Magnússona
  4. Baza danych Uniwersytetu w Kopenhadze

Po więcej informacji o manuskryptach islandzkich i ich historii zapraszam do wyróżnionej relacji na Instagramie, a jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o technologii powstania rękopisów średniowiecznych, odwiedźcie Zosię.

Większość informacji zaczerpnęłam ze wstępu do Heimskringli w tłumaczeniu i opracowaniu zbiorowym pod redakcją prof. Anny Waśko i prof. Jakuba Morawca, Księgarnia Akademicka 2021.

Cały świat w jednej księdze

autor: Snorri Sturluson
tytułHeimskringla
tłumaczenie: dr Grzegorz Bartusik, dr Remigiusz Gogosz, prof. Jakub Morawiec, dr Renata Leśniakiewicz-Drzymała, dr Joanna Srholec-Skorzewska, dr Marta Rey-Radlińska, prof. Anna Waśko
rok: 2021
wydawnictwo:  Księgarnia Akademicka

Hemskringla bierze swoją nazwę od pierwszych słów jednego z manuskryptów – kringla heimsins – które oznaczają “krąg świata”. W dziele Snorriego faktycznie odbija się cały świat, przynajmniej ten skandynawski.

Grupa polskich badaczy i badaczek specjalizujących się w historii i literaturze nordyckiej oddaje w nasze ręce najnowsze, a właściwie pierwsze pełne i tak solidnie opracowane, polskie tłumaczenie kroniki Snorriego Sturlusona. Wydanie składa się z czterech tomów: pierwszy to wstęp zarysowujący kontekst historyczno-kulturowy powstania dzieła, a trzy pozostałe to już sama treść Heimskringli opatrzona wyjaśnieniami.

Spisana około roku 1225, Heimskringla to najlepszy znany nam zbiór sag królewskich, opowiadających dzieje królów norweskich. Tak naprawdę jej akcja dzieje się nie tylko w Norwegii, ale też w Szwecji, Danii, a nawet w Anglii. Ze względu na specyfikę tekstu i jej wyjątkowe miejsce w literaturze nordyckiej, jeśli nie światowej, poniższy tekst nie ma na celu zachęcenia czytelnika do zapoznania się z najnowszym wydaniem Heimskringli (jest dla mnie oczywiste, że księga jest lekturą obowiązkową dla miłośnika Północy). Zamiast tego, postanowiłam wypunktować, dlaczego tę publikację powinien mieć na swojej półce każdy miłośnik Islandii.

  1. Autor Heimskringli był Islandczykiem

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.

Choć pisał Heimskringlę dla norweskiego króla, co samo w sobie budzi kontrowersje wokół wiarygodności kroniki i obiektywizmu samego autora, nie można zapomnieć, że Snorri Sturluson mieszkał się na Islandii. Poza tym, że był poetą i kronikarzem, pełnił na Islandii różne stanowiska polityczne, w tym dwukrotnie był głosicielem praw na Althingu. Był sprawnym politykiem również w sprawach zagranicznych. Popierał plany Haakona IV dotyczące podporządkowania Islandii władzy Norwegii. ale kolaboracja nie wyszła mu na dobre, bowiem został ofiarą spisku i z rozkazu króla został zamordowany.

We wprowadzającym tomie wydawnictwa znajdziemy więc sporo informacji na temat autora Heimskringli, nie tylko w pierwszej części z jego biografią, ale też we fragmentach poświęconych innym dziełom literackim autora, takim jak Edda Snorriego oraz wykorzystywanych przez niego źródłach podczas pracy nad kroniką norweską.

2. We wstępie przeczytamy sporo o literaturze staroislandzkiej

Pierwszy tom to tak naprawdę kompendium wiedzy na temat zachowanych przykładów literatury obszaru nordyckiego doby średniowiecza. Poza obszernym opracowaniem historii samej Heimskringli,  tłumacze i tłumaczki dokonują również analizy mitografii, poezji skaldycznej oraz sag islandzkich.  Część poświęcona Eddom: poetyckiej oraz prozaicznej (tzw. Eddy Snorriego) to świetna okazja, by przypomnieć sobie te kluczowe dla średniowiecznej literatury skandynawskiej dzieła, natomiast rozdziały omawiające poezję przygotowują czytelnika do licznych ustępów wierszowanych w treści samej Heimskringli. Dzięki wstępowi czytelnik lub czytelniczka może zagłębić się również w świat islandzkich manuskryptów, co pomaga wyobraźni: mając w rękach współczesną książkę z papieru i sklejaną okładką warto uświadomić sobie, że pierwsze wersje omawianych tekstów spisywano atramentem na pergaminie lub skórze, a niektóre z rękopisów były pięknie ilustrowane i oprawiane w bogato zdobione okładki z herbami właścicieli konkretnych ksiąg lub symbolami skryptoriów, w których powstawały.

Strona rękopisu Heimskringli, źródło: Wikipedia

3. Opisane w Heimskringli wydarzenia również dotyczą Islandii

Choć Heimskringla traktowana jest w Norwegii jako dzieło narodowe, a jej głównymi bohaterami są królowie norwescy, nie można zapomnieć, że opisane w niej wydarzenia historyczne dotyczyły Islandii. Autor spisuje Heimskringlę jeszcze w tzw. epoce Sturlungów (nazwa wywodzi się od jednego z głównych rodów Islandii, do którego nota bene należał sam Snorri Sturlason), ale polityczne działania, których również był udziałem, doprowadzają do podpisania unii islandzko-norweskiej. Mała wysepka na Morzu Atlantyckim przechodzi wówczas z okresu wojen domowych (1220–1262) do momentu przejścia pod panowanie króla Norwegii w 1262 roku.  Snorri odwołuje się zresztą do Islandii, chociażby w sadze o Olafie, gdzie wspomina o landvættir, czterech strażnikach Wyspy.

4. Jest to po prostu pięknie wydana pozycja

Na koniec warto dodać, że Heimskringla to po prostu kawał dobrej literatury, w dodatku świetnie wydanej (wyrazy uznania należą się autorowi projektu okładki, Pawłowi Sepielakowi). Jej unikatowość wynika z lekkiego pióra samego Snorriego, ale też literackich walorów zawartej w treści poezji czy opisów. Współczesne tłumaczenie oddaje ducha tekstu Snorriego, a jednocześnie pisane jest w sposób odpowiedni dla każdego rodzaju czytelnika: od badacza naukowego, po ucznia, przez laika i amatora. Nie tylko przypisy i odwołania do prac naukowych badaczy z całego świata, ale też graficzne opracowanie Heimskringli wydanej przez Księgarnię Akademicką poszerzają horyzont czytelnika lub czytelniczki. Zawarte we wstępnym tomie drzewa genealogiczne, mapy oraz kalendarium pozwalają na uporządkowanie wiedzy i znacznie ułatwiają lekturę, szczególnie, że większość nazw własnych i geograficznych podano w wersji oryginalnej, chyba że tradycyjnie posiadają swoje polskie odpowiedniki.

Zachęcam więc do lektury każdego z Was, smakowania islandzkiego tekstu tom po tomie i zapoznania się z najnowszym tłumaczeniem Heimskringli, której wydanie znacznie ułatwia wejście w średniowieczny świat sag.

Za swoje egzemplarze serdecznie dziękuję prof. Jakubowi Morawcowi, redaktorowi tomów i tłumaczowi fragmentów poezji.

W cieniu fiordu i męża

Wykształcona w Kopenhadze malarka wraca do swojego kraju jako kaletniczka i żona lekarza oraz polityka. Choć wielka kariera jej męża nie ułatwia pracy artystycznej, nie odkłada swoich marzeń pomimo sporej gromadki dzieci.

W cyklu poświęconym malarstwie islandzkim wraz z Agnes Á. Bikowską przypominamy mniej znane islandzkie artystki. Dzięki tłumaczeniu fragmentów książki Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim) autorstwa Hrafnhildur Schram, poznajemy życie i twórczość “ukrytych” kobiet w malarstwie islandzkim. Po dłuższej przerwie wracamy z tekstem o kolejnej islandzkiej artystce, Þuríður Jakobsdóttir Kvaran.

Þuríður Jakobsdóttir urodziła się 14 maja 1865 roku na farmie Sveinstaðir w Húnaþing na północy Islandii. Jej rodzicami byli Jakob Helgason, kupiec oraz Kristín Jónsdóttir, która zmarła prawie miesiąc po narodzinach malarki. Jako dwuletnia dziewczynka, Þuríður została przeniesiona do Steinnes i tam dorastała. Natomiast w roku 1881, w wieku 16 lat, została wysłana do Kopenhagi pod opiekę ciotki, Sigríður Helgadóttir.

