Sztuka z żywiołów Ólafura Eliassona

Niniejszy tekst jest autorstwa Aleks Szubert, członkini kolektywu Grupa Pohjola.

O land arcie często pisze się w czasie przeszłym.

Dodaje się przy tym, że największy rozwój tego nurtu przypadał na lata 70. Zupełnie jakby sztuka ziemi była skończonym rozdziałem w historii sztuki i jakby dziś nie tworzono dzieł zespojonych z naturą. Ale jakim cudem sztuka z zamysłu koncentrująca się na wyjątkowej roli natury, mogłaby być pieśnią przeszłości, gdy świat mierzy się z katastrofą klimatyczną?

Jednym z artystów, dla których natura jest najważniejszym tematem, jest Ólafur Eliasson, twórca o tyle wyjątkowy, że przyroda jest dla niego jednocześnie tematem, jak i materiałem, w którym działa. Chociaż brzmi to zdecydowanie land-artowo, to o nim pisze się z kolei, że jego dziedziną jest instalacja i, że tworzy rzeźby. Ale nawet gdy ktoś twierdzi, że land art jest zjawiskiem historycznym, to zaprzeczyć nie można, że Eliasson ma z tym nurtem coś wspólnego — ale miał niestety pecha i urodził się za późno aby załapać się na działanie w czasach rozkwitu land artu.

Przypomnijmy sobie skąd w ogóle wziął się land art i dlaczego w latach 60. nagle więź z naturą zaczęto wyrażać poprzez przekopywanie pustyni, chociaż wcześniej do tego celu zupełnie wystarczały pejzaże. Artystów ziemi interesowała nie tylko natura i jej bliskość, ale mieli też pewne przemyślenia na temat świata sztuki — uważali mianowicie, że jest zepsuty do cna, a tworzenie dzieł niesprzedawalnych i niewystawialnych było ich buntem wobec sposobu funkcjonowania artworldu. Ich dzieła najczęściej znajdowały się w ustronnych miejscach w znacznym oddaleniu od miast, ich skala oraz nierozerwalny związek z otoczeniem nie pozwalały na umieszczenie ich w galeriach ani muzeach.

Olafur Eliasson, The Weather Project and The Green River Series –  sarahpadbury
Ólafur Eliasson, Zielona rzeka (Green river), źródło: https://sarahpadbury93.wordpress.com/

Co więcej, w prace wpisany był proces ich niszczenia. Niektóre, jak Spiralna Grobla Roberta Smithsona, trwają i powoli rozpadają się od dekad, inne istnieją tylko przez kilka godzin lub dni — jak na przykład kompozycje z liści czy rysunki na piasku. Ale i na te zjawiska rynek sztuki znalazł sposób: na wystawach zaczęto pokazywać dokumentacje projektów i je właśnie sprzedawano. Często zresztą dokumentacja była jedynym sposobem na zapoznanie się z pracami ulotnymi lub takimi, które przez ogromną skalę mogą być obejrzane jedynie z lotu ptaka. A jeśli do zobaczenia dzieła sztuki potrzebny jest prywatny helikopter, to kto będzie mógł się z nim zapoznać? Ci sami bogaci kolekcjonerzy, którym artyści ziemi chcieli zepsuć całą zabawę w zbieranie sztuki. W tym sensie ideały land artu poniosły porażkę. Może dlatego według różnych teoretyków cały nurt jest martwy? Sztuka ta się nie sprawdziła, zadziałała kompletnie inaczej, musiała się więc skończyć. A to, co dziś można nazwać land artem, siłą rzeczy działa inaczej i ma większy problem niż niesprawiedliwe mechanizmy artworldu — chociażby globalne ocieplenie.

Ólafurowi Eliassonowi nie są obce klasyczne tematy podejmowane przez land art — ale umówmy się, że jednak dobrze jest mieć finansowanie, aby móc za coś żyć i jeszcze utrzymać swoje studio. Problem wystawialności podejmuje chociażby praca Koryto rzeki (Riverbed), instalacja, która polegała na stworzeniu strumyka w galerii. W tej produkcji mieści się jednak znacznie więcej treści — i to ściśle powiązanej z postępującym wyniszczaniem środowiska naturalnego. Może już niebawem stawienie się w podobnym, stworzonym i wyznaczonym przez człowieka punkcie widokowym będzie jedyną możliwością obcowania z naturą? Może ten proces już się zaczął? Czy to w ogóle jeszcze można nazwać naturą?

