Dla zabieganych

Tydzień temu po raz pierwszy od dawna poszłam wreszcie pobiegać. Wyszło słońce, a akurat odwołali mi staroislandzki (nie kłamię! W końcu miałam pójść, a mi odwołali…), więc założyłam grube legginsy, podkoszulkę jak na narty, grubą kurtkę (prawie jak na Islandii!) i adidaski. Dotychczas jesienna pogoda i smog nie sprzyjały wygrzebaniu się z łóżka przed budzikiem, ale kilka promieni słońca od razu nastraja pozytywnie, choć bieganie po podwarszawskim lesie to nie to samo co nad Zatoką Faxa…

Mam w komputerowym folderze taki plik, który dwa lata temu zapisałam pod nazwą „Run and see”. Kiedy spędzałam wakacje w Reykjaviku, często biegałam. Czasem do Perlana, czasem bardziej w kierunku Uniwersytetu i wokół Tjörnina, ale najchętniej robiłam sobie trasę brzegiem oceanu, a po drodze mijałam różne rzeźby i muzea. To byłby dobry, alternatywny sposób na zwiedzanie miasta, pomyślałam sobie wtedy. Ale że raczej w najbliższym czasie nie napiszę żadnej książki ani przewodnika po Islandii, mogę Wam sprzedać mój pomysł już teraz. Liczę na to, że są wśród Was inni zabiegani, którzy lubią zmieniać trasy biegowe i dzięki temu często znajdują zawsze jakieś nowe ciekawe punkty w okolicy. Jeśli ktoś z Was akurat mieszka w Reykjaviku, albo lubi zabierać na wakacyjne wypady buty do biegania, to gorąco polecam poranne przebieżki po głównych ulicach miasta. Można wtedy wpaść na Ólafura Arnaldsa, zobaczyć Harpę w stalowym świetle i pooglądać miejską sztukę.

runandsee.jpg

Moja trasa zaczyna się mniej więcej w okolicach Njárðargata, którą zbiegam w dół w kierunku jeziora Tjörnin. Park Hljómskálagarðurm który rozpościera się nad południowo-wschodnią częścią jeziora, to chyba największy park rzeźb w mieście. Mijam tu wiele ciekawych okazów, ale nie przy wszystkich zdarzyło mi się zatrzymać podczas mniej rozbieganych okazji. Szczególnie atrakcyjny wizualnie jest wschodni brzeg jeziora, którym spacerowałam wiele razy, co chwilę spotykając jakąś miłą rzeźbę. Kiedy biegałam po mieście, przebiegałam wzdłuż południowego zwężenia jeziora, a potem skręcałam w prawo, gdzie zaczyna się tzw. park rzeźb kobiet. Tutaj znajdują się bowiem prace autorstwa islandzkich rzeźbiarek: Gunnfríður Jónsdóttir (1889 – 1968), Nína Sæmundson (1892 – 1962), Tove Ólafsson (1909 – 1992), Þorbjörg Pálsdóttir (1919 – 2009), Ólöf Pálsdóttir (1920) oraz Gerður Helgadóttir (1928 – 1975). Park został otwarty w 2014 roku i jego częścią jest także syrenka, która dekorowała taflę jeziora jeszcze do niedawna. Niemal wszystkie rzeźby opisano już na łamach The Reykjavík Grapevine, ale przeklejam z jego tekstu zdjęcie mojej ulubionej rzeźby: Mężczyzny i kobiety Tove Ólafsson. Chyba wzrusza mnie w jej to, jak podobna jest międzywojennej rzeźbie polskiej, choć temat w sam sobie jest bardzo uniwersalny.

manandwoman
Tove Ólafsson, Mężczyzna i kobieta, 1948, zdjęcie: Art Bicnink

Potem biegnę dalej ścieżką wzdłuż wschodniego brzegu Tjörnina, gdzie mijam rzeźby autorstwa Einara Jónssona (Złamana przysięga, 1916), pomnik Tómasa Guðmundssona wykonany przez Hallę Gunnarsdóttir (2010), a potem mijam ratusz i biegnę prosto Aðalstræti, gdzie rzucam okiem na pomniki Skúliego Magnússona (Gudmundur Einarsson, 1951) oraz Ingólfura Arnarsona (Einar Jónsson, 1907). Przecinam Tryggvagatę i biegnę nad sam ocean, gdzie włączam się w “Sculpture & Shore Walk” – deptak biegnący wzdłuż Zatoki Faxa. Przed Harpą zerkam jeszcze na rzeźbę Ingiego Gíslasona Looking Seawards – pomnik wystawiony Ludziom Morza podczas Sjómannadagurinn w 1997 roku na 80. rocznicę utworzenia portu w Reykjaviku. Dalej kontynuuję bieg nad oceanem, co jest najpiękniejszą częścią mojego treningu. Latem czy zimą, w mrozie czy deszczu, za każdym razem kolor wody wita mnie w zupełnie innej wersji, a jego świeży zapach staram się zachować w moich płucach na gorsze czasy pełne smogu w Warszawie.

IMG_20170410_124938.jpg
Z rzeźbą Ingiego Gíslasona, Looking Seawards, 1997

Kontynuując tę trasę spotykam inną popularną rzeźbę Reykjaviku: słynnego Słonecznego Podróżnika (Sólfar, Jón Gunnar Árnason, 1990), który niektórym przypomina konstrukcję łodzi wikingów, dla mnie zaś to szkielet wieloryba. Dalej mijam kolejny pomnik, tym razem wystawiony na pamiątkę kontaktów polsko-islandzkich. To rzeźba Pétura Bjarnasona Partnership, która stanęła w tym miejscu w 1991 roku, na 50. rocznicę dobrych relacji między tymi państwami. W tle oczywiście Höfði, przy którym skręcam. Czasem mam formę na kontynuację wybrzeża aż do muzeum Ásmundura Sveinssona i parku jego cudownych rzeźb, ale w skróconej wersji treningu obijam w prawo, żeby dobiec do Hlemmura. Tam czeka na mnie jedna z bardziej uroczych rzeźb Reykjaviku: Packhorse and Foal Sigurjóna Ólafssona (1959-1963).

img_20170721_114330.jpg
Sigurjón Ólafsson, Packhorse and Foal , 1959-1963, mniejsza wersja z Miðborg, zdjęcie własne.

Za Hlemmurem biegnę już mniejszymi uliczkami przecinającymi się z główną Snorrabraut i dobiegam do Hallgrímskirkji, widząc ją od tyłu. Trasa kończy się w Parku Rzeźb przy Muzeum Einara Jónsona. Tego miejsca nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, jest bowiem idealnym punktem dla letnich pikników czy romantycznych zimowych spacerów. O każdej porze dnia i roku brązowe statuy długa pierwszego islandzkiego rzeźbiarza zmieniają swój wyraz i nastrój. Do parku można dostać się furtkami z dwóch różnych stron, co sprzyja wbiegnięciu z jednej strony, a wybiegnięciu drugim wyjściem. Tu można zatrzymać się już, rozciągnąć mięśnie po biegu, na przykład używając stojących w ogrodzie ławek. Kiedy zwalniamy tempo i zaczynami wykonywać kończące trening ćwiczenia rozciągające, warto wykorzystać ten czas na kontemplowanie rzeźb. Mam tu kilka ulubionych, wśród nich Fatum (Skuld), przedstawiające jakiegoś uciekiniera z czasów Wikingów, złapanego ostatecznie jednak przez jedną z islandzkich mojr, szepczącą mu do ucha wieść o jego rychłym końcu. Postacie dosiadają sapiącego konia, który ze zmęczenia usiadł już na ziemi i rozłożył swoje długie nogi, wśród jego kopyt możemy dostrzec jakieś ciało, być może dowód winy uciekiniera. Warto tu jeszcze popatrzeć na Walkę Thora z Wiekiem, temat zaczerpnięty z mitologii nordyckiej, kiedy Thor i inni Asowie mierzyli swoje umiejętności z Olbrzymami. Olbrzymy oszukały jednak bogów za każdym razem, w tym przypadku Thor miał zmierzyć się ze staruszką, która okazała się jednak bardzo silna i niemożliwa do pokonania. Okazało się, że była ona Starością (lub Wiekiem), z którą nie da się walczyć.

dav
Einar Jónsson, Thor siłujący się z Wiekiem, 1939-1940, zdjęcie własne.

Mam nadzieję, że zachęciłam Was do biegania po Reykjaviku 🙂 A przynajmniej spaceru szlakiem najciekawszych rzeźb. Myślę, że jeszcze często będę wracać do sztuki w przestrzeni publicznej, bo naprawdę jest wiele smaczków, których zazwyczaj nie zauważamy!

Reykjaviku historia (mniej) znana

Podczas czwartego już pobytu w stolicy Islandii postanowiłam wybrać się na Free Walking Tour. Miasto jest niewielkie, a ja przemierzyłam je już pieszo we wszystkie możliwe strony (a centrum, czyli właściwie jądro miasta, tym bardziej), ale miałam dużo wolnego czasu i postanowiłam przekonać się, czy dowiem się czegoś więcej. Darmowy spacer po Reykjaviku, organizowany przez CityWalk.is, znalazłam na portalu Like a Local. Zarówno rezerwacja, jak i sam spacer był za darmo, choć oczywiście zgodnie z tradycją Free Walking Tours, wypadało przewodnikowy po zakończonym spacerze wręczyć sprawiedliwy napiwek.

Jak na złość, po dwóch pięknych i słonecznych dniach, dzisiejszy poranek okazał się pochmurny, zimny i ciężki od mokrego śniegu. Wizja dwugodzinnego spaceru w takich warunkach trochę mnie zniechęciła, tym bardziej, że właściwie do 10 (czyli czasu rozpoczęcia spaceru) Reykjavik dopiero budził się z nocnych ciemności. Ale ostatecznie nie poddałam się, podobnie jak kilkunastoosobowa grupa turystów z całego świata, którzy postanowili poświęcić swój czas sympatycznemu Tómasowi, studentowi historii na Uniwersytecie w Reykjaviku, który w bardzo dowcipny  i lekki sposób przedstawił nam swoje miasto. Jego narracja składała się oczywiście z faktów oczywistych dla fana Islandii, takich jak podstawowe wiadomości historyczne i geograficzne, jak i ciekawostki językowe. A mimo to dowiedziałam się wielu nowych rzeczy lub zwróciłam uwagę na szczegóły, których wcześniej nie dostrzegałam.

