Autorka: Paulina Tondos Wydawca:Bezdroża
Data wydania: 2025
Liczba stron: 236
Nic tak nie identyfikuje wyspy pośrodku Atlantyku jak jej aktywność wulkaniczna. Piętnaście lat temu o Islandii zrobiło się głośno za sprawą wybuchu Eyjafjallajökull, a po pandemii regularnie słyszeliśmy o erupcjach na półwyspie Reykjanes. Ale na Islandii znajduje się około 130 aktywnych i uśpionych wulkanów, z czego około 30 systemów wulkanicznych uznaje się za aktywne.
Paulina Tondos, autorka naprawdę dobrej książki Islandia. Tam gdzie elfy mówią dobranoc, postanowiła kolejną publikację poświęcić jednemu tematowi związanemu z Wyspą i wzięła na warsztat właśnie islandzkie wulkany. Ta wieloletnia przewodniczka po Islandii, osobiście obserwująca ostatnie erupcje szczelinowe pod Reykjavíkiem, oddaje w nasze ręce swoiste kompedium wiedzy wulkanologicznej. Już na początku książki prezentuje nam „osoby dramatu”, czyli najważniejsze i najbardziej znane islandzkie wulkany: Heklę – historycznie nazywaną „bramą do piekieł”, wspomniany już Eyjafjallajökull – którego erupcja sparaliżowała ruch lotniczy w Europie, Grímsvötn – najaktywniejszy wulkan Islandii,, Katlę – ukrytą pod Mýrdalsjökull, której wybuchu od lat spodziewają się z przerażeniem Islandczycy, oraz wiele innych, w tym: Askję, Bárðarbungę, Kraflę i Fagradalsfjall (którego wybuchy od 2021 mogliśmy oglądać na żywo dzięki umieszczonym w jego okolicy kamerkom).
Ale opowieść o islandzkich wulkanach szczęśliwie tutaj się nie kończy. Szczęśliwie, bo choć interesuje mnie wszystko, co z Islandią związane, to nie lubię książek „wikipediowych”, gęstych od liczb i terminów naukowych. I choć autorka swobodnie porusza się w wulkanologicznej i geologicznej terminologii (na końcu znajdziecie nawet słowniczek), o wiele przyjemniej czyta się następne rozdziały, poświęcone miejscu wulkanów w islandzkiej kulturze. Ba, Paulina Tondos umieszcza ten motyw w szerokim, globalnym kontekście: wymienia wierzenia z całego świata, a przynajmniej z tych jego części, w których zauważalna jest podobna aktywność wulkaniczna. A dalej, zagłębia się w nordycką mitologię, współczesną kinematografię i literaturę, podając nam naprawdę ciekawe zestawienie wyobrażeń wulkanów w islandzkich tekstach kultury.
Ásgímur Jónsson, Eldgos, 1908, Listasafn Íslands, Reykjavík (LI-ÁJ-403)
Jak wulkany wpływają na islandzką kulturę?
W książce znajdziecie też fragmenty wywiadu, który Paulina Tondos przeprowadziła ze mną jakiś czas temu. Rozmawiałyśmy o roli wulkanów w islandzkiej świadomości narodowej, a przede wszystkim o ich przedstawieniach w tamtejszej sztuce. Dlatego w książce przeczytacie o tym, że wulkany często powracały w malarstwie islandzkim, np. na obrazach Ásgrímura Jónssona (kilka lat temu była nawet wystawa poświęcona tej części jego twórczości) oraz Jóna Stefánssona, a także, że ich wyobrażenia zmieniały się w zależności od perspektywy (pisałam o tym artykuł do Biuletynu Historii Sztuki, na który powołuje się autorka). Ale o świetnym researchu Pauliny Tondos świadczy moc odniesień do innych dzieł, choćby nieznanego mi wcześniej obrazu Guðniego Hermansena Helgafell, namalowanego tuż przed erupcją na Vestmannaeyjar w 1973, a więc niezwykle proroczego.
Takich ciekawostek o wulkanach na Islandii dowiedziałam się z narracji Tondos naprawdę dużo, a do tego autorka proponuje też kilka ciekawych wniosków: czyżby mityczny koniec świata Ragnarok, po którym świat zawsze się odnawia, to tak naprawdę metafora cyklicznych erupcji siejących zniszczenie? Czy Surtr, bóg ognia, to po prostu uosobienie wulkanów w nordyckiej kosmogonii, skoro inne mitologie mają odzielnego boga wulkanów, a Skandynawia nie? Tondos opisuje też szeroko najistotniejsze dla islandzkiej kultury historyczne erupcje: np. wspomniany już wybuch na Vestmannaeyjar, który odcisnął się ogromnym piętnem na mieszkańcach archipelagu, zmuszonych do emigracji (tu polecam piękny film Wulkan, o którym nie wspomina autorka). W książce przeczytamy również o wysepce Surtsey, która wyłoniła się dziesięć lat wcześniej w wyniku erupcji podwodnej związanej z tym samym systemem wulkanicznym. Ale są też te mniej znane historie, bo autorka wspomina również o średniowiecznych erupcjach, w tym np. o islandzkich Pompejach, a także pisze o wulkanie, który przyczynił się do narodzin demokracji w Europie.
Finnur Jónsson, Kratery wulkanu Laki, 1936
Życie pod wulkanami. Ogniste serce Islandii to rzetelnie napisana i naszpikowana wieloma informacjami pozycja, jednak razi brak konsekwentnego pomysłu na ich organizację. Dlatego po wielu rozdziałach o różnorodnej tematyce, czasem wręcz chaotycznie uporządkowanych, szczególnie dobrze czytało mi się te poświęcone najnowszym wybuchom na Reykjanes i związanej z nimi ewakuacji Grindavíku. Mam nawet wrażenie, że książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby autorka (lub redakcja) skupiła się właśnie na tej reporterskiej części. Jako reportaż o najnowszych erupcjach na Reykjanesie stanowiłaby nie tylko unikatowe wypełnienie niszy na rynku czytelniczym, ale też zapadłaby mi bardziej w pamięci. Niestety, po jednorazowej lekturze mam poczucie, że większość zawartych w niej faktów już wypadło mi z głowy, a choć książka jest naprawdę pięknie wydana, nie czuję potrzeby, by do niej wracać. Bogato ilustrowana kolorowymi zdjęciami i pełna cytatów z literatury, w tym z powieści Sigríður Hagalín Björnsdóttir Ognie. Miłość i inne katastrofy, może stanowić oczywiście miły upominek dla bliskiej osoby, a może nawet lekką lekturę w podróż na Islandię. Szczególnie, że na okładce znajdziecie mapkę, która jasno wskazuje opisywane tutaj wulkany, a doświadczenie Pauliny Tondos jako przewodniczki po Wyspie zdecydowanie przekłada się na styl jej pisania, czy wręcz: opowiadania o Islandii.
Dziękuję za egzemplarz z autografem, który otrzymałam bezpośrednio od autorki. Na okładce znajdziecie logo Utulę Thule, a w środku podziękowanie dla mnie, mój artykuł w bibliografii, a przede wszystkim: cały rozdział poświęcony wulkanom w kulturze.
Latem 2024 zdobyłam Laugavegur: ponad 112km pieszej wędrówki ze Skógar do Landmannalaugar z całym dobytkiem na plecach, spaniem pod namiotem, jedzeniem liofów i kąpielą w lodowatej wodzie za mną! Wyprawa organizowana przez Monikę Guzik i Maćka Budzika, którzy od lat tworzą #projektislandia była nie tylko zrealizowaniem jednego z moich marzeń, ale też wielką próbą mojej miłości do Islandii.
W 9 dni przeszliśmy dwie trasy: Fimmvörðuháls i Laugavegur. Przez całą podróż miałam przy sobie notesik, w którym skrzętnie notowałam na bieżąco emocje, dzień po dniu. Postanowiłam podzielić się z Wami moimi doświadczeniami, aby zachęcić Was do wyprawy w islandzkie Tęczowe Góry w tym niezwykłym towarzystwie!
17 lipca
Noc z wtorku na środę spędziłam w hostelu u Barona w Reykjavíku, żeby mieć bliżej na dworzec, z którego ruszaliśmy na szlak z samego rana. Słabo spałam, stresowałam się chyba całą wyprawą i tym, jak sobie dam radę. I już na starcie zrobiłam popis mojego gapiostwa i niemal spóźniłam się na autobus, bo „przecież miałam blisko” i wybiegłam z hostelu na ostatnią chwilę. Po drodze spadł mi camel bag, który bezmyślnie napełniłam do końca, a potem musiałam go przed autobusem wylewać, co wyglądało dość wymownie.
Ale cudem dobiegłam do autobusu na ostatnią chwilę, gdzie powitała mnie Guzik, Maciek i reszta ekipy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, kto jest jej częścią, ale mogłam się domyślać z rozmów. Usiadłam obok Edyty, z którą dzielę namiot i zaczęłam ze stresu nawijać tak, że sama miałabym siebie dość po pół godziny. Edyta (chyba) miała do mnie więcej cierpliwości, bo gdy dotarliśmy do Skógar, pomogła naprawić camel baga i jakoś dodała mi otuchy.
Tak wyglądał mój bagaż – maskonur towarzyszył mi dokładnie tak, jak podczas pierwszej podróży na Islandię
Przez całą drogę z Reykjavíku padało, ale gdy dojechaliśmy na miejsce było już po wszystkim. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy chrzest bojowy pod Skógafoss (Maciek polecał, żeby podejść jak najbliżej kurtyny wody) i pierwszy dzień na szlaku zaczął się ambitnym podejściem schodami w górę wodospadu. Ale na górze nie czułam zmęczenia, byłam gotowa na wszystko. I dałam się wsiąknąć cudownym widokom zielonej krainy pełnej wodospadów, prawdopodobnie piękniejszych niż te, którymi każą zachwycać się przewodniki.
Przy jednym z wielu pięknych wodospadów ukrywających się za Skógafoss.
Choć deszcz wrócił, dziwnie pasował do tego dnia. Pasował do monotonii krajobrazu, który – choć się nie nudził – sprawił, że trasa ciągnęła się jakby w nieskończoność. Aż doszliśmy do mostku, który zdaniem Moniki i Maćka był jak granica między dwoma światami. Wtedy faktycznie ogarnęła nas czarna lawa i mgła, a ostatnie godziny szliśmy już w niemal zimowych warunkach. na pół godziny przed schroniskiem napełniliśmy camel bagi i butelki źródlaną wodą, bo na miejscu miało nie być ujęcia. Z dodatkowym obciążeniem szukaliśmy więc gdzieś na horyzoncie tej słynnej Białej Chatki, która wyłoniła nam się prawie w ostatniej chwili.
W deszczu i wietrze rozbiliśmy namioty. Gdyby nie Edyta, na pewno nie dałabym rady, ostatni raz robiłam to zbyt dawno temu. Byłam tak przemoczona i zziębnięta, że po ciepłym posiłku z jet boila uciekłam prosto do śpiwora. Teraz jest mi ciepło, ale coś czuję, że jest podejrzanie cienki, a wichura na zewnątrz nie wróży spokojnej nocy. Trudno, to jest Islandia. cieszę się, że tu jestem.
