Już wkrótce pierwszy ze Świątecznych Chłopców (jólasveinar) zejdzie z gór, żeby swoją obecnością zainicjować ostatnie dwa tygodnie oczekiwania na święta Bożego Narodzenia. Niektórzy przyjmą to pewnie ze strachem, że tak niewiele czasu pozostało na przedświąteczne porządki albo na wycieczkę do centrum handlowego w celu wydania listopadowej wypłaty na prezenty. Inni znowu wstaną o świcie, żeby pójść na roraty (znam takich!), a jeszcze inni wzruszą ramionami i wyjmą z adwentowego kalendarzyka kolejny kawałeczek produktu czekoladopodobnego, pełni przekonania, że nie można inaczej oczekiwać świąt niż tak, jak wmawiają nam to reklamy.
Nie wierzę jednak, że da się całkowicie zignorować ostatnie dni przed świętami. Nie tylko przypominają nam o tym codziennie ckliwe kolędy i amerykańskie przeboje z Last Christmas na czele, ale niezależnie od popkulturowego konsumpcjonizmu tli się w nas ta nadzieja na czas spędzony wśród bliskich. Czekamy, aby w końcu usiąść za wigilijnym stołem i znowu pokłócić się o politykę, objadamy się potrawami, które według turystów stanowią naszą dietę codzienną, a potem odpakowujemy mniej lub bardziej trafione prezenty.
Ale jest w tych dniach jednak coś magicznego. Możemy zrobić sobie wolne od codziennych obowiązków, możemy odłożyć na chwilę pisanie pracy dyplomowej albo artykułu naukowego potrzebnego “na już”, możemy zapomnieć o długiej liście książek do przeczytania lub rzeczy do zrobienia. Dla mnie to z pewnością będzie czas, kiedy odpocznę od podejmowania ważnych decyzji dotyczących przyszłości, wyłączę Gmaila i zostawię sobie kilka dni na złożenie aplikacji na doktorat za granicą. Święta to taki doroczny, niespodziewany prezent w postaci wolnego czasu. Co prawda po 1 stycznia musimy ruszyć do pracy ze zdwojonym tempem, ale przynajmniej przez kilka dni dajemy sobie ten komfort nicnierobienia.
Bardzo lubię prezenty. A najbardziej nieoczekiwane. A tak było właśnie rok temu, kiedy oczekiwałam świąt Bożego Narodzenia 2017. A wszystko za sprawą świątecznych chłopców.
To był jeden z tych dni, kiedy nowy dzień wita Cię nieopisanym, skandynawskim mrokiem, bo wstajesz na poranne zajęcia. Schodzisz ze swojego pokoiku do wspólnej kuchni, nastawiasz wodę na kawę, a za oknem widzisz scenę jakby żywcem wyrwaną z jakiegoś norweskiego filmu egzystencjalnego z dużą dozą czarnego humoru. Twój wzrok napotyka bowiem srokę walczącą o życie z pazurami i zębami wielkiego rudego kocura. Ptaszek nie ma jednak szans, bo kły drapieżnika zatopiły się już w jego ciele, a krew cieknie powoli na biały śnieg. Tak właśnie wyglądają zimy w Goteborgu. Nic, tylko zacząć nowy dzień.
Po powrocie do zimnego pokoju przypomniałam sobie, że na zewnętrznym parapecie okna zostawiłam poprzedniego wieczora jeden z butów, w końcu była to noc, podczas której przychodzi Stekkjarstaur, pierwszy ze Świątecznych chłopców. Naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Od dziecka wiem przecież, że Święty Mikołaj nie istnieje, postarała się o to moja starsza siostra, która postanowiła ukrócić mi dzieciństwo tą okrutną wiadomością kiedy miałam jeszcze 5 lat. Dlatego nigdy nie wierzyłam w zostawianie grubasowi ciasteczek i mleka, żadnych skarpet na kominku. Wróżka Zębuszka też zawiodła mnie już od pierwszego straconego zęba, a mimo to naiwnie wkładałam jeszcze kilka martwych mleczaków pod poduszkę, licząc na jakieś skarby. Czemu więc magiczne istoty miałyby zmienić swoją politykę wobec mnie i w końcu zacząć dawać mi prezenty? Jestem przecież już duża, a mimo to dałam nabrać się koleżance, która powiedziała: uważaj, tej nocy odwiedzi cię jólasvein.
Koleżanka to Niemka, poznałyśmy się na zajęciach w ramach programu Erasmus. W ten weekend mnie odwiedziła, więc wspomnienia wspólnie spędzonego semestru zimowego w Szwecji wracają jak żywe. Dwie stare baby bawiły się w świeżym śniegu jak dzieci, za pierwszym razem lepiłyśmy bałwana, a potem zjeżdżałyśmy z ośnieżonej górki na blachach do pieczenia, owiniętych w plastikowe torebki z supermarketu Willys. Nico znała doskonale moje szaleństwo na punkcie Islandii, przeżyła też cały weekend ze mną w Oslo, gdzie świrowałam w każdym muzeum, gdzie znajdowało się cokolwiek wspólnego z wikingami. Więc chyba chciała mi zagrać na nosie i zrobić nadzieję na prezenty od świątecznych chłopców. No i jej się udało, bo rankiem byłam prawdziwie zawiedziona.