1. Ten niewielki kościółek obok parlamentu to katedra

Żeby nie było: wiem, że Hallgrímskirkja to nie katedra. Wielu turystów tak myśli, bo jest największym, najokazalszym i najczęściej fotografowanym kościołem w Reykjaviku, a właściwie na Islandii. Ale to nie katedra. Myślałam, że katedrą jest neogotycki  Landakotskirjka. I jak się okazało po późniejszym przejrzeniu Wikipedii, nie byłam tak do końca w błędzie, bo owszem, to katedra, ale rzymskokatolicka. Jednak Islandia to raczej kraj luterański, więc i katedrę muszą mieć także luterańską. I to właśnie drewniany kościółek przy Lækjargata jest oficjalną katedrą Reykjaviku. Budynek ten jest na tyle niepozorny, że choć zwracał wcześniej moją uwagę swoim minimalizmem i urokiem, nigdy nie wchodziłam do środka. A może warto zwiedzić ten budynek, choćby dlatego, że zaprojektował go sam Bertel Thorvaldsen!

2. Na budynku Parlamentu znajduje się pusty maszt

To prawda. Może nie jest to rzecz, na co zwracamy uwagę, ale jak już się tak zastanowić, to na większości budynków użyteczności publicznej najczęściej znajdziemy flagę. Nawet Ambasada Rzeczpospolitej Polski w Reykjaviku ma wywieszoną flagę niemal codziennie. A na budynku Althingu flagę zauważymy dopiero od święta, a dokładniej 17 czerwca.  Dlaczego? Tómas twierdzi, że Islandczycy niespecjalnie obnoszą się ze swoją flagą. To nie tak, że jej nie lubią, wręcz przeciwnie, trójkolorowy symbol Islandii to jeden z najczęściej wykorzystywanych motywów, również w przemyśle turystycznym. A mimo to flagi islandzkie (choć tak widoczne w sklepach z pamiątkami), nie ozdabiają budynków publicznych. Może ta niechęć do afiszowania się flagą to efekt “niechęci” do Duńczyków? Tómas wielokrotnie, oczywiście z przekorą, podkreślał, że od czasów odzyskania niepodległości za wszystko obwinia się Duńczyków. A Duńczycy uwielbiają swoją flagę, wtykając ją wszędzie na każdą okazję, nawet w dniu urodzin kota 😉

3. W budynku Urzędu Miasta jest darmowe wifi

To był pierwszy (i niestety tylko jeden z dwóch) przystanek w ciepłym wnętrzu, dający więc możliwość uwolnienia dłoni z grubych rękawiczek i rozgrzania rąk. Jako że szybko marznę w kończyny, szybko zrezygnowałam się z robienia notatek czy robienia zdjęć wszystkiemu, co pokazywał nam Tómas. Stąd nie wszystkie zdjęcia w tym poście są moje (co zaznaczam w opisach pod nimi). W ciepełku można dorwać się do telefonu, ale też rozleniwić i nie do końca wsłuchiwać się w to, co mówi przewodnik… Muszę przyznać, że trochę głupio byłoby grać złego uczniaka, ale znajdująca się w Urzędzie Miasta mapa Islandii była tylko punktem wyjścia do opowiadania rzeczy, które już wiedziałam. Więc szybko połączyłam się z darmowym wifi i nadrobiłam zaległe wiadomości, nowe posty na Utulę Thule i fotki na Instagrama…

4. Na jednym z głównych placów miasta znajdował się kiedyś cmentarz

Chodzi o Fógetagarður, plac znajdujący się tuż obok Parlamentu. To tu stoi pomnik Skúliego Magnússona, zwanego Skúli Fógeti, czyli Szeryf. To on w XVIII wieku zastał Reykjavik murowany, a zostawił drewniany. Serio. W tamtym czasie największe miasto Islandii liczyło tylko kilkudziesięciu mieszkańców, a najstarsze (czy właściwie: jedyne) domy budowane były ze skał. Skúli przywiózł ze sobą jednak sporo drewna i wybudował kilka nowych domów, które były atrakcyjniejsze choćby dlatego, że lepiej trzymały ciepło. Część tych domów, a właściwie ich fundamenty, można oglądać w ścisłym centrum miasta. Dziś oczywiście pokryte są blachą, ale jednak mają długą tradycję, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niegdyś domy dla biedoty, dzisiaj stanowią najdroższe mieszkania w Islandii. Właściwie nie wiadomo, jaka jest wartość pojedynczego domu w tej dzielnicy, bo rzadko kiedy wystawiane są na sprzedaż.

Ale miało być o cmentarzu. Przy placu znajduje się stosunkowo współczesny budynek, a jego budowa wymagała oczywiście głębokich wykopów. Podczas prac natknięto się na mnóstwo kości, wiele z nich datowano nawet na X wiek! Okazało się więc, że znajdował się tu najstarszy cmentarz na Islandii, w pewnym momencie zabetonowany. Niestety nie wiadomo kto i kiedy podjął taką decyzję. Można jednak odnaleźć kilka zachowanych tablic nagrobnych będących pamiątką po pierwotnej funkcji placu.

5. Tylko 0,1% mieszkańców stolicy nie zna języka angielskiego

To oczywiście niepotwierdzone info. Ale przyznajmy się, że raczej jak już przyjedziemy do Reykjaviku, to nie zagadujemy do wszystkich po islandzku, ale właśnie po angielsku. I wszędzie się dogadamy. O tym, że Islandczycy kochają swój język i dbają o niego, wiemy doskonale. Że nawet starsze pokolenie posługuje się nim płynnie, też wiemy. Ale oczywiście nie każdy musi chcieć komunikować się z nami po angielsku. Więc tak na wszelki wypadek Tómas dał nam szybką lekcję języka islandzkiego. Miało być oczywiście śmiesznie, więc wybrał takie zdania lub słowa, które są trudne do wypowiedzenia. Tak jakby islandzki w ogóle był językiem łatwym do wypowiadania 😉

6. Słupy bazaltowe na Ingólfstorg to herb miasta

A właściwie mają nawiązywać do herbu miasta, jakim jest tarcza z dwoma palami drewna dryfującego na falach oceanu. Zarówno herb, jak i “pomnik” na Ingólfstorg nawiązują do legendy o powstaniu miasta Reykjavik. Według sagi (której fragment odczytamy na jednym z bazaltowych słupów w centrum miasta), Ingólfur Arnarson przed wyprawą na Islandię zabrał ze sobą dwie belki ze swojego rodzinnego domu. Miały stać się podstawą konstrukcji nowego budynku, który planować zbudować w nowej ojczyźnie. Jak wiemy, przed dopłynięciem na ląd, wyrzucił za burtę owe belki i postanowił osiedlić się w miejscu, w którym morze wyrzuci je na brzeg. Było to właśnie w Zatoce Faxa, tu więc Ingólfur postanowił założyć miasto. Nadał mu nazwę Reykjavik, od dymów geotermalnych unoszących się nad zatoką.

Owe belki stały się herbem miasta, który możemy odnaleźć w każdym miejscu stolicy, na budynkach, koszach na śmieci, a nawet na ramieniu Jóna Gnarra, byłego prezydenta Reykjaviku. “Instalacja” składa się z dwóch słupów bazaltowych, tak charakterystycznych dla krajobrazu Islandii, do których podłączone są rury. Podobno według pierwotnego zamysłu miała buchać z nich para, ale “coś nie wyszło”. W każdym razie miejsce to ma przypominać o początkach miasta.

7. Zimą nie odśnieża się tu chodników

dav

Doświadczyłam na własnej skórze. Miasto nie fatyguje się w tej kwestii, bo w sumie nie musi. Śnieg na głównych ulicach stopnieje sam dzięki podprowadzonym rurom z gorącą wodą, a jeśli mieszkańcy martwią się o swoje zdrowie to muszą sami zaopatrzyć się w raki 😉 Więc spacerowiczów po mieście można podzielić na dwie grupy: tych, którzy dziarsko maszerują po lodzie, a nawet uprawiają poranny jogging i tych, którzy ślizgają się, walcząc o skończenie wyprawy w jednym kawałku. Nawet ścieżki rowerowe nie są tu odśnieżane, a i tak można spotkać czasem dzielnego rowerzystę.

Tam, gdzie nie doprowadzono rur z geotermą, poprzestano na żwirze albo po prostu nic nie zrobiono. Dziwnym trafem ulice są zawsze czarne.

8. Na zamarzniętym Tjörninie grywano w piłkę nożną

IMG_20180126_093740.jpg

Wciąż trudno mi w to uwierzyć i podejrzewam, że Tómas wciskał nam kit. Nie dlatego, że moim zdaniem lód na jeziorku w środku miasta jest zbyt kruchy, żeby po nim chodzić. Wręcz przeciwnie, w styczniu można zaobserwować tu rodziców z wózkami i dzieci maszerujące po lodzie. Tjörnin nie jest aż tak głęboki, może tylko na samym środku, więc w przypadku załamania się lodu grozi nam tylko kąpiel w zimnej wodzie, ale nie utonięcie. Ale czy da się grać tutaj w piłkę nożną? W dobrych korkach byłoby to chyba nawet możliwe 😉

9. Wejście do Harpy i na Perlan jest do tego roku płatne

dav

Niestety.

10. W ostatni piątek miesiąca można napić się lokalnego Gulla w promocyjnej cenie

Znalezione obrazy dla zapytania studentakjallarinn reykjavik
źródło zdjęcia: Lonely Planet

Piwo za 560 koron w piątkowy wieczór? Do tego w towarzystwie studentów z całego świata? To miła niespodzianka dla wszystkich przyzwyczajonych do cen z centrum miasta. A wspomniane Stúdentakjallarinn nie znajduje się znowu tak daleko, bo tuż obok głównego budynku Uniwersytetu w Reykjaviku. Wystarczy przespacerować się wzdłuż brzegu Tjörnina w kierunku zawsze widocznych wysokich budynków Muzeum Narodowego i Uniwersytetu. W ciągu dnia można tu zjeść tani lunch i napić się kawy, a wieczorami napić się piwa, posłuchać muzyki (czasem na żywo!) i pograć w planszówki.

