„Jacy są Islandczycy? Tacy jak wszyscy: popier*doleni…”

Siggi. „Wyspy Białego Słońca” tom 2

Autorzy: Piotr Mikołajczak i Berenika Lenard
Wydawca: Empik Go
Data wydania: 
2025
Liczba stron:
167

Słyszę czasem, że nie powinnam wypowiadać się o Islandii, bo nigdy tam nie mieszkałam. Owszem, nie mam wiedzy praktycznej wynikającej z życia na Wyspie, ale moje zainteresowanie Islandią bierze się przede wszystkim z tekstów kultury, którymi od lat zajmuję się mniej lub bardziej naukowo. To z nich czerpię obraz Islandii – jednostronny, wyobrażony, romantyczny, który paradoksalnie pozwala mi przyjąć obiektywną, zewnętrzną pespektywę. Czerpię przyjemność z tego, że z informacji z pierwszej ręki mogę wybrać dla siebie to, co podsyca moją fascynację Islandią.

Mieszkający od lat na Islandii Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak wydali właśnie drugą część trylogii „Wyspy Białego Słońca”. Ich pierwsza wspólna książka fiction z tej serii, Baldur, wprowadziła nas do świata islandzkiego dziennikarza o polskim pochodzeniu, który zmaga się z demonami swojej przeszłości. W drugiej części również towarzyszy nam Baldur, jednak opowieść skupia się wokół Siggiego, który trzy lata temu zaginął na Grenlandii. W ślad za swoim najlepszym przyjacielem Baldur wyrusza na „starszą siostrę” Islandii, by dowiedzieć się, że Siggi też prowadził podwójne życie. Dzięki zastosowanemu przez autorów już z pierwszej części trylogii prowadzeniu dwóch linii czasowych dowiadujemy się, co naprawdę wydarzyło się w Nuuk i w jaki sposób Baldur poznaje prawdę. Towarzyszą nam też nowe postaci: Ewa, kobieta po przejściach, sprzątająca w reykiawickim hotelu Borg i pośrednio powiązana z paskudną sprawą, którą prowadzi właśnie stołeczna policja, oraz Nivi: ciągle ściągająca na siebie poważne kłopoty Grenlandka z równie nieciekawą przeszłością. Choć ich obecność wprowadza nowe wątki, obie w jakiś sposób powiązane są z tytułowym Siggim. To on wychodzi na pierwszy plan, dzięki czemu możemy go bliżej poznać i zżyć się z nim od początku do samego końca.

Aby uniknąć niepotrzebnych spojlerów, nie będę skupiać się na akcji ani nawet próbować analizować książki pod kątem gatunkowym. Wspominałam o tym w recenzji pierwszej części, a z punktu widzenia zwykłej czytelniczki mogę tylko szczerze powiedzieć, że druga część nie trzyma w takim samym napięciu. Ale chyba też nie taki miał być jej cel. Zdaje się, że z thrillera psychologicznego Lenard i Mikołajczak odpłynęli w stronę prozy o cechach powieści społeczno-obyczajowej, co akurat jest dla mnie wielkim plusem. Jako fanka ich reportaży z Islandii, w Baldurze i Siggim chętnie doszukiwałam się ich dziennikarskiego warsztatu, dzięki któremu fikcja jest mocno podparta faktami i urozmaicona obserwacjami z terenu. Wiemy, że autorzy byli w Grenlandii i na potrzeby książki zjeździli Nuuk i okolice, co czuć w szczegółowych opisach miejsc akcji, a szczególnie próbie oddania ich klimatu. Samo to, że połowa akcji rozgrywa się na największej wyspie świata, nie tak jeszcze dobrze znanej polskiemu czytelnikowi jak oklepana już Islandia, było dla mnie miłym zaskoczeniem. Ale tak jak wcześniej Islandię w swoich reportażach, autorzy pokazują nam Grenlandię żywą: nieupiększoną, a nawet odpychającą. Trudno zaprzeczyć, że w usta bohaterów wkładają własne opinie o wyspie lub zasłyszane informacje. Znajdujemy tu więc zarówno stereotypowy obraz Grenlandczyków jako ludzi łatwo ulegających uzależnieniom, niedbającym o czystość środowiska, mających trudność ze znalezieniem pracy, marzących o opuszczeniu swoich klaustrofobicznych wiosek. Z drugiej strony rozmówcy Baldura bronią swojej ojczyzny, nawet jeśli potencjalnie wpisują się w tę kliszę, równoważą te zewnętrzne, krzywdzące opinie na ich temat z własną perspektywą. Dlatego na kartach powieści zasugerowane są główne problemy społeczeństwa grenlandzkiego: sprzeczne zdania dotyczące dążenia do niepodległości, stosunek do natury i środowiska wynikający z tradycji, w tym chyba najbardziej kontrowersyjne polowanie na niedźwiedzie polarne i jedzenie surowego mięsa. A przecież mieszkańcy Nuuk to ludzie tacy jak my: mający supermarkety z mrożoną pizzą, dostęp do internetu, wypasione samochody, modnie urządzone domy. Mam wrażenie, że Siggi pozwoli nam okiełznać trochę egzotyczne spojrzenie na Grenlandczyków, przy jednoczesnym trzeźwym, obiektywnym pokazaniu społeczeństwa borykającego się z uniwersalnymi problemami, które nie znają granic ani narodowości.

To samo dotyczy przecież również Islandii. Rozmowy Baldura z Grenlandczykami mówią też dużo o samych Islandczykach. „Mała Wyspa pomiędzy Grenlandią a Danią” jest tu często idealizowana, a przynajmniej traktowana jak optymalne ogniwo pomiędzy słabo zaludnionym „końcem świata”, który pomimo ogromnego terenu wydaje się po prostu za ciasny a „mniejszym złem”, byłym kolonizatorem, którego mieszkańcy nierzadko uprawiają hyggerasizm. My w Polsce też często jeszcze idealizujemy Islandię, jak cytowani przez Baldura turyści pytamy z rozmarzonym wzrokiem „Jacy są Islandczycy”?, oczekując opowieści o żyjących w zgodzie z naturą i wierzących w elfach gościnnych poczciwcach. Ale treść Siggiego jednoznacznie wyprowadza nas z błędu: Islandczycy są tacy jak wszyscy, a może czasami nawet bardziej rozpuszczeni, zepsuci, samolubni i przekonani o własnej wyższości. Jak w każdym wysoko rozwiniętym i bogatym kraju najmniej przyjemne obowiązki powierzają imigrantom, traktują ich czasem jak podludzi. Czy praca osób sprzątających w hotelach lub innych miejscach związanych z przemysłem turystycznym w Islandii zawsze wiąże się z dyskryminacją, a przynajmniej nierównym traktowaniem w zależności od kraju pochodzenia? Czy przestępstwa skierowane do nie-Islandczyków traktowane są przez islandzką policję i społeczeństwo inaczej? No i jaka jest naprawdę islandzka Polonia – czy w tej mniejszościowej grupie również dochodzi do hierarchii i klasizmu? W końcu Baldur, z pochodzenia Polak, z lekką pogardą wypowiada się o pijanych Polakach lecących do pracy fizycznej w Grenlandii. Słychać tu echa kontrowersyjnej książki „Nie jestem Twoim Polakiem” Ewy Sapieżyńskiej, lecz Lenard i Mikołajczak, nawet jeśli w pisaniu książki mogli posługiwać się osobistymi doświadczeniami wieloletniej imigracji, zdają się nikogo nie oceniać. Jednoznacznymi czarnymi charakterami są tylko toksyczni przemocowcy, ludzie z chciwości gotowi zdradzić najlepszego przyjaciela, męczyciele zwierząt i złodzieje. Choć i tu zbrodnia i kara nie zawsze mają wyraźne kontury.

Siggi, druga w powieść z serii „Wyspy Białego Słońca” to swoista diagnoza nordyckiego społeczeństwa, napisana przez osoby związane z nią od dawna. Słyszę czasem, że nie powinnam wypowiadać się o Islandii, bo nigdy tam nie mieszkałam. Owszem, nie mam wiedzy praktycznej wynikającej z życia na Wyspie, ale moje zainteresowanie Islandią bierze się przede wszystkim z tekstów kultury, którymi od lat zajmuję się mniej lub bardziej naukowo. To z nich czerpię obraz Islandii – jednostronny, wyobrażony, romantyczny, który paradoksalnie pozwala mi przyjąć obiektywną, zewnętrzną pespektywę. Czerpię przyjemność z tego, że z informacji z pierwszej ręki mogę wybrać dla siebie to, co podsyca moją fascynację Islandią. A Siggi jest świetną lekturą poszerzającą mój obraz tego kraju, o którym od dawna przecież wiem, że daleki jest od ideału. Czy proza Lenard i Mikołajczaka to próba obrzydzenia Islandii? To tylko subiektywna wizja kraju, w którym – jak wszędzie – życie może być zarówno udane, jak i pełne kłód pod nogami. Autorzy nie robią z siebie specjalistów od społeczeństwa islandzkiego (bo, uwaga hejterzy!, samo mieszkanie w danym miejscu z nikogo nie robi ekspertów od kultury danego kraju…), ale pokazują nam swoją Islandię. Być może wielu osobom przyjdzie nie zgodzić się z tym opisem, podobnie jak z przedstawioną tu wizją Grenlandii. Ale cieszy mnie, że „Wyspy Białego Słońca” to opowieść o całej Północy, z jej niezaprzeczalnymi zaletami (piękne widoki) i nieuniknionymi wadami.

A propos wad: jak już wspominałam, tym razem opowieść inaczej trzyma w napięciu, przez co czasem gubiłam wątki i niektóre informacje nie zostawały mi w głowie. Może to roztrzepanie podczas lektury, na szczęście dzięki dostępowi do Empik Go* wróciłam do treści książki raz jeszcze – tym razem w formie audiobooka. Już pierwszy Baldur od premiery dostępny był w formie słuchowiska, czytanego przez Piotra Głowackiego, ale wówczas nie zdecydowałam się na przesłuchanie. Tym razem, zachęcona faktem, że treści książki towarzyszą również nagrania terenowe wykonane podczas podróży autorów do Grenlandii, postanowiłam zaryzykować. Niestety, pomimo całej mojej sympatii dla aktora, czasami jego interpretacja postaci była tak irytująca, że nie pozwalała mi wczuć się w historię. Gdy dałam nagraniu drugą szansę, doceniłam bezbłędne wprowadzenie nastroju dzięki dobrze dobranej muzyce, ale nadmiar niektórych dźwięków wytrącał mnie z tego transu. Lubię audiobooki, doceniam dobrze wyprodukowane słuchowiska, ale tutaj nie zdecydowano się ani na jedno, ani na drugie. Głowacki próbował modulować głos w zależności od postaci (często nieudolnie), a nadmiar zbędnych dźwięków, takich jak stukanie w telefon czy szelest kurtki, zdawały mi się niemal obrażać czytelnika obdarzonego choćby standardową wyobraźnią. Dlatego trzecią część trylogii skonsumuję już chyba tylko w formie papierowej, chyba że autorzy czymś mnie jeszcze zaskoczą.