Natura Eliassona, to natura specyficznie pojęta. To nie drzewka, kwiatki i wprawiające w zadumę romantyczne pejzaże, które przychodzą na myśl mieszczuchom. To coś bardziej ulotnego i bardziej demokratycznego, coś z czym możemy obcować bez konieczności wyjazdu w odludne miejsce — o ile znajdziemy takie, w którym żaden deweloper nie zdążył jeszcze postawić apartamentowca ani hotelu. To przede wszystkim pogoda i światło, najbardziej egalitarni reprezentanci natury. Ich wszechobecność jest o tyle istotna, że artysta bardzo często zajmuje się zjawiskiem odsunięcia współczesnego człowieka od natury.

Screen Shot 2016-01-29 at 16.05.06
Ólafur Eliasson, The Weather Project, Tate Modern, Londryn, źródło: https://sarahpadbury93.wordpress.com/

Jego materiałami są między innymi mgła czy tęcza, ale chyba najbardziej rozpoznawalną realizacją tego twórcy jest Projekt pogoda (The Weather Project), stworzona w londyńskim Tate Modern kopia słońca. Cała instalacja dawała wrażenie bliskości gwiazdy, a obecność ludzi dopełniała zapraszający do udziału projekt: odwiedzający galerię spędzali czas leżąc na podłodze, czasami też układając się w różne kształty z innymi osobami. Składające się na słońce żółte lampy sprawiały, że ludzie zmieniali się w podobne do siebie, ciemne sylwetki na pomarańczowym tle. Dla Eliassona istotne było, by widzowie mogli zrozumieć, jak cały efekt został osiągnięty, więc też złożoną z około 200 lamp konstrukcję dało się podejrzeć od tyłu. Wystawie towarzyszyły powiązane z pogodą wydarzenia, które z dzisiejszej perspektywy możemy nazwać uświadamiającymi. Rok 2003, w którym powstał Projekt pogoda to też czas, w którym dyskusja o zmianach klimatu zaczęła przedostawać się do kręgu zainteresowania opinii publicznej.

Wiele z prac Eliassona jest podszytych obawą przed nadchodzącą tragedią. Artysta podejmuje różne działania, by wstrząsnąć ludźmi żyjącymi w wygodnej nieświadomości czy po prostu zwrócić uwagę na problemy z którymi współcześnie się mierzymy. Lub możemy nieoczekiwanie musieć się zmierzyć. W projekcie Zielona rzeka (Green river) Eliasson zafarbował kilka rzek na intensywną zieleń, co doprowadziło do podejrzeń, że doszło do jakichś podejrzanych wycieków. Z kolei by wskazać na problem, jakim jest topnienie lodowców, tworzy on obrazy z roztapiającego się lodu oraz wprowadza ich kawałki (no, bardzo, bardzo duże kawałki) do miast, tak by stopiły się na oczach ludzi.

Credit: Getty Images/Chesnot
Artysta z dziełem “IceWatch”, Credit: Getty Images/Chesnot

Czy Ólafur Eliasson uprawia w końcu sztukę ziemi czy jednak nie? Powiedziałabym nawet, że land art Eliassona jest bardziej land artem niż ten oryginalny z lat 70. Repertuar środków wyrazu nurtu poszerzył się o możliwości, które dają nowe technologię, a tematyka, którą się zajmuje, tym razem dotyczy nas wszystkich. Same prace są też łatwo dostępne, bo zupełnie przypadkowo możemy natknąć się na nie w przestrzeni publicznej. Środek ciężkości przesunął się z nieco romantycznego zachwytu do realnych problemów ludzkości.

Tekst został opublikowany w ramach współpracy z Grupą Pohjola. Mój gościnny tekst ukaże się na ich stronie w następnym miesiącu.

Nie deptać mchu!

Nie chciałabym powiedzieć, że cieszę się, że ludzie robią błędy. Ale dzięki nim uświadomiłam sobie, że nie tylko turyści, ale też ludzie mieszkający na Islandii nie szanują jej delikatnej przyrody.