18 lipca
Nocleg w schronisku Baldvinsskáli to prawdziwy test na wikinga, a na pewno na to, czy nadajesz się na wyprawę w islandzkie góry. Nie dość, że wiało i padało, przez co wyrywało śledzie i nasz namiot tańczył w sobie tylko znanym rytmie, to jeszcze przez cienką matę czułam każdy kamień pod kręgami, a śpiwór faktycznie okazał się nieodpowiedni na islandzkie noce. Było mi zimno, miałam wrażenie, że ktoś ciągle chodzi wokół naszego namiotu, ale co wyturlałam się z mojego barłogu, okazywało się, że to tylko wiatr i deszcz.
Baldvin, nie daruję Ci tej nocy! „Biała Chatka”, czyli toaleta pośrodku lodowców.
Ale po trudnej nocy czekał mnie cudowny dzień, więc choć bałam się, że będę zmęczona na szlaku, po prostu szłam naładowana endorfiną. A krajobraz był kosmiczny: najpierw lodowiec i spacer po śniegu, potem pojawiły się czarne i czerwone zbocza gór Magni i Móði, na którego szczycie zjedliśmy lunch. Potem zaczęło padać i wiać, akurat w momencie, gdy mieliśmy schodzić po łańcuchach z bardzo stromego zbocza. Potem był dłuuugi spacer w deszczu i chęć przyspieszenia czasu, żeby już tylko dotrzeć do celu.
Obok jęzora Mýrdalsjökull.
W końcu pojawiła się nagroda: coraz piękniejsze widoki wyłaniającego się z mgły Þórsmörk. To moje pierwsze zderzenie z taką Islandią: zieloną, pełną kwiatów i owadów, a gdy na chwilę zza chmur wyszło słońce, zobaczyłam całą dolinę i przepiękny widok na Eyjafjallajökull. Choć z zachwytu prawie zgubiłam pokrowiec na plecak (idiotycznie zeszłam po niego, trochę ryzykując własne życie), to na samym końcu tej wędrówki czekał nas RAJ.
Dla takich widoków w Þórsmörk można stracić głowę (lub pokrowiec na plecak)
w Þórsmörk są trzy campingi: Básar, Langidalur i Volcano Huts w Húsadalur. Na szczęście spaliśmy w tym ostatnim, gdzie czekał na nas bufet z kaloryczną kolacją, gorące prysznice i sauna! Niezwykłe, jak brak dostępu do cywilizacji przez 24h może otworzyć oczy na luksusy, które mamy na co dzień! Cieszyłam się jak dziecko i niemal jak dziecko spałam – z butelkami gorącej wody, które po trzecim dogrzaniu pozwoliły mi w końcu zasnąć przy dźwiękach ćwierkających ptaków. Czy to prawda, że czasem na camping zakradają się lisy polarne? Może jakiś do mnie przyjdzie?
19 lipca
Obudziło mnie gorące słońce, dzięki któremu zrozumiałam dwie rzeczy: w końcu zasnęłam, bo było mi ciepło, ale takie ciepłe noce na Islandii to rzadkość. Dlatego pierwszą misją z rana było włączenie Internetu i poszukanie opcji lepszego śpiwora. W niecałą godzinę udało mi się znaleźć dobrotliwego elfa, który pożyczy dobry śpiwór, ale też zawiezie go na busa, który bez dodatkowej opłaty przywiezie go prosto na camping! Po raz kolejny przekonałam się, że Islandia pełna jest dobrych ludzi!
Dobre wieści i piękna pogoda dodała mi wigoru: zainicjowałam wspólną jogę, zafundowałam sobie smaczny lunch (zupa z baraniną!) i pomimo przekonania, że ten dzień mogłabym przeznaczyć na odpoczynek, wybrałam się na wycieczkę fakultatywną. Na lekko wybraliśmy się więc na Valahnjúkur, gdzie piliśmy herbatkę z pięknymi widokami, a potem mniejszą ekipą udaliśmy się do pobliskiego kanionu, gdzie po raz pierwszy doświadczyłam przechodzenia przez islandzkie rzeki. ale naprawdę niezwykłym przeżyciem było zjedzenie lunchu w jaskini, tuż obok wodospadu, gdzie nawet najzwyklejsze kabanosy smakowały jak danie z restauracji z gwiazdką Michelin
Po tym posiłku zyskałam bardzo pochlebną ksywę, która pozostanie w ścianach kanionu 😉
W drodze powrotnej do naszego campingu towarzyszyła nam tęcza. Ale w Langidalur czekała kolejna niespodzianka – upragniony przeze mnie lisek polarny! choć widziałam go z daleka i głównie przez obiektyw telefonu, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że te jedyne endemiczne ssaki Islandii mają więcej z kotów niż psowatych. Ostatnią prostą do campingu przeszliśmy w takt muzyki z Hobbita, puszczonej przez Maćka z telefonu. Fakt, ten szlak jest bajkowy, a choć nie jestem fanką Tolkiena, totalnie rozumiem pretensje niektórych, że ekranizacje Władcy Pierścieni nie powstały w Islandii.
To był cudowny dzień na lekko i na luzie. Zakończyliśmy go nawet integracją w campingowej restauracji, gdzie przy zimnym piwie rozluźnialiśmy mięśnie i relacje międzyludzkie. Polubiłam się bardzo z członkami i członkiniami naszej drużyny i dostałam nawet nietypowy przydomek, który niech pozostanie między skałami bajecznego kanionu
Poczułam zew na Valahnjúkur. Fot. Maciek Budzich
20 lipca
To było pierwsze w pełni komfortowe spanko, a rano słoneczko przygrzewało tak, że było wręcz za gorąco! Jak łatwo może zmienić się perspektywa, gdy masz dobry śpiwór (i nawet jesteś w stanie upchnąć go wraz z tym pierwszym do plecaka, który swoją pakownością zaskoczył wszystkich). Ale wróćmy do słoneczka, które towarzyszyło nam przez cały poranek: w jego promykach jadłam na śniadanko owsiankę jak to złoto (trochę muesli, kaszki dla niemowląt, suszonych owoców i orzechów, całość zalewasz wrzątkiem i gotowe). Nie musiałam jeść nic więcej przez niemal pół dnia, a właściwie przez cały ten wyjazd nie byłam szczególnie głodna, mimo takiego wysiłku energetycznego!
Poranek był długi, bo cała wyprawa zaplanowana jest tak, żeby się wyspać i nigdzie nie spieszyć – i bardzo to szanuję! Dlatego był czas na rozciąganie z dziewczynami, spokojne spakowanie się i pożegnanie z Michałem, który pracuje w Volcano Huts i pozwolił mi pożyczyć koc pierwszej nocy, gdy nie miałam lepszego śpiwora. Kupiłam sobie na pamiątkę naszywkę z tego miejsca, bo będzie mi się bardzo dobrze kojarzyło, pomimo zatkanego szamba, które wylało w kuchni…
Początek szlaku nie należał do łatwych: w pełnym słońcu było gorąco, po dniu na lekko, plecak wydawał się zbyt ciężki, nogi po raz pierwszy zaczęły boleć. Ale potem było tylko lepiej, choć krajobraz z zielonej oazy zamienił się w surową pustynię z czarnym piaskiem, gdzieniegdzie pokrytym mchem i czerwonymi porostami. na horyzoncie towarzyszył nam masyw Tindfjöll, ten sam, który malował kiedyś Ásgrímur Jónsson. czy szedł tym samym szlakiem? Czy te skały, w których wypatrywałam trolli, również inspirowały malarza?
Z malarskim Tindfjöll w tle.
To był bodaj najmilszy dzień: pomimo trudniejszych podejść, na szczycie towarzyszył mi ciepły wiatr. Może i spaliłam buzię od słońca, ale przynajmniej czuję, że jestem na wakacjach. Odpoczywam, nie spieszę się, idę swoim tempem i pochłaniam widoki. Dzisiaj śpimy nad rzeką, to podobno najzimniejszy nocleg ze wszystkich. Nie martwię się o śpiwór, tylko o podłoże – z braku lepszego miejsca rozbiłyśmy namiot nad samą wodą, z dużym spadkiem, więc będziemy spać z nogami w dół. Obyśmy tylko się nie sturlały…
21 lipca
Dzisiejszy dzień minął tak szybko, że nawet trudno było mi sobie przypomnieć, gdzie się rano obudziłam. A pamiętam, że pomimo nierównej ziemi pod plecami spało mi się dobrze, po raz pierwszy niemal bez przerwy aż do 9! Szybka higiena z rana mokrymi chusteczkami (w Húsadalur zostawiliśmy ostatni ciepły prysznic), składamy namiot póki suchy i idziemy jeść śniadanie w namiocie, gdzie jest względnie ciepło. Potem zostawiliśmy plecaki na campingu i udaliśmy się na krótką wyprawę do pobliskiego kanionu, a po nim w dalszą drogę.
Kanion, który należało podziwiać, ale miał też najlepszy zasięg do nadrabiania zaległości internetowych.
Choć popadywało to trasa tego dnia była łatwa i przyjemna. Lewa noga coraz bardziej dawała mi się we znaki, dlatego aż do przechodzenia przez rzekę nosiłam bandaż uciskający. Potem ta kriohydroterapia pomogła i dalej szło mi się sprawniej, szczególnie, że dość monotonny krajobraz zaczął się zmieniać. Tuż przed kolejnym campingiem na nowo pojawiła się zieleń: rzeki porośnięte fluorescencyjnym mchem, soczysta trawa i kwiaty kwitnące jak bawełna. Przyznam, że wyglądało to bardziej jak sceneria z Teletubisiów, niż z filmów fantasy
Dzisiaj śpimy nad jeziorem Álftavatn, w którym być może jutro rano spróbuję się zanurzyć. Na razie jest zimno i jestem zmęczona, ale mimo tego spadku formy jestem z siebie bardzo dumna, że doszłam aż tutaj.
Noclegi z widokiem…
22 lipca
Dzisiaj był zarazem najgorszy i najlepszy dzień wyprawy. Przez całą noc aż do rana wiatr był tak silny, że pomysł kąpieli w jeziorku wszystkim wywiał każdemu z głowy. Składaliśmy namioty w pośpiechu, zęby myliśmy skostniałymi rękami, a śniadanie jedliśmy w blaszanej wiacie, której nikt nie miał ochoty opuszczać.
A potem było tylko gorzej: do wiatru dołączył deszcz padający poziomo i wkrótce wszyscy byliśmy przemoczeni od stóp do głów (choć byłam autentycznie zaskoczona nieprzemakalnością mojej kurtki). Gdy mniej więcej w połowie trasy zrobiliśmy postój w małej drewnianej chatce (w której zatrzymywali się tego dnia wszyscy), każdy próbował suszyć co się da – bezskutecznie.