Sigríður była dyrektorką szpitala Frederikshospital przy ulicy Bredgade. W tym szpitalu w roku 1845 zmarł islandzki poeta Jónas Hallgrímsson, a obecnie znajduje się tam Duńskie Muzeum Sztuki i Wzornictwa. Dom Sigríður Helgadóttir był otwarty dla islandzkich studentów uczących się w Kopenhadze, wśród nich byli m.in. Hannes Hafstein, Bertel Þorleifsson i Einar Hjörleifsson.

Rysunek samowara, szkolne zadanie Þuríður.

W Kopenhadze Þuríður studiowała malarstwo w jednej z wielu szkół przeznaczonych wyłącznie dla kobiet. Nauczyła się tam również kaletnictwa i pozostawiła po sobie piękne wykonane przedmioty ze skóry, takie jak np. oprawy albumów fotograficznych. Dzięki rozwijaniu swoich umiejętności rzemieślniczych, rozpoczęła współpracę m.in. ze sklepem towarowym Magasin du Nord, położonym przy Kongens Nytorv. Interesowała się również kobiecym islandzkim strojem narodowym i przed powrotem na Islandię uszyła sobie go na podróż. Wykonała również islandzki strój narodowy, który aktorka Soffía Guðlaugsdóttir ma na sobie na portrecie autorstwa Sigríður Sigurðardóttir. Obraz jest w posiadaniu Islandzkiego Teatru Narodowego i można go zobaczyć w Sali Kryształowej.

W roku 1893 Þuríður wróciła do Islandii i osiedliła się w Vopnafjörður, w tym samym miejscu, gdzie jej ojciec uczył się na kupca. W kolejnym roku namalowała pejzaż ukazujący widok na fiord, z domami, które udało się zidentyfikować. Mały dom po lewej to warsztat Vilhelma Sigurðssona Beykisa, a obok stoi stary budynek, w którym zginął mężczyzna. Następny dom to magazyn wełny i mięsa. Dalej znajduje się inna przechowywalnia mięsa, a dom z flagą to spichlerz. Szary dom po lewej stronie to dom Jörgena Pétura Guðjohnsena. Duży dom pełnił funkcję lokalnego “centrum handlowego” i mieszkał tam kierownik sklepu, a na prawo od niego jest dom z soloną rybą. Następny szary dom był karczmą, ale spłonął. Mały czerwony namiot na końcu domu z soloną rybą nazywał się Horngrýti i był wynajmowany mieszkańcom Wysp Owczych. Szary dom po prawej stronie to dom Ólafura Járnsmið Jónssona. Po drugiej stronie fiordu widać farmy, a po prawej stronie rozlega się już widok na Krossavík. Obraz przekazała do kolekcji Islandzkiego Muzeum Narodowego córka malarki, Hjördís S. Kvaran.

Þuríður Jakobsdóttir Kvaran, Vopnafjörður, ok. 1894

Inny obraz olejny namalowany przez Þuríður ukazuje dzielnicę Kvosin w Reykjavíku jest to jednak kopia starszego dzieła ukazująca to miejsce jeszcze przed urodzeniem Þuríður. Warto porównać go z obrazem Þóry Pjetursdóttir Thoroddsen, wykonanym z tego samego miejsca.

Þuríður Jakobsdóttir Kvaran, Reykjavik, 1850-1860

W 1895 roku Þuríður  wyszła za mąż za Sigurðura Hjörleifssona, lekarza, którego poznała w Kopenhadze. Ze względu na pracę męża, często się przeprowadzali, mieszkali m.in. w Akureyri (w latach 1904 – 1912),  w Reyðarfjarðarhérað  w Fiordach Zachodnich (1913–1928) oraz w Reykjavíku. Mieli razem pięcioro dzieci. Najstarszym był Jakob, następnie Elísabet Kristín, która zmarła młodo, Hjördís, Einar oraz Eiður.

Þuríður z mezem Sigurðurem Kvaranem.

Po przeprowadzce do Eskifjörður (Fiordy Wschodnie), Þuríður poświęciła się głównie kaletnictwu, ale starała się również malować, głównie ze względu na ćwiczenie ręki. W tym okresie malowała głównie kwiaty, żeby ćwiczyć się w łączeniu kolorów. W Eskifjörður mieszkali 15 lat. Zimą przędła (szyła wszystkie ubrania dla swoich dzieci), a latem zbierała zioła na barwniki do farb. Córka Þuríður, Hjördís S. Kvaran uważała, że matka nie miała wystarczająco dużo czasu dla swoich dzieci z powodu swojej pracowitości, a przede wszystkim kaletnictwa.

Sigurður był nie tylko lekarzem, ale też angażował się w politykę. Podczas pobytu w Akureyri zasiadał w radzie miasta (1906–1912) oraz w zarządzie Landsbankinn (1909–1912) i Íslandsbanki (1911–1914). Był również członkiem Althingu w latach 1908–1911, a nawet drugim wiceprezydentem w 1923 roku.  Ásdís Kvaran (ur. 1938), wnuczka Þuríður, opowiadała, że babcia sama nie zawsze czuła się dobrze w Eskifjöður, gdzie jej mąż był zaangażowany w politykę i to znajdowało odbicie w domu. Þuríður miała depresję szczególnie po śmierci swojej starszej córki, Elísabet Kristín w roku 1905. Być może miało to także wpływ na jej pracę twórczą, ale nie zachowało się tyle dzieł Þuríður, aby ocenić jej efektywność w tych latach. Zmarła w Reykjavíku w 1937 roku.

Podobnie jak bohaterka poprzedniego tekstu, Þóra Jónsdóttir, Þuríður Jakobsdóttir Kvaran była z wykształcenia malarką, ale wykorzystywała swój zmysł i warsztat artystyczny do tworzenia rzemiosła. Pomimo pozostawienia po sobie kilku obrazów (przekazanych przez potomków Muzeum Narodowemu), zarabiała jako kaletniczka, co po raz kolejny dowodzi, że Islandia nie była w tym czasie gotowa na kobietę-malarkę, która mogłaby utrzymywać się z malowania obrazów. Rękodzieło tradycyjnie przypisane było kobietom, przez co też islandzkie artystki łatwiej mogły spełniać się w tego typu pracy artystycznej.

Brytyjska historyczka sztuki Rozsika Parker badała spadający wskaźnik kobiecego rękodzieła na przestrzeni wieków, w tym związek między haftem a kobiecością. Zwraca uwagę, że w średniowieczu zarówno kobiety, jak i mężczyźni zajmowali się projektowaniem i haftowaniem drogich ubrań dla monarchii i kościoła. W XVIII wieku hafciarstwo było już postrzegane jako zawód kobiecy, a na przełomie XIX i XX wieku rękodzieło, czy to haftowane przez kobiety z wyższych klas, czy przez kobiety z klasy robotniczej, dla których ogólnie szycie było pracą bardzo nisko płatną i nie było już uważane za dzieło sztuki, ale za usługę.

W epoce wiktoriańskiej było to szczególnie widoczne, ale wraz z nadejściem ruchu takiego jak Arts and Crafts, które wyniosły prace ręczne na wyższy poziom, haft poprawił swoją pozycję. W oczach historyczki sztuki haft mimo wszystko może działać jako rodzaj kobiecego sposobu okazania solidarności do ekspresji i zatarcia granicy między sztuką a rzemiosłem.

Þuríður Jakobsdóttir Kvaran jest niestety wciąż mało znaną artystką na Islandii. Reprodukcje jej prac trudno znaleźć nawet w zbiorach sarpur.is, a przekazane Muzeum Narodowemu dzieła nie zostały najwyraźniej skatalogowane w kolekcji zdigitalizowanej. Na podstawie kilku reprodukcji znajdujących się w cytowanej tutaj książce można jednak zauważyć, że artystka miała dobry warsztat i wyczucie kolorów, jednak z brakowało jej możliwości na pełne rozwinięcie skrzydeł, przez co jej kompozycje malarskie odbiegają od kunsztu prac kaletniczych, takich jak te:

Wszystkie informacje i cytaty pochodzą z książki Hrafnhildur Schram, Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim), 2005, przekł. Agnes Á. Bikowska

O tłumaczce:
Agnes Á. Bikowska ukończyła etnologię w Polsce oraz Íslenska sem annað mál na Iniwersytecie Islandzkim, obecnie studentka studiów magisterskich na kierunku Þýðingafræði. Mól książkowy, tłumaczka-hobbistka i pasjonatka języka islandzkiego.

Rozprawa z feminizmem

autorka: Steinunn Sigurðardóttir
tytułKobiety z klasą
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2021
wydawnictwo:  Mova
liczba stron: 224

Maria Hólm jest islandzką wulkanolożką w średnim wieku, po rozwodzie i wciąż zakochaną w młodzieńczej miłości, odnoszącą sukcesy w zawodzie, ale niezbyt docenianą wśród kolegów z pracy.

