Powrót do początków

Dzieci natury

tytuł oryginalny: Börn náttúrunnar (ang: Children of nature)
reżyseria:  Fridrik Thor Fridriksson
rok produkcji: 1991
kraj: Islandia, Niemcy, Norwegia

Tytułowe “dzieci natury” prawdziwe dzieciństwo od dawna mają za sobą. Bohaterami obrazu Fridrika Thora Fridrikssona są Thorgeir i Stella, przyjaciele z tej samej wioski, którzy przypadkiem po wielu, wielu latach spotykają się w tym samym domu starców. Thorgeir jest świeżym podopiecznym; kilka dni temu zostawił swój rodzinny dom na północnym wybrzeżu i z fotografią swojej zmarłej żony oraz zabytkowym zegarem wprowadził się do dawno niewidzianej córki mieszkającej w Reykjaviku. Szybko jednak okazuje się, że nie ma tam dla niego miejsca i córka wysyła ojca do ośrodka. Stella jest natomiast pensjonarką z długim stażem, wciąż jednak nie może pogodzić się z myślą, że miałaby zostać pochowana tu, “ze śmieciami”, zamiast na swoim rodzinnym cmentarzu. Dlatego obaj 70-latkowie obmyślają plan ucieczki; kupują adidasy cichobiegi i pod osłoną nocy uprowadzają stojącego obok domu starców jeepa.

Scenariusz ich podróży jest pełen przeszkód: poszukiwani przez policję, zaskoczeni usterką w samochodzie, będą musieli zdać się na własne nogi – wszystko to brzmi jak ucieczki rodem z amerykańskich filmów, ale głównym ośrodkiem komizmu jest właśnie wiek bohaterów. Zresztą “Dzieci natury” to pod żadnym pozorem nie jest komedia. Jak zwykle w islandzkim kinie nie brak tu subtelnego, ale stanowczego humoru, jednak widz wychodzi z kina poruszony. To piękny film o samotności starszych osób, ale też o umierającej islandzkiej wsi. Wraz z tym pokoleniem zdają się wymierać stare tradycje: wspólne śpiewy przy pędzeniu owiec, przywiązanie do przyrody, ale też potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem. Ważnym problemem jest tu też wolność człowieka: tracimy ją wraz z procesem starzenia się, kiedy zaczynają decydować za nas własne dzieci i pielęgniarki, ale tracimy ją także wtedy, kiedy odłączymy się od Matki Natury.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Wiek wybuchów

Wulkan

tytuł oryginalny: Eldfjall (ang: Volcano)
reżyseria:  Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2011
kraj: Islandia, Dania

Hannesa (Theódór Júliusson) poznajemy w chwili, gdy odchodzi na emeryturę. Jego życie, dotąd całkowicie poświęcone pracy, traci sens. Dom zdaje się nie być jego ulubionym miejscem; skłócony z dziećmi, wiecznie krytykujący żonę, woli spędzać czas najdłuższych wakacji życia na połowie ryb i majsterkowaniu. Jednak gdy podczas jednej z wypraw na pełne morze jego ukochana łódź zaczyna przeciekać, Hannes zdaje sobie sprawę, że tak jak ona jest już bezużyteczny. Kiedy wraca do domu uświadamia sobie rzecz jeszcze ważniejszą – że łódź, choć stara, warta jest naprawy. I sam dąży do naprawiania siebie. Nagle znajduje w sobie czułość i ochotę na pocałowanie żony przed snem. Następnego dnia sprawia jej piękny prezent: świeżego halibuta, aby mogła ugotować swoją ulubioną zupę… Jednak tego wieczoru życie stawia Hannesa przed trudnym testem: Anna (Margrét Helga Jóhannsdóttir) dostaje udaru i tak jak dotąd ona zajmowała się nim, Hannes decyduje się sam zaopiekować sparaliżowaną żoną.

Rúnar Rúnarsson nie ucieka od trudnych tematów, jak sam mówi: chce w filmach szczerości, a film tworzy raczej sercem, a nie umysłem. Jego historia jest uniwersalna, mogłaby wydarzyć się w każdym innym miejscu na świecie, a jednak mamy tu wiele odniesień do islandzkiej rzeczywistości; wybuch wulkanu, który zmusił rodzinę do przeprowadzki, podkreślenie tradycji rybackich, a także konflikt pokoleń: Hannes nie docenia awansu córki w firmie udzielającej pożyczek, bo przez takich jak ona ludzie kupują bezsensowne terenówki na kredyt. Ale zdecydowanie jest to przede wszystkim film o emocjonalnym dojrzewaniu, o wydobywaniu gorącej lawy uczuć z lodowego pancerza zgorzkniałego człowieka. Choć momentami film dłuży się, otrzymujemy piękną opowieść zadającą widzowi pytania o sens naszych codziennych działań: czy nasze dobre uczynki wynikają z odpowiedzialności za drugą osobę, a może są próbą pozbycia się wyrzutów sumienia wynikających z tych złych?

