Premiera publikacji ,,Islandia. Język, Naród, Natura”

W czwartek w końcu mieliśmy okazję pochwalić się naszą długo wyczekiwaną publikacją ,,Islandia. Język, Naród, Natura”.

W książce znalazły się artykuły prezentowane podczas pierwszej uniwersyteckiej konferencji naukowej w pełni poświęconej Islandii, która miała miejsce w 2016 roku.

W klimatycznej klubokawiarni Między Wierszami na warszawskiej Pradze, autorzy i twórcy publikacji opowiadali o kulisach pracy nad książką.

dav

Na początek Emiliana Konopka przybliżyła nam historię powstania publikacji i dlaczego wyróżnia się na tle innych książek o Islandii. Dodatkowo dowiedzieliśmy się jak rozpoznać antologię naukową i dlaczego na efekt finalny czekaliśmy niemal dwa lata.

O projekcie okładki o ,,ukrytych” znakach wewnątrz książki opowiedział Julian Podgórski, który stworzył projekt okładki i zadbał o część graficzną.

W trakcie spotkania wywiązała się również interesująca dyskusja na temat różnych publikacji o Islandii. Wspólnie znaleźliśmy co najmniej kilka pomysłów i inspiracji na kolejne książki.

Porozmawialiśmy także na temat tytułu książki i znaczeniu języka, patriotyzmu i natury w Islandii.

Dziękujemy wszystkim uczestnikom spotkania i zachęcamy do lektury publikacji.

Więcej szczegółów znajdziecie na naszym fanpage’u, gdzie będziemy informować w jaki sposób możecie nabyć książki.

26731636_10213165866799515_680152857730944192_n

Chcesz dostać książkę? Napisz do nas: islandia.kn@uw.edu.pl

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Polskie wątki w Reykjaviku

O tym, że na Islandii żyje wielu Polaków, nie trzeba nikomu przypominać.

Akcje polonijne oraz najróżniejsze stowarzyszenia i instytucje zrzeszające Polaków na Wyspie mieszczą się głównie w Reykjaviku, ale nie o nich będzie dzisiaj mowa. Prezes Klubu, Emiliana Konopka, wybrała się na Islandię w – jeśli tak to można nazwać – podróż służbową, bo w stolicy udało jej się odwiedzić miejsca i spotkać z ludźmi, z którymi Klub planuje zacieśnić współpracę w tym roku.

Uczyć się polskiego na Islandii

Pierwszym zadaniem Emiliany było wystąpienie na Uniwersytecie w Reykjaviku w gronie studentów uczących się języka polskiego. Podobne spotkanie odbyło się niecały rok temu, kiedy to Islandczycy zapoznali się z działalnością Studenckiego Klubu Islandzkiego i zostali zaproszeni do wspólnego projektu zakładającego tandem językowy. Pomysł podstawowych rozmówek polsko-islandzkich powrócił także podczas drugiej wizyty na Háskóli Íslands, bo kurs języka polskiego rozpoczęła grupa nowych studentów. Po zaprezentowaniu działalności SKI mowa była również o projektach na nowy rok, w tym związanych ze wspólnym świętowaniem 100. rocznicy odzyskania niepodległości naszych krajów.

dav

Skarby polskiej literatury w jednym miejscu

Drugim przystankiem w reykjawickiej peregrynacji Emiliany była Biblioteka Polska mieszcząca się w budynku Ambasady RP w Reykjaviku. Prowadzi ją kobieta-orkiestra, Monika Sienkiewicz, która jest także dyrektor Szkoły Polskiej w Reykjaviku oraz nauczycielką języka polskiego na Uniwersytecie. Ta działalność, w którą zaangażowani są jeszcze inny polscy nauczyciele, pozwala polskim dzieciom na kontakt z językiem zarówno oprzez zajęcia sobotnie, jak i możliwość wypożyczenia książek sprowadzanych z Polski. W zbiorach biblioteki znajdziemy głównie tytuły adresowane do młodzieży, literaturę popularnonaukową, skandynawskie kryminały, ale też lektury szkolne oraz słowniki i encyklopedię, a także bogaty zbiór filmów polskich i czasopism. Monika zdradziła mi, że zainteresowanie biblioteką jest duże i dzieci tłumnie wypożyczają książki. Można tu znaleźć nawet naszą publikację!