Gemma to Włoszka o pięknym wyglądzie i sposobie poruszania się, obdarzona wielkim darem do przykuwania uwagi, ale mniejszym do przekonywania. Spotykają się wzrokiem w samolocie z Keflaviku do Paryża, a jednak to przypadkowe spotkanie jest jakby z góry zaplanowane. W paryskim słońcu okazuje się, że Gemma od dawna obserwuje Marię i ma wobec niej wielkie nadzieje i konkretne plany.

Gemma, wojująca feministka o bardzo radykalnych poglądach na odsunięcie mężczyzn od władzy, proponuje Marii Hólm spółkę, pragnąc wciągnąć ją w projekt stworzenia wyspy-państwa, w którym kontrolę przejmują kobiety i które traktują mężczyzn niemal jak niewolników. Ta utopijna wizja, zakrawająca trochę o fabułę polskiego filmu „Seksmisja” ma ponoć wynikać z przekonania Włoszki o tym, jak idealnym miejscem dla kobiet jest Islandia. Maria, z trzeźwym naukowym podejściem, od początku wyraża sceptyczne podejście do planu, nie tylko dlatego, że lubi mężczyzn i nie jest ich wrogiem, jak też znając realia sytuacji islandzkich kobiet.

(…) – Poza tym to właśnie ta premier posprzątała syf, jakiego narobili islandzcy faceci. Islandczycy mieli też pierwszą kobietę prezydenta, wybraną w wyborach powszechnych, i ona też nie była zwyczajną zamężną kobieta, jak każe tradycja, lecz samotną matką adoptowanej córki. To było bardzo postępowe ze strony twojego nielicznego narodu. I Bjork jest oczywiście Islandką. Islandzkie kobiety są niebywale mocarne, ciężkie warunki życia uczyniły z nich prawdziwe supermenki. I oto ty tu jesteś, prawdziwa islandzka supermenka.

– Tym trzem kobietom niczego nie brakuje. Sama je podziwiam, ale nie pozwalaj sobie nawet marzyć, że Islandki są choć trochę inne niż pozostałe kobiety na świecie.

Zdecydowanie ważnym jest to, że pisarka jest Islandką. Dla nas, tak jak Gemmy, Islandia to niemalże raj dla kobiet, a jednak w wywiadach, jak i samej książce Steinunn wielokrotnie podkreśla, że wiele jeszcze w społeczeństwie islandzkim jest do zrobienia i nawet jeśli powieść „zwiastuje” nadejście kobiety-premier na Islandii – Katrín Jakobsdóttir – nie jest to przecież pierwsza kobieta u władzy na Wyspie. Tym samym nowoczesne społeczeństwo z dobrze rozwiniętą debatą na temat równości płci jest tylko zachętą do zrobienia rachunku sumienia: czy skoro nawet w takich krajach kobiety wciąż nie są opłacane tak samo jak mężczyźni, to czy eksperyment Gemmy ma szansę na naprawienie świata?

Powieść Steinunn Sigurðardóttir to rozprawa z feminizmem, prezentująca dwa oblicza tego ważnego dla współczesnego świata kierunku myślenia. Gemma nienawidzi mężczyzn, chce się ich pozbyć, a męską seksualność, prowadzącą również do zapładniana kobiet, traktuje jak największe zło tego świata. Sama jednak skrywa w sobie tajemnicze, które czynią ją postacią bardziej intrygującą i wielopoziomową, a jednak czytelnik nie dowiaduje się ostatecznie, co dokładnie sprawiło, że stała się tym, kim się stała.

Maria Hólm z kolei reprezentuje bardziej opanowany, rozumowy stosunek do równości płci. Choć żyje bez mężczyzny, tęskni za nim, a niespełnione macierzyństwo chodzi za nią pomimo sukcesów na polu naukowym. Nie jest to typowa kobieta sukcesu, która stawia życie zawodowe ponad rodzinę, po prostu tak ułożyły się jej losy, że mąż ją zostawił, choć może przepracowanie miało z czym coś wspólnego. Nie unika jednak kontaktów z innymi mężczyznami, a adorowanie z ich strony i możliwość „podobania się” na tym etapie życia zaczyna na nowo rozpalać ją do działania. Największą pasją w jej życiu są jednak wyłącznie wulkany, którym poświęca każdą wolną chwilę i większość energii. Pomimo renomy i ważnych odkryć (które jednak zostały wpisane na konto jej współpracowników), pozostała bardzo skromna i pewna, że wszystko, co osiągnęła w nauce wynika z pracy zespołowej.

Zacznijmy od ciebie i twojego stanu charakteryzującego płeć żeńską, który ułatwia mężczyznom zabawę, mającą na celu uniemożliwienie rządzenia światem: kiedy kobieta zajmuje się czymś ważnym, nie demonstruje tego i stąd nikt inny o tym nie wie. A jeśli facet robi coś, co może jest ważne, a może nie, rozdyma się na świat i krzyczy: „Kukuryku!” niczym napalony kogut w stadzie kur.

Choć Gemma jest przerysowaną fanatyczką, z tej satyry na radykalne feministki nie wynika jednak, żeby wszystkie jej opinie i sądy były niezgodne z prawdą. W Marii mogłoby przejrzeć się wiele ambitnych kobiet, które od lat zadają sobie pytanie, dlaczego za włożenie takiej samej (lub większej) pracy wciąż opłacane są gorzej od mężczyzn. I dlatego to właśnie one muszą rezygnować z dalszej kariery ze względu na dziecko, chorobę bliskich i obowiązki domowe. Gemma zasadza w nas różne wątpliwości,  bo czy nie jest tak, że świat rządzony przez toksycznych mężczyzn głodnych władzy zaczyna rozpadać się na kawałki, prowadzi do powiększania różnic społecznych, pogarszania problemów ekologicznych i tym podobnych? Czy uda nam się udowodnić, że to wina mężczyzn? Tylko wtedy, jeśli kobiety doszłyby do władzy na kolejnych kilkaset lat i miały szansę zaprezentować swoją wizję rządzenia światem. Nie wiadomo przecież jednak, czy eksperyment Gemmy się powiedzie i czy jej wielka misja zjednoczenia kobiet w ważnym celu się zrealizuje.

Ale pewnie wcale nie chodzi o wielką misję. Maria ostatecznie zostawiona zostaje z zupełnie inną, prywatną i mniejszą misją, która paradoksalnie doprowadzi ją do życia w wyłącznym towarzystwie kobiet: przeprowadzki do mamy i babci. A jednak rozwój wydarzeń w sposób tajemniczy rozmywa się i czytelnik traci już jakiekolwiek rozeznanie w tym, kto miał rację. Bo może nie miał jej nikt?

To już druga powieść Steinunn wydana na rynku polskim, która opowiada o kobietach, choć w odróżnieniu od „Farmy Heidy” fikcyjna. Mimo to można zauważyć, że pisarkę interesują silne kobiety o mocnych charakterach, które świadomie wybierają życie w samotności, co przekłada się na ich niezależność i możliwość decydowania o sobie. Tak być może dałoby się zdefiniować tytułowe kobiety z klasą. Czym jest klasa? Nie tylko nienagannym sposobem poruszania się i wypowiadania, schludnym wyglądem i urokiem osobistym, ale taką autentyczną pewnością siebie, której nie wolno mylić z wywyższaniem się ani poczuciem wyjątkowości. Kobiety z klasą to kobiety stanowcze, ale nieuparte, dystyngowane, ale nie przesadnie wypielęgnowane, mądre, ale nie przemądrzałe, a przede wszystkim wolne, ale nie swawolne.

Czy “Kobiety z klasą” to faktycznie rozprawa z feminizmem? Na pewno nie jest to książka dająca odpowiedzi, bo w gruncie rzeczy to tylko fikcyjna opowieść o kobietach, które zmagają się z różnymi wizjami kobiecości i oczekiwaniami wobec samych siebie. A jednak warto przeczytać najnowszą powieść Steinunn Sigurðardóttir, bo nawet jeśli nie rozwija czy zamyka wątków utopijnego planu Gemmy czy życia prywatnego Marii, jest interesującą opowieścią o dzielnych, niezależnych kobietach, pełnych energii jak islandzkie wulkany i idących po swoje w tym wciąż patriarchalnym świecie.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Mova.

Jak lawa


Katla

tytuł oryginalnyKatla
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2021

Według islandzkich legend wulkan Katla zawdzięcza swoje imię czarownicy, która po zdemaskowaniu jej zbrodni rzuciła się w rozpadlinę lodowca pokrywającego dzisiejszy krater.