Mi było już wszystko jedno: miałam mokre stopy, było mi zimno, ale najbardziej nie mogłam pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie przez złą pogodę nie zobaczę celu mojej wyprawy: Landmannalaugar. W takich humorach opuściliśmy nasze schronisko, po czym – rak ręką odjął! – przestało padać. I choć nadal mocno wiało, częściowo wysuszyło nasze ubrania, a przede wszystkim przegoniło chmury. I stopniowo ukazywały się one – Tęczowe Góry…
Zimno, mokro, ale z ogromną radością wkroczyłam w Landmannalaugar!
Gdy zaczęłam je dostrzegać, śmiałam się jak dziecko. Wyjęłam maskonura i zaczęłam robić zdjęcia (tych ze złej części trasy nie zobaczycie), a potem już do samego końca szłam z bananem na twarzy, mimo bardzo bolącego kolana i ogólnego zmęczenia. Gdy tylko doszliśmy do campingu, rozłożyliśmy namioty, zjadłam obiad w śpiworze i spory kawał mojej czekolady, którą miałam nagradzać sobie każdy dzień wyprawy.
Ale największą nagrodą było gorące źródełko – kto zamierza przejść Laugavegur, niech idzie w przeciwnym kierunku niż proponują przewodniki, bo ta gorąca kąpiel łagodzi wszystkie bóle i wprowadza w błogi stan
23 lipca
Po wczorajszej kąpieli w gorącym źródełku moje kolana mają się znacznie lepiej, spałam też najlepiej w ciągu całego tego tygodnia. Może dlatego, że to ostatnia noc pod namiotem i ostatni dzień wyprawy, więc chcę maksymalnie go wykorzystać. Po śniadaniu szybciutko zbieramy się na samodzielny trekking pętelką wokół naszego campingu w Landmannalaugar.
W tym 8-kilometrowym szlaku było wszystko: strome podejścia, pole lawowe (z XIV wieku!), wiatr, słońce, śliska glinka, sypki piasek, wyziewy gorących źródeł, tęczowe kolory i widoki – przede wszystkim widoki! Niby widziałam je już wczoraj i nie mogłam się na nowo zachwycić nimi w ten sam sposób, a jednak: co chwilę powtarzałam sobie: cholera, tu jest tak pięknie!!!
Dla takich widoków warto było przejść w każdych warunkach!
Nie mogę uwierzyć, że cała wyprawa trwała zaledwie tydzień, bo w mojej głowie czas mijał całkiem inaczej. Dzisiaj czuję, że gdybym tylko lepiej się wysypiała i miała lepsze nogi, mogłabym pójść w dalszą trasę. Totalnie jaram się tym, czego dokonałam i że moje ciało mnie nie zawiodło. Mam ochotę częściej wracać w islandzki interior i choć rozumiem, dlaczego Maciek i Monika robią tę trasę kilka razy w roku, sama mam ochotę następnym razem zobaczyć coś innego.
Jestem totalną szczęściarą, że mogłam uczestniczyć w tej przygodzie! Dziękuję Maćkowi i Monice za Waszą wiedzę i doświadczenie, optymizm i koleżeńskie podejście, dzięki czemu najtrudniejsze momenty szły mi zaskakująco dobrze. Dzięki Wam niczego się nie bałam, bo wiedziałam, że JAKOŚ TO BĘDZIE! I było WSPANIALE! Jako osoba bez większego doświadczenia z turystyką górską potwierdzam, że Wasze złote rady i dobre rady są w stanie przygotować każdego do takiej wyprawy. A że we wszystkich campingach czuliśmy się jak u siebie, to zasługa Waszych wieloletnich przyjaźni z lokalsami, a tego nie da się podrobić. Dziękuję też naszej wspaniałej drużynie, bo razem szło się z pewnością raźniej, ale każdy miał też przestrzeń dla siebie. To było najpiękniejsze: trzymaliśmy się razem, ale każdy mógł też podziwiać Islandię z osobna.
A jeśli chcecie przeżyć podobną przygodę, koniecznie sprawdźcie najbliższe terminy wypraw: https://www.mediafun.pl/islandia/
Autorzy: Halldór Laxness Tłumaczenie: Jacek Godek Wydawca:ArtRage
Data wydania: 2025
Liczba stron: 488
My czytamy w szkole Sienkiewicza: można go lubić lub nie, ale bez wątpienia jest to klasyk polskiej literatury, arcyważny tekst kultury i źródło wielu motywów znanych tylko nam, Polakom.
Islandczycy też mają swoją trylogię: to napisany przez jedynego noblistę z Wyspy, Halldóra Laxnessa Dzwon Islandii. Takie porównanie zastosował tłumacz pierwszego polskiego wydania, Jacek Godek:
Pierwszy raz przeczytałem “Dzwon Islandii” w oryginale mając 12-13 lat. W każdym razie w podstawówce. I od razu się w niej zakochałem. Książka przypominała mi Trylogię Sienkiewicza, którą akurat też przeczytałem jakoś w tamtym czasie. Kiedy więc nadarzyła się okazja przetłumaczyć Dzwon, przystąpiłem do pracy uskrzydlony.
We wstępie do nowego wydania nakładem ArtRage tłumacz pisze jednak, że powieść Laxnessa – choć młodsza od sienkiewiczowskiej trylogii o ponad 50 lat – wciąż stanowi wyzwanie dla czytelnika. Islandzka młodzież (ale też i autor przekładu) musi zmagać się z trudnym, często archaizowanym językiem i licznymi odnośnikami do dawnej literatury.
Dzwon Islandii to pierwsza powieść historyczna w dorobku Laxnessa, napisana w latach 40. XX wieku, ale jej akcja dotyczy Islandii XVII-wiecznej. Składa się z trzech części, poświęconych losom trzech głównych bohaterów. Pierwsza, nadającą tytuł całości, to opowieść o Jónie Hreggviðssonie, będąc obecnym przy grabieży największego skarbu Islandczyków – spiżowego dzwonu wiszącego w budynku parlamentu w Thingvellir – dopuścił się do zbrodni niemiłych królowi duńskiemu, przez co został skazany na śmierć. Jednak udaje mu się uciec przed wymierzeniem kary, przez co trafia do Holandii, a potem przez Niemcy do Kopenhagi, by odnaleźć tam Islandczyka na usługach króla, antykwariusza Arnasa Arnæusa. Ten ma powód, by przyjąć nieproszonego gościa, bo to w jego domu odnalazł cenne karty starego rękopisu. Arnæus kolekcjonuje dawne księgi islandzkie i uważa ochronę ich jako przejaw najgorliwszego patriotyzmu. To postać wzorowana na Árnim Magnússonie, uczonym Uniwersytetu w Kopenhadze, który wielokrotnie wracał do rodzinnej Islandii i zbierał zachowane tam manuskrypty sag, aby zabezpieczyć je w Kopenhadze.
Druga część powieści, zatytułowana Jasna bogdanka to historia Snæfríður, córki lögmaðura i szwagierka islandzkiego biskupa. Wydawać by się mogło, że ta opowieść o kobiecie wyróżniającej się niezwykłą urodą, przez co w kraju nazywa się ją Słońcem Islandii, będzie miała rys wyłącznie obyczajowo-romantyczny (w końcu o jej względy walczy wielu znamienitych mężów, a ta wybiera tego najmniej godnego jej ręki). Tymczasem jest to przede wszystkim narracja o władzy: zarówno kobiety nad mężczyzną, jak i politycznej. Bowiem Snæfríður wielokrotnie wystawia cierpliwość swojej rodziny na próbę, dumnie przeciwstawiając się obyczajom i sprytnie odwracając najbardziej nieprzyjemne sytuacje na swoją korzyść. Trudno jednoznacznie polubić bohaterkę, ale z pewnością może imponować nam odwaga i niezależność kobiecej postaci w XVII-wiecznej Islandii. Czy to jednak dziwi, skoro już w sagach kobiety były silnymi i wolnymi jednostkami?
W trzeciej części Ogień w Kopenhadze losy trójki bohaterów ponownie się splatają, a akcja po raz kolejny wraca z Islandii do Danii. Z kolekcji Arnasa Arnæusa znika najcenniejszy skarb literatury staroislandzkiej, czyli utworzona dzięki znalezionym w domu Jóna Hreggviðssona Skalda. Jej opiekun, a pracujący dla Arnæusa, uczony z Jón Guðmundsson z Grindavíku oskarża o kradzież kolejnego Islandczyka przebywającego w Kopenhadze, Jóna Morteinssona. I choć ta postać wielokrotnie przewija się na kartach powieści jako czarny charakter, pod sam koniec okaże się niemal bohaterem. Niemal, bo choć ostrzeże Arnæusa przed pożarem w Kopenhadze, okazałych zbiorów antykwariusza – zawierających rękopisy cenne dla całej Północnej Europy – nie uda się w pełni ocalić. Ta porażka stanie się symbolicznym początkiem upadku wielkiego badacza i kolekcjonera, choć w rzeczywistości z niestrawionych przez ogień części zbiorów, zwróconych Islandczykom pod koniec XX wieku, utworzono kolekcję Árniego Magnússona (Handritasafn Árna Magnússonar) i uczczono pamięć ważnego Islandczyka założeniem instytutu jego imienia.
Sagi islandzkie stanowią istotny element powieści Laxnessa, bowiem to one dowodzą bogatej tradycji kulturowej Islandczyków i są dla nich częstym punktem odniesienia. Z jednej strony w ustach bohaterów cytowanie starych pieśni czy odwoływanie się do dawnych bohaterów to powód do dumy Islandczyków i ich wyznacznik odrębnej tożsamości narodowej, a z drugiej – źródło wielu krzywdzących stereotypów. Nie raz Duńczycy śmieją się z zacofanych cywilizacyjnie Islandczyków, a robią to również wykształceni rodacy zamieszkali w Islandii: pomocnik Arnæusa bada islandzki folklor skupiając się na najbardziej cudacznych wydarzeniach, ażeby podkreślić wiarę Islandczyków w zabobony, a sam Arnæus wyraża się z pogardą o biednych i zagłodzonych rodakach w ten sposób:
tak to już się porobiło, że lud, który posiadał był najciekawsze literas na północnej półkuli od czasów antiqui, woli dziś chodzić w cielęce skóry odziany i je żreć, niż czytać z nich prastare mądrości.
To jednak cenne rękopisy okazują się symboliczną namiastką islandzkości, tak ważnej w czasach obcego ucisku. Laxness pisał Dzwon Islandii w czasach trudnych, acz poprzedzających ostateczne usamodzielnienie się polityczne swojego kraju: w 1944 roku zerwano unię personalną z Danią i ogłoszono Islandię niezależną republiką. Nie dziwi więc silny przekaz patriotyczny powieści i jawne antyduńskie nastawienie autora i jego bohaterów. Poza symbolicznym odczytaniem dzwonu Islandii przetopionego na surowiec dla duńskiej armii, pogardliwy stosunek Duńczyków do Islandczyków, sugestie sprzedania “nierentownej” wyspy Niemcom i nakreślenie bogactwa Islandii przekazywanego od lat na rozwój Kopenhagi są pisarską metaforą niesprawiedliwości, jakiej Wyspa doświadczyła pod duńską okupacją. Z drugiej strony nieoczywista moralność i szlachetność działań Islandczyków są elementem autokrytyki społeczeństwa – duma z domniemanie wielkiej przeszłości nie wystarcza, by być silnym państwem tu i teraz. Nie wiem, na ile Laxness przeczuwał rychłe usamodzielnienie się Islandii zabierając się do pisania Dzwonu Islandii, ale ostatnia część ukazała się już po 1944 roku, dlatego z pewnością kostium historyczny miał być jedynie komentarzem do współczesnej mu sytuacji polityczno-społecznej – co po raz kolejny przybliża dzieło islandzkiego noblisty do jego polskiego odpowiednika.