Kilka dni temu zobaczyłam tego posta i przetarłam oczy ze zdumienia. Otóż influencerka mieszkająca na Islandii, ale znana z zupełnie nieislandzkich treści, która ostatnio zdecydowała się na produkcję podcastów proekologicznych, chwali się zdjęciem, na którym depcze mchy swoimi stopami. Pierwsza myśl: może ona nie wie, że tak się nie robi, trzeba zareagować, żeby jej fani nie zrobili tego samego. Ale opcja komentowania zdjęć na tym koncie jest wyłączona, poza tym nagle w czacie z koleżankami-miłośniczkami Islandii pojawiła się nowa wiadomość: “Myślałam, że chyba ogarnia, że po mchu się nie chodzi…”. Więc pomyślałam sobie, że skoro nie możemy zareagować bezpośrednio, to napiszę na ten temat coś u siebie. To nie jest tekst atakujący, ale uświadamiający.

A wszystko dla pięknych zdjęć…

To nie pierwszy raz, gdy media donoszą o celebrytach niszczących islandzką przyrodę.  W 2015 roku dużym echem odbiła się w Islandii wizyta Justina Biebera i ekipy filmowej realizującej teledysk do jego piosenki “I’ll show you”. Gwiazdor pojawia się w nim na tle islandzkiej przyrody, łamiąc wiele z zasad, które możemy przeczytać w tzw. The Icelandic Pledge. W niezwykle humorystyczny sposób spointowała go więc Nanna Gunnarsdóttir, reporterka Guide to Iceland. W tekście, dostępnym również w polskiej wersji językowej, pisze między innymi tak:

4. Nie turlaj się po mchu

Justin Bieber turlający się po mchu na Islandii

Możesz pomyśleć, że to żart, ale jesteśmy jak najbardziej poważni!
Islandzki mech jest przepiękny, gruby i miękki – ale również bardzo delikatny! Jego regeneracja może potrwać kilkaset lat! (a turlając się po nim możesz łatwo go powyrywać).
Prosimy, bardzo prosimy, nie turlaj się po mchu!
Uważaj również jak chodzisz po mchu. Jest tyle miękkiej trawy po której możesz to robić. W innym wypadku zdenerwujesz mieszkańców – to jedna z kilku rzeczy, których Islandczycy nienawidzą w turystach.

Celem Gunnarsdóttir nie było wyśmianie głupoty celebryty, ale przede wszystkim zwrócenie uwagi na to, jak ogromny wpływ może mieć na liczbę zniszczeń. I miała rację, bo popularność Biebera ściągnęła na Islandię rzeszę turystów, którzy chcieli fotografować się w tych samych pozach i miejscach, które widzieli w teledysku. Nawet na bardzo stromym klifie kanionu Fjaðrárgljúfur, przekraczając barierki i ignorując wszelkie znaki ostrzegawcze. Skończyło się to zamknięciem kanionu.

W Polsce też mieliśmy niedawno do czynienia z ostrą reakcją na celebrytkę niszczącą islandzką przyrodę. Mowa o Maffashion i jej sesji zdjęciowej dla jednej z marek odzieżowych. Jak donoszą źródła internetowe, modelki zaangażowane w sesję pozowały na terenach zagrodzonych, wykraczając poza barierki i depcząc islandzki mech. Sprawę nagłośnili internauci, krytykując zachowanie Maffashion m.in. w grupie “Stupid things tourists do in Iceland” oraz pod zdjęciami udostępnionymi na jej koncie instagramowym. Wśród głosów wyczytać można było poirytowanie, złość, a nawet zarzuty o hipokryzję czy niszczenie wspólnego dobra dla własnej sławy czy pieniędzy. Dziennikarze zwracali jednak uwagę na to, że odpowiedzialność za wybór miejsc do zdjęć ponoszą organizatorzy sesji zdjęciowej, słowem: firma odzieżowa. Ale w istocie najważniejsze jest to, że mech został zdeptany, a zasady dobrego smaku i zachowania się w terenie przez osobę publiczną, obserwowaną przez tysiące nastolatków, złamane. Wszystko to w czasach, kiedy natura staje się głównym tematem zmartwień młodych ludzi.

Dlaczego nie wolno deptać mchu?

Islandzki mech to właściwie nie mech, podobnie jak mech irlandzki czy szkocki.  W terminologii naukowej nazywa się go płucnicą islandzką (Cetraria islandica) i z punktu widzenia systematyki gatunek ten zalicza się do porostów. Słynny porost islandzki, który znajdujemy w wielu lekach na kaszel czy jako składnik pastylek na gardło to jedna z wielu nazw tego samego gatunku (obok płucnicy oraz tarczownicy islandzkiej). Mimo określenia “islandzki” występuje na całej półkuli północnej, jego największe siedlisko to poza Islandią również Grenlandia oraz archipelag Svalbard, ale w śladowych ilościach występuje również nawet w Polsce. W wielu krajach jest gatunkiem chronionym.