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Ktoś taki jak Gnarr

Ktoś taki jak ja

tytuł oryginalny: Maður eins og ég (ang: A Man Like Me)
reżyseria:  Róbert I. Douglas
rok produkcji: 2002
kraj: Islandia, Hong Kong

Ten film sprawia wiele kłopotów widzowi z 2016 roku. Dzisiaj już nie robi się takich filmów, a 10 lat to ciągle za mało, aby popatrzeć na techniczne niedociągnięcia z przymrużeniem oka. Nieporadne kadry, niewygodne zbliżenia, ogółem: bardzo kulawa reżyserka to tylko jeden z wielu zarzutów przeciwko tego filmowi. Drugim jest ścieżka dźwiękowa: ckliwe, kiczowate skrzypce typowe dla komedii romantycznych. Trzecim jest wszystko to, na co realizatorzy filmu nie mieli wpływu: to, co wydarzyło się po 2002 roku. Czyli np. fakt, że aktor grający główną postać został najpopularniejszym islandzkim politykiem znanym za granicą. Dzisiejszy widz zna Jóna Gnarra jako charyzmatycznego burmistrza Reykjaviku, więc w roli nieradzącego sobie z życiem uczuciowym (i z życiem w ogóle) rudego okularnika dostrzegamy jedynie pastisz. I chcielibyśmy, aby cały ten obraz był jednym wielkim pastiszem na komedie romantyczne, ale niestety nim nie jest.

Júlli (Gnarr) bierze udział w telewizyjnej randce w ciemno. Wiemy, że bez powodzenia, a w następnej scenie widzimy go w chińskiej restauracji w towarzystwie młodej Azjatki. W dość szybki sposób zawiązuje się cukierkowe love story: on przychodzi pomalować jej ściany w mieszkaniu, ale ostatecznie proponuje, by wprowadziła się do niego ze swoją córeczką, potem się oświadcza. Ona odmawia – i tutaj widz oczekuje jakiegoś ciekawego zwrotu akcji, ale niestety otrzymuje historię nieszczęśliwie zakochanego nieboraka, który za miłością swojego życia pojedzie nawet do Hong Kongu. W filmie tym pełno jest “scen przeskoków”, niezrozumiałych skrótów myślowych, nagromadzenia retrospekcji, szybkich przejść od sceny do sceny – sami już gubimy chronologię, ale w sumie odliczamy czas do zakończenia filmu, tak jest nieznośny. Film ratuje tylko humor (taki naprawdę): kilka udanych żartów sytuacyjnych i tzw. “sucharów”.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Otwarcie festiwalu “Ultima Thule – na krańcu świata”

Rotunda warszawskiego Iluzjonu wypełniona wystawą multimedialną z przedstawieniami chłodnych krajobrazów, suszonych ryb i wody, w kinowym foyer wielu zniecierpliwionych gości, a z głośników kawiarni płyną znane dźwięki utworów Björk…

12837509_593777870770526_400616473_o

Warszawa wreszcie doczekała się swojej odsłony długo wyczekiwanego festiwalu Ultima Thule – na krańcu świata. Projekt, o którym Studencki Klub Islandzki wiedział od czasu jego przygotowania, został zrealizowany w czterech miastach: w Reykjaviku, Gdańsku, Poznaniu, a teraz rozpoczął się w Warszawie. Sednem całego festiwalu miała być “wymiana” narodowej kinematografii obu państw. Islandczycy zatem mogli w listopadzie ubiegłego roku oglądać klasyki polskiego kina w Reykjaviku, natomiast (co ucieszyło miłośników Islandii w naszym kraju najbardziej) – Polacy od ponad miesiąca mogą oglądać obrazy islandzkie w Polsce. I choć już od paru lat kinematografia wyspy staje się coraz popularniejsza w naszym kraju; m.in. dzięki dystrybutorowi Gutek Film możemy oglądać najnowsze produkcje, natomiast trzy lata temu starsze obrazy pokazywano na festiwalu w Katowicach, festiwal Ultima Thule to okazja do zapoznania się z szerokim spektrum kultury filmowej Islandii.