I choć polskiemu czytelnikowi ta metafora może wydawać się ciężka niczym spiżowy dzwon, po raz pierwszy mamy możliwość w pełni poczuć ducha Íslandsklukkan, a to dzięki tłumaczeniu Jacka Godka bezpośrednio z języka islandzkiego na polski (dotąd można było przeczytać „Dzwon Islandii” wydany w 1957 roku w przekładzie Edmunda Misiołka i Marii Szypowskiej z niemieckiego). Czytałam oba wydania i zapewniam Was, że nowsze czyta się o niebo lepiej, bo specyficzny styl pisania Laxnessa – pomimo mnogości duńskich i łacińskich makaronizmów – Godkowi udało się jakoś okiełznać. Za co jestem mu bardzo wdzięczna, bo choć Islandczyk otrzymał literacką nagrodę Nobla w 1955 roku za „za jego żywą, epicką moc, która odnowiła wielką sztukę narracyjną Islandii”, dzięki czemu w następnych latach często wydawano powieści Laxnessa w języku polskim, stare tłumaczenia nie oddają w pełni właśnie tego hołdu oddanego literaturze islandzkiej w ogóle, w tym właśnie sagom. Tymczasem Jacek Godek, który w swoim dorobku translatorskim ma również wiele sag, zdaje się wyłuskiwać te odniesienia do staronordyckiej prozy widoczne w Dzwonie Islandii: czy walka Jóna Hreggviðssona z wisielcem nie przypomina motywu zapasów z upiorem, tak częstego w dziejach wikingów? Wiele scen zbudowanych jest niemal na zasadzie cytatu z sag islandzkich, co nie mogło pozostać obojętne wprawnemu tłumaczowi i znawcy islandzkiej literatury – i to widać, a raczej czuć podczas lektury. O tej rozległej wiedzy Godka świadczy też wstęp do nowego wydania, w którym tłumacz wyjaśnia kontekst powstania Dzwonu Islandii, podając źródła inspiracji noblisty i wyliczając fakty historyczne, na których oparł się Laxness. Czytałam bodaj wszystkie wydawnictwa w przekładzie Jacka Godka i z przyjemnością stwierdzam, że poziom stale rośnie, a sam tłumacz staje się żywym Dzwonem Islandii – najcenniejszym skarbem, jaki to państwo może sobie dzisiaj wyobrazić w kontekście promocji za granicą.
Będę miała okazję powiedzieć to Jackowi osobiście, ponieważ we wtorek 17 czerwca o 18:00 w Ambasadzie Islandii w Polsce odbędzie się spotkanie z tłumaczem. To nie przypadek, że o tak ważnej dla kultury islandzkiej książce porozmawiamy z Jackiem Godkiem akurat w dniu święta narodowego Islandii. Zapraszam Was serdecznie, jako gospodyni i prowadząca to spotkanie. Będzie okazja do zdobycia książki z autografem tłumacza, będzie Prince Polo, a kto wie – być może będzie z nami też duch samego Laxnessa? Do zobaczenia, wstęp wolny!
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu ArtRage.
Autorzy: Piotr Mikołajczak i Berenika Lenard Wydawca:Empik Go
Data wydania: 2025
Liczba stron: 167
Słyszę czasem, że nie powinnam wypowiadać się o Islandii, bo nigdy tam nie mieszkałam. Owszem, nie mam wiedzy praktycznej wynikającej z życia na Wyspie, ale moje zainteresowanie Islandią bierze się przede wszystkim z tekstów kultury, którymi od lat zajmuję się mniej lub bardziej naukowo. To z nich czerpię obraz Islandii – jednostronny, wyobrażony, romantyczny, który paradoksalnie pozwala mi przyjąć obiektywną, zewnętrzną pespektywę. Czerpię przyjemność z tego, że z informacji z pierwszej ręki mogę wybrać dla siebie to, co podsyca moją fascynację Islandią.
Mieszkający od lat na Islandii Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak wydali właśnie drugą część trylogii „Wyspy Białego Słońca”. Ich pierwsza wspólna książka fiction z tej serii, Baldur, wprowadziła nas do świata islandzkiego dziennikarza o polskim pochodzeniu, który zmaga się z demonami swojej przeszłości. W drugiej części również towarzyszy nam Baldur, jednak opowieść skupia się wokół Siggiego, który trzy lata temu zaginął na Grenlandii. W ślad za swoim najlepszym przyjacielem Baldur wyrusza na „starszą siostrę” Islandii, by dowiedzieć się, że Siggi też prowadził podwójne życie. Dzięki zastosowanemu przez autorów już z pierwszej części trylogii prowadzeniu dwóch linii czasowych dowiadujemy się, co naprawdę wydarzyło się w Nuuk i w jaki sposób Baldur poznaje prawdę. Towarzyszą nam też nowe postaci: Ewa, kobieta po przejściach, sprzątająca w reykiawickim hotelu Borg i pośrednio powiązana z paskudną sprawą, którą prowadzi właśnie stołeczna policja, oraz Nivi: ciągle ściągająca na siebie poważne kłopoty Grenlandka z równie nieciekawą przeszłością. Choć ich obecność wprowadza nowe wątki, obie w jakiś sposób powiązane są z tytułowym Siggim. To on wychodzi na pierwszy plan, dzięki czemu możemy go bliżej poznać i zżyć się z nim od początku do samego końca.
Aby uniknąć niepotrzebnych spojlerów, nie będę skupiać się na akcji ani nawet próbować analizować książki pod kątem gatunkowym. Wspominałam o tym w recenzji pierwszej części, a z punktu widzenia zwykłej czytelniczki mogę tylko szczerze powiedzieć, że druga część nie trzyma w takim samym napięciu. Ale chyba też nie taki miał być jej cel. Zdaje się, że z thrillera psychologicznego Lenard i Mikołajczak odpłynęli w stronę prozy o cechach powieści społeczno-obyczajowej, co akurat jest dla mnie wielkim plusem. Jako fanka ich reportaży z Islandii, w Baldurze i Siggim chętnie doszukiwałam się ich dziennikarskiego warsztatu, dzięki któremu fikcja jest mocno podparta faktami i urozmaicona obserwacjami z terenu. Wiemy, że autorzy byli w Grenlandii i na potrzeby książki zjeździli Nuuk i okolice, co czuć w szczegółowych opisach miejsc akcji, a szczególnie próbie oddania ich klimatu. Samo to, że połowa akcji rozgrywa się na największej wyspie świata, nie tak jeszcze dobrze znanej polskiemu czytelnikowi jak oklepana już Islandia, było dla mnie miłym zaskoczeniem. Ale tak jak wcześniej Islandię w swoich reportażach, autorzy pokazują nam Grenlandię żywą: nieupiększoną, a nawet odpychającą. Trudno zaprzeczyć, że w usta bohaterów wkładają własne opinie o wyspie lub zasłyszane informacje. Znajdujemy tu więc zarówno stereotypowy obraz Grenlandczyków jako ludzi łatwo ulegających uzależnieniom, niedbającym o czystość środowiska, mających trudność ze znalezieniem pracy, marzących o opuszczeniu swoich klaustrofobicznych wiosek. Z drugiej strony rozmówcy Baldura bronią swojej ojczyzny, nawet jeśli potencjalnie wpisują się w tę kliszę, równoważą te zewnętrzne, krzywdzące opinie na ich temat z własną perspektywą. Dlatego na kartach powieści zasugerowane są główne problemy społeczeństwa grenlandzkiego: sprzeczne zdania dotyczące dążenia do niepodległości, stosunek do natury i środowiska wynikający z tradycji, w tym chyba najbardziej kontrowersyjne polowanie na niedźwiedzie polarne i jedzenie surowego mięsa. A przecież mieszkańcy Nuuk to ludzie tacy jak my: mający supermarkety z mrożoną pizzą, dostęp do internetu, wypasione samochody, modnie urządzone domy. Mam wrażenie, że Siggi pozwoli nam okiełznać trochę egzotyczne spojrzenie na Grenlandczyków, przy jednoczesnym trzeźwym, obiektywnym pokazaniu społeczeństwa borykającego się z uniwersalnymi problemami, które nie znają granic ani narodowości.
To samo dotyczy przecież również Islandii. Rozmowy Baldura z Grenlandczykami mówią też dużo o samych Islandczykach. „Mała Wyspa pomiędzy Grenlandią a Danią” jest tu często idealizowana, a przynajmniej traktowana jak optymalne ogniwo pomiędzy słabo zaludnionym „końcem świata”, który pomimo ogromnego terenu wydaje się po prostu za ciasny a „mniejszym złem”, byłym kolonizatorem, którego mieszkańcy nierzadko uprawiają hyggerasizm. My w Polsce też często jeszcze idealizujemy Islandię, jak cytowani przez Baldura turyści pytamy z rozmarzonym wzrokiem „Jacy są Islandczycy”?, oczekując opowieści o żyjących w zgodzie z naturą i wierzących w elfach gościnnych poczciwcach. Ale treść Siggiego jednoznacznie wyprowadza nas z błędu: Islandczycy są tacy jak wszyscy, a może czasami nawet bardziej rozpuszczeni, zepsuci, samolubni i przekonani o własnej wyższości. Jak w każdym wysoko rozwiniętym i bogatym kraju najmniej przyjemne obowiązki powierzają imigrantom, traktują ich czasem jak podludzi. Czy praca osób sprzątających w hotelach lub innych miejscach związanych z przemysłem turystycznym w Islandii zawsze wiąże się z dyskryminacją, a przynajmniej nierównym traktowaniem w zależności od kraju pochodzenia? Czy przestępstwa skierowane do nie-Islandczyków traktowane są przez islandzką policję i społeczeństwo inaczej? No i jaka jest naprawdę islandzka Polonia – czy w tej mniejszościowej grupie również dochodzi do hierarchii i klasizmu? W końcu Baldur, z pochodzenia Polak, z lekką pogardą wypowiada się o pijanych Polakach lecących do pracy fizycznej w Grenlandii. Słychać tu echa kontrowersyjnej książki „Nie jestem Twoim Polakiem” Ewy Sapieżyńskiej, lecz Lenard i Mikołajczak, nawet jeśli w pisaniu książki mogli posługiwać się osobistymi doświadczeniami wieloletniej imigracji, zdają się nikogo nie oceniać. Jednoznacznymi czarnymi charakterami są tylko toksyczni przemocowcy, ludzie z chciwości gotowi zdradzić najlepszego przyjaciela, męczyciele zwierząt i złodzieje. Choć i tu zbrodnia i kara nie zawsze mają wyraźne kontury.