*Za egzemplarz recenzencki w formie papierowej oraz dostęp do audiobooków na platformie Empik Go dziękuję wydawnictwu.

Islandzkie „Sto lat samotności“?

Płuca

Tytuł oryginalny: Lungu
Autor: 
Pedro Gunnlaugur Garcia
Przekład:
Jacek Godek
Wydawca:
Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania:
2025
Liczba stron:
430

Polskie wydanie tej książki uprzedziły określenia, że „Płuca“ to islandzka odpowiedź na „Sto lat samotności“ Márqueza. Nie wiem, czy to z uwagi na iberyjskie pochodzenie Garcii, czy może ostatni suckes kolumbijskiej produkcji Netflixa, a jednak zaintrygowało: czyżby to powrót realizmu magicznego w islandzkiej literaturze, który tak świetnie wybrzmiewał w dojrzałej twóczości Laxnessa?

Skojarzenie z Laxnessem jest do pewnego stopnia słuszne, gdyż tak jak islandzki noblista autor „Płuc“ również inspiruje się sagami: zarówno ich kronikarskim charakterem opisu dziejów danego rodu, jak i fantastycznymi elementami z pogranicza jawy i snu. Garcia swoją wyobraźnią wybiega jednak w przyszłość i częśc akcji powieści umieszcza w 2089 roku, który – dość optymistycznie – od naszych czasów różni się jedynie większym udziałem wirtualnej rzeczywistości i głębszą ingerencją człowieka we wdychane powietrze. Niemniej reszta świata przedstawionego pozostaje bez zmian: bohaterowie mają uniwersalne problemy, takie jak rozwody, konflikty z najbliższymi, nałogi… A poza tym też ważny dylemat etyczny, którego ze względu na rozwój fabuły na razie nie zdradzę, ale jeśli znacie dobrze współczesną literaturę islandzką, nie zdziwi Was, że nowoczesność Islandii oparta jest tutaj też na rozwiniętych badaniach genetycznych.

Geny to zresztą w „Płucach“ główny, choć niepierwszoplanowy bohater. Stanowią skomplikowaną siatkę powiązań międzypokoleniowych i transkontynentalnych, gdyż razem z Jóhanną dowiadujemy się, że w jej żyłach płynie nie tylko islandzka, ale też włoska czy wietnamska krew. Dzięki tej powieści w powieści, czyli dziejom rodziny spisanym przez jej ojca, Stefána, cofamy się do dziewięciu pokoleń wstecz. Początki rodu sięgają włoskiej Toskanii, ale wskutek wielu przypadków członkowie rodziny pojawili się w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, aż w końcu trafili na Islandię. To wieloetniczne i „egzotyczne” pochodzenie bohaterów będzie też wielokrotnie komentowane na kartach powieści jako nietypowe i wzbudzające zachwyt: od nieoczywistej urody imigrantki przybyłej do pracy przez potencjał odmłodzenia islandzkiego genotypu. W powieści Garcii Islandia to przecież, wbrew temu co wyczytamy w sagach, raczej nie centrum wszechświata, ale jego prowincja, która kompleks mniejszości leczy dumą ze swojej homogeniczności. Pojawia się tu też tabuizowane wręcz wśród Islandczyków stwierdzenie, że Księga Islandczyków to zapis wielowiekowej tradycji chowu wsobnego. Dlatego autor snuje fantazję o eksperymentach genetycznych w przyszłości, które mogłyby zapobiec wielu wadom wrodzonym, co może budzić kontrowersje, ale uosabia też marzenie Islandii o zostaniu liderem światowej nauki i rozwoju technologicznego.

Świetlana przyszłość miesza się jednak z trudną przeszłością, członkowie rodu doświadczają bowiem kluczowych wydarzeń światowej historii. Umieszczenie ich dziejów między pierwszą i drugą wojną, a potem konfliktem w Wietnamie jest tu konieczne nie tylko dla ukazania długości trwania rodu, ale też podkreślenia, że jego męska linia zawsze miała sprawdzone sposoby na unikanie śmierci. I choć przekazywana z pokolenia na pokolenie strategia oparta na niedojrzałych oliwkach (nie próbujcie tego w domu) jest przede wszystkim komiczna, świadczy o sprycie, determinacji, a przede wszystkim chęci walki o przetrwanie – jak bowiem wiemy, praprapradziadkowie muszą przeżyć, aby główni bohaterowie urodzili się w Islandii. Czy to nie jest przypadkiem delikatne obśmianie mitu walecznych wikingów, którzy dzielnie przemierzają Atlantyk tam i z powrotem, zostawiając swój ślad po drugiej stronie oceanu i wracając z egzotycznymi nabytkami do Europy?

W powieści Garcii znaleźć można uniwersalne problemy ludzkie, ciężar emocji, mieszanie rejestrów – patos przeplata się z komedią, eros zastępuje tanathos, w miejscie logiki i rozumu wpycha się nie raz fantasmagoria. Nie ma tu jednak istot nadprzyrodzonych z islandzkiego folkloru, a nawet odniesień do mitologii nordyckiej, czego możemy się zazwyczaj spodziewać po książkach z Islandii. Zamiast tego pojawiają się natomiast metafory z innych porządków i cytaty z tradycji realizmu magicznego. Niezwykłego rozmiaru kogut, lewitujące kobiety, a nawet uniknięcie śmierci są przez bohaterów przyjmowane bez większego zaskoczenia, bo choć początkowo robią wrażenie, szybko przechodzą do porządku dziennego. To najpewniej główne pokrewieństwo ze „Sto lat samotności”, bo literatura światowa pełna jest przecież sag rodzinnych, wywodzących się zresztą z tradycji staroislandzkiej.

Zastanawia mnie więc czy „Płuca” to opowieść, która mogłaby dziać się poza Islandią, bez niej? Garcia jest urodzonym i wychowanym w Reykjavíku pisarzem o portugalskich korzenaich i tak jak jego bohaterowie zdaje się być obywatelem świata, ale jego proza pozostaje na wskroś islandzka. Świadczą o tym nie tylko wymienione tu już liczne nawiązania do literackiej tradycji Islandii, ale też nieoczywisty humor i gruntowne przyglądanie się psychice ludzkiej, z jej najbardziej mrocznymi stronami. Współczesna literatura islandzka lubi przecież bohaterów słabych, przegranych, kontrastujących z odnoszącymi niegdyś międzynarodowe sukcesy wikingami. Są tu natomiast ambitne postaci kobiece, które podążają za marzeniami w odległe części świata, w poszukiwaniu miłości i spełnienia popełniają błędy, ale również stanowią ważną część rodu. Pionierką islandzkiej linii jest przecież Sara, która stoi również w awangardzie badań genetycznych, uczy się islandzkiego i zakłada w Islandii rodzinę, choć nieobcne będą jej też trudności imigranckiego życia. Tak jak jej matkę dogoni ją zresztą również rodzinna nostalgia za krajem pochodzenia i problem ze znalezieniem własnej tożsamości, a nawet miejsca w tej wielopokoleniowej układance. Zamiast silnych więzów rodzinnych mamy tu głównie konflikty, niedopowiedzenia, anomalie i zawody, a jednak pomimo to ród trwa nieprzerwanie i ma swoją kontynuację, choć zdaniem Stefána jest ona w jakiś sposób wybrakowana.

„Płuca” to pozycja dla tych, którzy chętnie sięgają po literaturę islandzką, ale też sprawdzi się dla czytelników poszukujących w prozie lustrzanego odbicia własnych konfliktów wewnętrznych. Być może na kartach powieści rezonuje też złożona tożsamość samego autora, który rzucił wyzwanie islandzkiej jednorodności, nacjonalistycznym frazesom i romantycznym wyobrażeniom o idealnej rodzinie. Jednocześnie jest to też literatura lekko i dobrze napisana, co mogę stwierdzić jedynie dzięki świetnemu przekładowi Jacka Godka. W tym miejscu muszę podkreślić, że zauważam ogromny postęp zarówno w dostosowaniu języka do tłumaczonej treści, jak i w konsekwentym zachowaniu islandzkiej pisowni w redakcji tekstu. To zresztą już druga islandzka powieść publikowana w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich i jestem pod szczególnym wrażeniem dostosowania okładki do treści i nastroju powieści: te oliwki przypominające tytułowe płuca to majstersztyk jeśli chodzi o projekty współpracującej z Wydawnictwem Poznańskim Uli Pągowskiej! Czekam na dalsze przekłady islandzkiej prozy w Serii Skandynawskiej i już teraz zapraszam Was na spotkanie autorskie z Pedro Gunnlaugurem Garcią, które odbędzie się w Ambasadzie Islandii w Polsce 7 marca! Szczegóły wkrótce na naszym Facebooku!

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu.

Vigdís, czyli wojowniczka


Vigdís

tytuł oryginalny: Vigdís
reżyseria: Björn Hlynur Haraldsson
rok produkcji: 2025

Jest wiele znanych osób, które chciałabym poznać osobiście, ale chyba największym marzeniem pozostaje dla mnie uścisnąć rękę z Vigdís Finnbogadóttir – pierwszą kobietą wybraną na urząd prezydenta w demokratycznych wyborach, a do tego pozostającą na tym stanowisku aż przez cztery kadencje pod rząd. Po odejściu z islandzkiej polityki zaangażowała się i wciąż angażuje w kwestie społeczne: była ambasadorką dobrej woli UNESCO, a od 2023 nagroda jej imienia przyznawana jest organizacjom pozarządowym działającym na rzecz kobiet.

Na początku stycznia tego roku islandzka telewizja RÚV wypuściła miniserial Vigdís, opowiadający o czasach młodzieńczych przyszłej prezydentki i okolicznościach, dzięki którym ta nieangażująca się wcześniej w islandzką politykę kobieta sięgnęła po najwyższe stanowisko w 1980 roku. W tej czteroodcinkowej opowieści w rolę Finnbogadóttir wcieliły się dwie islandzkie aktorki: Elín Hall (jako młoda Vigdís) oraz Nína Dögg Filippusdóttir, która dzięki znakomitej charakteryzacji i grze światło-cienia zamieniła się w oryginalną postać nie do poznania. Zresztą jak to w dużych produkcjach islandzkich bywa, mamy tu śmietankę lokalnych aktorów: Björn Hlynur Haraldsson (Bagno, W pułapce, Lamb) jako Magnus Magnusson, Gísli Örn Garðarsson (Parking królów, Ragnarok) jako aktor Elmar oraz Jóhannes Haukur Jóhannesson (Pamiętam cię, Chłód) w roli Alberta Guðmundssona, konkurenta Vigdís w wyborach prezydenckich. Nie zabrakło też niespodzianek: w Ragnara, pierwszą miłość i męża Finnbogadóttir wcielił się Siggi Ingvarsson, który do złudzenia przypomina młodego Ingvara Eggerta Sigurðssona, obecnie największą gwiazdę islandzkiego kina – który również zagrał w serialu epizodyczną rolę… starego Ragnara. Ale jeśli islandzka patronimika mnie nie myli, Siggi musi być synem Ingvara, zresztą grali już wcześniej razem w filmach, choćby w Rodzicach (Foreldrar) z 2007 roku.