Porost ten zazwyczaj przywiązany jest do stałego miejsca, a na Islandii spotkamy go głównie na polach lawowych oraz równinach. Stanowi ważny składnik diety reniferów i owiec, a od niedawna stosuje się go również w przemyśle spożywczym przeznaczonym dla ludzi. W wielu sklepach zielarskich i herbaciarniach specjalistycznych można znaleźć go w formie suszonej lub sproszkowanej. Polecany jest na wspomaganie trawienia, bóle żołądkowe, biegunki, ale też poprawia apetyt i działa hamująco na drobnoustroje. Posiada właściwości lecznicze i jest składnikiem szeroko wykorzystywanym w medycynie i zielarstwie. Ze względu na dużą zawartość licheniny jest też stosowany w przemyśle kosmetycznym jako źródło glicerolu, np. do produkcji mydła czy kremów.

Skoro możemy go jeść i produkować z niego kosmetyki, dlaczego nie możemy po nim deptać? Bo mech występujący na Islandii to nie tylko ten jeden jedyny gatunek, ale ponad 606 różnych odmian, które zbadała profesor Ingibjörg Svala Jónsdóttir. Większość z nich jest bardzo wrażliwa na warunki atmosferyczne i nie posiada rozwiniętego systemu korzennego, co przesądza o ich delikatności.  Z uwagi na krótkie, chłodne i zimne lata obszaru subarktycznego, wegetacja na tych terenach jest mocno spowolniona, co czyni roślinność islandzką bardzo delikatną i kruchą. Każde mechaniczne uszkodzenie mchu jest właściwie nieodwracalne, a zbędne chodzenie po nim, czy umyślne wyrywanie, zgniatanie, deptanie i – co gorsza – przejeżdżanie po nim ciężkim samochodem terenowym sprawia, że mech w tym miejscu będzie odrastał przez kolejne dziesiątki lat.

Damaged moss in Iceland
Źródło: Guide to Iceland za Þingvellir National Park Facebook Site.

Te malutkie roślinki wykorzystują dużo energii do przetrwania, ale też do reprodukcji. Rosną mniej więcej jeden centymetr rocznie, ale w trudniejszych warunkach przyrost ten zamyka się w zaledwie kilku milimetrach. Trudno określić, ile dokładnie trwa życie mchu, ponieważ często organizmy te rosną i umierają jednocześnie: podczas gdy wierzchnia partia rozrasta się, piętro dolne usycha i oddaje swoje składniki mineralne na rozwój nowych listków. Co więcej, cały ten wysiłek nie jest oparty na samolubności: mech islandzki zapobiega erozji ziemi, utrzymuje wodę i wilgotność, a także stanowi siedlisko dla wielu organizmów.  Co najważniejsze, w Islandii pozbawionej większych skupisk leśnych i wyższych drzew, mech stanowi niemal główne źródło tlenu i pochłania dwutlenek węgla.

***

Mam nadzieję, że teraz rozumiecie już, o co ta afera. W odpowiedzi na mój instagramowy apel dostałam odpowiedź “Kto nie chodził po islandzkim mchu, niech pierwszy rzuci kamieniem!”. Starajmy się tego nie robić, proszę Was. A tym bardziej, jeśli jesteśmy influencerami i nasze zachowania uwieczniane na zdjęciach mogą być złym przykładem dla tysięcy osób. W okolicach Reykjaviku, a szczególnie na południu Wyspy, mech zadeptywany jest przez turystów, a może czasem nawet i mieszkańców Islandii. Ale czy sami Islandczycy nie widzą rangi problemu? Podczas zorganizowanych wycieczek przypomina się uczestnikom o delikatności mchu, a w wielu materiałach poświęconych zwiedzaniu Islandii znajdziemy to samo napomnienie. A więc: Nie deptać mchu!  “Don’t traðka [tratować] on the moss – it grows back so slow.”

Bądź jak Islandczyk. Bądź eko!

Od dawna staram się dokonywać wyborów, które są bliżej naturze i przyjazne środowisku. Im więcej patrzę na Skandynawię, tym bardziej eko chcę być. Islandia jest jednym z moich wzorów. Może być również wzorem dla Ciebie.