Siggi, druga w powieść z serii „Wyspy Białego Słońca” to swoista diagnoza nordyckiego społeczeństwa, napisana przez osoby związane z nią od dawna. Słyszę czasem, że nie powinnam wypowiadać się o Islandii, bo nigdy tam nie mieszkałam. Owszem, nie mam wiedzy praktycznej wynikającej z życia na Wyspie, ale moje zainteresowanie Islandią bierze się przede wszystkim z tekstów kultury, którymi od lat zajmuję się mniej lub bardziej naukowo. To z nich czerpię obraz Islandii – jednostronny, wyobrażony, romantyczny, który paradoksalnie pozwala mi przyjąć obiektywną, zewnętrzną pespektywę. Czerpię przyjemność z tego, że z informacji z pierwszej ręki mogę wybrać dla siebie to, co podsyca moją fascynację Islandią. A Siggi jest świetną lekturą poszerzającą mój obraz tego kraju, o którym od dawna przecież wiem, że daleki jest od ideału. Czy proza Lenard i Mikołajczaka to próba obrzydzenia Islandii? To tylko subiektywna wizja kraju, w którym – jak wszędzie – życie może być zarówno udane, jak i pełne kłód pod nogami. Autorzy nie robią z siebie specjalistów od społeczeństwa islandzkiego (bo, uwaga hejterzy!, samo mieszkanie w danym miejscu z nikogo nie robi ekspertów od kultury danego kraju…), ale pokazują nam swoją Islandię. Być może wielu osobom przyjdzie nie zgodzić się z tym opisem, podobnie jak z przedstawioną tu wizją Grenlandii. Ale cieszy mnie, że „Wyspy Białego Słońca” to opowieść o całej Północy, z jej niezaprzeczalnymi zaletami (piękne widoki) i nieuniknionymi wadami.
A propos wad: jak już wspominałam, tym razem opowieść inaczej trzyma w napięciu, przez co czasem gubiłam wątki i niektóre informacje nie zostawały mi w głowie. Może to roztrzepanie podczas lektury, na szczęście dzięki dostępowi do Empik Go* wróciłam do treści książki raz jeszcze – tym razem w formie audiobooka. Już pierwszy Baldur od premiery dostępny był w formie słuchowiska, czytanego przez Piotra Głowackiego, ale wówczas nie zdecydowałam się na przesłuchanie. Tym razem, zachęcona faktem, że treści książki towarzyszą również nagrania terenowe wykonane podczas podróży autorów do Grenlandii, postanowiłam zaryzykować. Niestety, pomimo całej mojej sympatii dla aktora, czasami jego interpretacja postaci była tak irytująca, że nie pozwalała mi wczuć się w historię. Gdy dałam nagraniu drugą szansę, doceniłam bezbłędne wprowadzenie nastroju dzięki dobrze dobranej muzyce, ale nadmiar niektórych dźwięków wytrącał mnie z tego transu. Lubię audiobooki, doceniam dobrze wyprodukowane słuchowiska, ale tutaj nie zdecydowano się ani na jedno, ani na drugie. Głowacki próbował modulować głos w zależności od postaci (często nieudolnie), a nadmiar zbędnych dźwięków, takich jak stukanie w telefon czy szelest kurtki, zdawały mi się niemal obrażać czytelnika obdarzonego choćby standardową wyobraźnią. Dlatego trzecią część trylogii skonsumuję już chyba tylko w formie papierowej, chyba że autorzy czymś mnie jeszcze zaskoczą.
*Za egzemplarz recenzencki w formie papierowej oraz dostęp do audiobooków na platformie Empik Go dziękuję wydawnictwu.
Tytuł oryginalny: Lungu
Autor: Pedro Gunnlaugur Garcia
Przekład: Jacek Godek
Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 2025
Liczba stron: 430
Polskie wydanie tej książki uprzedziły określenia, że „Płuca“ to islandzka odpowiedź na „Sto lat samotności“ Márqueza. Nie wiem, czy to z uwagi na iberyjskie pochodzenie Garcii, czy może ostatni suckes kolumbijskiej produkcji Netflixa, a jednak zaintrygowało: czyżby to powrót realizmu magicznego w islandzkiej literaturze, który tak świetnie wybrzmiewał w dojrzałej twóczości Laxnessa?
Skojarzenie z Laxnessem jest do pewnego stopnia słuszne, gdyż tak jak islandzki noblista autor „Płuc“ również inspiruje się sagami: zarówno ich kronikarskim charakterem opisu dziejów danego rodu, jak i fantastycznymi elementami z pogranicza jawy i snu. Garcia swoją wyobraźnią wybiega jednak w przyszłość i częśc akcji powieści umieszcza w 2089 roku, który – dość optymistycznie – od naszych czasów różni się jedynie większym udziałem wirtualnej rzeczywistości i głębszą ingerencją człowieka we wdychane powietrze. Niemniej reszta świata przedstawionego pozostaje bez zmian: bohaterowie mają uniwersalne problemy, takie jak rozwody, konflikty z najbliższymi, nałogi… A poza tym też ważny dylemat etyczny, którego ze względu na rozwój fabuły na razie nie zdradzę, ale jeśli znacie dobrze współczesną literaturę islandzką, nie zdziwi Was, że nowoczesność Islandii oparta jest tutaj też na rozwiniętych badaniach genetycznych.
Geny to zresztą w „Płucach“ główny, choć niepierwszoplanowy bohater. Stanowią skomplikowaną siatkę powiązań międzypokoleniowych i transkontynentalnych, gdyż razem z Jóhanną dowiadujemy się, że w jej żyłach płynie nie tylko islandzka, ale też włoska czy wietnamska krew. Dzięki tej powieści w powieści, czyli dziejom rodziny spisanym przez jej ojca, Stefána, cofamy się do dziewięciu pokoleń wstecz. Początki rodu sięgają włoskiej Toskanii, ale wskutek wielu przypadków członkowie rodziny pojawili się w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, aż w końcu trafili na Islandię. To wieloetniczne i „egzotyczne” pochodzenie bohaterów będzie też wielokrotnie komentowane na kartach powieści jako nietypowe i wzbudzające zachwyt: od nieoczywistej urody imigrantki przybyłej do pracy przez potencjał odmłodzenia islandzkiego genotypu. W powieści Garcii Islandia to przecież, wbrew temu co wyczytamy w sagach, raczej nie centrum wszechświata, ale jego prowincja, która kompleks mniejszości leczy dumą ze swojej homogeniczności. Pojawia się tu też tabuizowane wręcz wśród Islandczyków stwierdzenie, że Księga Islandczyków to zapis wielowiekowej tradycji chowu wsobnego. Dlatego autor snuje fantazję o eksperymentach genetycznych w przyszłości, które mogłyby zapobiec wielu wadom wrodzonym, co może budzić kontrowersje, ale uosabia też marzenie Islandii o zostaniu liderem światowej nauki i rozwoju technologicznego.
Świetlana przyszłość miesza się jednak z trudną przeszłością, członkowie rodu doświadczają bowiem kluczowych wydarzeń światowej historii. Umieszczenie ich dziejów między pierwszą i drugą wojną, a potem konfliktem w Wietnamie jest tu konieczne nie tylko dla ukazania długości trwania rodu, ale też podkreślenia, że jego męska linia zawsze miała sprawdzone sposoby na unikanie śmierci. I choć przekazywana z pokolenia na pokolenie strategia oparta na niedojrzałych oliwkach (nie próbujcie tego w domu) jest przede wszystkim komiczna, świadczy o sprycie, determinacji, a przede wszystkim chęci walki o przetrwanie – jak bowiem wiemy, praprapradziadkowie muszą przeżyć, aby główni bohaterowie urodzili się w Islandii. Czy to nie jest przypadkiem delikatne obśmianie mitu walecznych wikingów, którzy dzielnie przemierzają Atlantyk tam i z powrotem, zostawiając swój ślad po drugiej stronie oceanu i wracając z egzotycznymi nabytkami do Europy?
W powieści Garcii znaleźć można uniwersalne problemy ludzkie, ciężar emocji, mieszanie rejestrów – patos przeplata się z komedią, eros zastępuje tanathos, w miejscie logiki i rozumu wpycha się nie raz fantasmagoria. Nie ma tu jednak istot nadprzyrodzonych z islandzkiego folkloru, a nawet odniesień do mitologii nordyckiej, czego możemy się zazwyczaj spodziewać po książkach z Islandii. Zamiast tego pojawiają się natomiast metafory z innych porządków i cytaty z tradycji realizmu magicznego. Niezwykłego rozmiaru kogut, lewitujące kobiety, a nawet uniknięcie śmierci są przez bohaterów przyjmowane bez większego zaskoczenia, bo choć początkowo robią wrażenie, szybko przechodzą do porządku dziennego. To najpewniej główne pokrewieństwo ze „Sto lat samotności”, bo literatura światowa pełna jest przecież sag rodzinnych, wywodzących się zresztą z tradycji staroislandzkiej.
Zastanawia mnie więc czy „Płuca” to opowieść, która mogłaby dziać się poza Islandią, bez niej? Garcia jest urodzonym i wychowanym w Reykjavíku pisarzem o portugalskich korzenaich i tak jak jego bohaterowie zdaje się być obywatelem świata, ale jego proza pozostaje na wskroś islandzka. Świadczą o tym nie tylko wymienione tu już liczne nawiązania do literackiej tradycji Islandii, ale też nieoczywisty humor i gruntowne przyglądanie się psychice ludzkiej, z jej najbardziej mrocznymi stronami. Współczesna literatura islandzka lubi przecież bohaterów słabych, przegranych, kontrastujących z odnoszącymi niegdyś międzynarodowe sukcesy wikingami. Są tu natomiast ambitne postaci kobiece, które podążają za marzeniami w odległe części świata, w poszukiwaniu miłości i spełnienia popełniają błędy, ale również stanowią ważną część rodu. Pionierką islandzkiej linii jest przecież Sara, która stoi również w awangardzie badań genetycznych, uczy się islandzkiego i zakłada w Islandii rodzinę, choć nieobcne będą jej też trudności imigranckiego życia. Tak jak jej matkę dogoni ją zresztą również rodzinna nostalgia za krajem pochodzenia i problem ze znalezieniem własnej tożsamości, a nawet miejsca w tej wielopokoleniowej układance. Zamiast silnych więzów rodzinnych mamy tu głównie konflikty, niedopowiedzenia, anomalie i zawody, a jednak pomimo to ród trwa nieprzerwanie i ma swoją kontynuację, choć zdaniem Stefána jest ona w jakiś sposób wybrakowana.