Steven Mayers, członek Icelandic Film Center i przewodniczący Akademii Filmowej w Reykjaviku, jeden z głównych gości otwartego dzisiaj w Warszawie festiwalu, powiedział, że przygotowany program daje okazję do zapoznania się z Islandią, nic bowiem tak nie oddaje obrazu danego kraju, jak kręcone w nim filmy. Warto zajrzeć do repertuaru, znajdziecie tam filmy z różnych lat (zaczynając od najstarszego chyba islandzkiego filmu z 1949 roku!), różnorodnych gatunków i o różnorodnej tematyce. Festiwalowi towarzyszą również spotkania dla dzieci, pokazy z muzyką na żywo i spotkania z islandzkimi twórcami (masterclassy, polecamy gorąco!)

Festiwal w Iluzjonie otworzył film Reynira Oddssona Mordsaga z 1977 roku. Christoph Wedmayer z Icelandic Film Center przedstawił widowni krótką historię powstawania tego filmu; został on zdigitalizowany w Londynie i pokolorowany w Reykjaviku stosunkowo niedawno, dzięki czemu odświeżono go, dodając nawet nowy podkład muzyczny (gra na pianinie). Film powstawał w bólach, gdyż jego reżyser i producent Reynir Oddsson nie mógł liczyć na dofinansowanie ze strony państwa – wówczas jeszcze takich funduszy po prostu nie było. Dlatego otrzymał tylko niewielką kwotę od Ministerstwa Kultury, a resztę pieniędzy potrzebnych do produkcji zainwestował z własnej kieszeni, pożyczając również od rodziny i znajomych. Anegdota głosi, że pewnego dnia spotkał na spacerze posła, z którym rozmawiał o swojej najnowszej produkcji. Żalił się, że gonią go terminy, a on nie ma z czego zapłacić aktorom, ekipie… Poseł powiedział mu, że jeśli zrealizowany już film odniesie sukces, on zrobi wszystko, aby stworzyć specjalny fundusz pomagający islandzkim filmowcom. Czy się udało? Niech odpowiedzią na to będzie data założenia Icelandic Film Fund – 1977 rok. Trzeba też oczywiście film obejrzeć, a my przygotowaliśmy już dla Was jego recenzję w dziale Film.

12822684_593777854103861_824074171_o

Publiczność oczekująca projekcji pierwszego seansu festiwalu, powoli niecierpliwiąca się z powodu przedłużającego się wstępu z udziałem wszystkich organizatorów i gości, bawiła się świetnie podczas odczytu kilku islandzkich nazwisk (klaskano nawet prelegentce brawo, choć czytała je niepoprawnie). Pewną nagrodą za cierpliwość był osobisty list od reżysera Oddssona, który został wygłoszony przez Wedmayera. W nim reżyser opowiada o swoich związkach z polską kinematografią, która sprowadza się do spotkania ze Zbigniewem Cybulskim w Sztokholmie. Jak twierdzi reżyser, uwielbiał naszego utalentowanego aktora, a jego gra w Popiele i diamencie, szczególnie poruszająca scena śmierci, to jedna z jego ulubionych scen śmierci w światowym kinie. Podobno Oddsson zaprosił Cybulskiego na imprezę do mieszkania, gdzie nasz rodak – lekko już wstawiony – pokazywał sztuczki z surowym jajkiem rozbijanym na czole. Gdy podano mu ręcznik kuchenny, aby się wytarł, miał owinąć się w nim jak w togę rzymską i deklamować ustępy po łacinie.

Miejmy nadzieję, że po zakończeniu festiwalu i całego projektu, stosunki polsko-islandzkie w kinematografii będą bardziej zacieśnione i zamienią się w poważniejszą współpracę.

Dodam tylko, że publiczność po seansie czekały miłe upominki!

12751760_593777917437188_1023396828_o

Do zobaczenia na festiwalu! Ultima Thule – na krańcu świata, 9 – 20.03.2016, kino Iluzjon