Czy znacie jeszcze jakieś inne ciekawostki dotyczące Reykjaviku? Podzielcie się z nami, zawsze chętnie uczymy się czegoś nowego o stolicy Islandii 😉

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Podróż do wnętrza ziemi

Co zrobić z pierwszym naprawdę ciepłym, słonecznym dniem na Islandii? Jeśli ma się dużo szczęścia i możliwości, a do tego jest się akurat na północy, w Akureyri, można przeżyć przygodę życia. Nie ma to jak wykorzystać taką letnią pogodę na wejście do wnętrza ziemi, gdzie temperatura nie przekracza 0 stopni 😉

Dzięki Guide to Iceland miałam dzisiaj okazję wziąć udział w niesamowitej wycieczce. Po nocnej i bardzo intensywnej podróży z Reykjaviku do Akureyri, wczesnym rankiem wybrałam się do centrum tego pięknego miasta na umówioną wycieczkę. Już od 7 świeciło piękne słońce, a pogoda zapowiadała się cudowna, a ja musiałam to jakoś znieść w dwóch polarach i pożyczonych spodniach narciarskich. O 8 podjechał po mnie samochód, którego sympatyczny kierowca (z kilkoma zmianami planów, w tym powrotem do miasta i nieplanowanym zajazdem na lotnisko) zawiózł mnie w okolice jeziora Mývatn, oddalonego jakąś godzinę drogi od Akureyri. Powitała mnie przepiękna błękitna tafla tego słynnego akwenu, który – choć w takie dni jak ten aż prosi się, aby dać w niego nura – jest zgodnie z prawem niedostępny dla ludzi. Na szczęście nikt nie zabrania na niego patrzeć. No, może muszki, które faktycznie mogą ukrócić radość z przebywania w okolicy jeziora.

IMG_20170722_135846

Na parkingu (który jest jednocześnie stacją benzynową, myjnią samochodową, supermarketem, centrum turystycznym i publiczną toaletą) przesiadłam się, wraz z dwiema rodzinami Holendrów, do wielkiego Monster Trucka. Jak się okazało, jego kierowcą był kuzyn mojego kierowcy z Akureyri, a potem zająć miał się nami następny przewodnik, również członek rodziny. Wkrótce miałam się też dowiedzieć, że rodzina ta ma bardzo długą historię (jej korzenie sięgają aż norweskich osadników) i jest w posiadaniu większości ziem w okolicy Mývatn. Tym samym współcześni wikingowie nie byli tylko naszymi przewodnikami, ale też gospodarzami. Jako właściciele jaskini, do której się zbliżaliśmy, mieli wyłączność na jej eksploatowanie, jednak z typowo islandzkim podejściem robili to zgodnie z naturą – do jaskini mogło w jednym czasie wejść maksymalnie 10 osób, nie można było niczego dotykać ani wynosić. Co oczywiste, cud natury okazał się także świetną maszynką do zarabiania pieniędzy.

dav

Zjechaliśmy z utwierdzonej drogi na off-road (oznaczone na mapach literą F, można się po nich poruszać wyłącznie odpowiednimi samochodami, a nasz Monster Truck zdecydowanie do nich należał: przejechanie głębokiej kałuży poszło jak bułka z masłem), na którym natchnęliśmy się na dwa obce samochody. I tu znowu wyszła na jaw islandzka gościnność: nasz kierowca nie był zły na nieoczekiwanych gości, powiedział im, że oczywiście mogą tędy przyjechać, ale do jaskini niestety nie dostaną się na własną rękę. Przepraszał ich za to i zaproponował duży rabat na wycieczkę, byleby ich tylko nie urazić. Niemieccy turyści mieli się zastanowić, ale chyba jednak się rozmyślili.

dav

Niech żałują! Po długiej drodze pełnej wstrząsów i żółtego pyłu (ale też pięknych widoków!), wysiedliśmy w samym środku lawowej polany i resztę drogi musieliśmy przejść pieszo. Pogoda była odpowiednia, a widoki niepowtarzalne: widzieliśmy jeden z niewielu NATURALNYCH lasów, złożonych ze skarłowaciałych brzóz, a na horyzoncie majaczył piękny krater Hverfjall, który – zgodnie z informacjami przekazanymi nam przez przewodników – powstał zaledwie w 48h! Dzięki aktywności tektonicznej otworzyła się również nasza jaskinia; została odkryta w latach 80., ale dopiero od niedawna można ją zwiedzać z przewodnikami.

IMG_20170722_131112.jpg

Po dotarciu do małej przyczepy (nie wiadomo, w jaki sposób dowieziono ją na tę lawową pustynię), otrzymaliśmy odpowiedni ekwipunek: kalosze i kask z latarką. Wraz z ciepłą odzieżą były one niezbędne do odbycia podróży do wnętrza ziemi.

dav

Uprzedzono nas, że wejście do jaskini jest bardzo wąskie. Nie spodziewałam się jednak, że dosłownie trzeba się będzie przez nie przeciskać, nie: prześlizgać! Cała nasza podróż przez jaskinię (niezbyt głęboką, ale jednak trudną do przejścia) zajęła chyba z godzinę, głównie za sprawą konieczności mocowania się ze śliskim lodem i linami. Widoki i atmosfera całkowicie to jednak wynagrodziły: świecące stalagmity, błyszczące kryształki lodu na brzegach skał, dźwięk spadających kropel wody i ta wszechogarniająca ciemność, która faktycznie może kojarzyć się z wejściem do podziemi, do piekieł.

Nasz przewodnik, Bjarni, był naprawdę świetny. Podróż do wnętrza ziemi nie opierała się tylko na wysiłkowym przejściu przez lodową jaskinię, ale również podziwianie tego cudu natury. Bjarni podświetlał nam wybrane bryły lodu, tworząc niesamowitą atmosferę, a na koniec spaceru kazał nam po prostu wyłączyć latarki i pogrążyć się w ciemności, żeby w pełni wchłonąć jej klimat. Przenikliwy chłód i elfickie dźwięki wydobywane z stalagmitów, w które wpadały krople wody, to zdecydowanie uczucie, którego nie da się zarejestrować na zdjęciu ani filmiku. To trzeba po prostu przeżyć!

Jeśli ktoś z Was będzie miał kiedykolwiek chęć (na pewno!) i okazję, by przeżyć coś podobnego, poszukajcie wycieczki do lodowej jaskini Lofthellir na https://guidetoiceland.is/pl/najlepsze-wycieczki-na-islandii/jaskinia-lofthellir-z-myvatn. WARTO!

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

9. Heima: O Islandczykach

Islandii nie da się całej zwiedzić w ciągu jednego wyjazdu.

Mimo zapewnień niektórych przewodników, że wystarczy objechać wyspę drogą nr 1 zwaną Hringvegur, żeby zobaczyć to, co na Islandii najważniejsze. Tak na dobrą sprawę zwiedzamy wyspę od tygodni, a nadal nie zobaczyliśmy wszystkiego. Wiele jeszcze miejscowości, w których powinniśmy się zatrzymać, wiele niepozornych perełek czekających na odkrycie. Widziałam maskonury, ale wciąż nie dane było mi zachwycić się zorzą polarną. Trzeba jednak wracać, bo kieszeń wypełniona koronami islandzkimi pusta, a bilet „z powrotem” kupiony. Czy chciałabym tu wrócić? Na pewno! Ale czy tubylcy będą z tego powodu zachwyceni?

IMG_20170713_201606_849.jpg

Gdzie ci Islandczycy?

Podczas mojej podróży wciąż za mało było Islandczyków w Islandii. Wynika to oczywiście z gęstości zaludnienia – podróżując szczególnie po interiorze trudno o napotkanie mieszkańców. Sytuacja wygląda lepiej w miasteczkach, ale tam zaludnienie wynosi zaledwie kilka tysięcy ludzi. Najlepszym miejscem do obserwacji jest oczywiście stolica, tam jednak wielu turystów i imigrantów. Turyści to głównie Niemcy, Szwedzi, Amerykanie.

A imigranci? Polacy.

Polonia stanowi największą mniejszość na Islandii i stanowi około 7% populacji. Można się tu zatem poczuć jak W DOMU, ale czy na pewno? Złośliwi mówią, że kolonizując Islandię Polska nadrabia zaległości z czasów, kiedy każde większe państwo miało swoje terytoria zamorskie, my nawet staraliśmy się o wpływy na Madagaskarze. To się nie udało, dlatego po upływie kilkuset lat kolonizujemy bliższe wyspy: Irlandię, Wielką Brytanię, Islandię. Wybór wydaje się oczywisty: kwestie finansowe. Ale czy nawet duże pieniądze potrafią zmusić Polaka do wyprowadzki w zimną i ciemną część Europy? Większość Polaków na Islandii przyznaje, że wybrało się tutaj z ciekawości. Wielu pokochało to miejsce już od pierwszego lądowania w Keflavíku, nawet ci najbardziej sceptyczni. Wielu też znienawidziło pobyt tutaj po kilku pierwszych tygodniach. Może chodzi o wysokie koszty wynajmu mieszkania i problem ze znalezieniem pracy, ale też wielu czuje się tutaj obco, a to ze względu na nastawienie Islandczyków.

IMG_20170721_121924_528.jpg

Ci, którzy tego doświadczyli uważają, że Islandczycy nie lubią Polaków. Zdania są jednak podzielone. Mieszkańcy wyspy, szczególnie w mediach, chwalą Polaków – szczególnie za ich pracowitość. Jest to jednak dość cierpka życzliwość, bo wielu Islandczyków na początku cieszyło się, że Polacy zajęli takie miejsca pracy, których oni sami nie chcieliby przyjąć.  Mówi się także, że nastawienie tubylców do imigrantów poprawiło się po kryzysie – tym razem w mediach była mowa o tym, że dzięki Polakom pozostałym na wyspie gospodarka islandzka mogła stanąć na nogi. Do tego w ciągu ostatnich lat liczba naszych rodaków na wyższych stanowiskach zwiększyła się.  Tak jak wzrasta zaufanie oraz szacunek tutejszych.