Produkcja RÚV roi się więc od rozpoznawalnych twarzy, ale wśród tych aktorskich celebrytów należy zwrócić uwagę również na ciekawe role damskie, jak i udział w kobiet w tworzeniu serialu. Choć sam scenariusz pokazuje nam dzieje kobiety, która od młodości musi dopinać swego w świecie zdominowanym przez mężczyzn, wśród osób zaangażowanych w produkcję panuje odwrotna proporcja: reżyser dwóch odcinków, wspomniany już Haraldsson, jest rodzynkiem przy drugiej reżyserce, Tinnie Hrafnsdóttir i scenarzystkach: Janie Marii Gudmundsdóttir, Björg Magnúsdóttir i Ágúście M. Ólafsdóttir. Muzykę skomponowały Herdís Stefánsdóttir i Salka Valsdóttir, a za pozostałe aspekty, w tym świetnie moim zdaniem dobrany casting, również były odpowiedzialne kobiety. W obsadzie nie brakuje też znakomitych aktorek: poza wspomnianą Filippusdóttir, znaną choćby z The Valhalla Murders, mamy tu też Hannę Maríę Karlsdóttir (101 Reykjavík) jako matkę Vigdís, Sólveig Arnarsdóttir (Ingaló) dowodzącą emancypacyjnym ruchem Czerwone Rajstopy, oraz Kristín Þóra Haraldsdóttir w roli Maggi, najlepszej przyjaciółki bohaterki, także zaangażowanej w organizację słynnego strajku z 1975 roku. Tak to jest przynajmniej pokazane w serialu, gdzie walka o docenienie pracy kobiet i dopuszczenie ich do wysokich stanowisk ma stanowić oczywiste tło do wyboru pierwszej kobiety na prezydentkę Islandii.

Motyw nierówności płci, z którą (w dość nierówny przynajmniej z filmowego punktu widzenia sposób) od młodości walczyła Vigdís zdaje się często wychodzić na główny plan, podkreślając (a czasem niestety zaciemniając) życiorys tytułowej bohaterki. Dostajemy tu bowiem dość biało-czarny, niemal uświęcający schemat: dziewczyna z dobrego domu, której nie pozwalano na te same rozrywki, co jej młodszemu bratu, buntuje się zakładając spodnie do szkoły, czym rzekomo wymusza na nauczycielu łaciny wyższy poziom lekcji. Mimo obaw rodziców o jej dobre imię wyjeżdża na studia do Francji, gdzie pozbawiona kontroli i poza zasięgiem wzroku konserwatywnych Islandczyków zamiast wreszcie się wyszaleć, pracuje jak mróweczka, żeby zaliczyć trudne studia literaturoznawcze, a szczytem jej studenckich uciech jest samotne picie czerwonego wina. Ten rys ambitnej, dążącej za wszelką cenę do realizacji swoich marzeń o karierze naukowej dziewczyny zostanie jednak złamany, gdy na pierwszy plan wysuwa się miłość, a z nią tradycyjne oczekiwania od dobrze zarabiającego męża, by żona była gospodynią domową i matką. Nawet jeśli (spoiler) małżeństwo się rozpadnie, to za główny powód otrzymujemy zdrady męża, a nie jego brak zrozumienia dla Vigdís, która mimo wszystko chce pracować i brać z życia jak najwięcej, bo dotąd cierpliwie znosiła liczne przeprowadzki do Danii i Szwecji.

Ten dość powolny rozwój wydarzeń nabiera jednak rozpędu w drugiej połowie miniserialu. Dojrzała Vigdís rozkręca karierę w Islandii: najpierw jako przewodniczka dla zagranicznych turystów, a potem nauczycielka francuskiego w telewizji i wreszcie – dyrektorka stołecznych scen teatralnych (kompanii Leikfélag Reykjavíkur). Choć w serialu środowisko przyjmuje ją jako przypadkową i niekompetentną, warto zaznaczyć, że Finnbogadóttir studiowała historię teatru w Kopenhadze, tam też parała się aktorstwem, a po powrocie do Islandii kontynuowała różne studia studia (wbrew temu, co próbuje nam pokazać produkcja, te we Francji również ukończyła). W rzeczywistości serialowej podkreślona jest natomiast przede wszystkim jej frankofilia – filmowa Vigdís próbuje introdukować na islandzkie sceny sztuki francuskie, przez nią tłumaczone. Zresztą często podkreślany w serialu talent językowy głównej bohaterki (udziela wywiadów po duńsku, szwedzku, francusku, zna też biegle angielski), w wydaniu obu aktorek pozostawia wiele do życzenia (szczególnie francuszczyzna). Choć nie słyszałam niestety nagrań na żywo, zakładam, że wykształcona we Francji Finnbogadóttir miała o wiele lżejszy francuski.

[UWAGA SPOILERY] Załóżmy jednak, że serialowa kreacja przyszłej prezydentki ma na celu podkreślić, że osiągnęła sukces pomimo wielu przeciwności losu. Udało jej się spełnić marzenie o macierzyństwie, choć adopcja dla samotnej kobiety wydawała się w ówczesnej Islandii niemożliwa. Serdeczna przyjaźń z Magnussonem, przedstawiana w serialu jednoznacznie jako platoniczna miłość, niespodziewanie zostaje zerwana. Podlegli jej aktorzy odmawiają współpracy, a nawet próbują odsunąć ją od stanowiska. Na koniec Vigdís dowiaduje się, że ma raka, ale nawet to nie przeszkadza jej w realizacji marzeń. To największe: zostać prezydentką Islandii, pojawia się zresztą zupełnie przypadkowo, co – choć trudno mi porównać z faktami biograficznymi – wydaje się mocno zaskakujące. W serialu Finnbogadóttir staje się bowiem kandydatką ludu i dopiero po kilku namowach osób trzecich, w tym dość wyrazistej Matthildur (Ebba Katrín Finnsdóttir – swoją drogą ta postać bardzo przypomina mi Sajkę z Iceland News Polska i długo zastanawiałam się czy to nie ona!!!) Vigdís decyduje się kandydować. I w ten to sposób znana z telewizji nauczycielka francuskiego, szanowana już w środowisku kulturalnym, ale niekoniecznie rozpoznawalna wśród polityków rozwodniczka i samotna matka po mastektomii staje się pierwszą w historii Islandii kandydatką na prezydenta. Ostatni odcinek serialu pokazuje nam, jak Vigdís walczy w kampanii prezydenckiej, oczarowuje prasę i telewizję, zdobywa serca Islandczyków i szacunek kontrkandydatów, nawet jeśli oczywiście droga do urzędu nie jest taka prosta. Ale napięcie budowane jest tu niepotrzebnie: wszyscy wiemy, kto został prezydentem Islandii w 1980 roku, a mimo to łezka się w oku kręci, gdy w ostatniej scenie Vigdís pojawia się na balkonie swojego domu i przemawia do tłumu Islandczyków zebranych w jej ogródku i przed ekranami telewizorów.

Vigdís Finnbogadóttir jest zdecydowanie jedną z najważniejszych postaci historycznych współczesnej Islandii i najbardziej rozpoznawalną Islandką na świecie. Produkcja telewizyjna przybliżająca jej osobę była tylko kwestią czasu, może nawet dziwić, że powstała dopiero teraz. Główna zainteresowana obchodzi w tym roku 95. urodziny, jest to więc zarówno próba wstępnego podsumowania jej niezwykłej biografii, ale też laurka od rodaków. Bo Vigdís, poza może zaniedbywaniem własnej córki podczas kampanii, zdaje się nie mieć wad. To, jak głosi etymologia jej imienia, nordycka wojowniczka, która pokoleniom kobiet na całym świecie udowodniła, że można i trzeba. Miniserial pokazuje, że robiła to z klasą, dając przykład spokojnego rozwiązywania konfliktów i znajdowania najbardziej sensownych rozwiązań, czym wyróżniała się na tle pozostałych polityków. Parafrazując jej słowa z wywiadu przedwyborczego Islandczycy wybrali ją nie ze względu na jej płeć, ale dlatego, że była matką. I chyba Islandczycy wciąż traktują ją w ten sposób, bo zachwyt, a może nawet swego rodzaju fascynacja Vigdís, wcale nie wynika tylko z prostego faktu, że była kobietą. Była wojowniczką.

Vigdís Finnbogadóttur na balkonie swojego domu przy Aragata 2 w Reykjavíku po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich Islandii z 29 czerwca 1980. Źródło: vigdis.is

Niestety serial jest dostępny wyłącznie w Islandii. Osobom uczącym się języka islandzkiego polecam oglądać serial w oryginale z wtyczką ułatwiającą naukę. Wszystkie fotosy z serialu pochodzą od RÚV.

Podwójne życie Baldura

Baldur. Wyspy Białego Słońca. Tom 1

Autorzy: Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak
Wydawca: Empik Go
Data wydania: 2024
Liczba stron: 432

Wczoraj usłyszałam słowa, że przy reportażu można mówić tylko o faktach, a w przypadku powieści rozmawiamy o emocjach. Duet @icestory.pl znamy od lat właśnie jako autorów reportaży o Islandii i Norwegii, dlatego bardzo intrygowało mnie jak pisarze tak doskonale operujący literaturą faktu poradzą sobie z powieścią. Czy napiszą typowo skandynawski kryminał, który w ogóle mnie zainteresuje, a może zaskoczą czymś, czego jeszcze nie było?

Baldur Ingvar Pétursson, 34-letni dziennikarz mieszkający w Reykjaviku, jest świadkiem potwornej zbrodni, którą nagrywa telefonem. W chwili, gdy umieszcza nagranie w sieci, jego życie się sypie. Wracają do niego pytania, na które odpowiedzi są ukryte w końcówce lat 90. w… Polsce. Czy historia sprzed dwudziestu lat z niewielkiej wsi Strugi w Beskidzie Niskim gdzieś pod słowacką granicą może mieć wpływ na to, co dzieje się obecnie w Islandii?

Morderstwo dziecka i zaginięcie przyjaciela na Grenlandii, trudne relacje w związku i tragiczna historia rodziny Grabskich łączą się w mroczną, pełną niepokoju opowieść o zbrodni i karze oraz poszukiwaniu własnej tożsamości. „Baldur” to znakomity thriller psychologiczny autorstwa Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, pisarzy od lat mieszkających na Islandii. Pierwszy tom rozgrywa się na „wyspie białego słońca” oraz przy polsko-słowackiej granicy. Rok 1998 i 2019 stapiają się w mroczną, brutalną historię o wyzwoleniu, która długo nie da o sobie zapomnieć. (opis pochodzi od wydawcy)

Zacznijmy od tego, że najnowszą książkę Baldur. Wyspy Białego Słońca Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka trudno zaklasyfikować. To znacznie więcej niż kryminał, choć każdy fan Nordic noir odnajdzie tam coś, za co kochamy ten gatunek: jest tajemniczo, jest policyjnie, ale jest też psychologicznie, obyczajowo, a czasem wręcz przerażająco. Czy dziwi, że autorzy od tak dawna związani z Północą sięgnęli po taką mroczną, uwielbianą nad Wisłą stylistykę? Nie. Ale jestem pod wrażeniem, że zrobili to tak dobrze.