„Płuca” to pozycja dla tych, którzy chętnie sięgają po literaturę islandzką, ale też sprawdzi się dla czytelników poszukujących w prozie lustrzanego odbicia własnych konfliktów wewnętrznych. Być może na kartach powieści rezonuje też złożona tożsamość samego autora, który rzucił wyzwanie islandzkiej jednorodności, nacjonalistycznym frazesom i romantycznym wyobrażeniom o idealnej rodzinie. Jednocześnie jest to też literatura lekko i dobrze napisana, co mogę stwierdzić jedynie dzięki świetnemu przekładowi Jacka Godka. W tym miejscu muszę podkreślić, że zauważam ogromny postęp zarówno w dostosowaniu języka do tłumaczonej treści, jak i w konsekwentym zachowaniu islandzkiej pisowni w redakcji tekstu. To zresztą już druga islandzka powieść publikowana w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich i jestem pod szczególnym wrażeniem dostosowania okładki do treści i nastroju powieści: te oliwki przypominające tytułowe płuca to majstersztyk jeśli chodzi o projekty współpracującej z Wydawnictwem Poznańskim Uli Pągowskiej! Czekam na dalsze przekłady islandzkiej prozy w Serii Skandynawskiej i już teraz zapraszam Was na spotkanie autorskie z Pedro Gunnlaugurem Garcią, które odbędzie się w Ambasadzie Islandii w Polsce 7 marca! Szczegóły wkrótce na naszym Facebooku!
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu.
tytuł oryginalny: Vigdís reżyseria: Björn Hlynur Haraldsson rok produkcji: 2025
Jest wiele znanych osób, które chciałabym poznać osobiście, ale chyba największym marzeniem pozostaje dla mnie uścisnąć rękę z Vigdís Finnbogadóttir – pierwszą kobietą wybraną na urząd prezydenta w demokratycznych wyborach, a do tego pozostającą na tym stanowisku aż przez cztery kadencje pod rząd. Po odejściu z islandzkiej polityki zaangażowała się i wciąż angażuje w kwestie społeczne: była ambasadorką dobrej woli UNESCO, a od 2023 nagroda jej imienia przyznawana jest organizacjom pozarządowym działającym na rzecz kobiet.
Na początku stycznia tego roku islandzka telewizja RÚV wypuściła miniserial Vigdís, opowiadający o czasach młodzieńczych przyszłej prezydentki i okolicznościach, dzięki którym ta nieangażująca się wcześniej w islandzką politykę kobieta sięgnęła po najwyższe stanowisko w 1980 roku. W tej czteroodcinkowej opowieści w rolę Finnbogadóttir wcieliły się dwie islandzkie aktorki: Elín Hall (jako młoda Vigdís) oraz Nína Dögg Filippusdóttir, która dzięki znakomitej charakteryzacji i grze światło-cienia zamieniła się w oryginalną postać nie do poznania. Zresztą jak to w dużych produkcjach islandzkich bywa, mamy tu śmietankę lokalnych aktorów: Björn Hlynur Haraldsson (Bagno, W pułapce, Lamb) jako Magnus Magnusson, Gísli Örn Garðarsson (Parking królów, Ragnarok) jako aktor Elmar oraz Jóhannes Haukur Jóhannesson (Pamiętam cię, Chłód) w roli Alberta Guðmundssona, konkurenta Vigdís w wyborach prezydenckich. Nie zabrakło też niespodzianek: w Ragnara, pierwszą miłość i męża Finnbogadóttir wcielił się Siggi Ingvarsson, który do złudzenia przypomina młodego Ingvara Eggerta Sigurðssona, obecnie największą gwiazdę islandzkiego kina – który również zagrał w serialu epizodyczną rolę… starego Ragnara. Ale jeśli islandzka patronimika mnie nie myli, Siggi musi być synem Ingvara, zresztą grali już wcześniej razem w filmach, choćby w Rodzicach (Foreldrar) z 2007 roku.
Produkcja RÚV roi się więc od rozpoznawalnych twarzy, ale wśród tych aktorskich celebrytów należy zwrócić uwagę również na ciekawe role damskie, jak i udział w kobiet w tworzeniu serialu. Choć sam scenariusz pokazuje nam dzieje kobiety, która od młodości musi dopinać swego w świecie zdominowanym przez mężczyzn, wśród osób zaangażowanych w produkcję panuje odwrotna proporcja: reżyser dwóch odcinków, wspomniany już Haraldsson, jest rodzynkiem przy drugiej reżyserce, Tinnie Hrafnsdóttir i scenarzystkach: Janie Marii Gudmundsdóttir, Björg Magnúsdóttir i Ágúście M. Ólafsdóttir. Muzykę skomponowały Herdís Stefánsdóttir i Salka Valsdóttir, a za pozostałe aspekty, w tym świetnie moim zdaniem dobrany casting, również były odpowiedzialne kobiety. W obsadzie nie brakuje też znakomitych aktorek: poza wspomnianą Filippusdóttir, znaną choćby z The Valhalla Murders, mamy tu też Hannę Maríę Karlsdóttir (101 Reykjavík) jako matkę Vigdís, Sólveig Arnarsdóttir (Ingaló) dowodzącą emancypacyjnym ruchem Czerwone Rajstopy, oraz Kristín Þóra Haraldsdóttir w roli Maggi, najlepszej przyjaciółki bohaterki, także zaangażowanej w organizację słynnego strajku z 1975 roku. Tak to jest przynajmniej pokazane w serialu, gdzie walka o docenienie pracy kobiet i dopuszczenie ich do wysokich stanowisk ma stanowić oczywiste tło do wyboru pierwszej kobiety na prezydentkę Islandii.
Motyw nierówności płci, z którą (w dość nierówny przynajmniej z filmowego punktu widzenia sposób) od młodości walczyła Vigdís zdaje się często wychodzić na główny plan, podkreślając (a czasem niestety zaciemniając) życiorys tytułowej bohaterki. Dostajemy tu bowiem dość biało-czarny, niemal uświęcający schemat: dziewczyna z dobrego domu, której nie pozwalano na te same rozrywki, co jej młodszemu bratu, buntuje się zakładając spodnie do szkoły, czym rzekomo wymusza na nauczycielu łaciny wyższy poziom lekcji. Mimo obaw rodziców o jej dobre imię wyjeżdża na studia do Francji, gdzie pozbawiona kontroli i poza zasięgiem wzroku konserwatywnych Islandczyków zamiast wreszcie się wyszaleć, pracuje jak mróweczka, żeby zaliczyć trudne studia literaturoznawcze, a szczytem jej studenckich uciech jest samotne picie czerwonego wina. Ten rys ambitnej, dążącej za wszelką cenę do realizacji swoich marzeń o karierze naukowej dziewczyny zostanie jednak złamany, gdy na pierwszy plan wysuwa się miłość, a z nią tradycyjne oczekiwania od dobrze zarabiającego męża, by żona była gospodynią domową i matką. Nawet jeśli (spoiler) małżeństwo się rozpadnie, to za główny powód otrzymujemy zdrady męża, a nie jego brak zrozumienia dla Vigdís, która mimo wszystko chce pracować i brać z życia jak najwięcej, bo dotąd cierpliwie znosiła liczne przeprowadzki do Danii i Szwecji.
Ten dość powolny rozwój wydarzeń nabiera jednak rozpędu w drugiej połowie miniserialu. Dojrzała Vigdís rozkręca karierę w Islandii: najpierw jako przewodniczka dla zagranicznych turystów, a potem nauczycielka francuskiego w telewizji i wreszcie – dyrektorka stołecznych scen teatralnych (kompanii Leikfélag Reykjavíkur). Choć w serialu środowisko przyjmuje ją jako przypadkową i niekompetentną, warto zaznaczyć, że Finnbogadóttir studiowała historię teatru w Kopenhadze, tam też parała się aktorstwem, a po powrocie do Islandii kontynuowała różne studia studia (wbrew temu, co próbuje nam pokazać produkcja, te we Francji również ukończyła). W rzeczywistości serialowej podkreślona jest natomiast przede wszystkim jej frankofilia – filmowa Vigdís próbuje introdukować na islandzkie sceny sztuki francuskie, przez nią tłumaczone. Zresztą często podkreślany w serialu talent językowy głównej bohaterki (udziela wywiadów po duńsku, szwedzku, francusku, zna też biegle angielski), w wydaniu obu aktorek pozostawia wiele do życzenia (szczególnie francuszczyzna). Choć nie słyszałam niestety nagrań na żywo, zakładam, że wykształcona we Francji Finnbogadóttir miała o wiele lżejszy francuski.
[UWAGA SPOILERY] Załóżmy jednak, że serialowa kreacja przyszłej prezydentki ma na celu podkreślić, że osiągnęła sukces pomimo wielu przeciwności losu. Udało jej się spełnić marzenie o macierzyństwie, choć adopcja dla samotnej kobiety wydawała się w ówczesnej Islandii niemożliwa. Serdeczna przyjaźń z Magnussonem, przedstawiana w serialu jednoznacznie jako platoniczna miłość, niespodziewanie zostaje zerwana. Podlegli jej aktorzy odmawiają współpracy, a nawet próbują odsunąć ją od stanowiska. Na koniec Vigdís dowiaduje się, że ma raka, ale nawet to nie przeszkadza jej w realizacji marzeń. To największe: zostać prezydentką Islandii, pojawia się zresztą zupełnie przypadkowo, co – choć trudno mi porównać z faktami biograficznymi – wydaje się mocno zaskakujące. W serialu Finnbogadóttir staje się bowiem kandydatką ludu i dopiero po kilku namowach osób trzecich, w tym dość wyrazistej Matthildur (Ebba Katrín Finnsdóttir – swoją drogą ta postać bardzo przypomina mi Sajkę z Iceland News Polska i długo zastanawiałam się czy to nie ona!!!) Vigdís decyduje się kandydować. I w ten to sposób znana z telewizji nauczycielka francuskiego, szanowana już w środowisku kulturalnym, ale niekoniecznie rozpoznawalna wśród polityków rozwodniczka i samotna matka po mastektomii staje się pierwszą w historii Islandii kandydatką na prezydenta. Ostatni odcinek serialu pokazuje nam, jak Vigdís walczy w kampanii prezydenckiej, oczarowuje prasę i telewizję, zdobywa serca Islandczyków i szacunek kontrkandydatów, nawet jeśli oczywiście droga do urzędu nie jest taka prosta. Ale napięcie budowane jest tu niepotrzebnie: wszyscy wiemy, kto został prezydentem Islandii w 1980 roku, a mimo to łezka się w oku kręci, gdy w ostatniej scenie Vigdís pojawia się na balkonie swojego domu i przemawia do tłumu Islandczyków zebranych w jej ogródku i przed ekranami telewizorów.