davsdrsdr

Nowy Ambasador Polski na Islandii

Najważniejszym punktem wycieczki była jednak Ambasada RP, znajdująca się pod biblioteką. Jak się okazało, Emiliana miała wielkie szczęście, bo udało jej się spotkać z nowo-obranym Ambasadorem, panem Gerardem Pokruszyńskim. Pan Ambasador sam ucieszył się na spotkanie, bo czytał o naszym Klubie i chciał się z nami skontaktować. Tym sposobem obie strony potwierdziły chęć nawiązania współpracy, a SKI ma na ten rok kilka naprawdę ambitnych pomysłów, więc nie pozostaje nam nic jak cieszyć się na wsparcie i poparcie ze strony samego Pana Ambasadora. O naszych projektach będziemy informować w swoim czasie, na razie możemy zdradzić tylko tyle, że Projekt 1918-2018 będzie miał na celu zacieśnienie współpracy studenckiej obu krajów przy okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości obu państw – Polski w listopadzie, a Islandii w grudniu. Trzymajcie kciuki, bo czeka nas wielkie przedsięwzięcie!

Wychodzi więc na to, że postanowieniem SKI na nowy rok jest poszerzenie granic swojej działalności. Nie będziemy promować Islandii tylko w Warszawie, ale także będziemy mieli okazję do promocji Polski w Reykjaviku!

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Reykjaviku historia (mniej) znana

Podczas czwartego już pobytu w stolicy Islandii postanowiłam wybrać się na Free Walking Tour. Miasto jest niewielkie, a ja przemierzyłam je już pieszo we wszystkie możliwe strony (a centrum, czyli właściwie jądro miasta, tym bardziej), ale miałam dużo wolnego czasu i postanowiłam przekonać się, czy dowiem się czegoś więcej. Darmowy spacer po Reykjaviku, organizowany przez CityWalk.is, znalazłam na portalu Like a Local. Zarówno rezerwacja, jak i sam spacer był za darmo, choć oczywiście zgodnie z tradycją Free Walking Tours, wypadało przewodnikowy po zakończonym spacerze wręczyć sprawiedliwy napiwek.

Jak na złość, po dwóch pięknych i słonecznych dniach, dzisiejszy poranek okazał się pochmurny, zimny i ciężki od mokrego śniegu. Wizja dwugodzinnego spaceru w takich warunkach trochę mnie zniechęciła, tym bardziej, że właściwie do 10 (czyli czasu rozpoczęcia spaceru) Reykjavik dopiero budził się z nocnych ciemności. Ale ostatecznie nie poddałam się, podobnie jak kilkunastoosobowa grupa turystów z całego świata, którzy postanowili poświęcić swój czas sympatycznemu Tómasowi, studentowi historii na Uniwersytecie w Reykjaviku, który w bardzo dowcipny  i lekki sposób przedstawił nam swoje miasto. Jego narracja składała się oczywiście z faktów oczywistych dla fana Islandii, takich jak podstawowe wiadomości historyczne i geograficzne, jak i ciekawostki językowe. A mimo to dowiedziałam się wielu nowych rzeczy lub zwróciłam uwagę na szczegóły, których wcześniej nie dostrzegałam.

1. Ten niewielki kościółek obok parlamentu to katedra

Żeby nie było: wiem, że Hallgrímskirkja to nie katedra. Wielu turystów tak myśli, bo jest największym, najokazalszym i najczęściej fotografowanym kościołem w Reykjaviku, a właściwie na Islandii. Ale to nie katedra. Myślałam, że katedrą jest neogotycki  Landakotskirjka. I jak się okazało po późniejszym przejrzeniu Wikipedii, nie byłam tak do końca w błędzie, bo owszem, to katedra, ale rzymskokatolicka. Jednak Islandia to raczej kraj luterański, więc i katedrę muszą mieć także luterańską. I to właśnie drewniany kościółek przy Lækjargata jest oficjalną katedrą Reykjaviku. Budynek ten jest na tyle niepozorny, że choć zwracał wcześniej moją uwagę swoim minimalizmem i urokiem, nigdy nie wchodziłam do środka. A może warto zwiedzić ten budynek, choćby dlatego, że zaprojektował go sam Bertel Thorvaldsen!