Islandzki dystans (do siebie też)

Skąd ten chłód? Na pewno wynika z dumy i niezależności Islandczyków, którą wypracowali sobie w latach walki o niepodległość. Niektórzy uznają, że mieszkańcy boją się najazdów Europejczyków, bo zakłóca to ich wyspiarskość i poczucie bezpieczeństwa (pamiętamy o komisji niwelującej obce słowa w języku islandzkim). Ale również innego modelu życia, które nam jest obce. Bo niezależnie od niechęci do przyjezdnych, Islandczycy potrafią być tolerancyjni w wielu kwestiach. Zacznijmy od tematu numer 1: homoseksualiści. Wystarczy przywołać przykład pani premier Johanny Sigurdardóttir, zadeklarowanej lesbijki. Oraz przywołać coroczne parady gejów organizowane w stolicy, w których swoją obecność akcentował Jón Gnarr przebrany za transseksualistę. Wydawać by się mogło zatem, że Islandczykom wszystko jedno kto z kim sypia i jak spędza swoje życie (bo związki heteroseksualne rzadko są zawierane formalnie, a około 1/3 niemowląt to dzieci pozamałżeńskie). Tolerancyjność przejawia się także w równouprawnieniu płci, ale nie takim pokazowym i politycznym. Społeczeństwo bardzo naturalnie podchodzi do podziału obowiązków między kobietę a mężczyznę, a w ostatnim czasie rozpoczęto walkę z instrumentalnym wykorzystywaniem kobiet – zamknięto kluby erotyczne, w planach jest również zakazanie pornografii w sieci, która według rządu źle wpływa na wychowanie dzieci. Dzieci nie wolno też bić pod karą grzywny. A wszystko to w kraju, który jeszcze niedawno skazywał niewierne żony na śmierć w nurtach rzeki Drekkingarhylur.

IMG_20170718_200703_993.jpg

Potomkowie wikingów

Analizując przeszłość Islandczyków, warto powiedzieć o ich wikińskich korzeniach. Sam fakt, że ci wojownicy opanowali tereny dzisiejszych krajów określanych przez nas „skandynawskimi” przyczynia się do pokrewieństwa Islandii z Danią, Szwecją, Norwegią. Wystarczy popatrzeć na tłum błękitnookich blondynów czy podobieństwo w brzmieniu języka. Także wszystkie te kraje łączy tradycja nadawania nazwisk patronimicznych, która poza Islandią zdaje się zamierać. Chodzi oczywiście o fakt, że Islandczycy nie mają nazwisk w naszym rozumieniu – są to po prostu imiona ich ojców z przyrostkiem „son” lub „dóttir”.  Wspólne dla tych krajów jest także żywe kultywowanie zwyczajów Wikingów, co na Islandii także wydaje się występować w największym stopniu. Islandczycy czują się potomkami „najlepszych” Wikingów, chcą nawet aby wierzono, że dotarcie na tak daleką wyspę musiało udać się tylko najdzielniejszym i najmądrzejszym koczownikom (jest w tym jednak trochę racji, bo gdy w Europie panował jeszcze analfabetyzm, na Islandii umiejętność czytania była bardzo powszechna – trzeba pamiętać o roli Eddy, Sagi Sag).

Społeczeństwo kulturalne

Kultura to kolejny powód do dumy Islandczyków. Przyjemność czytania wiążę się z zawrotnymi ilościami książek wydawanych rocznie – 1500 tytułów, w tym poczytne i znane także w Polsce kryminały. Do tego trzeba dodać regularnie produkowane filmy oraz muzyków, którzy są główną wizytówką Islandii za granicą. Widoczna jest tu też wrażliwość na sztukę – nawet w najmniej wyludnionych miejscach można odnaleźć jakieś rzeźby idealnie działające na wyobraźnię swoją relacją z przestrzenią.  Lecz dla przełamania melancholijnego obrazu wyspiarzy warto dodać ich zainteresowanie sportem – głównie piłką ręczną, która zapewnia islandzkiej reprezentacji sukcesy (a ponoć sportu nauczyli ich Polacy!), także piłką nożną (lepsze wyniki osiągają zespoły żeńskie), czy oryginalnym rodzajem zapasów glíma, który uprawiali wikingowie i bohaterowie sag.

Ta charakteryzacja społeczeństwa islandzkiego wynika jednak ze stereotypów czy póz, jakie Islandczycy przybierają w obecności cudzoziemców. A jacy są naprawdę? Czy aż tak nie cierpią Polaków? Na pewno kochają polskie Prince Polo i z pewnością polubili też polską wódkę. Na pewno z czasem okazują się ciepłymi i życzliwymi ludźmi, tylko trochę zdystansowanymi i ostrożnymi. Mogą o tym świadczyć chociażby duże przywileje nadane policjantom, czy sprzedawanie papierosów spod lady w supermarketach. Islandczycy nie są jednak nudziarzami, bo są otwarci i uwielbiają zabawę, np. podczas weekendowego Rúnturu. Odrębna mentalność i zupełnie inne priorytety mogą zadziwić turystę. Bo kiedy policjant islandzki złapie cię jadącego po pijaku na rowerze nie wlepi mandatu za nietrzeźwość, ale za jazdę… bez kasku.

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

8. Sæglópur: Maskonury i inne stworzenia

Chciałabym powiedzieć, że maskonury nie potrafią latać, bo wówczas miałyby coś wspólnego z kurami.

W moim przekonaniu braciszek arktyczny, czyli po łacinie Fratercula arctica, czyli po angielsku „puffin” (pękatek), czyli po islandzku lundi, nic wspólnego z kurą nie ma. To słodziutkie stworzonko zamieszkujące wyspy i wybrzeża północnego Atlantyku, bardzo popularne na Islandii i uważane za gatunek chroniony, według Islandczyków coś wspólnego z kurą jednak ma, bo gotuje się z niego rosół. Nie wiem czy akurat rosół, ale mięso maskonura tak czy siak jest lokalnym specjałem. W świetle dawnych dyskusji na temat jedzenia koniny moje rozwlekanie się nad losem ptaków o wielkości niespełna 40 cm wydaje się żałosne, jednak zastanawia mnie podejście mieszkańców do jedzenia zwierząt, które wedle ludowego przekonania są inkarnacją marynarzy i rybaków, którzy ZGINĘLI NA MORZU.

Ochrona przyrody

Ochrona fauny nie jest mocną stroną Islandczyków. Zaczynając od jedzenia maskonurów, przez zabijanie wielorybów po maksymalne połowy ryb – Islandczycy zawsze znajdą powód, by wytłumaczyć się ze swojego zachowania. Maskonury były nierzadko podstawowym pożywieniem pierwszych mieszkańców wyspy, stąd ich miejsce w dzisiejszym tradycyjnym islandzkim menu. Polowania na wieloryby w Islandii rozpoczęto już w XII wieku i do dzisiaj zwierzęta te wykorzystywane są to produkcji tranu i mięsa, które pojawia się w kebabie [sic!] i jest zjadane również przez turystów. Od wielu lat rządy różnych państw oraz organizacje międzynarodowe próbują wpłynąć na Islandię, aby zaprzestała połowów. WWF i Greenpeace prowadzą intensywne kampanie przeciwko działaniom myśliwych, doprowadzając nawet ponad 70 tysięcy osób z całego świata do podpisania swoistej deklaracji, że odwiedzą Islandię tylko jeśli państwo zaprzestanie połowu wielorybów. Choć można by przypuszczać, że kraj ma kłopoty z tego tytułu, jego opinia na arenie międzynarodowej ma się dobrze.

IMG_20170726_123743.jpg

Bo poza bestialskim wedle ekologów traktowaniem zwierząt wodnych, Islandia chwalona jest za generalną ochronę przyrody nieożywionej. Mogą tego dowieść obiekty, które udało nam się już oglądać: gejzery, wodospady, jeziora wulkaniczne, lodowce, utrzymywane głównie z powodów turystycznych. Na terenie wyspy znajduje się pięć parków narodowych, z których trzy połączono niedawno w jeden Vatnajökulsþjóðgarður, uważany za największy park narodowy w Europie, bo obejmuje niemal całą wschodnią część wyspy. Warto zatrzymać się na dłużej w okolicach parku Jökulsárgljúfur, uważanego za najpiękniejszy na Islandii, a stanowiący obecnie fragment parku Vatnajökull.

W obrębie tego rezerwatu można zobaczyć dwie bardzo ciekawe kaskady: najpotężniejszy wodospad Europy, Dettifoss, którego moc wynosi średnio 85 megawatów oraz Selfoss, mniej okazały, ale oryginalny, bo spadający w poprzek rzeki. Natomiast nieco dalej znajduje się Goðafoss, wodospad bogów, bowiem wedle średniowiecznej kroniki Íslendingabók (Księgi Islandczyków), po przyjęciu chrztu lögsögumaður ówczesnego Althingu wrzucił do wodospadu posągi pogańskich bóstw.

Te biedne wieloryby

Znajdujemy się na północnym wschodzie Islandii. Udamy się teraz do portowej miejscowości Húsavík, której podstawową atrakcją są morskie ssaki. Delfiny i wieloryby chętnie podpływają do samej zatoki, można także wybrać się na wycieczkę statkiem, wówczas prawdopodobieństwo ujrzenia wieloryba jest naprawdę wysokie – o ile ktoś wcześniej nie zaatakuje go harpunem. W tym samym miejscu można też oglądać maskonury na wyspie Lundey, która jest terenem chronionym i przeznaczonym do wylęgu ptaków. Dzięki takiej wycieczce mogę się wreszcie przekonać, że maskonury nie budują gniazd, ale wydłubują nory wysoko w skałach (a więc po to im te grube dzioby!) drążąc nawet metrowe tunele w ziemi. Po takim standardowym, trwającym około trzy godziny rejsie warto się osuszyć i ogrzać, bo morska bryza w tym kraju nie wpływa korzystnie na moje zdrowie. Czas na małe zwiedzanie okolicy. Zaraz po wielorybim rejsie drugim hitem miasta jest Hvalasafnið á Húsavík (Muzeum Wielorybnicze), ale omijam je szerokim łukiem, bo obawiam się najgorszego. Przed wejściem niespodzianka: wypchany niedźwiedź polarny, czyli jesteśmy w temacie. Okazuje się, że na Islandii zamordowanie niedźwiedzia jest świetną okazją do wykazania się męstwem i odwagą, więc ten nieszczęsny miś, który przypłynął sobie w 1969 roku na krze aż z Grenlandii do wyspy Grímsey (leżącej idealnie na kole podbiegunowym) został z miejsca zabity i wypchany. Ale to nie koniec żartów. Otóż znajduję się w najdziwniejszym muzeum na świecie – Íslenska Reðasafn, czyli Muzeum Fallusów, szczycącym się kolekcją 150 penisów ssaków – od wielorybów po misia polarnego (nie sprawdzałam, czy to ten wypchany). Co ciekawe, w zbiorach brakuje jedynie ludzkiego członka, ale właściciele muzeum mogą spać spokojnie, bo znalazł się pewien szaleniec, który obiecał, że po śmierci jego penis trafi do kolekcji.