Dlaczego? Po pierwsze, to świetnie skonstruowana historia na dwóch planach czasowych i geograficznych. Połowa książki rozgrywa się w 2019 roku w Keflavíku, Ásbrú, Akranes i Reykjavíku, a druga część w Beskidzie Niskim ponad dwadzieścia lat wcześniej. Z każdym rozdziałem autorzy zgrabnie przeprowadzają czytelnika z jednego planu na drugi, stopniowo łącząc te dwa pozornie niezwiązane ze sobą miejsca i wydarzenia w jedną całość. Poznajemy w ten sposób postaci, które rozpisane są z rozmachem i ciekawym rysem psychologicznym, przez co możemy na bieżąco odkrywać ich motywy i samodzielnie rozmontowywać ich tajemnice.  A nawet jeśli szybko rozwiązujemy pierwszą zagadkę, zaraz pojawiają się następne. To zresztą nie jest historia o tym, „kto zabił”, bo zbrodni w tej historii jest wiele, a wydaje się, że do największych z nich wcale nie należy morderstwo z pierwszych stron…

Po drugie, w powieści Baldur. Wyspy Białego Słońca Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka nie chodzi o typowy kryminalny suspens.  Całość trzyma w ciągłym napięciu, ale za sprawą szerokiego wachlarza emocji, które dzielimy z postacami podczas lektury. Nieoczywiste motywy głównych bohaterów sprawiają, że nieświadomie zaczynamy się z nimi utożsamawiac, otwierać we własnej jaźni dawno zagrzebane traumy i skomplikowane historie rodzinne. Przez to książkę czyta się dobrze, ale dla wielu lektura ta może być zarówno bolesna, jak i oczyszczająca, bo uniwersalizm opisanych tu toksycznych relacji działa na czytelnika niemal terapeutycznie. Być może znajdziecie tu coś, co Was triggeruje, bulwersuje, zasmuca, szokuje, a może po prostu przejrzycie się w historii głównego bohatera jak w lustrze i po skończonej lekturze odczujecie jakąś ulgę?

Mi naprawdę niełatwo było się oderwać od tej historii, choć znajdowałam w niej fragmenty, na które moje wnętrze reagowało wyjątkowo nieprzyjemnie.  Chyba po prostu trudno było mi  uwierzyć,  że niektóre postaci mogą być tak zepsute i że kieruje nimi wyłącznie zło, a jednocześnie fascynowało mnie, że ta fikcyjna opowieść została zainspirowana samym życiem. Ten paradoks sprawił, że przypomniał mi się klimat oglądanego w nastoletności serialu Twin Peaks:  nie rozumiałam do końca skąd bierze się przedstawiane tam zło, ale niesamowity głód podobnych historii pozostał we mnie,  gdzieś głęboko ukryty latami. 

Po trzecie, to nie pierwsza powieść napisana przez polskich autorów, której akcja rozgrywa się w Islandii. To też nie pierwsza książka, w której wątki islandzkie mieszają się z polskimi. Jest w Baldurze jednak coś wyjątkowego, co dowodzi ogromnego rozwoju literackiego pary pisarzy: z kart powieści wylewa się wręcz świetnie zrobiony research. Choć cała opowieść jest zmyślona, czujemy, że oparta jest na sprawdzonych faktach i fragmentach prawdziwych artykułów prasowych. Trudno zignorować fakt, że Lenard i Mikołajczak debiutowali jako autorzy reportaży i czuć to doświadczenie literatury faktu w ich pierwszej wspólnej powieści, bowiem nawet pisząc fikcję, pozostają rzetelnymi obserwatorami otaczającej ich rzeczywistości. Niemal wszystko, co znajdziecie w tej opowieści, ma swoje poparcie w świecie realnym – nawet aplikacja, o której mówi główny bohater, choć nie istnieje (jeszcze!) naprawdę, jest do znalezienia w Internecie. Przekonajcie się na własne oczy!

Wbrew niestety częstej praktyce na polskim podwórku literackim, miejsca akcji Baldura nie zostały wygooglowane czy po prostu zmyślone, ale wyszukane na mapie i wielokrotnie odwiedzane przez pisarzy. Nie znając biografii Bereniki i Piotra, od samego początku lektury możemy poczuć, że nie tylko związani są prywatnie z Północą, ale też że mieszkają tam od lat. I nie chodzi tylko o nordycki klimat powieści, którym zdążyli już w naturalny sposób przesiąknąć, ale przede wszystkim właśnie o sugestywne opisy Keflavíku, Grenlandii, a nawet fikcyjnej wsi na granicy polsko-słowackiej, które zdradzają wieloletnie i wielokrotne pobyty w tych miejscach.

Baldur w ogóle napisany jest bardzo plastycznie, wręcz filmowo. Choć to dopiero pierwszy tom z zaplanowanej trylogii, wyczuwam tu znakomity potencjał na produkcję Netflixa. Skoro Keflavík może grać miejsca zbrodni w amerykańskich produkcjach kryminalnych, a polskie seriale policyjne mają się coraz lepiej, już teraz jestem w stanie wyobrazić sobie świetnie rokujący film do oglądania w zimowe wieczory. Może zagrałby w nim Piotr Głowacki, który użyczył swojego nastrojowego głosu do nagrania audiobooka tej książki? Zachęcam Was, aby poznać świat Baldura już teraz, z książką w ręku lub ze słuchawkami w uszach.

● Utulę Thule jest dumną patronką medialną książki Baldur. Wyspy Białego Słońca, a recenzja ta powstała we współpracy reklamowej z @empikgo ●

Kraj zapomniany przez Boga

Godland

tytuł oryginalny: Vanskabte Land (duń.) / Volaða Land (isl.)
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2022

Jest koniec XIX wieku. Z fal wynurza się niewielki statek, którym z Danii przypłynął kolejny misjonarz – luterański ksiądz. Pomocnicy wyjmują z łodzi przywiezione przez niego bagaże, on sam jednak niesie na plecach najważniejszą rzecz – aparat fotograficzny.

Hlynur Pálmason znany jest już szerokiej publiczności z dwóch filmów odnoszących międzynarodowy sukces na festiwalach: jego Zimowi bracia (2017) oraz Biały, biały dzień (2019) wyznaczyli kierunek i styl islandzkiego reżysera i charakterystykę jego obrazów: chłodnych, przepełnionych ciszą i ludzkimi emocjami. Nie inaczej jest w przypadku Godland, który był pokazywany podczas tegorocznego festiwalu w Cannes i bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Choć pod wieloma względami estetyka i rytm filmu przywołują jego poprzednie produkcje, reżyser i tak nas zaskakuje. Scenariusz oparł na wydarzeniach z przeszłości, inspirując się najstarszymi zachowanymi fotografiami Islandii. Dopisuje do nich nieprawdopodobną historię, która najpewniej mogła się wydarzyć, a całość filmuje w fotograficznym formacie 4:3, przez co już od samego początku widzowie wchodzą w ten niezwykły, jakby zatrzymany w czasie świat.

Lucas  (Elliott Crosset Hove) to młody ksiądz, który otrzymuje od swojego przełożonego w Danii misję wybudowania na Islandii nowego kościoła. Z pokorą i bez większych emocji przyjmuje to zadanie wraz z garścią dobrych rad i stereotypów na temat Islandczyków, jego przyszłych parafian. Siwy pastor w sztywnej kryzie na pożegnanie pozuje do portretu we wnętrzu kościoła – to daje nam znak, że Lucas ma także własną, wewnętrzną misję: za pomocą nowoczesnego narzędzia okiełznać ten nowy, nieznany jeszcze świat oraz jego surową przyrodę i ludzi, przed którymi przestrzegał go starszy przełożony.

Jeszcze podczas podróży poznaje kilka islandzkich słów od człowieka, który będzie jego tłumaczem. Na pokładzie fotografuje współtowarzyszy podróży, a sztormowa pogoda jest zapowiedzą tego, co stanie się jego codziennością na Islandii. Rzęsisty deszcz, wiatr i chłód dają się we znaki, ale młody ksiądz pełen jest jeszcze motywacji i chęci do działania. W końcu jego misja pochodzi od samego Boga, a młodzieńcza ciekawość każe mu przyjąć ją z wdzięcznością i bagażem pełnym kliszy i przenośną ciemnią do wywoływania zdjęć.

Już na lądzie młody, mający w posiadaniu przedmiot nowoczesności Duńczyk spotyka swoje przeciwieństwo: starego przewoźnika mocno przywiązanego do islandzkiej tradycji i przyrody, Ragnara (Ingvar Eggert Sigurðsson). Islandczyk jest widocznie przeciwny obecności Duńczyków na Wyspie, szczególnie tych przyjeżdżających z kagańcem (sic!) oświaty i prawiących morały. Skoro jednak ma zapłacone, podejmuje się przewiezienia księdza z bagażami na drugi koniec Wyspy, a pracę swoją wykonuje rzetelnie i z zaangażowaniem. Wysportowany, świetnie obeznany w terenie, w swoim kapeluszu i z kijem przypomina Gandalfa albo samego Odyna – to jedno z wielu wizualnych rozwiązań reżysera, pozwalających na wyeksponowanie dwóch porządków i konfliktu między nimi. Ragnar podczas odpoczynków chętnie śpiewa rimy i opowiada stare sagi, a opisywana przez niego Islandia to kraj walecznych i dzielnych ludzi, których stara kultura przewyższa inne, a szczególnie te pochodzące z Danii.

Godland • New Zealand International Film Festival
źródło: https://www.nziff.co.nz/nziff-2022/film/godland/

Można powiedzieć, że stary pastor miał rację. Ciężka i długa podróż jest wyzwaniem i sprawdzianem wiary młodego księdza. Chłód, wilgoć, rzeki o szybkim nurcie i głębokie przepaście mocno dają mu się we skórę, ale nie są w pełni obrzydzić pięknego krajobrazu, które Lucas z zapałem fotografuje. Ustawia swoje sprzęty wśród pól lawowych, pod wodospadami, na lodowcu i próbuje zamknąć na swoich kliszach fragmenty tego egzotycznego pejzażu, o którym tyle słyszał w rodzinnej Danii. Na tym etapie podróży jego posługa kapłańska wydaje się drugorzędna: teraz jest przede wszystkim artystą, fotografem. A kiedy zmęczenie i fizyczna słabość biorą górę nad emocjami i zachwytem, przypomina sobie o Bogu i modli się o pomoc.