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Dyskretny dramat burżuazji

Morðsaga

reżyseria:  Reynir Oddsson
rok produkcji: 1977
kraj: Islandia

To przykład idealnej nowobogackiej rodziny w amerykańskim stylu. Anna jest typową nastolatką, za dnia pracuje w biurze, a wieczorami wychodzi z chłopakiem i przyjaciółką, ale zawsze stara się wrócić przed 23:30 do domu. Jej matka, Margrét, to pani domu: czeka z obiadem, a gdy wszyscy idą do pracy, zabiera się za odkurzanie wielkiego salonu. Róbert to dyrektor ważnej firmy, stać go na modny dom wypełniony drogimi przedmiotami. Każdy ma jednak swoje grzeszki: ojciec ma romans i podgląda nagą córkę, matka w sekrecie pije alkohol z butelki ukrywanej w toaletowej szafce, a Anna przechodzi swój okres buntu w oparach marihuany i alkoholu. I tak naprawdę wcale nie są szczęśliwą rodziną; Róbert tyranizuje pozostałych, nie pozwala dotykać swojego gramofonu, a córkę każe klapsami w gołe pośladki za każde spóźnienie. Margrét dość ma już roli kury domowej i fantazjuje o szalonym seksie z fachowcem od zmywarki. Podczas biznesowego obiadu ostatecznie puszczają jej nerwy, co doprowadzi do serii nieoczekiwanych zdarzeń…

Film ten ogląda się z nieustającym śmiechem. Jego wielkim atutem jest właśnie ponadczasowe poczucie humoru, ale trzeba przyznać, że także “kostium” lat 70. – choć oczywiście niezależnie od intencji reżysera – bawi dzisiejszego widza. Moda i wystrój wnętrz “dawnej epoki”, a także specyficzna gra aktorska odzwierciedlająca zachowanie ludzi w tamtym czasie wydają się nadęte, sztuczne, kiczowate, ale w pozytywnym sensie. Scena wspomnianego obiadu, absurdalne zachowanie gości i cała oprawa spotkania przypominają momentami Dyskretny urok burżuazji Bunuela. To specyficzne poczucie humoru towarzyszy nam do końca filmu – choć fabuła niewolna jest od tragedii, uwypuklane i ważne problemy przedstawione są w sposób lekki, co tylko podkreśla absurdalność życia samego w sobie.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Premiera “Baranów” w Muranowie

12654630_563060973844213_5786331614041847555_n

W czwartek 4 lutego reprezentacja SKI miała okazję zobaczyć przedpremierowo film “Barany. Islandzka opowieść” w warszawskim kinie Muranów. Kino przygotowało z okazji promocji filmu dwie niespodzianki: stand z możliwością zrobienia sobie zdjęcia w roli głównych bohaterów (a właściwie bohaterów drugoplanowych, bo przecież najważniejsze są tytułowe barany ;)) oraz spotkanie z reżyserem czarnej komedii – Grímurem Hákonarsonem. Opowiadał on najpierw na pytania prowadzącego, w tym o genezę powstania filmu i inspiracje. Była mowa o tym, że w ostatnich latach islandzka kinematografia upodobała sobie problem relacji człowiek-zwierzę. Dwa lata temu oglądać mogliśmy film “O koniach i ludziach”, w których na pierwszy plan wychodzą słynne kuce islandzkie, z kolei “Barany” to opowieść o owcach, których populacja jest trzykrotnie większa od populacji ludzi. Zarówno konie i owce to dwa gatunki zwierząt, które przyjechały na Islandię z pierwszymi osadnikami i do dzisiaj prawo reguluje wprowadzanie na wyspę innych gatunków tych zwierząt, aby nie “zepsuć” oryginalnych ras i uniknąć problematycznych chorób. Film Hákonarsona opowiada właśnie o wielkiej tragedii, jaką przynosi do pewnej islandzkiej doliny nigdy niespotykana tam choroba owiec – trzęsawka. Dowiemy się, że wizja utraty owiec, czasem jedynych towarzyszek życia islandzkich rolników, może doprowadzić bohaterów do niecodziennych zachowań, a nawet skruszyć wieloletni lód pomiędzy dwoma braćmi.

12695851_582172798597700_449700878_n.jpg

Reżyser opowiadał, że dorastał na jednej z takich farm, gdzie codzienność wyznaczała hodowla owiec. Sam ma świetny kontakt ze swoim starszym bratem, a inspiracją do opowiedzianej historii była prawdziwa historia dwóch braci, którzy pokłócili się o kobietę. Gdy ona ostatecznie uciekła z trzecim mężczyzną, obaj zamilkli na wieki, a ich domy bez wychodzących na siebie wzajemnie okien, wybudowane na tej samej działce, można oglądać do dzisiaj. Z kolei pierwowzorem postaci byli dziadek (to między innymi jego dziwne zachowania dały początek scenie z filmu, kiedy Gummi całkowicie nagi sobie paznokcie u nóg wielkimi nożyczkami), a także sąsiad-pijak, którego awantury i skłonność do zamarzania odbijają się w postaci Kiddiego.