IMG_20170722_103003.jpg

Wkurzające muszki

Lepiej mi zrobi, jeśli opuszczę to dziwne miejsce. Zdążę jeszcze cofnąć się do autostrady, a raczej nad jezioro Mývatn, które leży stosunkowo niedaleko. Znajdujące się pod ścisłą ochroną od roku 1974 „jezioro komarów” ( to po islandzku „muszka, komar”) jest raczej ostoją ptaków, szczególnie łabędzi, niż komarów. Chociaż sami Islandczycy przeczą, jakoby nad jeziorem można było spotkać miliony owadów, można zaobserwować przy dobrej pogodzie całe chmary komarów unoszące się nad wodą. Widok jeziora jest piękny, ale dźwięk bzyczenia nie do zniesienia. Dlatego na koniec dnia wybiorę się jeszcze dalej, żeby zwiedzić dwa miejsca. Po pierwsze zaraz obok jeziora znajduje się laguna Jarðböðin, która śmiało może konkurować z Błękitną Laguną, znajdująca się tu woda ma identyczne właściwości, a i ceny są niższe i mniej tu nachalnych turystów. Warto wybrać się jeszcze w jedno niezwykłe miejsce, bo przywodzące krajobraz księżycowy. Pole Hverarönd słynie z tego, że nieustannie kipi i wrze. Pełne jest dymiących kopczyków i bulgocących błotnych oczek, a wszystko pachnie siarką, którą wydobywano tutaj aż przez 400 lat. W związku z wysoką temperaturą ziemi i nagminnymi oparzeniami turystów wybudowano tutaj skomplikowany system drewnianych podestów, przez co wygląd całego miejsca jest co najmniej kosmiczny.

IMG_20170722_103546.jpg

Czas na odpoczynek i sen. Pytanie: gdzie można spać podczas wędrówki po islandzkim interiorze? Ze względu na atrakcyjne turystycznie punkty w niektórych miejscach łatwo znaleźć hotele, ale też skromniejsze hosteliki czy schroniska. Bardzo wygodną i oszczędną formą zakwaterowania są namioty, bowiem na Islandii biwakować można niemal wszędzie. Lepiej jednak nie stawiać namiotu na ternie parku narodowego. No i na polach Hverarönd.

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

7. Hún jörð: Wyspa wulkanów

MATKA ZIEMIA pokochała Islandię tak gorąco, że podarowała jej dużo wulkanów.

Na wyspie i sąsiednich wysepkach znajduje się ponad 130 wulkanów, z czego większość koncentruje się na południu kraju i w centrum, co jest jedną z wielu przyczyn osiedlenia głównie w partiach przybrzeżnych.

Jeśli chodzi o zagrożenia naturalne, nie ma reguły: mogą to być zarówno trzęsienia ziemi wynikające z położenia geologicznego wyspy, a także lawiny śnieżne czy powodzie lodowcowe (jökulhlaup), będące nierzadko następstwem wypływu wrzącej lawy rozpuszczającej lód. Samej lawy z erupcji w ciągu ostatnich 500 lat na Islandii było tyle, że stanowiło to połowę ilości ze wszystkich innych wulkanów na świecie w tym czasie. I choć od momentu zasiedlenia wyspy mniej niż 50 wulkanów na wyspie zaakcentowało swoją obecność, a dzisiaj czynnych jest ich tylko 26, część wybuchów była na tyle poważna, że zapisała się tak w historii państwa, jak i Europy.

Eyjafjallajökull

Zacznijmy od islandzkiego celebryty, wulkanu Eyjafjallajökull, dzięki któremu Islandia nie schodziła z ust wszystkich europejskich dziennikarzy i przewoźników przez kilkanaście dni kwietnia 2010 roku. Ten wulkan polodowcowy, czyli przykryty lodowcem o powierzchni 107 km2, dotąd wybuchał już czterokrotnie, zazwyczaj na spółkę z leżącym nieopodal kraterem Katla. Erupcja z 2010 roku była na tyle szczęśliwa, że nie obudziła sąsiada, dzięki temu straty był naprawdę niewielkie w porównaniu z poprzednimi aktywnościami – nie było ofiar w ludziach, jedynie trzeba było ewakuować pobliskie wsie. Emisja pyłów wulkanicznych do atmosfery i ich przedostanie się nad kontynentalną Europę zachmurzyło jedynie pasażerów lotniczych, których kwieciste wypowiedzi na temat Islandii i jej mieszkańców (szczególnie wymowa nazwy wulkanu) śmieszyły Islandczyków przez kolejne miesiące.

eyjafjallajökull.jpg

Bowiem to nie pierwszy raz, kiedy islandzka przyroda ma tak widoczny wpływ na życie codziennie Europejczyków. W historii odnotowano jeszcze jedną głośną erupcję, która miała miejsce 8 czerwca 1784 roku i trwała właściwie przez cały rok. Mowa o dwukrotnie niższym od Eyjafjallajökull wulkanie Laki, którego wybuch uznaje się za jeden z najpotężniejszych w dziejach świata, o czym świadczy chociażby nadanie mu specjalnej nazwy Skaftáreldar, czyli rzeki ognia. Lawa wydostawała się z 130 kraterów i zajęła powierzchnię ponad 500 km2, czego pamiątką jest rozległe pole, które mijam jadąc autostradą.

Ale to nie jedyne skutki tej erupcji; w wyniku zanieczyszczenia terenów rolniczych wymarło ponad 80 tys. owiec oraz pogłowie bydła zmniejszyło się o połowę, co pociągnęło za sobą głód i śmierć około 20 tys. mieszkańców. Chmura pyłu dotarła nad Europę Środkową, w Berlinie z nieba spadał pył, zaś we Francji zapanował nieurodzaj, co wedle panującego na Islandii przekonania, przerodziło się ostatecznie w przyczynę rewolucji.

Hekla

Do kolekcji warto dodać jeszcze najbardziej aktywny wulkan Islandii – Heklę, który mierząc 1491 m n.p.m., pełni także rolę najwyższego czynnego wulkanu na wyspie. Jego pierwszą erupcję odnotowano w roku 1104, potem wybuchy powtarzały się mniej więcej co kilkanaście lat, jedne trwały przez kilka dni, inne niemal rok. Trudno przewidzieć, kiedy Hekla znów się odezwie, ale najgorzej, jeśli milczy zbyt długo, bo to zwiastuje potężny wybuch. Zazwyczaj straty są niewielkie – choć wulkan znajduje się niedaleko brzegu, czyli miejsc zamieszkałych, ze względu na jego oczywiste niebezpieczeństwo u jego podnóży nie rozwinęła się żadna większa osada, stąd erupcje nie przynoszą wielu ofiar. Mimo to Hekla już od średniowiecza wyjątkowo przeraża mieszkańców Islandii, którzy nazywają wulkan „bramą do piekieł”. W świetle mitologii nordyckiej porównanie to nie jest bez znaczenia, ponieważ z tym wulkanem wiąże się zapowiedzią o apokalipsie – jej początkiem ma być przybycie z otchłani Surtra (odpowiednika rzymskiego Wulkana), który swoim ognistym mieczem zabije Frejra, boga obfitości, tym samym przyczyniając się do zagłady świata.

Islandzka flora i fauna

Lecz skoro jeszcze ów świat istnieje, zachwyćmy się jego urodą. Puste pola w okolicach wulkanów stały się domem dla niewielu, ale jednak kilku, gatunków roślin i zwierząt. Flora islandzka jest bardzo uboga, dominują łąki i tundra, czasem karłowate drzewka, ale na próżno szukać tu lasów – lokalny dowcip głosi nawet, że jeśli zgubisz się w lesie, to po prostu podnieś się. Byłoby jednak niesprawiedliwym powiedzieć, że drzew nie ma w ogóle; jest szansa zobaczyć jarzębiny, wierzby, jałowce i brzozy (w końcu imię Björk od czegoś wziąć się musiało). Jeśli chodzi o zwierzęta na Islandii, ląd zamieszkują głównie gryzonie, ale także zwierzęta typowe dla terenów subarktycznych: foki, renifery, sezonowo niedźwiedzie polarne.

Są też gatunki, których nazwy świadczą o islandzkim rodowodzie. Na przykład owczarek islandzki (Íslenskur fjárhundur), pies pasterski towarzyszący pierwszym osadnikom. Co prawda nie występuje już w swym naturalnym środowisku, ale jego rasa została odtworzona przez hodowców i figuruje wśród psów o radosnym usposobieniu i znoszących najtrudniejsze warunki, może posilić się nawet rybą!

IMG_20170409_194813.jpg

Konie islandzkie

Innym zwierzęciem Islandii jest koń islandzki (Íslenski hesturinn), który powstał na skutek skrzyżowania różnych koni sprowadzanych na wyspę. W 982 roku Althing postanowił jednak zredukować ilość genów w obiegu i zakazał przywożenia koni na Islandię, dzięki czemu rasa wykształciła się przez tysiąclecie bez późniejszych domieszek. Konie były nie tylko niezbędne do codziennej pracy na wyspie, ale stanowiły także obiekt kultu – niejaki odpowiednik kreteńskiego byka. W mitologii nordyckiej wielokrotnie pojawia się postać konia; jeden z nich wyznaczył nawet miejsce wybudowania pierwszej osady na wyspie.

Islandię zamieszkuje również ponad 100 gatunków ptaków. Najchętniej kojarzonymi z wyspą są niepozorne maskonury, które można oglądać głównie na małych wysepkach niezamieszkałych przez człowieka. Te śliczne stworzonka mogłabym obserwować godzinami. Jeśli tylko na mojej drodze pojawią się maskonury, zaczynam żmudny proces oswajania i sesje zdjęciowe, dlatego wybaczcie mi, ale na mnie już pora.