Godland - Focus: Białe noce | Nowe Horyzonty
źródło: https://www.nowehoryzonty.pl/vod-film.s?id=12180

W drugiej części filmu islandzka natura oddaje miejsce kulturze. W niewielkiej osadzie nad fiordem trwa budowa drewnianego kościoła, a młody ksiądz powoli integruje się z lokalną ludnością, choć tylko tą mówiącą po duńsku. Widać tu ostrą granicę między obcymi mu Islandczykami, z którymi nie chce nawet próbować się porozumieć (bo lekcje islandzkiego zniknęły wraz z tłumaczem) a rodakami, którzy dają mu namiastkę znanej normalności i cywilizacji. Ta normalność nie jest jednak rzeczą trwałą i wkrótce sprawy zaczną się komplikować, aż znajdą swój tragiczny finał.

Akcja filmu ciągnie się powoli, ale odnosi się wrażenie, że znacznie ważniejszą od treści jest forma. Długie, czasem obejmujące całą kilkuminutową scenę kadry panoramiczne wciągają nas w ludową biesiadę, natomiast sekwencje krótkich scen pokazujących ten sam, choć zmieniający się od pór roku i warunków atmosferycznych krajobraz, podkreślają ten upływ czasu. Sądzę, że Hlynur Pálmason doskonale znał Islandię w ruchomych obrazach (1925), najstarszy film kręcony na Islandii. Jego reporterska forma, pokazująca zarówno krajobraz, jak i miejscową ludność przy pracy stała się inspiracją dla wielu kadrów, podobnie jak owe stare fotografie, które reżyser stara się powtórzyć w wybranych, niemal nieruchomych scenach.

Islandzki reżyser studiował w Kopenhadze, a jego filmy często angażują tak duńskich, jak i islandzkich aktorów. Historia z przeszłości Islandii, będącej pod panowaniem Danii i faktycznie w owym czasie przez „starszą siostrę” wielokrotnie oświecana, zdaje się być autorskim komentarzem do współczesnych relacji między państwami. A te, pomimo upłynięcia wielu lat od ostatecznego rozwiązania unii, zdają się być wciąż skomplikowane. Ten konflikt uosobiony został w relacji między Lucasem a Ragnarem i eskaluje od pierwszych chwil poznania, przez symboliczne zapasy na weselu, aż po ostatnie sceny filmu. Zdawać by się mogło, że jeden z nich musi się poddać, albo zginie. A co, jeśli obaj skazani są na porażkę?

Film Godland świetnie pokazuje Islandię sprzed lat. Choć w samym krajobrazie niewiele się zmieniło (nawet obecny w narracji wybuch wulkanu Hekli jest zilustrowany kadrami spod niedawnej erupcji na półwyspie Reykjanes!), to niemal z romantycznym sentymentem ukazano tu dawnych Islandczyków, mających jeszcze odwagę i siłę opierać się nowoczesnej cywilizacji, choć są nią wyraźnie zafascynowani (Ragnar bardzo pragnie, by Lucas zrobił mu zdjęcie). Stojący między Islandią a Danią reżyser próbuje pogodzić oba kraje i pokazuje, jak wiele jeden zawdzięcza drugiemu. Jest to ważny głos w obecnej dyskusji nad postkolonializmem i tym, czy Islandia była duńską kolonią.

Przepis na taniochę

Islandówki, czyli islandzkie przygody i przepisy

Autor: Beata Migas
Wydawca: Haddock Entertainment
Data wydania: 2022
Liczba stron: 258

Podobno wszyscy mogą wydawać książki. A na pewno e-booki. Osoby wracające z ekscytującej podróży czy przeprowadzające się tymczasowo za granicę coraz częściej publikują swoje przemyślenia właśnie w tej formie.

Jak czytamy w opisie książki,”Islandówki, czyli islandzkie przygody i przepisy” Beaty Migas to „e-book jakiego jeszcze nie było – o Islandii, islandzkiej kuchni, unikatowej przyrodzie wyspy oraz cieniach i blaskach życia w otoczeniu wulkanów, lodowców i gorących źródeł, okraszony prostymi przepisami kulinarnymi, inspirowanymi życiem w samochodzie i na campingu.” Książkę można kupić na stronie autorki, gdzie znajdziecie również wpisy blogowe z ciekawostkami na temat Islandii. Podobne treści autorka publikuje również na swoim instagramie @islandówki.

Podeszłam do opisu e-booka z rezerwą, bo w końcu każdy subiektywny zapis z podróży na Wyspę jest „unikatowy”. Już podczas lektury pierwszych stron przekonałam się, że miałam rację. 258-stronicowy e-book to luźno pisany blog z przepisami, który Beata Migas postanowiła wydać w formie „książkowej”. Całość składa się z  22 Islandówek, czyli opisu perypetii autorki podczas dwóch wyjazdów na Islandię, oraz takiej samej liczby przepisów na proste i tanie dania, które można przygotować z jedzenia przywiezionego z Polski albo znalezionego w śmietnikach.  Te obiecane w opisie cienie i blaski życia w otoczeniu wulkanów to w gruncie rzeczy szczegółowy zapis dni spędzonych na Islandii, od tych w typowym nastroju emigracyjnym – szukanie pracy i mieszkania, zazdrość i dramaty w gronie znajomych,  nawiązywanie kontaktów z innymi emigrantami, jak i bardziej turystyczne – wycieczki w najbardziej popularne miejsca, podróżowanie po Islandii jedynką i w interiorze z noclegami na campingach. Treść poprzeplatana jest również ciekawostkami o Wyspie, jednak każdy miłośnik Islandii nie znajdzie tam już niestety niczego nowego.

„Książka” opracowana w Canvie niestety nie powala ani graficznie, ani swoją treścią. Z przykrością stwierdzam, że nie ma w niej niczego unikatowego, a na pewno niewarte swojej ceny są opowieści o podkradaniu wódki z walizek czy wjeżdżaniu na prom samochodem wypełnionym jedzeniem z Biedronki. Co więcej, nagromadzenie wstydliwych sytuacji z udziałem osób trzecich, a nawet umieszczenie w publikacji zdjęć z towarzyszkami pierwszej podróży (których twarze ocenzurowano), pozostawia w czytelniku niesmak. Trudno zgadnąć, jaki dokładnie zamiar miała Beata Migas opisując dokładnie wszystkie swoje perypetie: chciała pochwalić się swoimi przygodami (nie tak znowu unikatowymi), zemścić się na dawnych koleżankach, a może zaimponować czytelnikowi swoją pomysłowością, choć moim skromnym zdaniem nie wszystkie opisane tu wydarzenia zasługują na ocalenie od zapomnienia, a inne w ogóle nie powinny być omawiane głośno.  Przykro mi, że opisy podróży na Islandię „po cebulowemu” uważane są za godne opublikowania, w dodatku w takiej formie. Nie ma tu żadnych praktycznych wskazówek jak podróżować po Islandii, jest to po prostu pamiętnikarska relacja z prywatnego życia autorki.

Za plusy publikacji uważam jednak podawanie dokładnych lokalizacji zwiedzanych miejsc, w tym naturalnych źródeł geotermalnych, których faktycznie nie znajdziemy w popularnych przewodnikach. E-book zwieńczony jest indeksami rzeczy i miejsc, co pozwala na szybkie zlokalizowanie opisywanych atrakcji turystycznych. Choć nie jest to typowy przewodnik, między wierszami relacji z licznych przejażdżek przypadkiem wyczytujemy rady od autorki, a raczej możemy nauczyć się na jej błędach. Dowiadujemy się przykładowo, dlaczego nie warto wychodzić poza utarte szlaki i kąpać się w gorącej rzece, pozostawiając buty na gęstym mchu. Albo że nie warto opierać planów żywieniowych na jedzeniu z dumpster divingu, bo czasem kontenery z wyrzucanym przez supermarkety jedzeniem, opisywane przez autorkę niczym róg obfitości, po prostu mogą zostać zamknięte, a nawet przewiązane łańcuchem.

O islandzkiej kuchni jest niewiele, są za to przepisy. Część z nich faktycznie dotyczy tradycyjnych dań z produktów z Islandii, takich jak udziec jagnięcy czy golec zwyczajny. Inne w luźny sposób kojarzą się z Wyspą, ale ich obecność w publikacji jest uzasadniona: czasem są to przepisy na szybkie i łatwe dania do przygotowania w trakcie podróży, czasem są wariacją na temat charakterystycznych cech Islandii. Nie można na pewno odmówić autorce kreatywności, bo zarówno nazwy wymyślanych przez nią dań, jak i towarzyszące przepisom fotografie, są bardzo wyszukane. Myślę, że gdyby e-book był sprzedawany bardziej jako książka z autorskimi przepisami, gdzieniegdzie może okraszonymi anegdotami z podróży, o wiele łatwiej byłoby mi przełknąć fakt, że nie jest darmowy.

W przeciwnym razie naprawdę trudno znaleźć mi powód, dla którego mogłabym polecić tę publikację. Beata Migas opublikowała już sporo treści na temat Islandii w sieci, e-book jest tym najbardziej osobistym strumieniem słów o tematyce islandzkiej. Jeśli jednak lubicie wirtualne zwiedzanie obcych krajów z bardzo krzykliwym komentarzem osobistym, jest to pozycja dla Was.

Za przesłanie egzemplarza recenzenckiego z prośbą o napisanie recenzji dziękuję autorce Beacie Migas.

Północ widziana z kajaka

Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy

Autor: Zbigniew Szwoch
Wydawca: BookEdit
Data wydania: 2022
Liczba stron: 179

Debiutancka książka Zbyszka Szwocha to zapis kilku wypraw kajakowych po arktycznych wodach wzdłuż brzegów Norwegii, Grenlandii, Wysp Owczych i Islandii. Choć przez ostatnie 10 lat autor często bywał na Północy, a opisywane kraje odwiedzał wielokrotnie, czytelnikowi postanowił przybliżyć akurat te kajakowe podróże z lat 2016-2021.

Na tę opowieść czekało wielu miłośników Północy i nietypowych podróży. Zbigniew Szwoch znany jest w obu środowiskach od lat, dzięki udziałowi w licznych imprezach tematycznych i za sprawą relacji, które pojawiały się na jego blogu i filmów na YouTube. Świetnym dowodem wsparcia i uznania w medialnym świecie nordycko-podróżniczym jest imponujący zbiór partnerów, których loga zajmują ostatnich kilka stron książki. I choć rzadko recenzuję książki od końca, otrzymawszy swój egzemplarz z rąk samego autora, wertując strony najpierw trafiłam właśnie tam. I przypomniałam sobie, że po raz pierwszy usłyszałam o Zbyszku właśnie podczas jednego z północnych festiwali.

Obejrzyj pokaz zdjęć Zbyszka Szwocha z muzyką Daltona 1015.