2. Na budynku Parlamentu znajduje się pusty maszt

To prawda. Może nie jest to rzecz, na co zwracamy uwagę, ale jak już się tak zastanowić, to na większości budynków użyteczności publicznej najczęściej znajdziemy flagę. Nawet Ambasada Rzeczpospolitej Polski w Reykjaviku ma wywieszoną flagę niemal codziennie. A na budynku Althingu flagę zauważymy dopiero od święta, a dokładniej 17 czerwca.  Dlaczego? Tómas twierdzi, że Islandczycy niespecjalnie obnoszą się ze swoją flagą. To nie tak, że jej nie lubią, wręcz przeciwnie, trójkolorowy symbol Islandii to jeden z najczęściej wykorzystywanych motywów, również w przemyśle turystycznym. A mimo to flagi islandzkie (choć tak widoczne w sklepach z pamiątkami), nie ozdabiają budynków publicznych. Może ta niechęć do afiszowania się flagą to efekt “niechęci” do Duńczyków? Tómas wielokrotnie, oczywiście z przekorą, podkreślał, że od czasów odzyskania niepodległości za wszystko obwinia się Duńczyków. A Duńczycy uwielbiają swoją flagę, wtykając ją wszędzie na każdą okazję, nawet w dniu urodzin kota 😉

3. W budynku Urzędu Miasta jest darmowe wifi

To był pierwszy (i niestety tylko jeden z dwóch) przystanek w ciepłym wnętrzu, dający więc możliwość uwolnienia dłoni z grubych rękawiczek i rozgrzania rąk. Jako że szybko marznę w kończyny, szybko zrezygnowałam się z robienia notatek czy robienia zdjęć wszystkiemu, co pokazywał nam Tómas. Stąd nie wszystkie zdjęcia w tym poście są moje (co zaznaczam w opisach pod nimi). W ciepełku można dorwać się do telefonu, ale też rozleniwić i nie do końca wsłuchiwać się w to, co mówi przewodnik… Muszę przyznać, że trochę głupio byłoby grać złego uczniaka, ale znajdująca się w Urzędzie Miasta mapa Islandii była tylko punktem wyjścia do opowiadania rzeczy, które już wiedziałam. Więc szybko połączyłam się z darmowym wifi i nadrobiłam zaległe wiadomości, nowe posty na Utulę Thule i fotki na Instagrama…

4. Na jednym z głównych placów miasta znajdował się kiedyś cmentarz

Chodzi o Fógetagarður, plac znajdujący się tuż obok Parlamentu. To tu stoi pomnik Skúliego Magnússona, zwanego Skúli Fógeti, czyli Szeryf. To on w XVIII wieku zastał Reykjavik murowany, a zostawił drewniany. Serio. W tamtym czasie największe miasto Islandii liczyło tylko kilkudziesięciu mieszkańców, a najstarsze (czy właściwie: jedyne) domy budowane były ze skał. Skúli przywiózł ze sobą jednak sporo drewna i wybudował kilka nowych domów, które były atrakcyjniejsze choćby dlatego, że lepiej trzymały ciepło. Część tych domów, a właściwie ich fundamenty, można oglądać w ścisłym centrum miasta. Dziś oczywiście pokryte są blachą, ale jednak mają długą tradycję, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niegdyś domy dla biedoty, dzisiaj stanowią najdroższe mieszkania w Islandii. Właściwie nie wiadomo, jaka jest wartość pojedynczego domu w tej dzielnicy, bo rzadko kiedy wystawiane są na sprzedaż.

Ale miało być o cmentarzu. Przy placu znajduje się stosunkowo współczesny budynek, a jego budowa wymagała oczywiście głębokich wykopów. Podczas prac natknięto się na mnóstwo kości, wiele z nich datowano nawet na X wiek! Okazało się więc, że znajdował się tu najstarszy cmentarz na Islandii, w pewnym momencie zabetonowany. Niestety nie wiadomo kto i kiedy podjął taką decyzję. Można jednak odnaleźć kilka zachowanych tablic nagrobnych będących pamiątką po pierwotnej funkcji placu.

5. Tylko 0,1% mieszkańców stolicy nie zna języka angielskiego

To oczywiście niepotwierdzone info. Ale przyznajmy się, że raczej jak już przyjedziemy do Reykjaviku, to nie zagadujemy do wszystkich po islandzku, ale właśnie po angielsku. I wszędzie się dogadamy. O tym, że Islandczycy kochają swój język i dbają o niego, wiemy doskonale. Że nawet starsze pokolenie posługuje się nim płynnie, też wiemy. Ale oczywiście nie każdy musi chcieć komunikować się z nami po angielsku. Więc tak na wszelki wypadek Tómas dał nam szybką lekcję języka islandzkiego. Miało być oczywiście śmiesznie, więc wybrał takie zdania lub słowa, które są trudne do wypowiedzenia. Tak jakby islandzki w ogóle był językiem łatwym do wypowiadania 😉