IMG_20170726_123439.jpg

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

6. Hoppípolla: Wodne atrakcje Islandii

Pozostajemy w Złotym Kręgu. Termin Golden Circle ukuły agencje turystyczne, bowiem określenie to odnosi się do największych „hitów” na wyspie, typowego „co warto zobaczyć”.

Co ciekawe, owe hity znajdują się w niewielkiej odległości od siebie i można obejrzeć wszystko dość dokładnie w ciągu kilku dni. Należy do nich omawiany już Þingvellir, czyli miejsce obrad najstarszego funkcjonującego do dzisiaj parlamentu w Europie. Ale jadąc dalej w kierunku wschodnim, a zatem zapuszczając się bardziej w głąb wyspy, będziemy mogli oglądać prawdziwe cuda przyrody, charakterystyczne dla Islandii. Ta podróż będzie wyjątkowo mokra, przecież na Islandii pada dosyć często. Jest tu też bardzo wilgotno, dlatego warto zaopatrzyć się w odzież deszczową i buty wodoodporne, niekoniecznie kalosze. To będzie istne SKAKANIE PO KAŁUŻACH.

Woda wybuchająca spod ziemi

Dlaczego? Woda jest głównym składnikiem islandzkiego krajobrazu. Zarówno ta w oceanie, który otacza i chroni wyspę, jak też ta w źródłach geotermalnych, która zapewnia mieszkańcom ogrzewanie, niezbędne w tym chłodnym klimacie. Mamy zatem wodę wokół i wodę pod nami, ale czeka nas też oglądanie wody z góry. Bo dzisiaj jadę do gejzerów. Czy wiecie, skąd wzięło się określenie na źródło wody podgrzewanej głęboko pod ziemią gorącą magmą i wypryskującej ponad powierzchnię ziemi w wyniku wysokiego ciśnienia? Przy drodze numer 35, w odległości kilkudziesięciu kilometrów od jeziora Þingvallavatn znajduje się miejscowość Geysir, zagłębie tych okazałych gorących źródeł. Nazwa miejscowości wzięła się od staroislandzkiego að geysa, czyli wytryskiwać, i tym samym dała określenie gejzerom w różnych miejscach na świecie. Ten „najprawdziwszy” Geysir, czyli największy gejzer w Islandii, od lat 60. XX wieku nie wybucha już sam z siebie, uaktywnia się tylko przy trzęsieniach ziemi.

IMG_20170408_185251.jpg

Warto jednak wybrać się do tej miejscowości by zobaczyć jego mniejszego brata, Strokkur, który regularnie co 10 minut wyrzuca potężny słup wody mierzący do 35 metrów wysokości (Geysir dawał podwójny efekt). Obok znajdują się inne, mniejsze gejzerki, których woda może przybierać różne kolory. Te cudeńka mogą przyprawić o zawrót głowy i sama zadzieram głowę przy kolejnych erupcjach „Maselniczki” (bo tak należy tłumaczyć nazwę Strokkur), ale uwaga! Woda, jak każda z wnętrza ziemi na Islandii, jest potwornie gorąca i trzeba uważać, żeby się nie oparzyć. Zapowiadałam skakanie po kałużach, ale nie takie, które roztopi nam podeszwy w butach.

IMG_20170408_190556.jpg

Woda spadająca na głowę

To nie koniec wodnych atrakcji. Zaledwie 6 km na wschód od Geysir można zaobserwować kolejne cudo: Gullfoss (złoty wodospad), bodaj najsłynniejszy i najbardziej oblegany na Islandii. Wodospad znajduje się na rzece Hvítá i ma dwie kaskady prostopadłe do siebie (niższa mierzy 11 metrów, większa 21 metrów). Właściwie trudno powiedzieć, czym Gullfoss zawdzięcza taką sławę, nie jest bowiem jedynym, ani najwyższym wodospadem na wyspie. Z pewnością uroku dodaje mu usytuowanie – jego pięknu nie przeszkadzają wysokie góry, a unosząca się poprzez szybki spadek wody mgiełka w połączeniu ze słonecznym dniem daje możliwość obserwowania kilku łuków tęczy na raz. Jest to zatem świetnie miejsce do widoczków-pocztówek z Islandii, ale też ciekawym pretekstem do snucia opowieści przewodników. Wodospad był bowiem bliski zabudowaniu przez przemysłowców w latach 20. XX wieku jednak, lecz – wedle anegdoty – dzięki heroicznemu wstawiennictwu córki ówczesnego właściciela tego terenu, która przyrzekła, że skoczy do rzeki jeśli ojciec pozwoli na budowę zapory i elektrowni, turyści mogą dziś cieszyć się magicznym widokiem nietkniętego wodospadu.

img_20170408_195418.jpg

Zwróćmy jednak uwagę na pozostałe kaskady islandzkie, a w szczególności najwyższy wodospad na wyspie – Glymur, znajdujący się na północ od stolicy przy mieście Akranes, ponoć założonym przez mnichów islandzkich, pierwszych osadników na Islandii. Sam Glymur to wodospad o wysokości 198 metrów, położony wśród wulkanicznych skał, nieco na uboczu i z dala od głównych szlaków turystycznych. Warto jednak wybrać się tam pod koniec naszej podróży, żeby zostawić sobie największe wrażenie na koniec. W międzyczasie zajrzymy jeszcze do Parku Narodowego w Skaftafell na południu wyspy żeby zobaczyć bardzo ciekawy wodospad Svartifoss otoczony kolumnami lawy, które zainspirowały Guðjóna Samúelssona, twórcę kościoła Hallgrímskirkja w Reykjavíku.

IMG_20170415_062755.jpg

Wizyta wodospadów to najbardziej mokry punkt wycieczki na Islandię. Trzeba uważać na śliskie skały i tryskającą wodę, ale wrażenia z pewnością są niezapomniane. To jednak nie koniec wodnych przebojów wyspy. Na uwagę zasługują także jeziora, tak odmienne od bezkresnego oceanu. Widzieliśmy dotąd dwa: w Reykjavíku i obok Þingvellir, ale nie miały one w sobie nic nadzwyczajnego. Inaczej sprawa ma się w przypadku jezior wulkanicznych, powstałych w kraterach wygasłych wulkanów, do których należy przepiękny Kerið. Jezioro to ma już 3 tysiące lat, jest głębokie na 55 metrów i długie na 270 metrów. W jeziorach tego typu, których na Islandii jest mnóstwo, najbardziej spektakularne są kaldery przybierające najróżniejsze barwy, niezwykle mieniące się w wodzie jeziora. Ze względu na kształt brzegów jeziora Kerið, który przywołuje na myśl amfiteatr, zorganizowano tu kilka lat temu koncert Björk transmitowany przez islandzką telewizję.

Woda pękająca pod nogami

Wodę możemy podziwiać także w innym stanie, od którego wzięła się nazwa wyspy. Aż 11% Islandii przykryte jest lodowcem, a chyba najlepszym miejscem, aby się o tym przekonać jest położona na północy wyspy Jökulsárlón, laguna lodowcowa, a raczej jezioro powstałe z topniejącego lodowca Vatnajökull. W jeziorze można obserwować pływające kawałki lodu, a nierzadko również foki i ptactwo wodne. Ten piękny widok był niejednokrotnie uwieczniany w filmach, najpopularniejsze są chyba zdjęcia ze „Śmierć nadejdzie jutro” czy popularnego ostatnio serialu „Gra o Tron”. W tej samej części wyspy można oglądać również fiordy, najwyższe o wysokości ponad 400 metrów znajdują się na północnym zachodzie wyspy. Z nich już tylko widok na ocean, płynąc dalej trafilibyśmy zapewne na biegun, a tak tylko zimniej i więcej lodu. Zatem zróbmy krok w tył i wróćmy w głąb wyspy, bo jeszcze wiele zostało nam do opowiedzenia…

IMG_20170415_075151.jpg

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

5. 18 sekúndur fyrir sólarupprás: Złoty Krąg

Na wycieczkę do Islandii najlepiej wybrać się między czerwcem a sierpniem.

Latem temperatura waha się od 12°C do 15°C, ale czasem dochodzi do 18°C, co na tutejsze warunki klasyfikuje się już jako upał. Jak powiedział Gunnar Örn Tynes, muzyk zespołu Múm, na Islandii występują dwie pory roku: dzień i noc. Latem dni są dłuższe, a właściwie nieskończone. Słońce zachodzi w środku nocy, aby po KILKU SEKUNDACH WYŁONIĆ SIĘ ZNÓW PONAD HORYZONT. Dzięki temu atmosfera jest naprawdę baśniowa, a człowiek ma wrażenie, że mógłby spędzać tygodnie bez snu. Niestety, stałym mieszkańcom takie impresje zamieniają się w tendencje samobójcze, a przynajmniej depresję i niechęć do otoczenia, co widzieliśmy zarówno w 101 Reykjavík, jak i Nói Albinói. Mimo to wedle rankingów rozwoju społecznego Islandia należy do krajów, w których dobrze się żyje. Mają na to wpływ nie tylko czynniki finansowe i zdrowe powietrze, ale również przyroda. I nie chodzi tutaj o wschody i zachody słońca.

IMG_20170408_142122.jpg

Jeśli uznamy, że aglomeracja Reykjavíku przytłacza nas zgiełkiem i tłumem ludzi (haha), to wybierzmy się poza miasto, w głąb wyspy. Choć wydawałoby się, że stolica jest kwintesencją całego kraju, leżący na skraju wyspy Reykjavík tak naprawdę nie daje satysfakcji turyście, który chce nacieszyć oczy widokami. Ale wystarczy udać się drogą nr 36 na północny wschód, aby odkryć naturalne piękno tego kraju.

Dwa kontynenty w jednym

Oddalając się od brzegu dostrzeżemy wielkie połacie ziemi pozbawionej roślinności. Co naprawdę niesamowite, Islandia pozbawiona jest większych drzew – mówi się, że wszystkie wycięto do budowy pierwszych osad. Stąd krajobraz może wydawać się monotonny i odpychający, w połączeniu z szarością i mgłą poranka. Ale niedługo potem przed nami wyłania się piękne jezioro Þingvallavatn, które zajmując powierzchnię 84 km² stanowi największy naturalny zbiornik wodny Islandii. Jezioro ma genezę tektoniczną, czyli mieści się w zapadliskach i rowach powstałych na skutek ruchów sejsmicznych – świadczy to o tym, że w tym miejscu przebiega granica płyt tektonicznych: Euroazjatyckiej i Północnoamerykańskiej.