W serialu Katla rozpadlina staje się natomiast wylęgarnią przypominających ludzi istot oblepionych pyłem wulkanicznym i gliną. Pierwsza z nich, wychłodzona i strudzona wędrówką z wnętrza wulkanu do miasta, przedstawia się jako Gunhild, Szwedka, która pracowała w lokalnym hotelu 20 lat temu. Jej pojawienie się trudno jednak wytłumaczyć, bo nie dość, że osoba o tej samej tożsamości mieszka w Uppsali, to rzekoma Gunhild wygląda dokładnie tak samo jak dwie dekady temu…

Nie jest to jednak główny problem miasteczka Vík, które opustoszało przez trwającą od roku erupcję wulkanu. Czarne od sadzy, skażone trującymi gazami, stanowiące poważne zagrożenie dla zdrowia jest jednak wciąż zamieszkane przez kilkoro osób, które nie chciały wyprowadzić się do stolicy. Niewielka lokalna społeczność została mocno dotknięta przez wybuch Katli: żona głównego policjanta Gísliego (Þorsteinn Bachmann), Magnea (Sólveig Arnarsdóttir) traci płuca przez trujący pył i ma niewielkie szanse na przeżycie raka, z kolei Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð) nie może pogodzić się ze stratą siostry, Ásy, która zaginęła podczas akcji ewakuacyjnej turystów na początku erupcji wulkanu. Jej ojciec, Þór (Ingvar Sigurðsson) próbuje pocieszać chorującą na załamanie nerwowe córkę, jednocześnie niosąc ciężar utraconej miłości. Natomiast mąż Grímy, Kjartan (Baltasar Breki Samper) dość ma już żałoby swojej żony i chciałby zacząć od nowa.

To smutne, choć dość już pogodzone ze swoim losem miasteczko zaczynają nawiedzać osoby, które zbyt dobrze przypominają bliskich. Zaginiona Ása (Íris Tanja Flygenring) nagle odnajduje się pokryta czarną mazią, ale zdaje się nie być tą samą osobą, co rok temu. Z Uppsali przyjeżdża 40-letnia Gunhild, której pojawienie się jej młodszej wersji nakazuje zmierzyć się z przeszłością i odsłonić skutki swojego dawnego pobytu na Islandii. Z Reykjaviku przyjeżdża geolog Darri (Björn Thors) w celu zbadania dziwnie zachowującego się wulkanu Katla, na miejscu jednak spotka go coś, co pozwoli wątpić w naukowe wyjaśniania spraw tego świata.

Z każdą kolejną postacią z czarną skorupą na skórze atmosfera zaczyna się zagęszczać. Kim są przybysze i czy na pewno wskrzeszonymi zmarłymi? Czy to nasze lepsze wersje z przeszłości, a może tylko wizja tego, jakimi chcielibyśmy być? Pod koniec sezonu stosunek “kopii” do “oryginałów” każe głównym bohaterom zadać sobie pytanie: kto jest kim i kto powinien pozostać, jeśli świat jest za mały na nas dwóch.

Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð), źródło: filmweb.pl

Po ogromnym sukcesie seriali W pułapce oraz Valhalla Murders, Netflix wypuszcza kolejną produkcję islandzką autorstwa najbardziej rozpoznawalnego za granicą reżysera z Islandii, Baltasara Kormákura. Mający na swoim koncie megahity kinowe i cenione na Wyspie projekty, Islandczyk daje nam tym razem produkcję firmowaną jako science-fiction mieszane z horrorem. Abstrahując od tego, że ostatnia scena sezonu przypomina jak wziętą z filmów typu Zombieland, nie jest to dreszczowiec czy thriller, a tym bardziej horror.

Czarny piasek plaży w Mýrdal, burze piaskowe czy ciemność podlodowcowych jaskini, a tym bardziej przybywające znikąd tajemnicze istoty nie budują napięcia, bo pomimo świetnych zdjęć, muzyki i cięć serialowi brakuje dobrze skonstruowanej fabuły. Niby wątki pobocznych bohaterów połączone są z historią głównej postaci, jednak wyjaśnienie tych powiązań następuje późno i przez dłuższy czas oglądania serialu widz drapie się po głowie, o co tak właściwie w tej historii chodzi.

———————————–Spoiler———————————–

W połowie sezonu dostajemy pierwsze sygnały: właścicielka hotelu, Rakel (Birgitta Birgisdóttir), dorabiająca również jako wróżka, przestrzega przed wulkanicznymi postaciami. Opowiada historie o ukrytych ludziach (huldufólk, z nieznanego mi powodu tłumaczone jako “tajny lud”), który przysyłali mieszkańcom ziemi “odmieńców”, ostatecznie przynoszących kłopoty i zgubę. Sugeruje się więc, że przybysze spod lodowca to odmieńcy, którzy – tak jak według legend z XIV czy XVII wieku – mogą doprowadzić do śmierci przyjmujących ich z ufnością ludzi. Jej opowieść zdaje się nabierać sensu dopiero wtedy, kiedy naukowcy odkrywają niezwykłe właściwości skał leżących na dnie szczeliny wulkanu. Wówczas dochodzi się do wniosku, że odmieńcy przybywają z misją: mają sprawić, aby ich bliscy odnaleźli spokój albo przemyśleli swoje życiowe wybory,

Po wielkiej kampanii promującej najnowszy serial Netflixa, nie miałam szczególnych oczekiwań, ale wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Premierę zgrano z islandzkim świętem narodowym 17 czerwca, dzięki czemu dużo mówiło się o nowej produkcji również przy tej okazji. Być może właśnie dlatego oglądałam pierwszy sezon z przekonaniem, że jest to laurka wystawiona Islandii i jej krajobrazom. Pod względem filmowego mise en scène, serial Katla ma wszystkie cechy filmu, który można z przyjemnością oglądać dla samych krajobrazów. Tych, którzy oczekują estetycznych przyjemności muszę jednak przestrzec, że to również film wizualnie brutalny.  Łączy w sobie cechy filmu katastroficznego (miasto-widmo pozbawione przyszłości), gore horroru (szczególnie jedna scena podrzynania gardła, ale też opowieści o odcięciu papudze skrzydeł nożyczkami) oraz fikcji o Supermanie, który niczym kosmita rodzi się z meteorytu pochodzącego z obcego układu słonecznego.

źródło: filmweb.pl

Czy warto obejrzeć Katlę? Według mnie ten serial jest jak lawa: gorący hit sezonu, porywający naszą wyobraźnię, a jednak z czasem oglądania przybierający szarobury kolor i nieokreślony kształt bez wyrazu. Jeśli Katla miałaby jednak być dla Was jedyną okazją do przybliżenia sobie choćby odrobiny islandzkiego folkloru, to warto. Islandzkie wierzenia ludowe wciąż mało znane są polskiemu czytelnikowi, na pewno nie tak jak sagi. Pomimo popularności książek Aldy Sigmundsdóttir, większość legend z Islandii wciąż pozostaje do odkrycia. I właśnie dlatego warto obejrzeć tę dość przegadaną produkcję Netflixa, bo pokazuje mroczną wersję historii o elfach, niedawno dość cukierkowo zacytowanych w innym filmie z tego samego portalu.

DZIEŃ ISLANDZKI 2021

Utulę Thule zaprasza na 9. edycję Dnia Islandzkiego, spotkania związanego z islandzkim świętem narodowym obchodzonym 17 czerwca.

W tym roku spotykamy się dokładnie w dniu islandzkiego święta, a tegoroczny program skupia się przede wszystkim wokół islandzkiej KULTURY.
Już po raz drugi spotykamy się on-line na rozmowach i wystąpieniach bardzo interesujących gości i gościn z różnych miast europejskich.

Bądźcie z nami! Transmisja odbędzie się na Facebooku oraz stronie wydarzenia.

PROGRAM

 

Emiliana Konopka (Utulę Thule) – Czy Islandia była duńską kolonią? Kilka słów o malarstwie pejzażowym

 
17 czerwca Islandia obchodzi symboliczną rocznicę stania się republiką w 1944 roku. Data ta jest istotną nie tylko ze względu na przypieczętowanie niepodległości Islandii, ale też dla tworzenia “islandzkości” i tożsamości narodowej. Jak ten proces wyglądasz w sztuce? W krótkiej prezentacji islandzkiego i duńskiego malarstwa pejzażowego zaprezentuję różne wizje Islandii XIX i XX wieku.
 
🗣 o prelegentce:

Emiliana Konopka – absolwentka historii sztuki oraz skandynawistyki, autorka strony o Islandii Utulę Thule (www.utulethule.pl). Współredaktorka tomu „Antologia naukowa. Islandia: Język. Naród. Natura”. Wieloletnia miłośniczka islandzkiej kultury i sztuki, poświęca jej zgłębianiu teksty naukowe oraz popularnonaukowe. Stypendystka MKiDN „Kultura w sieci”, w ramach którego realizowała swój projekt UTULĘ THULE MÓWI O SZTUCE PÓŁNOCY. Obecnie doktorantka na Uniwersytecie Gdańskim, bada relacje między sztuką młodopolską a sztuką skandynawską przełomu XIX i XX wieku.