Kilka tygodni temu byłam na inspirującym koncercie Women’s Voices. Podczas występów polskich wokalistek w tle puszczono video z materiałów Greenpeace. Pokazywały one piękno przyrody i zniszczenie, jakie jej serwujemy. Jeden z filmów przedstawiał islandzkie lodowce, które się topią. Na naszych oczach ginie natura, którą tak bardzo chcemy podziwiać. Wydajemy mnóstwo kasy na pobyt na Wyspie, znosimy jej chłody i słoty, nocujemy w samochodzie lub pod namiotem. A wszystko po to, żeby zobaczyć resztki dziewiczej natury, która i tak rocznie jest coraz bardziej zadeptywana przez turystów i zmieniania przez człowieka.

Islandia kojarzy nam się właśnie z naturą. A skoro w 21. wieku nadal możemy w wielu miejscach oglądać ją tak niezmienioną, to znak, że Islandczycy dbają o przyrodę – tak myślimy. Często powtarzam, że sławna wiara Islandczyków w elfy to nic innego jak potrzeba spersonifikowania natury, którą otacza się szacunkiem i opieką. I choć nikt nie jest idealny, Islandczycy robią dużo fajnych rzeczy, żeby dbać o planetę. Oto kilka z inspiracji:

1. Pij wodę z kranu. Taka jest najpyszniejsza

Ostatnio islandzkie media społecznościowe lansują islandzką kranówkę. Do sieci trafił filmik, w którym sympatyczny pan promuje picie wody z kranu na Islandii. Film kończy się dowcipnym sloganem “Drinks are on us”. Faktycznie, pamiętam tabliczki z lotniska, zachęcające do picia wody prosto z kranu. Wówczas chwytem marketingowym było hasło, że woda jest krystalicznie czysta i zimna, bo pochodzi z lodowców. Teraz chodzi też o to, żeby zmniejszyć zużycie plastiku. Sami spójrzcie!

Ale nie trzeba być na Islandii, żeby pić prostu z kranu. Sama od lat piję wyłącznie kranówkę. Noszę ze sobą bidonik, który dostałam w göteborskiej siłowni i to jedyna plastikowa butelka, z której piję wodę. Kranówka jest super! Nie dajcie się zwieść kampaniom o magicznych właściwościach wód butelkowanych, pełnych odżywczych składników. Kranówka też ma w sobie dużo dobra, a do tego idealna na upały, bo zawsze ożywczo zimna! Bądź jak Islandczyk, pij kranówkę!

2. Jedz lokalne produkty. Szczególnie banany

Islandczycy mieszkają na wyspie i dobrze wiedzą, ile kosztuje sprowadzanie produktów z kontynentu. I choć oczywiście importują mnóstwo towarów (z produktów spożywczych najwyżej plasują się kawa i tabaka), starają się produkować żywność dla własnych potrzeb. Oczywiście na ile to możliwe – ale dzięki geotermie możliwe jest całkiem sporo. Dzięki ogrzewaniu prosto z wnętrza ziemi Islandczycy wypracowali system hodowli roślin w licznych szklarniach, wiele z nich oglądać można pod Hafnarfjördur:

To tam hoduje się słynne banany, a także pomidory, paprykę, ogórki czy rośliny ogrodowe. Choć w islandzkich supermarketach wciąż można kupić też produkty sprowadzane spoza Wyspy, wraz z towarami wytworzonymi na Islandii obniża się liczba owoców i warzyw sprowadzanych samolotami. Te hodowane w szklarniach nie tyle przewyższają je świeżością i lokalnością, ale według wielu dumnych Islandczyków – również i smakiem. Geoterma jest zresztą używana w kuchni islandzkiej nie od dziś: najpyszniejszy chleb jaki kupicie na Islandii wypiekany jest właśnie w cieple z wnętrza ziemi.

3. Ubieraj się modnie. Noś rybie łuski i ubrania z lumpeksów

Czy wiesz, że jednym z najbardziej szkodliwych dla przyrody jest przemysł odzieżowy? Produkcja ubrań, które kupujemy w sieciówkach zabiera mnóstwo wody, a także często wykorzystuje tanią siłę roboczą. Jak można z tym walczyć? Kupować mniej. Kupować w second-handach. Przerabiać. Tak jak Bára Hólmgeirsdóttir, twórczyni firmy Aftur, specjalizująca się w upcyklingu, czyli przerabianiu starych ubrań czy dawaniu nowego życia ciuchom znalezionym w second-handach. Jej kreacje zrobiły na Wyspie furorę i wiele z nich noszonych jest przez islandzkich celebrytów.