6. Słupy bazaltowe na Ingólfstorg to herb miasta

A właściwie mają nawiązywać do herbu miasta, jakim jest tarcza z dwoma palami drewna dryfującego na falach oceanu. Zarówno herb, jak i “pomnik” na Ingólfstorg nawiązują do legendy o powstaniu miasta Reykjavik. Według sagi (której fragment odczytamy na jednym z bazaltowych słupów w centrum miasta), Ingólfur Arnarson przed wyprawą na Islandię zabrał ze sobą dwie belki ze swojego rodzinnego domu. Miały stać się podstawą konstrukcji nowego budynku, który planować zbudować w nowej ojczyźnie. Jak wiemy, przed dopłynięciem na ląd, wyrzucił za burtę owe belki i postanowił osiedlić się w miejscu, w którym morze wyrzuci je na brzeg. Było to właśnie w Zatoce Faxa, tu więc Ingólfur postanowił założyć miasto. Nadał mu nazwę Reykjavik, od dymów geotermalnych unoszących się nad zatoką.

Owe belki stały się herbem miasta, który możemy odnaleźć w każdym miejscu stolicy, na budynkach, koszach na śmieci, a nawet na ramieniu Jóna Gnarra, byłego prezydenta Reykjaviku. “Instalacja” składa się z dwóch słupów bazaltowych, tak charakterystycznych dla krajobrazu Islandii, do których podłączone są rury. Podobno według pierwotnego zamysłu miała buchać z nich para, ale “coś nie wyszło”. W każdym razie miejsce to ma przypominać o początkach miasta.

7. Zimą nie odśnieża się tu chodników

dav

Doświadczyłam na własnej skórze. Miasto nie fatyguje się w tej kwestii, bo w sumie nie musi. Śnieg na głównych ulicach stopnieje sam dzięki podprowadzonym rurom z gorącą wodą, a jeśli mieszkańcy martwią się o swoje zdrowie to muszą sami zaopatrzyć się w raki 😉 Więc spacerowiczów po mieście można podzielić na dwie grupy: tych, którzy dziarsko maszerują po lodzie, a nawet uprawiają poranny jogging i tych, którzy ślizgają się, walcząc o skończenie wyprawy w jednym kawałku. Nawet ścieżki rowerowe nie są tu odśnieżane, a i tak można spotkać czasem dzielnego rowerzystę.

Tam, gdzie nie doprowadzono rur z geotermą, poprzestano na żwirze albo po prostu nic nie zrobiono. Dziwnym trafem ulice są zawsze czarne.

8. Na zamarzniętym Tjörninie grywano w piłkę nożną

IMG_20180126_093740.jpg

Wciąż trudno mi w to uwierzyć i podejrzewam, że Tómas wciskał nam kit. Nie dlatego, że moim zdaniem lód na jeziorku w środku miasta jest zbyt kruchy, żeby po nim chodzić. Wręcz przeciwnie, w styczniu można zaobserwować tu rodziców z wózkami i dzieci maszerujące po lodzie. Tjörnin nie jest aż tak głęboki, może tylko na samym środku, więc w przypadku załamania się lodu grozi nam tylko kąpiel w zimnej wodzie, ale nie utonięcie. Ale czy da się grać tutaj w piłkę nożną? W dobrych korkach byłoby to chyba nawet możliwe 😉

9. Wejście do Harpy i na Perlan jest do tego roku płatne

dav

Niestety.

10. W ostatni piątek miesiąca można napić się lokalnego Gulla w promocyjnej cenie

Znalezione obrazy dla zapytania studentakjallarinn reykjavik
źródło zdjęcia: Lonely Planet

Piwo za 560 koron w piątkowy wieczór? Do tego w towarzystwie studentów z całego świata? To miła niespodzianka dla wszystkich przyzwyczajonych do cen z centrum miasta. A wspomniane Stúdentakjallarinn nie znajduje się znowu tak daleko, bo tuż obok głównego budynku Uniwersytetu w Reykjaviku. Wystarczy przespacerować się wzdłuż brzegu Tjörnina w kierunku zawsze widocznych wysokich budynków Muzeum Narodowego i Uniwersytetu. W ciągu dnia można tu zjeść tani lunch i napić się kawy, a wieczorami napić się piwa, posłuchać muzyki (czasem na żywo!) i pograć w planszówki.