 

Klaudia Gargaś (Po Islandzku: Klaudia Gargaś) – Czy współczesny język islandzki wciąż jest czysty? O puryzmie językowym

Mówi się, że Islandczycy dbają o swój puryzm językowy. Rada Języka Islandzkiego dba o zamienniki dla słów pochodzenia obcego, starając się szukać propozycji brzmiących i odmieniających po islandzku. Jak Islandczycy odnoszą się do tych propozycji? Czy używają języków obcych w slangu? Czy anglicyzmy nie stały się bardziej popularne w ostatnich latach?

 

🗣 o prelegentce:


Klaudia Gargaś – od prawie pięciu lat mieszka na Islandii, krótko po przeprowadzce zaczęła uczyć się języka islandzkiego i chętnie dzieli się swoją wiedzą z innymi. Prywatnie mama dwóch dziewczynek, w których płynie krew zarówno polska, jak i islandzka, oraz żona Islandczyka.

 

Katarzyna Płachta (Jigsknits // sweaters and accessories) – Islandzka wełna i rękodzieło podbijają świat

W czasie pandemii wiele osób wróciło do robienia na drutach i odkryło islandzką wełnę. Z Lopi dziergają rękodzielnicy na całym świecie, a także maszyny w Chinach, skąd produkty trafiają do mniej uważnych turystów odwiedzających Islandię. Boom ten sprawił, że niektóre typy włóczki i część kolorów pozostają niedostępne. Czy islandzka wełna ma szansę podbić świat? Co jest w niej takiego wyjątkowego? O tym porozmawiamy z Katarzyną Płachtą, właścicielką firmy Jigsknits.

 

🗣 o prelegentce:

Katarzyna Płachta – dziewiarka i projektantka wzorów. Z islandzkiej wełny dzierga od 2015 roku, początkowo na Islandii, później w Polsce, a obecnie w północnych Włoszech. Jest właścicielką polsko-włoskiej firmy Jigsknits, która sprzedaje ręcznie robione swetry
i akcesoria z islandzkiej wełny.
Wzór na zdjęciu: Vetur zaprojektowany przez Védís Jónsdóttir
 
 

Dr Remigiusz Gogosz, dr Jakub Morawiec, dr Renata Leśniakiewicz-Drzymała, dr Joanna Srholec-Skorzewska, dr Marta Rey-Radlińska, prof. Anna Waśko – Snorri Sturluson i jego „Heimskringla”. Wokół nowego tłumaczenia

 
31 maja br. nakładem Księgarnia Akademicka ukazały się cztery tomy “Heimskringli” Snorriego Sturlusona w nowym tłumaczeniu. Część zespołu translatorskiego zgodziło się opowiedzieć o pracy nad nowym wydaniem. Skupimy się także na postaci Snorriego i treści Heimskringli.

🗣
o gościach:

Tłumacze i tłumaczki są badaczami i badaczkami historii i kultury staroskandynawskiej, współpracują z wiodącymi uczelniami w kraju i za granicą, m.in. Uniwersytetem Śląskim oraz Uniwersytetem Jagiellońskim.
 
 

Kaśka Paluch i Magda Łukasiak (Noise From Iceland) – SZUM: Jak brzmi Islandia?

Kaśka nagrywa brzmienia Islandii – gejzery, wodospady, wulkany i lodowce – poszukując odpowiedzi na pytanie “jak brzmi Islandia?”. Rozmawia z mieszkańcami wyspy o ich emocjonalnej relacji z naturą i o ich ulubionych brzmieniach. W efekcie powstała pierwsza w historii dźwiękowa mapa Islandii, dostępna na stronie www.noisefromiceland.com
Magda dokumentuje ten proces. Materiały filmowe i zdjęcia, które zbiera, uzupełniają tę zmysłową podróż po wyspie. Szczególnie, że w zdjęciach Magdy Islandia prezentuje swoją nieoczywistą, niedostępną powierzchniowo estetykę. To nie są zdjęcia z Instagrama. Na tych zdjęciach jest prawdziwa Islandia.
“Szum” jest zatem zmysłową dokumentacją brzmienia i piękna Islandii. Podczas prezentacji dowiecie się jak wygląda praca nad takim projektem. Posłuchacie też nagrań terenowych i zobaczycie fragmenty filmu dokumentalnego Magdy.

🗣 o prelegentkach:

Kaśka Paluch – przewodniczka, dziennikarka, absolwentka muzykologii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Artystycznej w Zakopanem, w klasie skrzypiec. Zajmuje się produkcją dźwięku, a hobbystycznie zgłębianiem tajemnic geologii z naciskiem na wulkanologię.

 

Magdalena Łukasiak – absolwentka Fotografii Prasowej, Reklamowej i Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Jej zdjęcia były prezentowane w prasie i na wystawach fotograficznych w Polsce i za granicą. Przez wiele lat pracowała w telewizji. Na koncie ma miesięczną podróż rowerową przez Islandię, dokumentującą krajobrazy i opowieści o islandzkiej mitologii.
 

Steinunn Sigurdardóttir i Jacek Godek, rozmowa wokół książki “Kobiety z klasą” (Wydawnictwo Mova)

Słoneczny Paryż kontra wulkany i lodowce Islandii. Jaki obraz kobiecości wyłania się z książki “Kobiety z klasą” i czy główna bohaterka, Maria Hólm to typowa Islandka? Wraz z autorką książki “Kobiety z klasą” oraz jej tłumaczem na język polski  porozmawiamy o feminizmie i wolności seksualnej, ale też islandzkim humorze i ironii.

o książce:

Maria Hólm, islandzka wulkanolog, która cudem przeżyła wypadek na lodowcu, jest u szczytu kariery. Kiedy wyrusza do Paryża, aby wygłosić wykład, w samolocie poznaje niezwykłą elegancką kobietę. Następnego dnia spotyka ją podczas śniadania w kawiarni. Gemma jest zdeterminowana, chce zrewolucjonizować świat, odebrać władzę mężczyznom i przekazać ją w ręce kobiet. To, co głosi, jest dla Marii kompletnie nowe, podobnie jak nagła fascynacja Gemmą. Kim jest kobieta o dziwnym głosie, jednocześnie chrapliwym i łagodnym? I czego chce od Marii? (Powyższy opis pochodzi od wydawcy)

🗣 o prelegentach:

Steinunn Sigurðardóttir – jedna z najbardziej cenionych i najczęściej tłumaczonych na inne języki islandzkich pisarek, laureatka Icelandic Literary Prize, znana dziennikarka, tłumaczka poezji i prozy. Ukończyła psychologię i filozofię na University College Dublin. W Polsce nakładem Wydawnictwa Kobiecego ukazała się jej książka Farma Heidy. Autorka mieszka obecnie we Francji. 

Jacek Godek – tłumacz z języka islandzkiego. Tłumaczył poezję (m.in. tomik Lindy Vilhjálmsdóttir Wolność, uhonorowany Nagrodą Europejski Poeta Wolności w 2018 roku), sztuki teatralne (m.in. Ostatnia próba Svavy Jakobsdóttir  – Teatr Telewizji 1986 r., Morze Ólafura Haukura Símonarssona – Dialog 1996 r.). Pierwszą powieścią, którą przetłumaczył, była Wyspa diabła Einara Kárasona (Wydawnictwo Marpress 2009). Od końca 2015 roku prowadzi stronę e-sagi.pl, na której udostępnia własne przekłady dawnej literatury islandzkiej od średniowiecza po XIX w.


🏆 KONKURSY TOWARZYSZĄCE WYDARZENIU 🏆

Wygraj książkę Steinunn Sigurðardóttir. Zadaj pytanie podczas spotkania z pisarką, najciekawsze nagrodzimy powieścią “Kobiety z klasą”.

Wygraj jeden z trzech zestawów komiksu NIESAMOWITE MITY I LEGENDY NORDYCKIE.
Szczegóły konkursu na Instagramie.


ZAPRASZAMY

PATRONI MEDIALNI

FUNDATORZY NAGRÓD

PATRONAT HONOROWY

Ólafur Eliasson: Życie w muzeum

Być może słyszeliście już o nowej instalacji Ólafura Eliassona “Life” w szwajcarskim muzeum Fondation Beyeler?

Islandzki artysta wprowadził do przestrzeni budynku wodę ze znajdującego się wokół siedziby muzeum jeziora. Dzięki temu natura: woda z żyjącymi w niej organizmami takimi jak nenufary czy owady, staje się dziełem sztuki, które zwiedzający mogą oglądać z zainstalowanych na tafli drewnianych kładkach.