Islandzki świat mody dawno już zaprzyjaźnił się z pojęciem slow fashion, czyli modą na małą skalę, z produktów dobrej jakości, a przede wszystkim: przyjazną środowisku. Jedną z pierwszych takich marek na świecie była islandzka ELLA, założona przez Elínrós Líndal oraz Katrín María Káradóttir.  Celem marki było tworzenie ubrań typu basic, które można nosić niezależnie od sezonu i urozmaicać dodatkami. Dzięki temu można widocznie zmniejszyć liczbę kupowanych ubrań.

Choć dzisiaj marka już nie istnieje, islandzcy projektanci wciąż tworzą dla dobra planety. Najgłośniejszym zjawiskiem ostatniego czasu jest Atlantic Leather, czyli produkty ze skór rybnych. Ten rodzinny biznes z północy Islandii przerodził się w szeroko nagradzany fenomen. Rybia skóra zastępuje bowiem skóry innych zwierząt, przy tym jest bardzo trwała i o efektownym połysku. Do produkcji używa się skór-odpadów z przemysłu rybnego – tym samym wykorzystuje się naturę do maksimum, bez zbędnego zabijania dodatkowych istnień.

4. Szanuj prąd! Albo używaj energii odnawialnych

Islandia aż kipi od wód geotermalnych, które zasilają krany, ogrzewają domy, ale przede wszystkim przyczyniają się do produkcji energii odnawialnej. I uczy świat jak wykorzystywać podobne dary natury, które – choć w mniejszej skali – można znaleźć w wielu miejscach na świecie, nawet w Polsce. Warto jednak podkreślić, że tylko jakieś 27% procent energii produkowanej na Wyspie pochodzi z geotermy. Pozostała (73%) to efekt działalności elektrowni wodnych, a więc wynikałoby, że 100% energii produkowanej na Islandii jest odnawialna. Czy na pewno?

Polecam tutaj lekturę nowego artykułu na Iceland News Polska: “Czy Islandia nadal jest krajem energii odnawialnej?”. Jakiś czas temu Islandczycy myśleli nad rozwiązaniem problemu nadwyżki energii i sprzedawania jej innym krajom, ale tutaj przeszkodą była odległość i techniczne komplikacje przewozu energii. Ostatecznie sprzedaż okazała się możliwa i wielu partnerów zagranicznych robi interesy z Islandczykami, co budzi wiele kontrowersji i sprzeczności, głównie związane z transportem i interpretacją jakości tej energii.

Drugą przyczyną dla protestów i krytyki jest wykorzystywanie nadwyżki energii do gałęzi przemysłowych: huty aluminium i fabryki żelazokrzemu pożerają większą część islandzkiej energii, ale też duże połacie ziemi. To właśnie kwestie zmiany krajobrazu Islandii ze względu na rozwijający się przemysł ciężki trapią wielu Islandczyków, a temat też stał się również inspiracją dla filmu.

5. Szanuj przyrodę. Po prostu

Najważniejsza, i wydawałoby się: najprostsza, zasada to po prostu: szanuj przyrodę. I choć może dla samych Islandczyków wydaje się oczywistą, nie rozumieją jej przyjezdni. Niedawno wandale zniszczyli skały na wzgórzu Helgafell, pewnie dobiegła Was też już informacja o Instagramerze, który pochwalił się swoją brawurową jazdą na Islandii, za co niestety przyszło mu gorzko zapłacić. Nie tylko mandatem, ale dużą dezaprobatą internetów, a to dla zjadaczy lajków cios w samo serce. Nie chcę podlinkować tej historii, żeby nie promować samego “influencera”, ale jego wyczyn – i reakcja Islandczyków – to kolejny dowód na to, jak wielką energię wkładają w walkę z turystami wyjeżdżającymi off-road.

Najnowszym pomysłem jest akcja Inspired by Iceland, zachęcająca turystów do złożenia tzw. The Icelandic Pledge, czyli Islandzkiej Przysięgi. Została ona przygotowana w kilku wersjach językowych i znaleźć ją można w internecie, hostelach i wielu punktach często odwiedzanych przez turystów. Jej pełną treść znajdziecie tu i sami możecie za pośrednictwem tej witryny złożyć taką przysięgę. Może warto zastanowić się nad złożeniem obietnicy nie tylko Islandii, ale całemu światu?