Gdy wysiadam z samochodu (naliczają mi wynajem jeszcze z Keflavíku, więc nawet nie chcę wiedzieć ile mnie to kosztuje) i staję na tej ziemi mogę czuć się jakbym była jedną nogą w Europie, a drugą już w Ameryce. Co najciekawsze, świadomość niezwykłości tego miejsca znali już Islandczycy w X wieku, gdyż to właśnie ta część kraju zadecydowała o jego rozwoju. Mowa o szczelinie Þingvellir, czyli Dolinie Zgromadzeń. W tym miejscu od 930 roku gromadził się najstarszy działający do dziś parlament Europy, islandzki Althing, który obecną siedzibę ma oczywiście w Reykjavíku.

IMG_20170410_105019_277.jpg

Thingvellir

To właśnie tutaj podjęto demokratycznie decyzję o przyjęciu chrztu w roku 1000 i ustanowieniu biskupstw w Skálholt oraz Hólar, co z perspektywy funkcjonujących wówczas na kontynencie monarchii mówi o niezwykłości średniowiecznej Islandii. Ten jednoizbowy parlament zbierał się w dolinie regularnie do XIII wieku; obradować mogli jedynie mężczyźni, najważniejsi wśród nich byli najbardziej wpływowi na wyspie (goðar), jednak rozmowom mogły przysłuchiwać się całe rodziny, gdyż zebrania parlamentu były bardzo ważnym wydarzeniem i okazją do poznania rodaków z różnych części wyspy (nierzadko zawierano dzięki temu małżeństwa).

Na czele Althingu stał lögsögumaður, wybierany na trzyletnią kadencję. Zasiadał on przy Lögberg, Skale Praw, a jego zadaniem było moderowanie rozmów i komentowanie ustaw, a także recytowanie praw nowym członkom parlamentu. Jeśli zapomniał o jakimś prawie, a wygłaszał je z pamięci, i nikt z zebranych nie zwrócił na to uwagi, prawo to przestawało obowiązywać. Althing miał przede wszystkim funkcję ustawodawczą i sądowniczą, do końca XVIII wieku funkcjonował już jako Sąd Najwyższy, a dopiero w roku 1844 parlament zaczął obradować w stolicy. Mimo to Þingvellir stało się miejscem podkreślającym islandzką tożsamość; to tutaj świętowano tysiąclecie przyjęcia chrztu oraz wielu wysłuchało ogłoszenia deklaracji niepodległości 17 czerwca 1944 roku.

Þingvellir było też dla Islandczyków pamiątką niezależności, którą stracili w roku 1397 po zawarciu unii kalmarskiej przez Danię, Norwegię i Szwecję. Do drugiej połowy XX wieku miały miejsce mniej lub bardziej intensywne walki o niepodległość, w tym największą rolę w kształtowaniu świadomości narodowej miały XIX-wieczne bunty europejskie. Mimo ostatecznego uniezależnienia w symbolach Islandii widoczna jest dawna bliskość z państwami skandynawskimi, do których niektórzy Islandczycy szczerze nie cierpią być porównywani. Warto jednak zwrócić uwagę chociażby na flagę Islandii, którą w dzisiejszym kształcie zatwierdzono dopiero w 1918 roku. Do tego czasu Islandia posługiwała się banderą duńską, a w okresie walk o niepodległość nacjonaliści uznawali niebieską flagę z białym krzyżem. Obecna flaga powstała w czasach unii z Danią, więc wywodzi się w prostej linii z symbolu duńskiego; składa się na nią skandynawski krzyż o czerwonej barwie obwiedziony białym konturem na niebieskim tle. Mieszkańcy wiążą te trzy kolory z islandzką przyrodą: czerwonością wulkanów, bielą śniegów i błękitem oceanu.

img_20170408_151917-e1543607275542.jpg

Podobne połączenie historii i natury wynika z analizy herbu Islandii. Jego obecny kształt, zatwierdzony w 1944 roku, wywodzi się z tradycji herbów nordyckich (występowanie zwierząt; np. przez okres uzależnienia od Norwegii na tarczy islandzkiej znajdował się norweski lew, do roku 1903 natomiast jej bohaterem był dorsz) i przedstawia flagę opartą na bazaltowej płycie podpieraną przez cztery bóstwa opiekuńcze Islandii (Landvaettir), zaczerpnięte ze średniowiecznych sag: byk, orzeł-gryf, smok oraz olbrzym, każdy odpowiedzialny jest za inny brzeg wyspy.

Ten pierwszy przystanek na mapie Islandii poza granicami Reykjavíku mówi bardzo dużo o historii Islandczyków i ich przywiązaniu do własnego narodu i krajobrazu. Pomimo nieciekawej, bardzo mrocznej przeszłości połączonej z (pozorną!) szarugą okołobiegunowego klimatu wydaje się, że dzisiejsza Islandia jest krajem dumnych i radosnych ludzi. Wtóruje temu wędrówka słońca, bo po półrocznej nocy jego triumfalny wschód obwieszcza początek lata i przypomina Islandczykom odzyskaną w połowie czerwca niepodległość.

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rósna uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

4. Svefn-g-englar: Muzea Reykjavíku

Ostatni dzień w Reykjavíku. Przeznaczyłam cały na kulturę, czyli chodzenie po muzeach.

Może to dziwne, ale Islandia jak na tak mały kraj ma bardzo wiele muzeów i galerii sztuki współczesnej, gdzie promuje się lokalnych artystów. Sztuka islandzka prężnie rozwija się od XIX wieku, a od momentu otwarcia Listaháskóli Íslands, Islandzkiej Akademii Sztuk Pięknych, artyści ci mają szanse na kariery międzynarodowe.

Kraj artystów

Muzycy z Islandii już dawno to osiągnęli; w kraju o około 300 tys. mieszkańcach znajduje się aż 90 szkół muzycznych. Nie dziwne więc, że prawie każdy Islandczyk gra na jakimś instrumencie albo śpiewa w chórze, jest członkiem jakiegoś zespołu albo chociaż zna innego muzyka. Zresztą o to nietrudno, bo w Islandii popularne są otwarte koncerty, na przykład mające miejsce u kogoś w ogródku. Przychodzą wszyscy sąsiedzi i słuchają dobrej muzyki, bo lubią spędzać w ten sposób swój wolny czas. To dlatego na Islandii Eurowizja jest niemal świętem narodowym – tego dnia ulice są puste. Korzystne warunki do rozwoju ma także dziesiąta muza; Islandia kręci średnio 6 filmów rocznie (państwo ilością mieszkańców zbliżone do Radomia czy Białegostoku…), a część z nich dostaje się na międzynarodowe festiwale i zgarnia główne nagrody. To co jednak łączy te trzy dziedziny sztuki to fakt, że oddają klimat życia na wyspie. Ma się wrażenie, że somnambuliczny krajobraz Islandii jest tematem każdej smutnej piosenki, chłodnego obrazu czy pesymistycznego filmu.

Kraj malarzy

W samym Reykjavíku jest co zwiedzać. Bardzo blisko mojego hostelu znajduje się Hafnarhúsið, Dom Portu, a właściwie dawny magazyn portowy, w którym mieści się obecnie Listasafn Reykjavíkur – Miejskie Muzeum Sztuki. Dominantą kolekcji tej galerii jest twórczość trzech czołowych islandzkich artystów: Ásmundura Sveinssona, Johannesa Sveinssona Kjarvala oraz Erró. Pierwszy z nich to rzeźbiarz połowy XX wieku. W jego pracach widać echa kubizmu, inspirację Gustavem Vigelandem oraz Henrym Moore. Drugi tworzył w XIX wieku, jest znany przede wszystkim z pejzaży; malował je w zachwycie nad krajobrazem ojczyzny, tworząc kompozycje zarówno realistyczne, jak i metafizyczne, bliskie nieraz abstrakcji. Choć często krytykowano go za brak własnego stylu, a nawet kicz (chętnie malował elfy i trolle zamieszkujące tajemnicze doliny i lasy), stał się jednym z najznakomitszych przedstawicieli islandzkiej sztuki, o czym świadczy jego podobizna na banknocie 2000 koron islandzkich. Erró to wciąż tworzący artysta postmodernistyczny, którego twórczość łączy surrealizm z pop-artem. Jego dzieła są pełne sarkazmu i dotykają najbardziej współczesnych problemów w sposób bardzo kontrowersyjny, ale dzięki temu pozwalający na zwrócenie uwagi na podkreślane przez artystę tematy. W Hafnarhúsið znajduje się także Ljósmyndasafn Reykjavíkur, Miejskie Muzeum Fotografii, prezentujące dokonania lokalnych fotografów.

1. Safnahúsið, zdj własne.jpg

Saga, czyli historia

Niedaleko znajduje się Þjóðmenningarhúsið, czyli Dom Kultury. Nie jest to jednak instytucja bliska naszym standardom, a raczej publiczna biblioteka czy może wystawa książek. Znajdują się tu bowiem średniowieczne manuskrypty, można obejrzeć oryginalną wersję Éddy oraz innych sag islandzkich. Jeśli chcemy bliżej poznać Islandię poprzez jej historię, warto także wybrać się do Reykjavík 871 +/- 2, muzeum, które prezentuje znalezione podczas budowy hotelu fragmenty średniowiecznej zabudowy, najprawdopodobniej pierwszej farmy wybudowanej w mieście, którą datuje się na rok 871 z dokładnością do dwóch lat. W podobny sposób, bo prezentując dzieje Islandczyków od przybycia pierwszych osadników, przedstawia historię kraju Þjóðminjasafn Íslands, czyli Muzeum Narodowe. Pokrewne założenia ma także ekspozycja znajdująca się w Sagamuseum, Muzeum Sag. Zaskakuje w nim brak ksiąg, ale ich zilustrowanie – poprzez figury woskowe i średniowieczną scenografię opowiedziane są tutaj najważniejsze momenty z historii Islandii. Pójdę chyba jeszcze do Náttúrufræðistofnun Íslands, Muzeum Historii Naturalnej. Wiem, żeby nie spodziewać się skamielin, ale mają tam kolekcję wypchanych okazów fauny islandzkiej, a trudno mi przewidzieć, czy spotkam wszystkie zwierzęta na żywo, więc tak na wszelki wypadek zobaczę unieruchomionego maskonura…

Na popołudnie zostawiłam sobie Listasafn Íslands, Galerię Narodową. Można powiedzieć, że jest to główna, a na pewno największa kolekcja sztuki islandzkiej XIX i XX wieku. Ze względu na małą powierzchnię wystawową nie można podziwiać wszystkich zebranych dzieł, ale ciągle są jakieś czasowe wystawy prezentujące ciekawe rzeczy. Poza rodzimą sztuką mają tu nawet pojedyncze dzieła Picassa czy Muncha, co jak na tak niewielkie państwo jest niezłym osiągnięciem. Ale jak już mówiłam, Islandia w ostatnim czasie stała się może nie ośrodkiem, ale świadomym i wykwalifikowanym miejscem dla sztuki, dlatego jej wszechobecność cieszy i ujmuje.

