autor: Einar Kárason
tytuł: Wyspa diabła
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2019
wydawnictwo: Marpress
liczba stron: 244
Z klasykami jest niemal zawsze to samo. Najpierw oglądasz film, a dopiero potem czytasz książkę.
U mnie tak właśnie było z Diabelską wyspą czy Wyspą Diabła, bo pod tą pierwszą nazwą poznałam film, a pod tą drugą – książkę. Film puszczali w ramach festiwalu Ultima Thule, a najlepiej pamiętam z niego Baltasara Kormákura ucharakteryzowanego na Jamesa Deana czy innego Elvisa. Książkę, bez wątpienia jeden z najważniejszych tytułów współczesnej literatury islandzkiej, poznałam dopiero teraz, przy jego drugim polskim wydaniu. A samego autora, Einara Kárasona poznałam przy okazji Gdańskich Targów Książki. Był tam też tłumacz drugiego wydania, Jacek Godek.
Książkę poznałam w ostatniej kolejności, a więc nie da się nie oceniać jej przez pryzmat pozostałych danych. Tuż po skończeniu lektury szukałam filmu (reż. Friðrik Þór Friðriksson, 1996), aby odświeżyć sobie pamięć i przekonać się, czy jest on bardziej ekranizacją, czy adaptacją. Ale na razie muszę pozostać w niepewności o tym, ile z książki faktycznie znajduje się w filmie. Skoro pamiętam głównie Kormákura, odgrywającego rolę Baddiego, to zakładam, że produkcja skupia się na tej części historii, kiedy chłopiec jest już dorosły i powraca z Ameryki przywożąc ze sobą lansiarski wóz, buty w szpic i rock’n’rolla. A cała filmowa historia oscyluje właśnie wokół amerykańskiego snu, o czym pisałam w recenzji dla Studenckiego Klubu Islandzkiego:
Zadziwiające, jak niewiele powstało filmów islandzkich o tak jasnym odniesieniu do miejsca Ameryki w wyobraźni Islandczyków w latach 50. (…) A temat jest bardzo ciekawy, bo od połowy XX w. Islandia ma więcej wspólnego z USA niż Europą.
W książce ten wątek amerykański jest ważnym, jeśli nie dominującym dla zrozumienia perypetii mieszkańców Thulecampu. Reykjawickie baraki, w których mieszka rodzina Thomassonów i ich znajomi, to w końcu budowle pozostawione przez żołnierzy amerykańskich. “Jankesi” wciąż obecni są w życiu codziennym Islandczyków, wracają też często we wspomnieniach domowników i opowieściach ich sąsiadów, traktowani z szacunkiem albo poirytowaniem. Owocem spotkań Islandek z Amerykanami są tutejsze dzieci, a małżeństwo Gogo z przybyszem zza Oceanu jest głównym źródłem dostatku i wysokiej pozycji rodziny Thomassonów w całym Thulecampie. Ameryka to dla Islandczyków kraj nowinek technologicznych i możliwości: aparatów fotograficznych, samochodów, lepszej pracy czy modnych mebli. Ale dla innych jest też miejscem niepewnym i podstępnym, szczególnie gdy przyciąga młodych chłopców, osieracając Islandię.
Ale w książce historia toczy się też tu i teraz, a więc w Reykjaviku z lat 50. W barakowym getcie życie wygląda jednak inaczej niż w sąsiadujących z nimi blokach. Tam ludzie mają zawody, pieniądze na kontach, są wykształceni i przeszkadzają im mieszkańcy baraków. Ci bowiem są głośni, awanturniczy, piją i marnują czas. Jeśli dzieci z baraków pójdą do szkoły, są obśmiewane przez okoliczne dzieci. Potrafią się jednak odgryźć mocnymi razami, a buńczuczną młodzież próbuje się opanować zajęciami sportowymi. W tym mikrokosmosie pijaków i bijących ich żon panuje jednak solidarność i wsparcie, którego ucieleśnieniem jest największy autorytet w okolicy: drobny kupiec Thomas i jego żona Karolina, lokalna wróżka. Mieszkańcy Starego Domu zdają się zarządzać całą dzielnicą baraków, bo mają jakieś wykształcenie, szacunek ludzi z zewnątrz i córkę w Ameryce.
Lina trzęsie barakami ze względu na swój dar widzenia przyszłości i niewyparzony język. Ale zaskakuje szczególna pozycja Thomasa – starego wilka morskiego, który zdobywanie mórz zamienił na bezinteresowną pomoc bliskim, zaangażowanie lokalne i uczciwą pracę przynoszącą jakieś dochody. Postać ta nie pasuje do Thulecampu, ale może właśnie dlatego jest tak ważnym bohaterem w tej sadze rodzinnej. W niej odnaleźć można kilka cech samego autora, Einara Kárasona, który większość życia spędził na statku i umilał sobie pracę na morzu lekturą książek, tak jak Thomas urozmaica sobie godziny w sklepie słuchając fińskich koncertów akordeonowych.