Czy znacie jeszcze jakieś inne ciekawostki dotyczące Reykjaviku? Podzielcie się z nami, zawsze chętnie uczymy się czegoś nowego o stolicy Islandii 😉

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Islandia na rowerze

autor: Kuba Witek
tytuł: Ring Road. Dookoła Islandii na rowerze
wydawnictwo: Plac Wolności
liczba stron: 180

Wszyscy chcemy zwiedzić Islandię. Wszyscy wiemy jednak, że taka podróż nie należy do najdroższych. Mimo to z roku na rok przybywa na Wyspę autostopowiczów, backpackerów, rodzin wynajmujących miniwany, a także rowerzystów. Podczas gdy każda forma “podróżowania za grosze” wymaga determinacji, odwagi i dużej odporności na stres i niespodziewane zwroty akcji, to właśnie zwiedzanie Islandii na rowerze wydaje się jednym z najbardziej szalonych rozwiązań.

Kuba Witek pisze wprost: chciałem wrócić na Islandię i zobaczyć miejsca, których wcześniej nie miałem okazji zwiedzić. Budżet miałem mały, ale znalazłem tanie bilety. Rower nie był pierwszym środkiem transportu, który miał w głowie planując objazd krajową Jedynką. Mimo to szybko okazał się najtańszym rozwiązaniem, mimo że autor wcale nie należał do doświadczonych rowerzystów. Ba, przed podróżą ostatni raz siedział na rowerze dwa lata temu! Internet jednak pełen był poradników i relacji z podobnych podróży, więc dość łatwo byłoby uzupełnić swoją niewiedzę. Problemu nie stanowił nawet brak roweru, bo udało mu się dostać profesjonalny model w zamian za promocję.

Ale prawdziwe zderzenie się z oczekiwaniami nastąpiło już po dotarciu na Wyspę. Jak można się domyślić, pedałowanie po Islandii nie należy do rekreacyjnych rozrywek. Wiatr, deszcz, zróżnicowanie terenu, a nawet hipnotyzujące spojrzenie stada owiec utrudniało powodzenie całej wyprawy. Do tego problemy z kolanami, urwany pedał czy złapanie gumy. Jednak Kuba Witek z każdego dołka wychodził z sukcesem, a wielokrotnie mógł liczyć na pomoc lokalsów. Czy udało mu się jednak objechać całą Wyspę dookoła? Tego dowiemy się czytając książkę.

To niezwykle lapidarnie i ciekawie napisany pamiętnik z podróży. Kuba Witek używa prostego, fajnego języka, czasem sili się na przemyślenia natury egzystencjalnej, politycznej czy ekologicznej, co – wplecione w przyziemne perypetie związane z przebiegiem podróży – czasami wydaje się wręcz dziwne. Jednak dzięki temu czytelnikowi udaje się nawiązać swego rodzaju więź z autorem, przeżywać wraz z nim sukcesy i porażki, a także oczekiwać finiszu wyprawy. Ciekawym elementem książki jest dodatek “Zrób to sam”, w którym Witek opisuje swój sprzęt. Dzięki temu faktycznie mamy ochotę wsiąść na rower i przeżyć to na własnej skórze.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Jónsi symfonicznie

The feeling of going
Spektakl taneczno-muzyczny
Skånes Dansteater/ Malmö Opera

Choreografia: Ben Wright
Scenografia: Will Holt
Muzyka: Jónsi

Jesienią 2017 do repertuaru Skånes Dansteater w Malmö powrócił spektakl “The feeling of going”, który – odnosząc wielki sukces po premierze w 2013 roku – po raz ostatni grany był na deskach tego teatru w 2015. Teraz realizatorzy wielkiego projektu taneczno-muzycznego opartego na kompozycjach Jónsiego z jego solowego albumu “Go” postanowili odświeżyć skład tancerzy oraz solistów, zapraszając do współpracy szwedzkiego wokalistę Oskara Humlebo, posługującego się scenicznym pseudonimem Moto Boy.

The feeling of going” to opowieść o bezimiennym bohaterze, którego jedynym atrybutem jest szary garnitur, wyróżniający się na tle barwnych, należących do zupełnie innego porządku, tancerzy i solistów. Poprzez następujące po sobie piosenki Jónsiego odkrywamy jakby kolejne warstwy świadomości głównego bohatera, jego pragnienia i lęki. Poznajemy je jednak pośrednio, za sprawą ekspresyjnego ruchu scenicznego, wyreżyserowanego przez Bena Wrighta. Współpracujący ze Skånes Dansteater od lat, brytyjski choreograf stworzył niezwykle przejmujące układy taneczne, idealnie pasujące do klimatycznej muzyki Jónsiego. Uzdolnieni tancerze z różnych zakątków świata z wyczuciem przekazują emocje za pomocą ciała i gestu, a także materii swych baśniowych kostiumów, zaprojektowanych przez Theo Clinkarda. Szczególnie atrakcyjny jest ekspresyjny taniec w sukience obszytej metalowymi dyskami, które z każdym ruchem tancerki dodawały wdzięczności utworom granym przez orkiestrę.