W programach okołoskandynawskich eventów obecnych jest wielu dzielnych podróżników, mających naprawdę intrygujące pomysły na zwiedzanie Północy. Rowerem, pieszo czy na nartach biegowych, przemierzają skutą lodem czy wysmaganą wiatrem subarktyczną Skandynawię, nierzadko dzieląc się wrażeniami z podróży niemalże w czasie rzeczywistym. Z wielu takich wypraw pozostał solidny materiał na mediach społecznościowych i foto-relacje, czasem też pamiętnikarskie wpisy na blogu oraz książki. Po te ostatnie sięgam najchętniej, szczególnie jeśli dotyczą Islandii. Na mojej półce stoi więc sporo relacji z rowerowych czy samochodowych podróży po Wyspie, ale o opłynięciu islandzkich wybrzeży kajakiem jak dotąd jeszcze nie czytałam. Na książkę Zbyszka Szwocha „Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy” czekałam więc z niecierpliwością.

Na początek warto podkreślić, że autor oddaje nam w ręce opowieść będącą zbiorem wspomnień sprzed lat, spisaną z perspektywy czasu. Debiutancka książka Zbyszka Szwocha to zapis kilku wypraw kajakowych po arktycznych wodach wzdłuż brzegów Norwegii, Grenlandii, Wysp Owczych i Islandii. Choć przez ostatnie 10 lat autor często bywał na Północy, a opisywane kraje odwiedzał wielokrotnie, czytelnikowi postanowił przybliżyć akurat te kajakowe podróże z lat 2016-2021. Podróże opisywane są szczegółowo, bez pomijania najbardziej ludzkich detali i osobistych spostrzeżeń autora. Dokładnie opowiada nam on gdzie i z kim pływał, kogo spotykał, jakiego dokładnie sprzętu używał, dzięki czemu narracja staje się inspiracją i instrukcją dla każdego, kto chciałby pójść, a raczej popłynąć, śladem Zbyszka.

Co więcej, poza relacją z samej podróży kajakiem w pięknych okolicznościach przyrody, otrzymujemy również garść informacji na temat regionów, w których przemieszcza się autor. W rozdziałach poświęconych Grenlandii pisze sporo o kulturze Innuitów, ekspertów od kajakarstwa. Podczas snucia opowieści z Norwegii wspomina o Saamach, z kolei wspomnienia z Wysp Owczych pozwalają na opis tanecznych obchodów święta narodowego Ólavsøka czy podzielenie się prywatną opinią na temat Grindadráp. Choć na wskroś subiektywna, jego opowieść jest bardzo wyważona, prowadzona z szacunkiem do gospodarzy i ogromną świadomością realiów lokalnego życia. Nie ma tu wartościowania ani oceniania, jak zdarza się czasem w polskich relacjach z podróży. Zresztą Szwoch, choć nierzadko pojawia się w miejscach bardzo turystycznych, nie jest typowym turystą, co potwierdzi jeden z napotkanych miejscowych opisywanych w książce.

Jak twierdzi sam Zbyszek, na taką perspektywę na pewno pozwala kajak. W swojej książce nie raz przemierza północne krajobrazy pieszo, rowerem, a także samochodem, ale to właśnie wodny środek transportu pozwala mu na pełniejsze zespolenie z lokalną naturą, spotkania z dziką zwierzyną i moc doznań. Czasem całodniowy intensywny wysiłek wynagradza mu odpoczynek na plaży i wpatrywanie się w spektakl zachodzącego słońca odbijającego się w wodzie. A czasem zmęczone mięśnie i stargany umysł nie mają szans na odpoczynek, gdy ulewa bombarduje namiot albo gdy kajak przecieka. Biorąc tę książkę do ręki nie spodziewajcie się więc laurki napisanej pięknej nordyckiej przyrodzie i naturalnym zewom, które sprawiają, że chce się żyć. Niektóre odcinki podróży przypominają walkę o przetrwanie, a inne faktycznie nimi są. Autor bez ogródek opisuje te najgorsze momenty, wpuszczając czytelnika w ten intymny świat porażek. Ale być może właśnie dlatego od pierwszych stron książki buduje napięcie i tworzy więź z odbiorcą, który oczekuje kontynuacji opowieści.

Bo „Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy” jest jak opowieść snuta po długiej podróży albo gawęda w letnią noc przy ognisku na plaży. Zaczyna się trochę topornie, sekwencją krótkich zdań budowanych nieco chaotycznie, tak jakby opowiadacz stopniowo ściągał na siebie uwagę słuchaczy albo, z początku nieco nieśmiały czy niechętny do bycia w centrum uwagi, dopiero zostawał namawiany do opowiedzenia tej historii. Kiedy jednak opowieść na dobre się rozkręca, czytamy ją jednym tchem, w oczekiwaniu na kolejne perypetie. Razem z autorem oczekujemy następnych wypraw i dzielimy jego obawy związane z warunkami atmosferycznymi albo stanem sprzętu. Choć wielu czytających, tak jak ja, może nie mieć pojęcia o technicznym aspekcie tych kajakarskich wypraw, a wiosła trzymało w rękach tylko podczas wakacyjnych spływów, nagle łatwiej wyobrazić sobie skalę zmęczenia i niebezpieczeństwa, mamy ochotę poczuć tę adrenalinę na własnej skórze.

Pamiętnikarska forma książki daje też nie raz okazję do lepszego poznania samego autora. Dzieląc się swoimi opiniami na temat zmian klimatycznych czy dbałości o przyrodę, a także krytyką współcześnie uprawianej turystyki, Zbigniew Szwoch opowiada nam też historie dziejące się poza wyprawami, tak jak te związane z realiami pandemicznymi czy stawiające w samym centrum jeże, prywatnych podopiecznych autora. Jest tu także miejsce na sceny rodzinne i refleksje na temat dość oczywisty, ale niekoniecznie chętnie podejmowany przez podróżników. Zbyszek natomiast pisze wprost o równoważeniu samotnych podróży i czasu spędzonego poza domem z życiem prywatnym, a także kompromisach, które w pojawiają się w życiu spragnionego kolejnych wypraw młodego ojca.

Piękne wydana, a należy podkreślić, że własnym sumptem, książka „Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach Północy” to kilkanaście historii z wybrzeży Norwegii, Grenlandii, Wysp Owczych i Islandii, okraszone autorskimi fotografiami i odnośnikami do literatury fachowej. Całość ma mniej niż 200 stron (numerowanych uroczymi sylwetkami kajakarza), ale poleca się na wakacyjną lekturę. Kto wie, może będziecie ją czytać w namiocie podczas wyprawy kajakiem po Północy?

Dziękuję za egzemplarz recenzencki autorowi, Zbigniewowi Szwochowi. Swój egzemplarz zakupisz w największych księgarniach oraz na stronie internetowej autora.

PS: Autor będzie gościem Miesiąca Islandzkiego 2022. Rozmowy wokół książki posłuchasz we wtorek 24 czerwca o godzinie 20:00 na moim Facebooku. Zachęcam do zadawania pytań autorowi oraz wzięciu udziału w konkursie, ponieważ będzie można wygrać egzemplarze z autografami autora. Szczegóły na moim Facebooku!

Taka mała, a ważna

„Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat”

Autor: Egill Bjarnason
Wydawca: Znak literanova
Data wydania: 2022
Liczba stron: 368
Przekład: Agnieszka Nowakowska

O tym, że mała wyspa na Atlantyku może pokrzyżować nam plany, dowiedzieliśmy się w 2011 roku, kiedy erupcja islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull zablokowała ruch lotniczy nad Europą. Ale jak przekonuje Egill Bjarnason, momentów kiedy Islandia dała się we znaki całemu światu było w historii znacznie więcej.

Egill Bjarnason jest islandzkim dziennikarzem, który publikował na łamach gigantów takich jak New York Times i National Geographic. W Islandii zajmuje się reportażem; jego teksty i fotografie relacjonowały bieżące wydarzenia z Afryki czy Bliskiego Wschodu. W swojej debiutanckiej książce How Iceland Changed the World z 2021 roku zmienia jednak perspektywę i angielskojęzycznemu czytelnikowi zdaje raport z tego, co na przestrzeni lat działo się w Islandii. A raczej – co za sprawą Islandii wydarzyło się na świecie. Wychodząc bowiem z założenia, że historia jego kraju jest raczej mało znana poza Islandią, Bjarnason stawia ją w centrum światowych wydarzeń, wybierając te, w których mała wyspa na Atlantyku mieszała swoje palce. Świadomie lub nie, zdaniem autora Islandia zmieniła bowiem zmieniła świat.

Opowieść prowadzona jest chronologicznie, tzn. od zasiedlenia Islandii w epoce wikingów po czasy współczesne. Każdy rozdział został jednak napisany tak, aby to Islandia była punktem wyjścia dla znanych czytelnikowi, przełomowych wydarzeń. Stąd pierwszy rozdział bardziej niż na pierwszych osadnikach w Islandii skupia się na wyprawach wikingów na Grenlandię i odkryciu Ameryki. Dzieje islandzkiego średniowiecza opisane są z perspektywy islandzkich sag i tego, co dzięki nim wiemy dzisiaj o tamtejszym świecie. Historia nowożytna skupia się na erupcji wulkanicznej, która doprowadziła do rewolucji francuskiej, a czasy współczesne opisane są z perspektywy przełomowych polityczek i kryzysu ekonomicznego. Słowem: autor wybrał momenty, dzięki którym Islandia pojawiała się na kartach historii i  przypominała o sobie w światowych mediach.

Wiele z tych wydarzeń miłośnik Islandii lub oczytany czytelnik i czytelniczka mogą już znać. Nie jest już przecież tajemnicą, że to wikingowie z Islandii odkryli Amerykę na wiele lat przed Kolumbem, a gdyby nie strategiczna baza amerykańska na Wyspie, dzieje II wojny światowej mogłyby potoczyć się inaczej. Autor nie poprzestaje jednak wyłącznie na powszechnie znanych faktach, ale wynajduje smaczki i przybliża mniej znane historie i wersje wydarzeń. Przykład? W rozdziale poświęconym wyprawom wikingów owszem wspomina Eryka Rudego i Leifa Szczęśliwego, ale sporo miejsca poświęca też postaci dotąd pomijanej w tej narracji o dzielnych odkrywcach, czyli Guðríðr Þorbjarnardóttir, głównej bohaterce Sagi o Grenlandczykach. Metoda Bjarnasona często opiera się na opisaniu historii z perspektywy poszczególnych bohaterów, czyli Islandczyków, których warto znać. Dzięki temu poznajemy nazwiska osób ważnych dla islandzkiej przeszłości, ale nieobecnych w naszych podręcznikach od historii. Nie ma tu zresztą tylko postaci historycznych, bo jedną z bohaterek książki Bjarnasona jest Islandka, która opowiadała Tolkienowi islandzkie wierzenia ludowe. Jak się nazywała? Trzeba zajrzeć do książki, żeby się o tym dowiedzieć!