Ekopatriotka Halla

W czasach kiedy lodowce topnieją, segregowanie śmieci nie uratuje planety, a w kwestiach klimatycznych strajkować muszą już nawet dzieci, Islandczycy robią film o ekopatriotyzmie.

Kobieta idzie na wojnę

tytuł oryginalny: Kona fer í stríð (eng: Woman at war)
reżyseria: Benedikt Erlingsson
rok produkcji: 2018
kraj: Islandia, Francja, Ukraina

Choć w materiałach prasowych promujących najnowszą produkcję w reżyserii Benedikta Erlingssona (twórcy O koniach i ludziach) tytułowa kobieta nazywana jest ekoterrorystką, to prawdziwa ekopatriotka. Z miłości do islandzkiej ziemi walczy ze zmieniającym dziewiczy krajobraz rozwojem przemysłu, ale – jak to z romantycznym patriotyzmem bywa – ponosi klęskę.

Mogłoby się wydawać, że Halla (Halldóra Geirharðsdóttir) robi dokładnie to, co my wszyscy powinniśmy byli zrobić już dawno temu. Mając dość niszczenia Matki Natury przez człowieka, bierze sprawy w swoje ręce. Wybiera się w interior z plecakiem i sabotuje linie energetyczne,  przez co zakłóca dostawę prądu do stolicy. Działa w sposób profesjonalny i przemyślany, ale czy na pewno? Emocje i pewność siebie, a przede wszystkim punkty zwrotne w jej życiu prywatnym, przekreślą nadzieję na wygraną z systemem. I wcale nie zdradzam Wam tym zakończenia, bo przecież wiadomo, że walka o naturę jest z góry przegrana. Doświadczamy tego codziennie, choć każdy z nas toczy podobną walkę sam ze sobą w obliczu najprostszych decyzji: co kupić, jak ugotować, czego nie zamawiać, czy zakręcić wodę podczas mycia zębów.

I nie mamy naśladować Halli poprzez wieszanie w mieszkaniu portretów Gandhiego, uprawianie wschodnich sztuk walki czy choćby nawet aktywność fizyczną (choć to ostatnie przydaje się bardzo, kiedy trzeba uciekać przed helikopterem lub dronem). Działalność Halli opiera się na bezpardonowości i prowokacji: do momentu publikacji swojego manifestu główna bohaterka jest pewna, że pociągnie za sobą miliony. Owszem, swoją płonną deklaracją zrzuconą z dachu Hotelu Borg porywa tłumy, ale tylko na chwilę: tyle, ile zajmuje retweet czy zrobienie fotki na Instagrama. Halla przegrywa walkę z systemem, bo media przekręcają jej słowa. Władze dobrze wiedzą jak przedstawić informacje, żeby wyszło na ich korzyść (a to już wiemy z własnego podwórka).

Ostatni Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, na którym uczestniczyłam, kończył się słowami: media nie mówią o tym, co dzieje się z naszą planetą, bo wiele osób ma interes w tym, by o tym nie mówić. Na Islandii chodzi o korzystne kontrakty i układanie biznesów z Chińczykami albo Amerykanami. A skoro nawet tam,  na tej Wyspie Dziewiczej Natury i Dbałości o Środowisko, wszystko rozchodzi się o pieniądze, to jak ma być w pozostałych zakątkach planety? Gdy filmowi politycy przekonują Islandczyków o tym, że ekosabotaż doprowadzi do podwyżek cen, strach przed ukrytymi ludźmi odchodzi w zapomnienie. Lenistwo i własna wygoda są wrogiem numer jeden walki o lepsze środowisko. A Halla, oskarżająca swoją siostrę bliźniaczkę o egoizm, sama dojdzie do ściany w swojej w swoim altruizmie.

Koniecznie musicie obejrzeć ten film. Nie tylko ze względu na tematykę ekologiczną, świetny islandzki humor oraz bardzo pomysłowe wpisanie muzyki (Davíð Þór Jónsson) w narrację i obraz. Dla takiego islandofila jak ja, oglądanie tego filmu to była czysta przyjemność. Raz, że Reykjavik wydawał się tak bardzo znajomy, dwa, że twórcy przemycili do produkcji tak wiele islandzkich elementów kulturowych, że aż grzechem byłoby ich tu nie wymienić. Oto więc krótki przewodnik na przed lub po wizycie w kinie.