5. Listasafn Íslands zdj. własne.jpg

Ludzie morza

A na koniec smaczki. W stolicy można odwiedzić Víkin Sjóminjasfnið í Reykjavík, czyli Muzeum Morza. Co prawda to, co można tam oglądać (sieci rybackie, modele trawlerów, harpuny) mało mnie zajmuje, ale to dobra okazja, żeby powiedzieć o Sjómnnadagur, Święcie Ludzi Morza, które obchodzi się w pierwszą niedzielę czerwca. Niestety, nie chodzi o jakieś fantastyczne postaci, po prostu o żeglarzy. A święto jest jednym wielkim festynem, organizowanym głównie w niewielkich nadmorskich miejscowościach. To trochę jak odpust, tylko że z przeciąganiem liny, zawodami pływackimi czy wioślarskimi. No i oczywiście dużo się pije, ale do tego Islandczycy szukać okazji specjalnie nie muszą.

Wyspa sztuki

Kolejny smaczek to Imagine Peace Tower, który Yoko Ono postawiła 9 października 2007 roku w rocznicę urodzin Johna Lennona. Jest to świetlna wieża, a raczej mocny strumień światła skierowany w niebo, która została zamontowana na wyspie Viðey. Miejsce to, którego nazwa znaczy dosłownie „leśna wyspa”, a jest tak naprawdę porośniętym wygasłym wulkanem. W XVIII wieku powstał tu pierwszy murowany dom w kraju. A na koniec trochę o innych żartach. Najpierw ten, że aby znaleźć na Islandii las, trzeba podnieść się z ziemi – ale na Islandii naprawdę są drzewa! Teraz inne. 10 km od Reykjavíku leży mała miejscowość Hafnarfjörður (trzecie co do wielkości miasto na Islandii), która uważana jest za stolicę elfów i innych bohaterów baśni, a przede wszystkim jest przedmiotem dowcipów wśród Islandczyków, tam samo jak nasz Wąchock. Najchętniej wyśmiewa się głupotę i powolność mieszkańców miasta. Na przykład: „W ostatnim roku najmądrzejszy mieszkaniec Hafnarfjörður przeprowadził się do Reykjavíku. Poziom IQ spadł w obu miejscach”.

IMG_20170528_201736_021.jpg

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.

3. Starálfur: Zwiedzanie Reykjavíku

Nadszedł nowy dzień w Reykjavíku.

Z okna mojego hotelowego pokoiku widać ludzi na Aðalstræti, głównej ulicy starego miasta. Zaraz po śniadaniu (kupiłam sobie w hipermarkecie Bónus skyr, czyli taki tutejszy jogurcik – ze świeżymi owocami przepyszny! – chociaż mam ochotę wykosztować się zaraz na mieście na pönnukökur, czyli naleśniki z cukrem i cynamonem) wybieram się na spacer. Na Aðalstræti pod numerem 10 znajduje się najstarszy zachowany dom w stolicy z drugiej połowy XVIII wieku. Mieszkał tu Skúli Magnússon, zwany ojcem Reykjavíku, bo przyczynił się do rozwoju miasta. Zresztą tuż obok stoi jego pomnik, który przedstawia surowego mężczyznę ściskającego rulon kartek (plany miasta) jakby zaraz miał nim kogoś walnąć.

sdr

Z tego miejsca obok gmachu parlamentu widzę katedrę Dómkirkja, najważniejszą świątynię w kraju. Jako że Islandia jest państwem skandynawskim, religią narodową jest protestantyzm, konkretniej: luteranizm, jeszcze konkretniej: Kościół Islandzki. Na czele kościoła stoi biskup, który pełni urząd państwowy, opłacany przez rząd.

Miasto kościołów?

Drugim ważnym kościołem w mieście jest Hallgrímskirkja, zaprojektowany przez Guðjóna Samúelssona, autora chociażby gmachu Uniwersytetu Islandzkiego. Wieża kościoła mierząca 75 metrów sprawia, że kościół żartobliwie nazywa się foką, gdyż faktycznie całe założenie z neogotyckimi elementami przypomina stojące na ogonie zwierzę. Kiedy wchodzę do środka czuję ciężar tej budowli – jej wnętrze jest puste, ściany – wedle doktryn protestanckich – pozbawione dekoracji. Można udać się na szczyt dzwonnicy, ale porzucam ten pomysł – podobno wiatr na górze jest tak silny, że wskazówki zegara zmieniają swoje położenie na tarczy.

IMG_20170416_013235_503.jpg

Drugą liczebną grupą religijną są katolicy. W związku z tym, że pierwszymi kolonizatorami wyspy byli irlandzcy mnisi, Islandia była pierwotnie państwem katolickim. W roku 1000 Islandczycy przyjęli chrzest, i to nie z inicjatywy władcy, ale decyzji Althingu, czyli parlamentu, o którym jeszcze wspomnę. Z czasów powodzenia katolicyzmu zachowały się dwie diecezje, które nie pełnią już funkcji biskupstw katolickich. Nam bardziej znana jest dawna stolica jednej z nich, Hólar. Pełni ona obecnie rolę biskupstwa tytularnego, czyli nadawana jest biskupom katolickim, którzy nie posiadają własnej diecezji. Od niespełna 10 lat miano biskupa tytularnego Hólar otrzymują Polacy.

Trzeba jednak dopowiedzieć, że choć obecnie w kraju dominują ateiści i kościół powoli traci swoje znaczenie, bardzo sporą popularnością na Islandii (nieoficjalnie!) cieszy się wiara w elfy i trolle. Dla wielu Islandczyków nie kłóci się to z wyznawaniem omawianych wcześniej religii, a jest raczej wynikiem wierności tradycji i starym sagom. Widoczne jest to chociażby w obchodach Bożego Narodzenia – zamiast Mikołaja Islandczycy mają Jólasveinarnir , 12 trolli, którzy zamiast przynosić prezenty, kradną je. Warta uwagi jest także szerząca się na Islandii Ásatrú, religia oparta na mitologii skandynawskiej, która została zalegalizowania w 1972 roku. I jej rytuały także weszły w zwyczaje społeczeństwa – chociażby obchody zmian pór roku (samo Boże Narodzenie na Islandii nazywa się Jól, co ma związek z Yule, świętem z okazji przesilenia zimowego).

Islandzkie pamiątki

Dzisiejszy dzień to czas na odpoczynek. Szukam więc miejsca, w którym zjem swojego upragnionego naleśnika, bo po skýrze już dawno zrobiłam się głodna. W centrum miasta wszystkie lokale zamknięte, bo nie ma jeszcze 11. Skoro jestem na głównej ulicy miasta, zrobię sobie window shopping, bo wiele tu sklepów z pamiątkami. Co można przywieźć z Islandii? Dominują motywy z Wikingami: od magnesów, breloczków przez kielichy aż po stylizowaną na średniowieczną biżuterię. Są też porcelanowe laleczki w narodowych strojach: Upphlutur – ubiór codzienny (ale chyba nieaktualny), a także Peysuf, Skautbur Kyrtill – na różne okazje i święta. Nie zabrakło także trolli w różnych pozach, nierzadko wulgarnych; są pluszaki wszelakiego rozmiaru, figurki, fartuchy. Są też przykłady udanego poczucia humoru Islandczyków: słoiczki z popiołem wulkanicznym z Eyjafjallajökull, przez który w 2010 roku Europa została przykryta chmurą pyłów. Nie, to nie wszystko. Widać Islandia bawi się faktem, że jest kojarzona z erupcjami wulkanów, bo znalazłam też całą serię prezerwatyw z chlubnym tytułem: Condoms from the land of explosions (jedyne €6 za sztukę!). Są też urocze pamiątki, na przykład stare islandzkie gry planszowe. No i bardzo dużo płyt z islandzką muzyką, o której pewnie będzie jeszcze mowa.

dav

To, co jednak zawsze chciałam sobie przywieźć z Islandii, to tradycyjny sweter z owczej skóry. W ogóle wełnianych produktów jest do kupienia bardzo dużo i stanowią one najdroższe pamiątki z Islandii. O dziwo, nie obserwuje się ich tu tylko w witrynach sklepowych, bo Islandczycy chętnie zakładają je na co dzień, nawet na imprezy.

Reykjavík by night

A skoro o imprezach mowa, dzisiaj idę na weekendowy Rúntur, czyli co tygodniową zabawę, która odbywa się w stolicy. O co chodzi? Młodzi ludzie wsiadają w swoje (lub rodziców) samochody i robią wycieczkę po okolicy. Głównym płynem napędzającym całą imprezę (poza benzyną) jest alkohol. Mimo iż alkohol jest w Islandii bardzo drogi, Islandczycy uwielbiają pić. Widoczne jest to chociażby 1 marca, kiedy obchodzony jest Bjórdagurinn, Dzień Piwa (na pamiątkę zniesienia prohibicji). Najpopularniejsze marki piwne w kraju to Egils, Thule i Viking, produkujące lager. Poza piwem chętnie pije się tutaj wódkę; islandzka brennivín, pędzona z ziemniaków, o posmaku kminku nazywana jest „czarną śmiercią”.

Najczęściej przed Rúntur robi się bifor u kogoś w domu, żeby wypić jak najwięcej alkoholu z hipermarketów, a na objeździe zagląda się do pubów i klubów, by polepszyć samopoczucie droższymi drinkami. Impreza może trwać dwa dni, więc trzeba mieć naprawdę mocną głowę. Skoro mam jeszcze trochę czasu do przygotowań, lecę na naleśnika. Tymczasem skál! Na zdrowie!

P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.

Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.