Wszystkie piosenki Jónsiego z płyty “Go”, zachowane w oryginalnej kolejności, zostały zaaranżowane przez szwedzkiego kompozytora i dyrygenta, Jonasa Nydesjö. Choć aranżacja muzyki poprockowej na instrumenty symfoniczne, chór i solistów wydaje się trudnym zadaniem, Nydesjö wykonał je naprawdę dobrze. Kompozycje Jónsiego zyskują na wdzięku i otrzymują dodatkową siłę rażenia, kiedy wybrzmiewają z pudeł rezonansowych skrzypiec, kontrabasów i wiolonczeli. Delikatna, a jednak pełna mocy muzyka płynąca spod sceny jest znakomitym tłem dla tańca i bajecznej scenografii zaprojektowanej przez Willa Holta. Wraz z Zerliną Huges, odpowiedzialną za światła, stworzyli oni oprawę wyjątkową: tematem przewodnim scenografii jest las o różnych porach dnia, czasem spowity w nocnych ciemnościach, czasem zalany czerwonym światłem zachodzącego słońca. Dodatkowym efektem są instalacje wideo autorstwa Finna Rossa, które – choć czasem wyjątkowo kiczowate – wprowadzają ruch i życie między pnie drzew.

Każdej piosence towarzyszy inny entourage, dzięki czemu widz ma wrażenie, że ogląda maraton barwnych teledysków. Na przykład otwierający spektakl utwór  “Hengilás”, pełniący funkcję uwertury, rozgrywa się we wnętrzu drewnianej chaty, w której głównego bohatera nawiedzają postacie zagadkowego czarownika z włosami do ziemi i jego sługi, kuśtykającego mężczyzny obrośniętego gałęziami. Z pierwszymi dźwiękami piosenki “Go Do” do chaty wpadają tancerze, którzy za sprawą swoich szalonych kostiumów (jedna z postaci ma na głowie dwustronną czaszkę bawoła) i żywej choreografii dosłownie roznoszą cały dom. Tym samym w “Animal Arithmetic” akcja dzieje się już w lesie, a między drzewami możemy dostrzec członków chóru i solistów, z których jeden ma na sobie kostium satyra. Później między utworami przewijać się będą inne zagadkowe postacie, takie jak kobieta o zawiązanych oczach i rozświetlonej sukni na ogromnym stelażu albo “gnijąca panna młoda” z morzem rudych włosów całkowicie zakrywających jej twarz.

Jednocześnie wszystkie utwory tworzą płynną całość, której wspólnym mianownikiem jest główny bohater, ale i soliści. Piosenki Jónsiego śpiewane są na trzy głosy: przejmujący bas Erica Roosa, krzykliwy sopran Elisabeth Freiding oraz, najbliższy głosowi Jónsiego, pisk Moto Boya. Wokal okazał się niestety najbardziej uderzającym mankamentem całego spektaklu, bo – być może winne było temu nagłośnienie – większości tekstów nie można było wręcz usłyszeć. Szkolnie wyćwiczone głosy zawodowych śpiewaków operowych gryzły się z kompozycjami Jónsiego, choć trzeba przyznać, że czasami nadawały im ciekawego kolorytu. Największa odpowiedzialność ciążyła jednak na głównym soliście, Moto Boyu, którego zadaniem było sprostanie oczekiwaniom fanów charakterystycznego głosu Jónsiego. Niestety, choć w wielu utworach Oskar Humlebo radził sobie zaskakująco dobrze, momentami tracił panowanie nad głosem i nie trafiał w wyższe dźwięki. Wielka szkoda, bo jego postać była bardzo ciekawie wymyślona: w długich blond włosach ukrywały się diabelskie różki, a bordowe futro jakby zerwane z pluszowego misia dodawało mu jednocześnie szyku, co bajkowego blichtru.