Narracja autora jest zresztą bardzo subiektywna. Sporo miejsca poświęca czasom wikingów i średniowieczu, a potem przeskakuje już do XVIII wieku i ponad połowę książki zajmuje historia nowoczesna. Można zgadywać, że zdaniem autora między śmiercią biskupa Jóna Arnasona a wybuchem Laki niewiele istotnego dla dziejów świata wydarzyło się na Islandii. Ale wiele opisywanych w książce wydarzeń z bliższej przeszłości Islandii też nie miało przełomowego charakteru poza Wyspą, a jednak zostało opisanych. W gruncie rzeczy brak tu kilku ważnych wydarzeń, o których wspomina chociażby Gunnar Karsslon w Historii Islandii w skrócie, ale najwyraźniej Egill Bjarnason miał powód, by pominąć masakrę na Baskach albo wojnę dorszową. I dobrze, bo dzięki temu znalazło się miejsce na inne, mniej znane wydarzenia.

Z perspektywy osoby oczytanej w temacie Islandii i znającej jej historię, bardzo ucieszyłam się na wątki, o których jak dotąd nie miałam okazji więcej przeczytać. Jednym z nich jest chociażby wielki mecz szachowy między Bobby’m Fischerem a Borisem Spasskim, który odbył się w 1972 roku w Reyjavíku. Bjarnason umieszcza go w kontekście zimnej wojny i słynnego spotkania Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa w 1986 roku w Höfði, jednak to właśnie islandzki epizod z życia amerykańskiego szachisty jest głównym wątkiem całego rozdziału poświęconego tym czasom. Podobnym zaskoczeniem jest także historia powstania państwa Izrael, w której udział brał pewien Islandczyk.

Możliwe, że tak obszerne omówienie tych wydarzeń, obok dziejów amerykańskiego wojska na Wyspie podczas II wojny światowej oraz ćwiczeń NASA w islandzkim krajobrazie księżycowym, wynika z pisania książki z myślą o rynku anglosaskim. Wydana po angielsku, a nie islandzku przecież, książka How Iceland Changed the World została zresztą dobrze przyjęta w Ameryce, na co z pewnością liczył wykształcony na tamtejszych uniwersytetach autor. Zresztą co tu dużo mówić: jeśli Islandia zmieniła świat, to głównie dlatego, że mieściła się w połowie drogi między Waszyngtonem a Moskwą, dzięki czemu faktycznie miała strategiczne położenie w nowoczesnych wydarzeniach. A kto nie odrobił pracy domowej z historii, może się na ten temat doszkolić właśnie dzięki lekturze książki Bjarnasona.

Można więc powiedzieć, że „Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat” to w gruncie rzeczy nie tyle książka historyczna, co dziennikarski reportaż z przeszłości. Autor przybliża dzieje małej wyspy zachodniemu czytelnikowi, stawiając ją w świetle ważkich wydarzeń, a jednocześnie oswajając z myślą, że wielka historia nie musi dziać się tylko w najsilniejszych państwach. To z resztą znany od lat sposób Islandczyków na przetrwanie w wielkim świecie: zgodnie z dewizą besta í heimi, czyli, że wszystko co islandzkie jest najlepsze na świecie. Bjarnason kilkakrotnie przypomina zresztą, że jego rodacy uwielbiają przechwalać się statystykami (czego to nie mają najwięcej per capita) oraz małymi zwycięstwami, które z powodzeniem wyolbrzymiają do gigantycznych rozmiarów (pierwsza prezydentka, pierwsza jawna lesbijka na fotelu premiera, i tak dalej…)

Z drugiej strony islandzki dziennikarz napisał historię swojego kraju z ciekawej, bo outsiderskiej perspektywy. Niby czytelnik nie ma wątpliwości, że autor jest Islandczykiem, bo używa określeń „w naszym kraju” oraz „u nas”, a jednak wydana po angielsku w 2021 roku książka How Iceland Changed the World została zaadresowana do tych, którzy Islandii nie znają od środka. Sam autor też próbuje złapać dystans do własnego kraju, a we wstępie przyznaje, że do napisania książki by nie doszło, gdyby nie dość szalony pomysł zaciągnięcia się do załogi statku. Można więc powiedzieć, że dopiero patrząc na wyspę spoza brzegu mógł napisać jej historię, a podążając śladami bohaterów z przeszłości, lepiej zrozumiał ciągoty swoich przodków do przemieszczania się i tworzenia wielkiej historii poza granicami swojego państwa.

„Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat” Egilla Bjarnasona to przyjemna lektura z kategorii tych, które bawiąc – uczą. Napisana z humorem i charakterystyczną dla Islandczyków autoironią, jest skarbnicą wiedzy na temat mniejszych i większych wydarzeń z historii, o których nie opowiadali nam w szkole. Co więcej, podróż przez dzieje Islandii i całego świata pozwolą na lepsze zrozumienie Islandczyków, szczególnie tego, czym Islandia jest dzisiaj i za co mamy w zwyczaju ją tak uwielbiać.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Znak literanova.

 

PS: Autor będzie gościem Miesiąca Islandzkiego 2022. Rozmowy wokół książki (w języku angielskim) posłuchasz we wtorek 21 czerwca o godzinie 16:00 na moim Facebooku. Zachęcam do zadawania pytań autorowi (również w języku polskim, będę je tłumaczyć), ponieważ najciekawsze zostaną nagrodzone egzemplarzami książki Wielka historia małej Wyspy. Jak Islandia zmieniła świat. Patronem spotkania jest wydawnictwo Znak litera nova.

Zemsta podana na zimno (i ciężkostrawna)

Wiking

tytuł oryginalnyThe Northman
reżyseria: Robert Eggers
rok produkcji: 2022

Film Roberta Eggersa oparty na scenariuszu Sjóna inspirowanym staronordycką legendą o Amlecie. Gwiazdorska, międzynarodowa obsada, w tym aktorzy skandynawscy i Björk w roli wieszczki. Sukces gwarantowany.

Tak myślałam, kiedy kilka miesięcy temu przeczytałam zapowiedzi tego filmu. Megaprodukcja o wikingach, w której główne role zagrają Skandynawowie, w dodatku z szansą na mniej amerykanizowaną wersję wydarzeń, skoro za scenariusz odpowiedzialny jest Islandczyk. Sjón (Sigurjón Birgir Sigurðsson), to pisarz i poeta o międzynarodowej sławie, w dodatku mający już na koncie nominację do Oscara za napisaną dla Björk piosenkę „I’ve seen it all” do filmu Larsa von Triera Tańcząc w ciemnościach. Jego powieść Skugga-Baldur świetnie oddaje kierunek zainteresowań pisarza: surrealistyczna inspiracja Islandią czasów wikingów, nawiązująca do bogatej tradycji sag i ich specyficznego stylu. Takiego też scenariusza się spodziewałam, oczekując głębokich nawiązań do staronordyckich wierzeń i mitów.  Sama legenda o Amlecie, czy Amlóðim, znana jest m.in. właśnie z islandzkich sag, ale głównie z pism Saxo Grammaticusa, który w XIII wieku spisał historię księcia Amletha, mszczącego się na stryju za śmierć swojego ojca, króla Aurvandilla. To właśnie ta historia stała się kanwą dla Hamleta Williama Szekspira.

Taki scenariusz w rękach Roberta Eggersa, twórcy świetnie przyjętych filmów: Czarownica (2015) i Lighthouse (2019), miał ogromne szanse na sukces. Reżyser dwoma tylko produkcjami ukonstytuował swój charakterystyczny styl, który opiera się na specyficznie budowanym nastroju grozy oraz fantastycznych, ale wciąż stąpających po ziemi, wątkach. Można się więc było spodziewać, że i w filmie Wiking podkreśli mistyczno-pogański kontekst legendy i nie oszczędzi widzowi scen krwawych, brutalnych, a czasem wręcz absurdalnych. I faktycznie jest tak, jak się spodziewaliśmy: szaleńczy berserkowie napadający na ruską osadę, pozornie niezrozumiałe rytuały i ofiary dla bogów, pełna erotyzmu noc (świętojańska?) i zemsta, którą podaje się na zimno, ale konsumuje w temperaturze wrzenia.

The Northman (Wiking) • Cały Film • Oglądaj Online • Gdzie obejrzeć

Są też znakomite kreacje aktorskie, a przynajmniej czasami. Poza gwiazdami z Hollywood: Nicole Kidman, Anyą Taylor-Joy, Ethanem Hawke i Willemem Dafoe mamy też aktorów z Północy: Szwedów: Alexandra Skarsgårda i Gustava Lindha, Duńczyka Claesa Banga oraz Islandczyków: Hafþóra Júlíusa Björnssona, Ingvara Sigurðssona i Björk. Ci ostatni odgrywają role czarowników, choć islandzka wokalistka przewrotnie nie gra nordyckiej völvy, a słowiańską wieszczkę i wielka szkoda, że pojawia się w jednej tylko scenie, bo gra znakomicie. Nie można tego powiedzieć o innych aktorach, którzy bywają nierówni, a czasem po prostu słabi. Udawany „skandynawski” akcent wielu z nich nie jest konsekwentny, a sztywna, jakby teatralna maniera gry nie pasuje do dynamicznej, dramatycznej akcji. Po hollywoodzkich „wyjadaczach” spodziewałam się znacznie więcej,  przykładowo Nicole Kidman była mało przekonywająca, szczególnie jeśli jej postać ukazana jest z pewnym twistem i oczekuje się po niej lepszej ekspresji, godnej dzielnych kobiet Północy.  Równie chłodno przedstawiono tu relację romantyczną, trudno było bowiem zobaczyć chemię między Anyą Taylor-Joy i Alexandrem Skarsgårdem, parą intrygantów „splecionych nićmi losu”.

Wróćmy jednak do scenariusza. Film trwa około 2,5 godziny, niektóre sceny więc dłużą się i wydają zbędne. Ciekawe i mające ogromny potencjał postaci pojawiają się raz i na krótko (jak chociażby Heimir grany przez Willema Dafoe czy wieszczka-Björk), a inne, jak Thórir, syn Fjölnira być może mogłyby być wyeksponowane mniej. Podobna dysproporcja odczuwalna jest również w samej akcji – na początku i pod koniec film ogląda się znacznie mniej przyjemnie, niż w samym środku. Świetną sceną jest chociażby walka z upiorem w kurhanie, która na etapie samego scenariusza jest dowodem głębokiej inspiracji sagami islandzkimi, ale z perspektywy filmowej oddaje kunszt reżysera w tworzeniu innej, czyżby alternatywnej?, rzeczywistości.

Do plusów dodałabym również scenografię i historyczną poprawność. Twórcy zadbali o to, by stroje, budynki i akcesoria bliskie były czasom, w których rozgrywa się akcja (IX wiek), a mnie jako historyka sztuki szczególnie ujęła wizja pogańskiej świątyni i posągów bogów, inspirowanych znanymi nam figurkami z wykopalisk archeologicznych czy przedstawieniami z kamieni runicznych. Choć miejscami niemal kiczowata scenografia, szczęśliwie daleka jest monumentalnym i ociekającym złotem wizjom znanym z popkultury. Nawet te bardziej „ponadnaturalne” momenty, jak podróż Walkirii do Valhali, przyprawiają o ciarki, choć nie ma w nich nic patetycznego czy wzniosłego, a raczej opierają się na prostych metodach gry światłem, dźwiękiem i szaleńczym wyglądem samej przewoźniczki.