UWAGA SPOILER


Kobieta z gór

Fjallkonan – takim pseudonimem Halla podpisuje swój manifest. Od pierwszych chwil przywołało to uśmiech na mej twarzy, bo choć nazwę można tłumaczyć dosłownie – Halla działała w górach, stamtąd też pochodzi – to jednak postać Kobiety z gór ma znacznie dłuższą tradycję. Można poczytać o tym choćby w długim, ale bardzo solidnym, wstępie doktora Konefała do monografii kina islandzkiego. W dużym skrócie Fjallkonan jest personifikacją całej Islandii (jak niemiecka Germania czy włoska Italia). Motyw ten żywo jawił się w literaturze i sztuce XIX wieku, ale wciąż obecny jest w obchodach Święta Niepodległości 17 czerwca.  To wtedy właśnie wybiera się lokalną piękność, która dostąpi zaszczytu wystąpienia w stroju narodowym podczas ceremonii.

Thingvellir

Pewnie tego miejsca nie trzeba przedstawiać nikomu, kto co nieco słyszał o Islandii. A jednak realizatorzy filmu znów zrobili sympatyczny ukłon w stronę tych, którzy znają historię tego miejsca. Podczas wizyty delegacji z Chin w Dolinie Zgromadzeń mowa jest o władzy ustawodawczej i sądowniczej doby osadnictwa, I właśnie w momencie, kiedy przewodnik opowiada o Radzie Praw (Lögrétta), przedstawiciele islandzkiego rządu dowiadują się o wyczynie Kobiety z Gór i jej manifeście. Wszyscy stają w okręgu (właśnie jak goðar!) i naradzają się, jak sprawę zabić w zarodku. Nie ma więc przypadku, że scena ta rozgrywa się właśnie w miejscu początków islandzkiej demokracji. Mimo że to, jak zachowują się islandzcy politycy w filmie, dalekie jest od dobra ogółu.

Jón Gnarr

A kim jest ów przewodnik chińskiej grupy? Chyba tylko na Islandii jest możliwe, aby grupę tej rangi obsługiwał sam prezydent kraju. Lecz najlepszym dowcipem jest to, kto gra prezydenta Islandii. To Jón Gnarr, postać idealna do tej roli – aktor, ale i polityk. Znany na Wyspie jako człowiek wielu talentów: członek zespołu punkowego, aktor kinowych hitów, ale w ostatnich latach przede wszystkim charyzmatyczny burmistrz miasta Reykjavik. Świat poznał go nie tylko dzięki niekonwencjonalnemu stylowi zarządzania miastem, ale też dokumentowi poświęconym jego drodze do zwycięstwa w wyborach lokalnych. Gnarr wciąż próbuje swych sił w polityce, więc obsadzenie go w tej roli było znakomitym wyborem!

Kobieta-superbohaterka

Ostatnim sympatycznym intertekstem, a może raczej bezpośrednią inspiracją dla scenarzystów, jest historia pewnej Islandki sprzed lat. Chodzi o Sigríður Tómasdóttir, córkę farmera, który w XX wieku posiadał teren z wodospadem Gullfoss na swoją własność. Kiedy ojciec otrzymał propozycję sprzedania wodospadu pod budowę elektrowni wodnej pewnemu Anglikowi, Sigríður postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Ta niewykształcona, ale uparta kobieta wynajęła prawnika i przez lata procesowała się z państwem. Kiedy ostatecznie przegrała, zagroziła, że rzuci się w wody Gullfoss, skoro i tak musi być świadkiem przekształcenia jej ukochanego miejsca. Sabotaż poskutkował, bo do dzisiaj możemy oglądać jeden z najpopularniejszych wodospadów Islandii bez większej interwencji człowieka. A pomnik bohaterki stoi tuż obok.

Inna poprzedniczką filmowej Halli jest Björk. Piosenkarka wkręciła się na początku XXI wieku w projekt Náttúra, którego celem była walka z produkcją i eksportem aluminium. Piosenkarka zaangażowała się w wsparcie zielonej energii i rozwiązań odnawialnych, koncertowała i nagrywała piosenki na dobra tej sprawy. Na swój własny sposób walczyła więc z hutami aluminium na Islandii, mając ten sam cel i powód, co bohaterka filmu “Kobieta idzie na wojnę” – unikatowość dziewiczej przyrody islandzkiej.

Motywów i puszczania okiem do widza jest więcej, ale poprzestanę na tym. Nie będę psuć Wam zabawy w szukaniu ich na własną rękę.