7720256.3.jpgRecenzję “Baranów” możecie przeczytać już w dziale Film.

O ścieżce dźwiękowej do obrazu i jej autorze, Atli Örvarssonie, przeczytacie na Stacja Islandia.

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Artysta na horyzoncie

Horyzont

tytuł oryginalny: Sjón­deil­darhringur (ang. Horizon)
reżyseria: Fridrik Thor Fridriksson, Bergur Bernburg
rok produkcji: 2015
kraj: Islandia/Dania

Dokument przedstawia życie i twórczość znanego na Islandii pejzażysty, Georga Guðniego. Wraz z rozwojem “akcji” filmu poznajemy drogę artystyczną i pierwsze obrazy malarza, a także jego inspiracje i manifestowaną filozofię życiową. Abstrakcjonistyczne krajobrazy Guðniego są uniwersalne, mogą przedstawiać każdy zakątek świata, choć jak twierdzi artysta, inspirowane są naturą jego ojczyzny. Bliskie płótnom Marka Rothki, obrazy te miały ogromną popularność w akademickim środowisku Islandii (o jego twórczości wypowiadają się profesorowie oraz krytycy sztuki), a także zrobiły wrażenie na aktorze Viggo Mortensenie, który zorganizował mu wystawę w Stanach Zjednoczonych.

Film jest kompilacją reprodukcji dzieł artysty z (nie)przypadkowymi krajobrazami Islandii, które wraz z niebanalną muzyką Orriego Dýrasona i Kjartana Hólma (Sigur Rós) tworzą nastrojowy obraz wyspy. To zdjęcia i muzyka są niezaprzeczalnymi zaletami filmu. Z kolei sam sposób narracji czasem nuży lub pozostawia odbiorcę w konsternacji, mamy bowiem do czynienia z wieloma niejasno podanymi informacjami. Twórcy też nie skupiają się na aspekcie życia prywatnego artysty; zupełnie pominięta jest kwestia jego tragicznej śmierci. Obraz jest jednak z pewnością hołdem złożonym artyście i próbą promowania jego sztuki w Europie i na świecie.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Jestem Gangsterem

Krew bohatera / Państwo w państwie 2

tytuł oryginalny: Borgríki 2 (ang. Brave Men’s Blood)
reżyseria: Olaf de Fleur Johannesson
rok produkcji: 2014
kraj: Islandia/Francja

Film Olafura Johannessona trzyma w napięciu już od pierwszych scen, w których Ingvar Eggert Sigurðsson (weteran islandzkich kryminałów) wchodzi na imprezę dziecięcą z pistoletem. Głównym bohaterem obrazu jest Hannes (Darri Ingolfsson), syn zasłużonego policjanta na emeryturze, który chce powtórzyć sukcesy ojca w wydziale wewnętrznym policji. Jego pierwszą sprawą jest okiełznanie nieco problematycznego gangstera (Sigurðsson), który stara się wciągnąć początkującego policjanta w intrygę. Gangster informuje Hannesa o współpracy jego przełożonego, Margeira z rosnącym w siłę kartelem narkotykowym, kontrolowanym przez imigranta z Serbii, Siergieja. Do rozwiązania tej nurtującej zagadki Hannes wciąga znajomego ze służb specjalnych, Ívara (w tej roli znany nam ze 101 Reykjavík Hilmir Snær Guðnason) oraz “policjantkę po przejściach”, Andreę (Ágústa Eva Erlendsdóttir). Z czasem okazuje się, że rozszyfrowanie skomplikowanego systemu układów wciągnie młodego policjanta w sytuacje, z których nie będzie mógł wybrnąć.

Obraz zdecydowanie należy do przykładów znakomicie reprezentujących gatunek, a także realia pracy islandzkiej policji. Mroczny, pełny niedomówień oraz bardzo korzystnie rozegranych retrospektyw i ukazania pewnych scen w punktu widzenia kilku postaci, jest miejscami jednak zbyt schematyczny i przewidywalny. Nierzadko mamy wrażenie, że bohaterowie są zbyt naiwni i “nieprawdziwi” w rolach policjantów. Jest to jednak swego rodzaju zaleta policyjnego kina islandzkiego, w którym ludzie są ludźmi, a nie nieomylnymi herosami, jak to się zdarza w amerykańskich odpowiednikach gatunku. Dotyczy to zarówno policjantów, jak i ich adwersarzy. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj sama postać Sigurðssona, która stopniowo obnaża istotę bezpardonowej i przebiegłej gangsterki.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.