Vigdís Finnbogadóttir jest zdecydowanie jedną z najważniejszych postaci historycznych współczesnej Islandii i najbardziej rozpoznawalną Islandką na świecie. Produkcja telewizyjna przybliżająca jej osobę była tylko kwestią czasu, może nawet dziwić, że powstała dopiero teraz. Główna zainteresowana obchodzi w tym roku 95. urodziny, jest to więc zarówno próba wstępnego podsumowania jej niezwykłej biografii, ale też laurka od rodaków. Bo Vigdís, poza może zaniedbywaniem własnej córki podczas kampanii, zdaje się nie mieć wad. To, jak głosi etymologia jej imienia, nordycka wojowniczka, która pokoleniom kobiet na całym świecie udowodniła, że można i trzeba. Miniserial pokazuje, że robiła to z klasą, dając przykład spokojnego rozwiązywania konfliktów i znajdowania najbardziej sensownych rozwiązań, czym wyróżniała się na tle pozostałych polityków. Parafrazując jej słowa z wywiadu przedwyborczego Islandczycy wybrali ją nie ze względu na jej płeć, ale dlatego, że była matką. I chyba Islandczycy wciąż traktują ją w ten sposób, bo zachwyt, a może nawet swego rodzaju fascynacja Vigdís, wcale nie wynika tylko z prostego faktu, że była kobietą. Była wojowniczką.
Vigdís Finnbogadóttur na balkonie swojego domu przy Aragata 2 w Reykjavíku po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich Islandii z 29 czerwca 1980. Źródło: vigdis.is
Niestety serial jest dostępny wyłącznie w Islandii. Osobom uczącym się języka islandzkiego polecam oglądać serial w oryginale z wtyczką ułatwiającą naukę. Wszystkie fotosy z serialu pochodzą od RÚV.
Autorzy: Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak Wydawca:Empik Go Data wydania: 2024 Liczba stron: 432
Wczoraj usłyszałam słowa, że przy reportażu można mówić tylko o faktach, a w przypadku powieści rozmawiamy o emocjach. Duet @icestory.pl znamy od lat właśnie jako autorów reportaży o Islandii i Norwegii, dlatego bardzo intrygowało mnie jak pisarze tak doskonale operujący literaturą faktu poradzą sobie z powieścią. Czy napiszą typowo skandynawski kryminał, który w ogóle mnie zainteresuje, a może zaskoczą czymś, czego jeszcze nie było?
Baldur Ingvar Pétursson, 34-letni dziennikarz mieszkający w Reykjaviku, jest świadkiem potwornej zbrodni, którą nagrywa telefonem. W chwili, gdy umieszcza nagranie w sieci, jego życie się sypie. Wracają do niego pytania, na które odpowiedzi są ukryte w końcówce lat 90. w… Polsce. Czy historia sprzed dwudziestu lat z niewielkiej wsi Strugi w Beskidzie Niskim gdzieś pod słowacką granicą może mieć wpływ na to, co dzieje się obecnie w Islandii?
Morderstwo dziecka i zaginięcie przyjaciela na Grenlandii, trudne relacje w związku i tragiczna historia rodziny Grabskich łączą się w mroczną, pełną niepokoju opowieść o zbrodni i karze oraz poszukiwaniu własnej tożsamości. „Baldur” to znakomity thriller psychologiczny autorstwa Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, pisarzy od lat mieszkających na Islandii. Pierwszy tom rozgrywa się na „wyspie białego słońca” oraz przy polsko-słowackiej granicy. Rok 1998 i 2019 stapiają się w mroczną, brutalną historię o wyzwoleniu, która długo nie da o sobie zapomnieć. (opis pochodzi od wydawcy)
Zacznijmy od tego, że najnowszą książkę Baldur. Wyspy Białego Słońca Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka trudno zaklasyfikować. To znacznie więcej niż kryminał, choć każdy fan Nordic noir odnajdzie tam coś, za co kochamy ten gatunek: jest tajemniczo, jest policyjnie, ale jest też psychologicznie, obyczajowo, a czasem wręcz przerażająco. Czy dziwi, że autorzy od tak dawna związani z Północą sięgnęli po taką mroczną, uwielbianą nad Wisłą stylistykę? Nie. Ale jestem pod wrażeniem, że zrobili to tak dobrze.
Dlaczego? Po pierwsze, to świetnie skonstruowana historia na dwóch planach czasowych i geograficznych. Połowa książki rozgrywa się w 2019 roku w Keflavíku, Ásbrú, Akranes i Reykjavíku, a druga część w Beskidzie Niskim ponad dwadzieścia lat wcześniej. Z każdym rozdziałem autorzy zgrabnie przeprowadzają czytelnika z jednego planu na drugi, stopniowo łącząc te dwa pozornie niezwiązane ze sobą miejsca i wydarzenia w jedną całość. Poznajemy w ten sposób postaci, które rozpisane są z rozmachem i ciekawym rysem psychologicznym, przez co możemy na bieżąco odkrywać ich motywy i samodzielnie rozmontowywać ich tajemnice. A nawet jeśli szybko rozwiązujemy pierwszą zagadkę, zaraz pojawiają się następne. To zresztą nie jest historia o tym, „kto zabił”, bo zbrodni w tej historii jest wiele, a wydaje się, że do największych z nich wcale nie należy morderstwo z pierwszych stron…
Po drugie, w powieści Baldur. Wyspy Białego Słońca Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka nie chodzi o typowy kryminalny suspens. Całość trzyma w ciągłym napięciu, ale za sprawą szerokiego wachlarza emocji, które dzielimy z postacami podczas lektury. Nieoczywiste motywy głównych bohaterów sprawiają, że nieświadomie zaczynamy się z nimi utożsamawiac, otwierać we własnej jaźni dawno zagrzebane traumy i skomplikowane historie rodzinne. Przez to książkę czyta się dobrze, ale dla wielu lektura ta może być zarówno bolesna, jak i oczyszczająca, bo uniwersalizm opisanych tu toksycznych relacji działa na czytelnika niemal terapeutycznie. Być może znajdziecie tu coś, co Was triggeruje, bulwersuje, zasmuca, szokuje, a może po prostu przejrzycie się w historii głównego bohatera jak w lustrze i po skończonej lekturze odczujecie jakąś ulgę?
Materiały promocyjne:
Empik Go
(dziękuję za prezent!)
Mi naprawdę niełatwo było się oderwać od tej historii, choć znajdowałam w niej fragmenty, na które moje wnętrze reagowało wyjątkowo nieprzyjemnie. Chyba po prostu trudno było mi uwierzyć, że niektóre postaci mogą być tak zepsute i że kieruje nimi wyłącznie zło, a jednocześnie fascynowało mnie, że ta fikcyjna opowieść została zainspirowana samym życiem. Ten paradoks sprawił, że przypomniał mi się klimat oglądanego w nastoletności serialu Twin Peaks: nie rozumiałam do końca skąd bierze się przedstawiane tam zło, ale niesamowity głód podobnych historii pozostał we mnie, gdzieś głęboko ukryty latami.
Po trzecie, to nie pierwsza powieść napisana przez polskich autorów, której akcja rozgrywa się w Islandii. To też nie pierwsza książka, w której wątki islandzkie mieszają się z polskimi. Jest w Baldurze jednak coś wyjątkowego, co dowodzi ogromnego rozwoju literackiego pary pisarzy: z kart powieści wylewa się wręcz świetnie zrobiony research. Choć cała opowieść jest zmyślona, czujemy, że oparta jest na sprawdzonych faktach i fragmentach prawdziwych artykułów prasowych. Trudno zignorować fakt, że Lenard i Mikołajczak debiutowali jako autorzy reportaży i czuć to doświadczenie literatury faktu w ich pierwszej wspólnej powieści, bowiem nawet pisząc fikcję, pozostają rzetelnymi obserwatorami otaczającej ich rzeczywistości. Niemal wszystko, co znajdziecie w tej opowieści, ma swoje poparcie w świecie realnym – nawet aplikacja, o której mówi główny bohater, choć nie istnieje (jeszcze!) naprawdę, jest do znalezienia w Internecie.Przekonajcie się na własne oczy!
Wbrew niestety częstej praktyce na polskim podwórku literackim, miejsca akcji Baldura nie zostały wygooglowane czy po prostu zmyślone, ale wyszukane na mapie i wielokrotnie odwiedzane przez pisarzy. Nie znając biografii Bereniki i Piotra, od samego początku lektury możemy poczuć, że nie tylko związani są prywatnie z Północą, ale też że mieszkają tam od lat. I nie chodzi tylko o nordycki klimat powieści, którym zdążyli już w naturalny sposób przesiąknąć, ale przede wszystkim właśnie o sugestywne opisy Keflavíku, Grenlandii, a nawet fikcyjnej wsi na granicy polsko-słowackiej, które zdradzają wieloletnie i wielokrotne pobyty w tych miejscach.
Baldur w ogóle napisany jest bardzo plastycznie, wręcz filmowo. Choć to dopiero pierwszy tom z zaplanowanej trylogii, wyczuwam tu znakomity potencjał na produkcję Netflixa. Skoro Keflavík może grać miejsca zbrodni wamerykańskich produkcjach kryminalnych, a polskie seriale policyjne mają się coraz lepiej, już teraz jestem w stanie wyobrazić sobie świetnie rokujący film do oglądania w zimowe wieczory. Może zagrałby w nim Piotr Głowacki, który użyczył swojego nastrojowego głosu do nagraniaaudiobooka tej książki? Zachęcam Was, aby poznać świat Baldura już teraz, z książką w ręku lub ze słuchawkami w uszach.
● Utulę Thule jest dumną patronką medialną książki Baldur. Wyspy Białego Słońca, a recenzja ta powstała we współpracy reklamowej z @empikgo ●
Nasz roczny projekt Elfy i trolle. Podcast o Północy właśnie dobiega końca. W dwunastu odcinkach Emiliana, Ania, Kinga i Agnes przybliżyły Wam mniej znane legendy i opowieści ludowe z trzech krajów nordyckich: Islandii, Wysp Owczych i Norwegii.
Poza elfami i trollami, opowiadałyśmy również o czarach, miłości, kobiecie-foce, topielcach i innych mniej oczywistych postaciach z nordyckiego folkloru, o których trudno poczytać w języku polskim. Dziękujemy wszystkim odbiorcom i odbiorczyniom naszego podcastu – w ramach wdzięczności przygotowałyśmy dla Was listę polecajek filmowych, które stanowią idealną kontynuację dla naszej wieczornej gawędy!
Bardzo długo czekałam, żeby obejrzeć film „Half Elf/ Hálfur Álfur” w reżyserii Jóna Bjarkiego Magnússona i oto jest, pojawił się na Netflix !
Ta ciepła, pełna humoru i uroku głównego bohatera produkcja poleca się na zimowe wieczory! dokument przedstawia ostatnie miesiące życia Traustiego Breiðfjörð Magnússona, byłego latarnika, który około swoich setnych urodzin zaczyna szykować się już na własną śmierć. ten pełen werwy i posiadający niezwykły talent wokalny staruszek odkrywa również w sobie wewnętrznego elfa i marzy, żeby zmienić imię na Álfur, jak chciał go początkowo nazwać ojciec.
Filmy Legenda o górskim olbrzymie (Askeladden- I Dovergubbens hall, 2017) oraz W poszukiwaniu złotego zamku (Askeladden i Soria Moria Slott, 2019) są baaardzo w klimacie Kittelsena. Obydwie części Askeladdena są dla widzów w każdym wieku, stanowią wariację połączeń wielu wątków z baśni norweskich. Dużo w tym filmie norweskiej przyrody w „baśniowym” wydaniu, są też mniej lub bardziej subtelne przytyki do Duńczyków. Moim zdaniem jest to ciekawy dialog z dziedzictwem kulturowym – baśniami Asbjørnsena i Moe i najsłynniejszymi ilustracjami.