Dekoracje, muzyka i taniec tworzą oprawę jak ze snu. Może to być “Sen nocy letniej” Williama Szekspira, choćby za sprawą Erica Roosa w kostiumie satyra, ale też zagadkowych postaci czarownika i jego sługi, przypominających Sykoraks i Kalibana z “Burzy” autorstwa angielskiego dramatopisarza. Ten sam czarownik wydaje się jednak wyjęty wprost z prac szwedzkiego artysty Johna Bauera, znanego z ilustracji do książek dla dzieci. W “Boy Lillikoi” pojawia się natomiast zwierzę-stwór, przypominający bohaterów książki Maurice’a Sendaka “Gdzie mieszkają dzikie stwory”. Jeśli nie bajkowe i przywołujące dzieciństwo, to spektakl też ma w sobie typowo skandynawskie motywy nocy letniej. Brzozowy las, tak często pojawiający się na akwarelach Carla Larssona, to niemal atrybut szwedzkiego midsommar, święta przesilenia letniego. Dodając do tego nastrojową muzykę Jónsiego i tancerzy, nie raz wpadających w szał uniesień, otrzymujemy spektakl wypełniony życiem i radością, kolorami i dźwięcznością, które w najlepszy chyba sposób charakteryzują album “Go”.

Ta recenzja została napisana dla strony Stacja Islandia.

O potędze lawiny

Nói Albinoi

reżyseria: Dagur Kári
rok: 2003
kraj: Islandia, Dania

Nói odsuwa dywanik, otwiera drzwi do piwniczki i wślizguje się do swojej podziemnej kryjówki. Zamykając zasuwę nie wie jeszcze, że w tym momencie żegna się z tym, co zostawił na powierzchni. Kiedy rozkoszuje się papierosem w swoim oszczędnie umeblowanym i słabo oświetlonym królestwie, jego rodzina zajmuje się swoimi sprawami. Babcia układa puzzle, ojciec je obiad. Codzienna melancholia zostaje przerwana przez dziwne dźwięki i nasilające się drżenie budynków. Dyrektor lokalnej szkoły podnosi wzrok znad kostki rubika, a była-niedoszła dziewczyna Nóiego przerywa lekturę gazety. Wszyscy zdają się patrzeć w jednym kierunku, i choć kamera nie podąża za ich spojrzeniami, możemy się domyślić, że wyglądają za okno, z którego roztacza się widok na potężny szczyt Bolafjall. Nói przysłuchuje się dziwnym dźwiękom ze swojej kryjówki, nagle pokój zaczyna się trząść, a rzeczy spadać z półek. Ciemność. Po około 20 sekundach całkowitej ciszy znów widzimy głównego bohatera, który zaczyna próbować otworzyć wieko i wydostać się z piwnicy. Siłowanie się z drzwiczkami i wołanie o pomoc kończy się pełną rezygnacji zabawą zapalniczką. Po dłuższym czasie do piwnicy dociera ratownik, który pomaga Nóiemu wydostać się na powierzchnię. Dopiero w tym momencie widz dowiaduje się, co się stało: lawina zdemolowała dom oraz pół rodzinnej wioski Nóiego. A wraz z budynkami zabrała też jego najbliższych.

noialbinoi_1

Filmu „Noi albinoi” z 2003 roku nie trzeba nikomu przedstawiać. Jako jedna z pierwszych islandzkich produkcji szeroko dystrybuowana w Polsce, stała się obowiązkową pozycją dla wszystkich islandofilii, ale też (co potwierdza kasus samej autorki tekstu) dla wielu była istotnym elementem wyimaginowanego obrazu Wyspy, której się jeszcze nie odwiedziło. Debiut Dagura Káriego był wielokrotnie nagradzany na zagranicznych festiwalach i konkursach, głównie z uwagi na estetykę Nordic Noir i melancholijną postać tytułowego bohatera. W samej Islandii film przyciągnął do kin 20 000 widzów, ale możliwe, że lokalnie był on odczytany zupełnie inaczej niż przez zagraniczną publiczność. Każdy z nas pamięta scenę, w której Nói wylewa cały gar krwi na swoją rodzinę, pamiętamy też niebieski filtr i przeszywający nas chłód na widok wiecznie zaśnieżonych ulic małego miasteczka gdzieś na północy Islandii. Ale pewnie zdziwiła nas lawina, która ni stąd, ni zowąd niszczy wszystko w kulminacyjnej scenie. Dla polskiego widza mogło być to odczytane jako nieoczekiwany zwrot akcji, intrygujący element scenariusza, potwierdzający „dziwność” dalekiej północy. Jednak w Islandii, a szczególnie w niektórych jej partiach, scena ta była odczytana zupełnie inaczej, a widzowie z pewnością uronili na jej widok niejedną łzę.