Poszłam na zajęcia i z dziecięcym fochem oznajmiłam jej, że żadnego świątecznego chłopca u mnie nie było. Ale stwierdzeniem tym chyba obraziłam wszystkie magiczne istoty zimowe, bo po zajęciach spadł tak obfity śnieg, że nie dało się w ogóle dojechać do domu (w zaparte jeździłam po Goteborgu rowerem niezależnie od pory roku i pogody). Było bardzo zimno, a ja (jak to ja) ubrana w spódniczkę i rajstopy maks. grubości 40 DEN, pedałowałam w śniegu i przeklinałam szwedzką zimę.
A potem przyszedł pierwszy z nieoczekiwanych prezentów. Znalazłam go w “magicznym” pudełku na jedzenie, ukrytym w kamiennym grillu na terenie naszego akademika. Było zaadresowane do mnie, więc ośmieliłam się je otworzyć. Tam tkwił prezent dla mnie. Podpisany “To Emiliana from Stekkjarstaur and Giljagaur”. A więc to prawda, że islandzkie elfy i szwedzkie trolle nie rozumieją się nawzajem i muszą używać języka angielskiego w pocztowych interakcjach. Dowód na to znalazłam zresztą dwa miesiące później w Laponii, bo ze wszystkich istot zamieszkujących wioskę Świętego Mikołaja w Rovaniemi tylko sam Mikołaj posługiwał się najróżniejszymi językami świata. Jego pomocnicy natomiast znali tylko angielski. Jak oni sobie radzą z odszyfrowywaniem listów od dzieci z całego świata, tego nie wiem.
Ponieważ Stekkjarstaur zakopał się w świeżym śniegu, przyszedł z małym opóźnieniem, od razu w towarzystwie swojego brata Giljagaur. Podarowali mi z tej okazji podwójny prezent – w pudełku znalazłam dwa czekoladowe Mikołaje na patyku oraz kartkę z uszczypliwą uwagą. “Ostatnia słodka rzecz przed przejściem na dietę”. Świąteczni chłopcy znają mnie za dobrze, bo nawet do nich doszły moje lamenty o tym, jak trudno jest przejść na dietę, szczególnie kiedy mieszka się w Kraju Fiki i Bułeczek Cynamonowych. W kraju, gdzie kawa i ciasteczka są darmowe w naszej akademickiej kawiarni, a w hipermarkecie zawsze czyha na Ciebie stoisko z godis na wagę. A że od dziecka miałaś problemy z szacowaniem wartości, to nakładasz ich sobie stanowczo za dużo, niż potrzeba. A potem zamiast schować tę papierową torbę wypchaną orzeszkami w białej czekoladzie, żeby wydzielać sobie słodkie dobra stopniowo, siadasz do kolejnego sezonu ulubionego serialu i zjadasz wszystko na raz. True story. Tak wygląda Erasmus w Szwecji.
A jak wyglądam ja po tym Erasmusie, to Wam nie pokażę. Świąteczni chłopcy odwiedzali mnie natomiast regularnie aż do świąt. Do znanej nam tylko skrytki co wieczór podkładali różne urocze drobiazgi, wkładając je do torebek z motywem “Kraina lodu”, które skutecznie rozpuszczały lód na moim sercu. Stúfur i Þvörusleikir podarowali mi orzeszki i bakalie, Pottaskefill kartkę z Muminkiem i napisem “Hand over the candy”, Askasleikir zaś podarował mi mini foremki do muffinek. Na tym jednak skończyły się aluzje do przechodzenia na dietę i nieskutecznej redukcji słodkości w moim życiu codziennym. Zresztą realizowanie postanowień wcale nie szło mi lepiej po zakończeniu adwentu, w święta nażarłam się niemiłosiernie, a po Nowym Roku wróciłam do Szwecji i jej słodkości. W Walentynki mój przyszły wówczas chłopak obdarował mnie słoikiem Nutelii, a tego samego dnia piekliśmy w naszej kawiarni semle. Szwedzką zimę jakoś trzeba znosić.
Ale pozostali bracia wykazali się również znajomością innej części mojej osobowości, bo dostałam od nich sporo artykułów papierniczych, w tym zestaw kolorowych ozdobnych taśm. To były prezenty od Hurðaskellira, Skyrgámura, Bjúgnakrækira i Gluggagægira.
Ostatnią partię prezentów przedświątecznych rozpakowałam już w Polsce. Gáttaþefur, Ketkrókur i Kertasníkir obdarzyli mnie kartkami świątecznymi. Ta ostatnia była sprytnym nawiązaniem do pierwszej części prezentów, kartka zawierała bowiem szkockiego bożka domowego, który wyglądem przypomina trochę skrzata lub krasnoludka. W goteborskim Muzeum Sztuk pięknych obraz z jego podobizną zatytułowany był po prostu “Troll”. Jednak jego prawdziwa nazwa to Brownie.
W tym roku nie czekam na przyjście świątecznych chłopców, bo wiem, że nic dwa razy się nie zdarza. Ale już nie powiem, że w nie nie wierzę, tak samo jak po pobycie na Islandii nie powiem, że elfy nie istnieją. Każdy wyobraża je sobie tak, jak chce, a ja dowody na istnienie jólasveinar dostałam w ubiegłe święta. Wierzę, że w tym roku sprawią radość komuś innemu.
Wystawcie buty na dwór, może to właśnie Wam się w tym roku poszczęści?
Jedna odpowiedź do “Niespodziewane prezenty”