Dodatkowy efekt nadaje zielony barwnik, znany z innych prac Eliassona, takich jak “Green River”, o której poczytacie w gościnnym wpisie na Utulę, autorstwa Alex Schubert.

 
fot. Anna Szlachta


fot. Anna Szlachta


fot. Anna Szlachta

 

Niedawno wystawę odwiedziła jedna z moich czytelniczek, Anna Szlachta. Dzięki jej uprzejmości ilustruję ten post jej zdjęciami oraz umieszczam jej własne słowa o wystawie:

Wystawa fantastycznie współgra z architekturą. Wchodzi się do niej z zewnątrz od strony parku. Dotychczasowe szyby, które oddzielały przestrzeń wewnętrzną od sadzawki zostały całkowicie zdjęte (trochę to widać na zdjęciach). To w połączeniu ze wzniesieniem, na którym przesiadują zwiedzający, tworzy ciekawy dialog pomiędzy osobami, które siedzą na zewnątrz i obserwują zwiedzających w środku oraz obserwatorami z wewnątrz, którzy stając na końcu jednej z kładek patrzą na przesiadujących na trawie jak na publiczność. Poza tym, to co lubię w szwajcarskich galeriach – jest głośno, bo ludzie dyskutują żywo o tym, co widzą i wymieniają się spostrzeżeniami. Nie boją się też wejść w interakcję z instalacją (jak widzisz na zdjęciach brodzą w wodzie, pomimo że nie ma żadnej tabliczki, która informowałaby, że jest to dozwolone lub zabronione).

 
fot. Anna Szlachta


fot. Anna Szlachta

 

Ci, którzy nie mogą fizycznie zwiedzić wystawy, mają szansę obserwować ją w czasie rzeczywistym dzięki transmisji dostępnej na oficjalnej stronie artysty.

Wystawa jest dostępna przez 24 godziny, a po godzinie 21:00 wstęp jest wolny. Możecie zwiedzić ją do lipca 2021 roku. Więcej informacji na oficjalnej stronie Fundacji Beyeler.

Rzemieślniczka czy malarka?

Bycie artystką w Islandii przełomu wieków wiązało się najczęściej z próbami malarskimi, a nawet studiami w Kopenhadze, ale o wiele łatwiej po ponad 150 latach odnaleźć w muzeach rękodzieło, niż obrazy ówczesnych malarek.

W cyklu poświęconym malarstwie islandzkim wraz z Agnes Á. Bikowską przypominamy mniej znane islandzkie artystki. Dzięki tłumaczeniu fragmentów książki Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim) autorstwa Hrafnhildur Schram, poznajemy życie i twórczość “ukrytych” kobiet w malarstwie islandzkim. Dzisiejszy tekst traktuje o Þórze Jónsdóttir Magnússon, którą z bohaterką poprzedniego tekstu łączy pokrewieństwo:

Þóra Jónsdóttir i Þóra Pjetursdóttir były kuzynkami i dorastały w tej samej dzielnicy Rejkiawiku.  Można stwierdzić, że ich zainteresowania rozwijały się w tym samym kierunku. Þóra Jónsdóttir poszła w ślady swojej kuzynki i w roku 1880 wyjechała do Kopenhagi. Mieszkała tam w domu duńskiego pułkownika i zajmowała się fotografią, ale nie wiadomo czy pracowała w zawodzie.

Prawdopodobnie Þóra Jónsdóttir studiowała w Kopenhadze malarstwo w jednej z licznych szkół dla kobiet. W tym czasie w Danii nie było oficjalnego wymogu o przechowywaniu dokumentów przez tego typu szkoły, dlatego informacje dotyczące nauki Þóry, jak i wielu innych kobiet, są nie możliwe do odnalezienia. Jednak z jej nauki malarstwa zachowało się kilka obrazów olejnych.

Esja og Viðey, obraz Þóry Jónsdóttir Magnússon, reprodukcja prosto z cytowanej książki
Kvöldkyrrð (isl. Wieczorny bezruch), obraz Þóry Jónsdóttir Magnússon, reprodukcja prosto z cytowanej książki

Wśród obrazów olejnych Þóry można znaleźć pierwszy obraz góry Esji i sąsiadujących z nią szczytów i z rozciągającym się widokiem na kanał i wyspę Viðey, znajdującymi się na pierwszym planie. Perspektywa jest wysoka i niewykluczone, że Þóra malowała ten obraz z okna pierwszego piętra domu mieszczącego się przy ulicy Hverfisgata 21 (po wschodniej stronie od islandzkiego Teatru Narodowego). Jest to najprawdopodobniej pierwszy w malarstwie islandzkim obraz Esji, wraz z położonymi na wschód od masywu szczytami Móskarðahnúka i Skálafell.

Þóra namalowała replikę obrazu duńskiego malarza Juliusa Exnera, Stulka frá Fanø (Dziewczyna z Fanø), który był niezwykle popularny w Danii ze względu na przedstawionych na nim rolników z wysp Fanø i Amager. Exner był przedstwicielem malarzy naturalistów, którzy na podstawie osobistych doświadczeń poszukiwali inspiracji w swoim najbliższym otoczeniu. Obraz był darem artysty dla Islandzkiego Muzeum Sztuki w roku 1887 i był łatwo  dostępny w Rejkiawiku.

Replika obrazu Juliusa Exnera, Stulka frá Fanø (Dziewczyna z Fanø)

Poza obrazami, Þóra Jónsdóttir pozostawiła po sobie również dzieło związane z rzemiosłem artystycznym. Razem z Járnþúður, swoją przyrodnią siostrą, wydała książkę Leiðarvísi til að nema ýmsar kvennlegar hannyrði (Przewodnik po różnych pracach ręcznych kobiet, 1886). To by rodzaj instruktażu dla kobiet ze wzorami i szkicami. Prywatnie wykonywała wiele robótek ręcznych, a niektóre z nich znajdują się obecnie w zbiorach Narodowego Muzeum Islandii oraz kolekcjach prywatnych. Wśród obiektów dostępnych dla szerszej publiczności znajdziemy dwie z osiemnastu koronkowych serwetek stołowych oraz ręcznie haftowaną osłonę kominkową. W kolekcji narodowej znajdują się również obiekty: meble, poszewki poduszek czy naczynia używane przez Þórę i jej rodzinę, później przekazane do zbiorów.

Sarpur - Servíetta
Serwetki z kolekcji Narodowego Muzeum Islandii, źródło: Sarpur.is
Sarpur - Arinhlíf
Osłona kominkowa zaprojektowana przez Þórę Jónsdóttir Magnússon, źródło: Sarpur.is

Þóra dużo działała w zakresie prac ręcznych kobiet i otrzymała nagrodę w tej dziedzinie, zarówno w Danii w roku 1906, jak i w Rejkiawiku na wystawie rzemiosła w roku 1911. Islandzkie Muzeum Narodowe przechowuje jej piękne rękodzieła, których nie zachowało się wiele.

Wraz ze wspomnianą już kuzynką Þórą Pjetursdóttir Thoroddsen należały do grona założycielskiego Towarzystwa Thorvaldsen (Thorvaldsensfélagið), którego powstanie wiązało się z przygotowaniami do odsłonięcia rzeźby Bertela Thorvaldsena w Hljómskálagarður w Reykjaviku 19 listopada 1875 roku.  Rzeźba dłuta największego rzeźbiarza Danii, a mającego islandzkie pochodzenie, wręczyły Islandii władze z Kopenhagi z okazji tysiąclecia osadnictwa na Wyspie. Uroczystości przekazania pomnika postanowiono uświetnić własnoręcznie wykonanymi dekoracjami, które wykonały 24 kobiety z Reykjaviku. Późniejsze członkinie tego swoistego komitetu dekoracyjnego weszły w szeregi wspomnianego Towarzystwa, której prezeską przez długie lata była islandzka feministka, Þórunn Jónassen.

W roku 1892 Þóra wyszła za mąż Jóna Magnússona, wówczas naczelnika okręgu na wyspie Vestmannaeyjar, a później również dwukrotnego premiera Islandii (w latach 1917-19122 oraz 1924-1926). Po ślubie zgodnie z zagranicznym zwyczajem przyjęła nazwisko męża i nazywała się Þóra Magnússon. Þóra i Jón nie posiadali biologicznych dzieci, ale adoptowali córkę starszej siostry Þóry, Þórę Guðmundsdóttir.

Sarpur - Kona
Þóra Jónsdóttir Magnússon w obiektywie Sigfúsa Eymundssona.