Film przygodowy Siðasti bærinn í dalnum (Ostatnie gospodarstwo w dolinie) opowiada historię o dwójce rodzeństwa: dziewczynce Sólrún i chłopcu Bergurze, którzy razem z rodziną mieszkają w gospodarstwie w dolinie. Dolinę tą nawiedzają trolle toteż ludzie, którzy dolinę zamieszkiwali przenieśli się oprócz nich. Trolle nie mogą nic rodzinie zrobić ze względu na magiczny pierścień, który jest w posiadaniu seniorki rodu z ostatniego zamieszkałego gospodarstwa, więc postanawiają go jej wykraść. Na pomoc rodzinie przychodzi królowa elfów i krasnolud. Historia opowiada o klasycznym starciu dobra ze złem, gdzie ludzie z trollami walczą ze sobą, a elfy tym razem pomagają ludziom.
Mogę polecić bajkę dla dzieci, którą oglądałam całkiem niedawno i nogę powiedzieć, że to też piękna bajka dla dorosłych. Nazywa się Song of the Sea, czyli Sekrety Morza – bajka dla dzieci oparta na irlandzkich legendach. Cała oś narracyjna kręci się wokół postaci selkie i jej dzieci z człowiekiem: chłopca w stu procentach o cechach ludzkich i córki, która jest bardziej selkie. Przeżywają oni różne przygody, w tym spotykają inne postaci z folkloru irlandzkiego, ale najważniejszym motywem jest matka selkie, która rodzi dzieci i znika w oceanie, a dzieci próbują ją odnaleźć. Bajka jest piękna wizualnie, więc bardzo, bardzo zachęcam do obejrzenia.
Źródło: https://www.filmweb.pl/
Do tego polecamy jeszcze całą masę innych produkcji nawiązujących do nordyckiego folkloru! Na święta polecamy duński serial Nisser(2021), skierowany do młodzieży (ale zainteresuje też widzów z innych grup wiekowych). Opowiada o rodzinie która wyjechała na święta na wyspę na której natknęli się na… nisser. Okazały się one jednak nieco odmienne niż w baśniach. Serial znajdziecie na Netflixie, w sam raz na świąteczny seans rodzinny!
Nie wspominając już o Krainie lodu, w której wątków do skandynawskiego folkloru znajdziecie bez liku! Na święta szczególnie polecamy Krainę Lodu. Przygody Olafa (2017), bo ulubione postaci z serii przygotowują się do Bożego Narodzenia, wykorzystując wiele skandynawskich tradycji. To świetna okazja, żeby zobaczyć, jak na Północy obchodzi się święta.
Bajki dla dorosłych
Ale skandynawski folklor to również idealna inspiracja dla twórców horrorów i thrillerów! Tutaj najchętniej wykorzystuje się motywy z folkloru norweskiego, jak w przypadku filmu Łowca trolli (Trolljegeren, 2010). Zdaniem Ani film ten jest mniej baśniowy, ale nakręcony w stylu paradokumentu, stylistyka jest więc bardziej mroczna i zgodna z tym, co kojarzy się zazwyczaj z kinem skandynawskim. Część akcji rozgrywa się nocą (trolle nie znoszą światła dziennego). Tu również twórcy sięgnęli to twórczości Kittelsena, jako głównego źródła inspiracji w tworzeniu wizerunku trolli. Dla tych, którzy znają już tę produkcję, przypominamy, że na Netflixie wyszedł niedawno dreszczowiec Troll(2022), który zainteresuje fanów tego gatunku. Natomiast na HBO możecie obejrzeć krótkometrażowy horror szwedzki o tytule Huldra(2021), który w bardzo ciekawy sposób nawiązuje do postaci, o której mówiłyśmy w odcinku #2: Norweskie tusser i huldra.
Mamy nadzieję, że z tymi polecajkami nie będziecie się nudzić w te święta, ani też pozostałe zimowe wieczory tej zimy. A dla tych, którzy nie mogą pogodzić się z końcem naszego podcastu, pocieszamy: w styczniu planujemy finałową live-pogawędkę, podczas której dopowiemy historie, na które nie było miejsca w podcaście oraz odpowiemy na Wasze pytania. Piszcie do nas śmiało, o czym chcielibyście jeszcze posłuchać!
W środę, 30 listopada o godz. 17:00 w kawiarni Hús máls og menningar w Reykjavíku odbędzie się na spotkanie promocyjne książki Ewy Marcinek „Polishing Iceland”.
W październiku tego roku miałam przyjemność poprowadzić dyskusję towarzyszącą spektaklowi Islandia polerowana podczas festiwalu Kierunek: Islandia w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim. Spotkanie odbyło się z udziałem reżyserki przedstawienia, Pálíną Jónsdóttir oraz autorki książki, na podstawie której powstała sztuka, Ewy Marcinek. Wówczas na rynku islandzkim dostępna była jedynie wersja islandzkojęzyczna, Ísland pólerað, która zebrała na Wyspie znakomite recenzje i stała się inspiracją do tego przedstawienia teatralnego. Myślę, że po wystawieniu sztuki w Polsce publiczność zapragnęła sięgnąć po książkę, a sama nie mogłam się doczekać wydania w języku angielskim, czyli języku, w którym została napisana. Teraz wielojęzyczne wydawnictwo Ós Pressan dostarcza nam, międzynarodowym czytelnikom, oryginalną wersję napisaną w języku angielskim, z fragmentami w języku polskim i islandzkim.
Polishing Iceland to zbiór opowiadań i wierszy w języku angielskim autorstwa Ewy Marcinek, polskiej pisarki mieszkającej w Reykjavíku. Autorka z humorem i ironią opisuje rzeczywistość trzydziestoletniej Polki, która przeprowadza się na Islandię, aby rozpocząć nowe życie. Opowieść rozgrywająca się w małej restauracji w Reykjavíku przedstawia nową islandzką mieszaninę języków i kultur. Poniżej zamieszczam kilka fragmentów książki i mam nadzieję, że tak jak ja zapragniecie ją przeczytać w całości:
18 listopada w Muzeum Narodowym w Warszawie otwarto „Przesilenie. Malarstwo Północy 1880–1910”, pierwszą w Polsce i Europie Środkowej wystawę sztuki nordyckiej przełomu XIX i XX wieku. Jestem pewna, że jest to najważniejsza wystawa roku, a może i nawet dziesięciolecia!
Wystawa jest owocem współpracy warszawskiego Muzeum Narodowego z Muzeum Sztuki w Göteborgu. Współpraca ta zaczęła się od wystawy sztuki polskiej Młoda Polska. Sekelskifteskonst från Polen, otwartej jesienią 2018 roku. Po prezentacji młodopolskiej sztuki w Szwecji zadecydowano o rewanżu i prezentacji sztuki z tego samego okresu w Polsce. Do Warszawy przyjechało ponad 30 dzieł z göteborgskiej kolekcji oraz wiele innych obrazów z 20 muzeów i instytucji nordyckich.
Kuratorom Agnieszcze Bagińskiej i Wojtkowi Głowackiemu udało się sprowadzić do Muzeum Narodowego nie tylko reprezentacyjne dzieła skandynawskiego romantyzmu narodowego i modernizmu, ale też często ulubione prace samych Skandynawów. To niezwykłe przedsięwzięcie zasługuje na uznanie, bowiem niektóre z tych prac rzadko opuszczają region nordycki, a wiele z nich to highlighty kolekcji muzeów, z którymi współpracowali kuratorzy. Jestem pod ogromnym wrażeniem ostatecznego kształtu wystawy, bo choć większość prezentowanych dzieł znam już bardzo dobrze i widziałam wielokrotnie na żywo, to zobaczenie ich w znajomych wnętrzach warszawskiego muzeum było dla mnie ogromnie wzruszające. Co więcej, znaczącym atutem tego pokazu jest zestawienie dzieł skandynawskich z dziełami polskich malarzy i malarek tego czasu, co podkreśla pokrewieństwo sąsiednich kultur, wciąż jednak słabo sobie znanych.
Karin, żona Carla Larssona obok Jadwigi, żony Józefa Mehoffera
Na wystawie zobaczycie prace najważniejszych artystów i artystek nordyckich, takich jak: Edvarda Muncha, Anny Ancher, Akselego Gallena-Kalleli, Carla Larssona i Ásgrímura Jónssona. Są to przede wszystkim prace olejem na płótnie, zarówno wielkoformatowe, jak i mniejsze, ale na wystawie znajdują się także przykłady tkaniny artystycznej. Wśród prezentowanych dzieł znajdziemy sceny rodzajowe, przedstawiające przykładowo rybaków ze Skagen albo chłopów z regionu Dalarna, przedstawienia pracowni malarskich oraz przytulnych wnętrz, ale przede wszystkim pejzaże, tak podkreślające charakterystyczne cechy regionu nordyckiego, jak i te bardziej nastrojowe i o symbolicznym charakterze.
Na wystawie nie zabrakło również sztuki islandzkiej, choć w porównaniu ze sztuką pozostałych krajów nordyckich jest ona zdecydowanie najmniej reprezentowana. Mamy tu jednak dzieła dwóch najważniejszych malarzy początku XX wieku: Þórarinna Þorlákssona oraz Ásgrímura Jónssona. Choć ubolewam, że kuratorom nie udało się ściągnąć do Warszawy akwareli Jónssona, mam nadzieję, że nawet tych kilka pejzaży islandzkich pozwoli polskiej publiczności docenić sztukę Wyspy. Postaram się ją przybliżyć również podczas planowanego oprowadzania:
7 grudnia / 18.15
Kierunek: Islandia / Emiliana Konopka
Pierwsi malarze Islandii, zwracając uwagę na to, co odróżnia naturę islandzką od innych krajów, stworzyli kanon, według którego patrzymy dziś na krajobraz tej wyspy. Prezentowane na wystawie prace pokazują, że tamtejsza natura mocno związana jest z wierzeniami ludowymi: lawowe pola porośnięte mchem „zamieszkane” są bowiem elfy i trolle z islandzkich podań i baśni.
bilety dostępne od 6 grudnia
Mój udział w wystawie to również glossy do wybranych obrazów, które opublikowano w katalogu. Katalog do wystawy jest jednocześnie pierwszą polskojęzyczną publikacją na temat sztuki skandynawskiej, w którym poza wstępem autorstwa kuratorów oraz artykułem prof. Grażyny Szelągowskiej, nakreślającym historyczny kontekst sztuki lat 1880-1910, znajdziecie teksty ekspertów i ekspertek od sztuki Północy.
Wystawie towarzyszy również bardzo bogaty program wydarzeń: wykładów, oprowadzań, warsztatów, a także pokazy kina nordyckiego. Cały program towarzyszący do wystawy znajdziecie tutaj.