The Northman (2022) - IMDb

Zgodnie z oczekiwaniami, Wiking jest oszałamiającą produkcją z dobrze osadzoną w realiach historycznych akcją opowiedzianą w sposób, który budzi pytania o granicę między fiction a non-fiction.  Czegoś jednak tej megaprodukcji brakuje. Moim zdaniem nie sprostała oczekiwaniom „najlepszego filmu o wikingach” z bardzo prostej przyczyny – osobom nieznającym się na tych czasach będzie on trudny w odbiorze, ponieważ gęsty jest od hermetycznych odniesień i specjalistycznych detali. Z drugiej strony zbudowana w filmie atmosfera i sposób ukazania tej epoki najbliższy jest klimatowi sag i mitologii, co docenią tylko znawcy literatury staronordyckiej.

Podczas Przeglądu Kina Nordyckiego w Centrum Filmowym UG im. Andrzeja Wajdy specjalista od kina islandzkiego Sebastian Jakub Konefał powiedział, że wszyscy najwięksi reżyserzy z Islandii, z którymi rozmawiał, mieli marzenie zekranizować sagę islandzką. Robertowi Eggersowi miało się udać, choć – a może właśnie dlatego że – nie jest z Islandii. I nie chodzi tylko o pieniądze na filmowanie w trudnych i kosztownych islandzkich plenerach, ale być może również o dystans, widać tu bowiem zachwyt dawną kulturą nordycką, ale też autorską interpretację pogańskiego świata magii i sag, których akcja opiera się na zemście. Dodając piękne zdjęcia Islandii i modę na wikingów, sukces miał być gwarantowany. I choć film cieszy się już uznaniem krytyków i czytam niemal wyłącznie pozytywne recenzje, nie jestem w stu procentach przekonana. Być może dlatego, że mam w głowie słowa Friðrika Þóra Friðrikssona, zacytowane ostatnio przez prof. Konefała: „Kiedy robisz film na Islandii, pamiętaj, żeby zdjęcia nie zjadły scenariusza”. A tu zdecydowanie forma przerosła treść.

20+ The Northman Tapety HD | Tła

Drugie życie Szeptów Kamieni

„Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” (wydanie drugie)

Autorzy: Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak
Wydawca: Wydawnictwo Otwarte
Data wydania: 2022
Liczba stron: 320

„Tego kraju nie da się poznać, czytając książki „- powiedział Tolli Morthens w wywiadzie udzielonym Piotrowi i Berenice, autorom reportażu Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii.

Islandzki malarz ma sporo racji, ale drugie wydanie debiutanckiej książki duetu Ice Story utwierdziło mnie w przekonaniu, że Piotrowi i Berenice udało się opowiedzieć historię o Islandii nieznanej, wciąż obcej rzeszom turystów, a nawet miłośnikom Islandii. Choć wiem, że Szepty z 2017 roku towarzyszyły wielu osobom w podróżach na Wyspę (sama po raz pierwszy leciałam w samolocie do Keflaviku z wydrukiem recenzenckim w ręku), a opisane tam miejsca pojawiły się na mapach wielu turystów z Polski, to po przeczytaniu ulepszonej wersji przypomniałam sobie o miasteczkach, do których jeszcze nie dotarłam i lokalizacjach, które nawet już nie istnieją.

Gdy czytam moją recenzję wydania z 2017 roku, przypominam sobie miłe okoliczności jej napisania. Sam fakt, że czytałam książkę podczas podróży na wymarzoną Islandię, a lektura całkowicie wypełniła mi czas 3-godzinnego lotu. I że gdy już dotarłam na miejsce, mogłam od razu skonfrontować pierwsze wrażenia w spotkaniu z autorem, Piotrem Mikołajczakiem. Po powrocie z pierwszej wycieczki na Islandię napisałam recenzję, potem prowadziłam jedno ze spotkań autorskich w Warszawie, a przez lata zaprzyjaźniłam się z Piotrem i Bereniką, spotykając się z nimi na Wyspie, jak i w Warszawie. Czy mając taki sentyment do tej książki i bardzo osobisty stosunek do jej autorów, wypada mi teraz w ogóle pisać nową recenzję? Gdy czytam tę pierwszą, wydaje mi się ona wciąż dość obiektywna:

Niezaprzeczalną zaletą książki jest więc przede wszystkim bezstronne, rzeczowe podejście do projektu, jakim miało być przedstawienie historii 21 opuszczonych miejsc. Z dziennikarską ciekawością i profesjonalizmem autorzy dokopali się jednak do tych warstw islandzkiej duszy, których dotąd nikt w tak dokładny sposób nie opisywał. Berenika i Piotr nie oceniają, nie banalizują żadnych wątków, a nawet pozwalają im w dość swobodny sposób przeplatać się ze sobą w tekście, przez co narracja wymyka się sztywnym ramom geograficznym przewidzianym w spisie treści. Nie przeszkadza to jednak w odkrywaniu kolejnych warstw, szczególnie czytelnikom mniej zaznajomionym ze współczesnym obliczem Wyspy, choć i tu należy wytknąć autorom i wydawcy pewne wady. Mniej oczytany odbiorca może mieć wrażenie, że niektóre wątki zostały zarysowane zbyt skrótowo, gdyż odwołania do niektórych wydarzeń z historii bywają niewystarczające i brakuje choćby minimalnego rozwinięcia tematu w treści książki czy towarzyszącym jej przypisie.

Nowa – rozszerzona i zaktualizowana wersja – Szeptów kamieni odpowiada na część moich „postulatów”. Choć przyznam się bez bicia, że nie analizowałam dokładnie, linijka po linijce, treści obu wersji, w nowym wydaniu czuje się więcej informacji, wyjaśnień, a autorzy uzupełnili treść o dodatkowe odwołania do dalszych lektur i wzbogacili bibliografię. Merytorycznie treść książki została więc udoskonalona, nie mówiąc już o aktualizacji podanych w 2017 roku wydarzeń i informacji, z uwzględnieniem sytuacji pandemicznej, ale też ekonomicznej i geograficznej (pojawia się chociażby informacja o wulkanie Fagradalsfjall, którego wybuch zdominował wiadomości z Islandii swego czasu).

Co więcej, stara treść została nie tylko udoskonalona, ale przybyły również nowe podrozdziały w ostatniej części książki, poświęconej Emigracji. Jak dotąd Piotr i Berenika byli dość niewidoczni w swoich książkach, zdradzając swoją obecność jedynie w tu i tam użytej formie pierwszej osoby liczby mnogiej, ale prowadząc narrację reportażu w sposób raczej obiektywny, chłodny, choć i bardzo żartobliwy. Tymczasem drugiemu wydaniu towarzyszy podejście bardziej osobiste, a własne doświadczenia reemigracji autorów można poznać z pierwszej ręki – bez szczegółów przyznają, że powrót na Wyspę wydawał się po rocznym pobycie w Polsce niemal konieczny. Wyspa przyciąga, o czym mówią bohaterowie reportażu, ale i sami autorzy udowadniają, że musieli tu wrócić. Ta prywatna historia dodaje całości rys wiarygodności, a czytelnicy zżyci z autorami dzięki mediom społecznościowym na pewno ucieszą się na możliwość przeczytania nowych podrozdziałów.

Nowe wydanie otrzymało lepszą szatę graficzną, znajdziemy tam również więcej zdjęć, nie tylko wydrukowanych (choć wiele z nich pokrywa się z obecnymi w pierwszym wydaniu, tutaj są lepszej jakości i w większym formacie), ale też załączonych w QR kodach przed każdym nowym rozdziałem. Ten, kto lubi czytać książki z telefonem w ręku, może więc przeglądać jednocześnie zdjęcia, a nawet posłuchać islandzkiej muzyki z playlisty przygotowanej przez Aleksandrę Kaczkowską. Ta miłośniczka Islandii, fotografka i dziennikarka często zapraszająca Piotra Mikołajczaka do swoich audycji w „Trójce”, opatrzyła nowe wydanie własnym tekstem „W nutach zaklęty krajobraz Islandii”.

Te nowe elementy świetnie dopełniają lekturę książki tym, którzy planują przenieść się na Islandię z domowego fotela albo rozpocząć przygodę z tym pięknym krajem. Jeśli drugie wydanie Szeptów trafi w ręce debiutującego islandofila, z pewnością będzie to świetny początek przygody, a dzięki rozbudowanej przedmowie z wymienieniem wielu innych miejsc (głównie w Internecie) promujących wiedzę o Islandii, ów czytelnik lub czytelniczka od pierwszych stron książki prowadzeni są za rękę do innych sprawdzonych przez autorów osób, które polecają czytać, śledzić i obserwować.

A jeśli jednak ktoś ma ochotę zabrać Szepty w teren i potraktować nowe wydanie jako alternatywny przewodnik po Wyspie (a wielu pojechało na Fiordy Zachodnie lub inne opuszczone miejsca właśnie za sprawą pierwszej wersji Szeptów kamieni), mogą to zrobić również dzięki umieszczonej na końcu publikacji mapie (również w wersji on-line zapisanej w QR kodzie), na której zaznaczone są lokalizacje opisane w książce, dodatkowo opatrzone dokładnymi współrzędnymi, które możemy wprowadzić do naszego GPSa czy innej nawigacji, a ta zaprowadzi nas już sama w te islandzkie „nieznane”.

Słowem, mam wrażenie, że Piotr i Berenika potraktowali swoich czytelników tak, jakby sami chcieli zostać potraktowani. Myślę, że po latach dokładnego researchu i przejechaniu Islandii wzdłuż i wszerz (wielokrotnie!), postanowili oddać w nasze ręce zaktualizowaną wersję książki-przewodnika po ich własnej, subiektywnej Islandii. Co więcej, ułatwiają nam poznanie ich wersji tego zakątka świata przez wszystkie narzędzia, którymi okraszono drugie wydanie Szeptów kamieni. Imponujące, że – co jednak rzadkie wśród autorów piszących o Islandii – wydanie nowej, poprawionej wersji udowadnia silny związek z tematem, a pomimo ciągłego pisania o Wyspie Piotr i Berenika nie znudzili się nią, a nawet postanowili wrócić do dawnego tekstu i go zredagować. Może to pedantyzm, może poczucie szacunku dla czytelnika, a może po prostu wewnętrzna potrzeba napisania swojej pierwszej książki niejako na nowo. Większość autorów porzuca swoje debiuty i niechętnie do nich wraca (kto z nas zadowolony jest ze swoich pierwszych tekstów?), tu natomiast otrzymujemy nowy produkt, lepszy i piękniejszy od pierwszego.

Co ważne, odpicowana wersja Szeptów kamieni przyniesie dużo dobra. Autorzy ogłosili bowiem, że cały dochód ze sprzedaży drugiego wydania zostanie przeznaczony na pomoc Ukrainie:

Dlatego polecam wszystkim lekturę nowego wydania!