Bycie artystką w Islandii przełomu wieków wiązało się najczęściej z próbami malarskimi, a nawet studiami w Kopenhadze, ale o wiele łatwiej po ponad 150 latach odnaleźć w muzeach rękodzieło, niż obrazy ówczesnych malarek. Poszukiwania jakichkolwiek obrazów pędzla Þóry Jónsdóttir w internecie okazały się mało owocne. Choć wiemy o przynajmniej kilku zachowanych płótnach, niewiele się o nich pisze. Stąd dowód na to, że wiele jeszcze do odkrycia w przypadku twórczości mniej znanych islandzkich artystek.

Wszystkie informacje i cytaty pochodzą z książki Hrafnhildur Schram, Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim), 2005, przekł. Agnes Á. Bikowska

O tłumaczce:
Agnes Á. Bikowska ukończyła etnologię w Polsce oraz Íslenska sem annað mál na Iniwersytecie Islandzkim, obecnie studentka studiów magisterskich na kierunku Þýðingafræði. Mól książkowy, tłumaczka-hobbistka i pasjonatka języka islandzkiego.

Frilutfsliv w sztuce nordyckiej

Skandynawię kojarzymy głównie z pięknymi krajobrazami, a co za tym idzie: również z bliskim kontaktem z przyrodą. Ale także w malarstwie nordyckim dominują pejzaże.

Współczesne uwielbienie dla wycieczek krajoznawczych ma swoje źródła w przeszłości, którą świetnie ilustruje malarstwo nordyckie. Powszechna moda na spędzanie wolnego czasu na świeżym powietrzu zaczyna się w XIX wieku, a co ciekawe zbiega się to z coraz częstszym tworzeniem artystów w plenerze. Już Christoffer Wilhelm Eckersberg, profesor Królewskiej Duńskiej Akademii Sztuk Pięknych, zabierał swoich studentów na studia plenerowe, a sam bardzo dokładnie portretował otaczającą ją rzeczywistość, skupiając się na wielogodzinnym szkicowaniu nieba i dążenia do jak najwierniejszego przedstawienia przyrody. Choć malarze jego pokolenia wciąż malowali swoje obrazy w pracowniach, samo szkicowanie z natury wymagało zbliżenia się z tematem obrazu, nawet jeśli pejzaż był tylko tłem na przedstawianej sceny. Studiowanie krajobrazu, eksperymentowanie ze światłem, kompozycją i kolorem były jednak istotnymi elementami ówczesnego wykształcenia akademickiego, którego częścią były również liczne podróże, choćby do Rzymu.

Christoffer Wilhelm Eckersberg, Północny widok na zamek Kronborg, ok. 1810

Uczniowie Eckersberga i inni studenci europejskich akademii coraz chętniej podejmowali się tworzenia na świeżym powietrzu: zabierając farby i sztalugi do lasu, na plażę, w góry i na spacery poza miasto. W ślad za malarzami francuskimi, Skandynawowie chętnie przyjeżdżali do Paryża i ze Stolicy Sztuki udawali się na studia plenerowe do podparyskich miejscowości, takich jak Grez sur Loign, gdzie powstała skandynawska kolonia artystyczna. Lata 70. i 80. XIX wieku zaowocowały wysypem grup artystów skupiających się w miasteczkach i wsiach oddalonych od cywilizacji, a jednak wciąż dobrze skomunikowanych z dużymi miastami. Po powrocie ze studiów w Paryżu młodzi malarze chętnie spędzali lato w Skagen, Fleskum, Varberg i innych skandynawskich koloniach artystycznych, korzystając z naturalnych warunków, niezakłóconych wysokimi budynkami panoram, bliskiej obecności żywiołów. Praca na świeżym powietrzu była też częścią mody na wakacje w naturze: artyści pokazują nam kąpiących się w morzu, rozrywkę oczywistą dla nas, ale z punktu widzenia epoki dość nową. Dopiero w XIX wieku odkrywa się uroki przebywania na plaży i zdrowotne korzyści kąpieli morskich.

Peder Severin Krøyer, Letni dzień na południowej plaży w Skagen, 1884

Przyjemność z przebywania na świeżym powietrzu widać również w scenkach rodzajowych malowanych przez artystów przełomu XIX i XX wieku. Poza kąpielą w morzu, widoczną w twórczości Krøyera, Jensa Ferdinanda Willumsena czy Andersa Zorna, nordyccy twórcy chętnie przedstawiają damy pływające w łódce, spacerujące po plaży czy wędrujące w górach, odpoczywające w ogrodzie czy oddające się różnym rozrywkom, a nawet uprawiających sport na świeżym powietrzu. Modelki pozujące artystom to najczęściej ich żony, siostry, przyjaciółki, które przedstawiane są w autentycznych scenach z życia codziennego, obrazy stają się odbiciem przyjemnych chwil spędzonych na wakacjach. Artyści chętnie spędzali sezon wakacyjny w domach letniskowych, a posiadanie takiego było oznaką wysokiej pozycji społecznej. Do dzisiaj Skandynawowie dumni są ze swoich sommarstugor, być może dlatego obraz Richarda Bergh Nordycki letni wieczór (1899) jest jednym z najczęściej reprodukowanych w Szwecji i uwielbianych przez publiczność.

Kan vara konst
Albert Edelfelt, Letnie życie na wyspach, 1880
Richard Bergh, Nordycki letni wieczór, 1899

 

Okoliczności przyrody są tłem nie tylko dla scenek z życia wyższych sfer, bowiem w sztuce tego okresu często pojawiają się rybacy przy pracy na otwartym morzu lub pastuszkowie na rozległych łąkach czy uśmiechnięte chłopki w dolinach i na polach. Natura okresu neoromantyzmu skandynawskiego (nationalromantik) staje się istotnym narzędziem w budowaniu tożsamości narodowej i umacniania dumy z tego, co typowo duńskie, norweskie czy fińskie. Stąd w malarstwie fińskim często pojawiają się jeziora, a pejzaże norweskie niemal nieodłącznie wypełnione są fiordami. W XIX wieku powstają pewnie kody i skojarzenia, z jednej strony wynikające z ciekawskości krytyki europejskiej, tworzącej popyt na pejzaże prezentujące dziką, egzotyczną, niemal niedostępną przyrodę Północy. Z drugiej strony malarze skandynawscy poszukiwali języka odpowiedniego dla ówczesnych nastrojów politycznych, a natura z jej konkretnymi cechami charakterystycznymi okazała się świetnym narzędziem do pobudzania patriotyzmu. Być może stąd do dziś Skandynawowie są tak dumni ze swoich fiordów, jezior, szkierów i gór.

Hans Andreas Dahl, Norweski fjord, ok. 1900

 

Na fali tego “narodowego romantyzmu” artyści nordyccy sami zaczynają podróżować po swoim kraju. Wycieczki krajoznawcze mają nie tylko cel artystyczny, ale też zaspokajają ciekawość odnośnie mniej znanych zakątków własnej ojczyzny. Szczególną popularnością cieszy się daleka Północ: tereny zamieszkałe przez egzotycznych Samów. Już Peder Balke i inni przedstawiciele romantyzmu eksplorowali te tereny, malując zapierające dech w piersiach zjawisko zorzy polarnej. Malarze i malarki kolejnego pokolenia udają się do Kraju Samów znacznie łatwiej: dzięki rozwojowi kolejnictwa. John Bauer z wycieczki na Północ przywozi ilustracje z życia codziennego Samów, a Anna Boberg piękne sceny z aurorą borealis oraz pejzaże z Lofotów.

Anna Boberg, Zorza polarna, Studium z Nordlandet, 1901

 

Studia plenerowe, wycieczki krajoznawcze, poszukiwanie bliskości z naturą. Czy malarze nordyccy mieli wpływ na stworzenie lub przynajmniej umocnienie w kulturze skandynawskiej konceptu friluftsliv, czyli potrzeby obcowania z naturą? Niezależnie od wpływu malarskiej twórczości na poczucie dumy z rodzimej natury, sami artyści chętnie oddawali się czerpaniu przyjemności z bliskości przyrody i chętnie malowani siebie lub innych na tle pięknych krajobrazów. Pejzaż stanowi najchętniej eksplorowany gatunek w malarstwie nordyckim: czy dlatego, że sami Skandynawowie tak chętnie malowali otaczającą ich przyrodę, a może dlatego, że wszyscy tęsknimy do nietkniętej ludzką ręką natury, którą możemy oglądać na tych obrazach?

Test towarzyszy podcastowi Łosiologia. Niedawno opowiadałam Alicji o sztuce nordyckiej, a więcej o friluftsliv w obrazach Północy znajdziecie w najnowszym odcinku.

Obraz kobiet-artystek

Nie powinno być odrębnej kategorii “sztuka kobiet”. A jednak kobiety-artystki przez wieki należały do mniejszości, ich twórczości nie zaliczano do kanonu. Dlatego warto mówić o nich oddzielnie, aby je przypomnieć.