Wyspę Diabła czyta się jak sagę. Nie tylko ze względu na konstrukcję historii, która wprowadza każdego z członków rodzinny po kolei do akcji. Wątki przybliżające dzieje poszczególnych osób pojawiają się jednak niespodziewanie, a pewnych relacji nie da się czasem wygodnie prześledzić. Z sagami łączy powieść również język, choć trudno orzec, czy to zasługa samego autora, czy tłumacza. Styl Jacka Godka bezsprzecznie kojarzy się ze stylem sag, ale stosowane przez Kárasona poczucie humoru i mówienie o kwestiach fizjologicznych wprost jest charakterystyczne dla stylu XIII-wiecznych manuskryptów. Pytanie, czy tłumacz lub autor robią to świadomie, czy obaj zanurzeni są w tych średniowiecznych tekstach do tego stopnia, że mówią ich językiem.
Słyszałam o tej książce opinię, że lekturze towarzyszy i śmiech, i łzy, a czasem śmiech przez łzy. Mi często towarzyszyły niesmak i złość, ale nie z uwagi na bezpardonowe opisy scen toaletowych, ale niektóre cechy głównych bohaterów. Dlaczego Lina jest tak zapatrzona w swojego wnuka, Baddiego, że nie dostrzega jego wad, szczególnie gdy chłopiec stawia cały dom do góry nogami co weekend, spraszając do siebie kolegów? Dlaczego Thomas daje za wygraną innym, stawiając siebie i swoje interesy zawsze na drugim miejscu, poświęcając się dla sprawy? Dlaczego wiele postaci jest tak naiwnych i pozbawionych wyobraźni czy chociażby zdrowego rozsądku?
Zdaje się, że Kárason maluje realny portret biedniejszych mieszkańców Reykjaviku lat 50. Co prawda uprzedza czytelnika, że “historia ta jest prawdziwą, choć opisane wydarzenia i postaci zostały zmyślone”, ale możemy założyć, że książkowi mieszkańcy Thulecampu oparci są na prawdziwych Islandczykach, którzy po wojnie przeprowadzali się ze wsi do miast by wieść życie, o którym pomarzyć mogli w amerykańskim śnie. Ich jedyną ambicją jest stwarzanie pozorów i zarabianie, a nawet magazynowanie, pieniędzy, czego przerysowanym przykładem jest para Fia i Toti. Komiczni niczym muminkowi Topik i Topcia, strzegą swoich skarbów za wszelką cenę i mówią własnym językiem, w którym rozpoznajemy słowo klucz: piiniądze. Portret malowany przez Kárasona jest na wpół realistyczny, ma bowiem w sobie również cechy karykatury.
Czy Islandia jest diabelską wyspą? Czy w treści książki choć raz pada takie stwierdzenie? Pewnie z perspektywy ziemi obiecanej, jaką w tamtym czasie była Ameryka, odpowiedź brzmi “tak”. Ale wozy, telewizory, winyle i multipleksy docierają w końcu na Islandię, a więc amerykański blask oświetla również i przeklętą Thule, nawet zapomniany przez bogów (i władze miasta) barak Thulecamp. Synowie marnotrawni powracają do ojczyzny, ale Baddi reprezentuje w sobie wszystko to, co kojarzyłoby się komunistom ze zgniłym zachodem. Zachwyceni nowoczesnością Islandczycy zdają się jednak nie zauważać tego zepsucia, choć w Thulecamp pamięta się jeszcze ciężką pracę na roli i trudne dzieciństwo. Może właśnie dlatego dziadkowie ulegają dzikim pomysłom rozpuszczonego młodziaka i dają się uwieźć urokom młodości, odkładając tradycyjne formy wychowania na bok i wsadzając w dłoń chłopaka banknoty stukoronowe.
Czy powieść Kárasona miała być przestrogą przed kapitalistycznym rozpasaniem Islandii? Czy w drugim wydaniu zachowuje aktualizm i świeżość przesłania? Choć opowieść o Wyspie sprzed ponad pół wieku wydaje się archaiczną i nudną lekcją o historii, może być ciekawą inspiracją dla zrozumienia Islandczyków współczesnych. Szczególnie, że Wyspa diabła to klasyk i przeczytał ją podobno co ósmy Islandczyk.
Za książkę, oraz ekoopakowanie przesyłki, dziękuję Wydawnictwu Marpress.
Czytaj więcej:
2 odpowiedzi na “Potępiona Thule”