Marzec był miesiącem sztuki kobiet. Dzięki akcji na Instagramie #30dnisztukikobiet poznałam mnóstwo ciekawych i nieznanych mi artystek, a sama prezentowałam prace wybranych artystek islandzkich. Cała akcja zmotywowała mnie również do rozpoczęcia kolejnego cyklu tekstów, którego pierwsza część ukazała się tydzień temu:

Pierwsza islandzka malarka?

Skąd potrzeba oddzielnego mówienia o kobietach-artystkach? W mojej ocenie podkreślanie tej odrębnej kategorii jest bardziej dyskryminujące, niż pomijanie narracji o kobietach w historii sztuki. Bo przecież “sztuka kobiet” nie różni się od “sztuki mężczyzn”, choć wielu badaczy chciałoby klasyfikować ją w oddzielny sposób, nadając jej cechy “typowo” kobiece. To, że trzeba mówić o “sztuce kobiet” wynika z tego, że przez wieki kobiety były pomijane w historii sztuki, ich twórczość deprecjonowano, stawiano w cieniu swoich kolegów. A nawet jeśli przewyższały ich talentem i pomysłowością – nie dopuszczano ich do świata artystycznego, bardzo późno wprowadzając kobiety na Akademie Sztuk Pięknych.  O wielkich zmianach w wykształceniu akademickim opowiadam w moim filmie na kanale UTULĘ THULE MÓWI O SZTUCE PÓŁNOCY:

W filmie prezentuję tylko niewielką grupę nordyckich artystek, które na przełomie XIX i XX wieku zaczynają, powoli, wychodzić z cienia mężczyzn. Wśród nich znajdziemy wiele kobiet związanych z artystami lub przebywającymi w artystycznych kręgach, jeszcze do niedawna niesprawiedliwie określane po prostu jako “muzy” swoich kolegów. Gdy czytamy o Marii Krøyer, Odzie Krohg czy nawet Dagny Juel-Przybyszewskiej, dowiadujemy się przede wszystkim o ich urodzie. Maria była główną bohaterką płócien swojego męża, a jej urodą zachwycali się wszyscy członkowie kolonii Skagen, Oda stanowiła ozdobę bohemii kristiańskiej, kochali się w niej malarze, pisarze i dramaturdzy ówczesnej Kristianii, z kolei Dagny elektryzowała środowiska artystyczne w Norwegii, Berlinie i Krakowie. Wszystkie trzy łączy to, że były również malarkami, choć – z wyjątkiem Ody – ich twórczość nie jest szerzej rozpoznana; prace Marii Krøyer – 40 obrazów olejnych i 20 szkiców – “odkryto” dopiero w 2002 roku i pokazano na wielkiej wystawie, która pozwoliła na nowe spojrzenie na biografię “muzy Skagen”. Jej niewielki dorobek związany był z dzieleniem codzienności z chorującym psychicznie, wręcz maniakalnym mężem, a historie innych kobiet-artystek dowodzą, że tworzenie w otoczeniu ambitnych mężczyzn kończyło się najczęściej porzuceniem malarstwa i zwątpieniem we własny talent.

Marie Krøyer, Wnętrze z szyjącą dziewczyną, bez daty

Przełom XIX i XX wieku to jednak bardzo ważny moment dojścia kobiet-artystek do głosu. Nie tylko mają one wreszcie możliwość studiowania na akademiach, ale też uczą się w prywatnie u mistrzów w Paryżu, Berlinie, Monachium czy innych europejskich miastach. Podróże wyrywają je z rodzinnych konwenansów, a samotny pobyt za granicą daje większe szanse rozwoju i decydowania o sobie. Na fali nowoczesnego podejścia do sztuki coraz częściej powstają grupy artystów wyjeżdżających na wspólne plenery, a także kolonie artystyczne. Należą do nich tak mężczyźni, jak i kobiety; nierzadko to właśnie tam dochodzi do spotkania artystów obojga płci, skutkującego małżeństwami: Michael i Anna Ancher, Carl i Karin Larsson, Georg i Hanna Pauli, Harald i Agnes Slott-Møller.

Często pożycie małżeństwie artystów łączy ten sam schemat: początkowo tworzą razem, malują wzajemne portrety, są równymi partnerami, ale kiedy pojawiają się dzieci, kobieta przejmuje również rolę matki i ma mniej czasu na tworzenie. Wychowywanie dziecka i spędzanie czasu w domu wpływa więc na zmianę tematyki: w przypadku Anny Ancher studia plenerowe i sceny rodzajowe z życia rybaków w Skagen są zastępowane scenami we wnętrzach, studiami głów córki i służących, kwiatów i światła odbijającego się na ścianach domu. Gdyby więc na siłę szukać “typowych” cech sztuki kobiet, mogłyby to być sceny domowe, malowanie dzieci i martwych natur, ale też działalność pozamalarska, np. tkactwo i hafciarstwo przekształcające robótki ręczne w dzieła sztuki.

Trzeba jedna grubą kreską oddzielić żony artystów od artystek, które nigdy nie wyszły za mąż albo w których życiorysach mężczyźni ogrywali mniejszą rolę. Jak już wspomniano, kobiety-artystki podróżowały po Europie, często w towarzystwie koleżanek. Harriet Backer studiowała w Monachium, ale przyjechała od Paryża za namową Kitty Kielland, a Helene Schjerfbeck wyjechała do Kornwalii w towarzystwie Marii Wiik. W Paryżu kobiety-artystki wspólnie zamieszkiwały i wynajmowały pracownie, a potem często wzajemnie się portretowały, jak w przypadku Hanny Pauli i Venny Soldan-Brofeldt czy Helene Schjerfbeck i Heleny Westermarck. Zawierane przyjaźnie trwały całe życie i przekładały się na wzajemne wsparcie, czego przykładem może być więź pomiędzy Louisą Matthíasdóttir a Níną Tryggvadóttir.

Venny Soldan-Brofeldt painting by Hanna Pauli.jpg
Hanna Pauli, Portret Venny Soldan-Brofeldt, 1887

Fascynujące życiorysy mniej znanych artystek, a także mniej znane szczegóły z biografii tych już bardziej rozpoznawalnych malarek i rzeźbiarek od lat stają się kanwą dla filmów. Można śmiało powiedzieć, że ubiegła dekada filmów biograficznych o artystach należała do kobiet. Amerykańskie i skandynawskie produkcje przypominają o artystkach takich jak Hilma af Klint, Anna Ancher czy Helene Schjerfbeck, oddając sprawiedliwość utalentowanym malarkom, które jeszcze do niedawna historia sztuki spychała na drugi plan. Z filmów tych bije feministyczny przekaz o ogromnej determinacji i konieczności dążenia do celu pomimo konwenansów i poświęcenia tradycyjnym rolom żony albo matki, z różnym jednak skutkiem. Historie tych Aspazji, nierzadko przewyższających talentem swoich kolegów po fachu, zdają się nie tylko przywrócić miejsce kobiet w powszechnym kanonie skandynawskiej historii sztuki, ale również wchodzą w dyskurs z globalnym traktowaniem kobiet-artystek jako ozdób ówczesnych środowisk artystycznych i pomniejszych malarek bądź epigonek swoich mężów czy nauczycieli. Choć produkcje takie jak “Marie Krøyer” (2012) czy “Helene” (2020) przybliżają mniej znane fakty z życia malarek, skupiają się głównie na ich romansach czy perypetiach miłosnych, a sztuka schodzi na drugi plan. Trzeba jednak przyznać, że ten hollywoodzki sposób opowiadania historii nie odbiega znacznie od narracji o artystach-mężczyznach. 

Matki, żony i kochanki? Wciąż opowiada się o kobietach-artystkach przez pryzmat ich życia prywatnego, choć trzeba przyznać, że tradycyjne postrzeganie kobiety jako właśnie matki, żony czy kochanki było wielkim problemem dla artystek, które samodzielnie torowały sobie drogę do kariery artystycznej. Narracja ta może być krzywdząca, może odciągać uwagę od samej twórczości, ale warto nakreślać kontekst, w jakim powstawała sztuka kobiet. Jeśli mężczyźni zmagali się w swojej karierze, to głównie za sprawą statusu społecznego czy materialnego. Kobietom przeszkadzało w pierwszej kolejności właśnie to, że są kobietami, a dopiero drugorzędne znaczenie miało ich pochodzenie. Nawet jeśli były lepiej wykształcone czy bogatsze od mężczyzn, wciąż miały mniejsze szanse na wystawienie czy sprzedanie swoich prac. Tym bardziej warto powtarzać, że pomimo tych różnic udało im się odnieść sukces, a jeśli nie stało się to za ich życia, to nadszedł czas, aby oddać im pośmiertnie sprawiedliwość.

Agnes Slott-Møller, Ebbe Skammelsen na weselu, 1908