North_West_Still2

Scenariusze współczesnych filmów islandzkich często nawiązują do traum i ważnych wydarzeń, które na stałe zapisały się w pamięci zbiorowej Islandczyków lub znacznie wpłynęły na ich życie. Do tych najczęściej wspominanych należą z pewnością: wybuch wulkanu na wyspach Vestmannaeyjar w 1973 roku, będący punktem wyjścia dla losów bohaterów filmu Wulkan (2011) Rúnara Rúnarssona; oraz kryzys ekonomiczny z 2008, którego społeczny kontekst pokazuje obraz Baldvina Zophoníassona Życie na kredycie (2014). I choć wybuchy wulkanów i kryzys na stałe wpisały się w repertuar powszechnej wiedzy na temat strat islandzkich, wydaje się, że na samej Wyspie nie są aż tak bardzo rozpamiętywane. Na pewno nie tak jak lawiny, które w 1995 roku zabrały 34 mieszkańców dwóch miejscowości w Fiordach Zachodnich. Zdaniem dziennikarzy żadna inna współczesna tragedia nie była tak często wspominana w mediach, natomiast badacze zgadzają się co do tego, że przez ostatnich 1100 lat historii Wyspy lawiny spowodowały więcej zniszczeń niż pozostałe katastrofy naturalne.

North_West_Still4

Nieoczekiwana śmierć kilkudziesięciu obywateli wstrząsnęła wszystkimi mieszkańcami Wyspy, a do dziś żywo wspominana jest przez mieszkańców Fiordów Zachodnich. Tego lata zupełnym przypadkiem znalazłam się w Súðavíku, jednej z dwóch miejscowości dotkniętych tragedią. Nie miałam jeszcze wówczas pojęcia o tym, co się tam stało, ale intrygowała mnie spora pusta przestrzeń pomiędzy domami. Dzięki jednemu z mieszkańców dowiedziałam się o ogromnej masie śniegu, która spadła na miasto 16 stycznia 1995 roku. Lawina zniszczyła kilka budynków mieszkalnych i przygniotła kilkanaście osób, z których 14 zginęło. Ich nazwiska można przeczytać na tablicach postawionych na miejscu budynków, które wraz ze śniegiem spłynęły do morza. Poza memoriałem i kilkoma ławkami nie można obecnie niczego w tym miejscu postawić; ocalałe budynki przeniesiono w bezpieczniejsze miejsce, a zgodnie z prawem islandzkim można w nich mieszkać tylko latem. O tej porze roku można wręcz zapomnieć o czającym się niebezpieczeństwie, bo pięknie położone miasteczko żyje swoim życiem. Nikt jednak nie zapomniał o ofiarach, a wspomnienie tragedii wciąż porusza mieszkańców, o czym świadczyło załamanie głosu mojego przewodnika, kiedy pokazywał mi znane mu nazwiska wyryte na tablicach.

Lawina nawiedziła  również miasto Flateyri, położone po drugiej stronie fiordu. W nocy z 26 na 27 października 1995 śnieg przykrył 29 domów i zabił 20 osób. Ograniczony dostęp do miejscowości, a także brak prądu (lawina przygniotła główny generator) znacznie utrudniły prace ratowników nadciągających z Ísafjörður i Reykjavíku. Mimo pomocy wolontariuszy, siły ratunkowe były bardzo ograniczone, a warunki pogodowe utrudniały i spowalniały pracę. Choć władze miały doświadczenie po wcześniejszej lawinie, cała akcja ratunkowa trwała bardzo długo. Stopniowo odkrywano kolejne domy i wykopywano ofiary lub rannych. Możemy się tego dowiedzieć dzięki dokumentowi Einara Gunnlaugssona “66°23 North West, The Day of The Avalanche” (“Norð Vestur, björgunarsaga”, 2010) zrealizowanemu przy okazji 15. rocznicy tragedii. Jedna z ocalonych przyznaje przed kamerą, że długo nie mogła pogodzić się z faktem, że przeżyła na miejscu swojej koleżanki, pozostali pytani również wspominają zmarłych bliskich, których zdjęcia pojawiły się na okładkach najważniejszych gazet w dniu następującym po katastrofie.

Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi dziesięć tygodni po ataku lawiny, wśród około 100 mieszkańców miasta zdiagnozowano zaburzenia psychiczne i objawy posttraumatyczne. Informacje o ocalonych i ofiarach były śledzone przez wszystkich Islandczyków, a władze wprowadziły żałobę narodową. Walka o życie mieszkańców obu miasteczek, o których istnieniu lub położeniu często dowiadywano się w innych regionach Islandii po raz pierwszy, była tematem poruszanym w mediach przed kolejne tygodnie. Po latach pracuje się nad tym, aby nie zapomnieć o wydarzeniach z 1995; świadczy o tym choćby realizacja wyżej wspomnianego dokumentu czy słuchowiska radiowego “Flóð”, wystawionego także na deskach islandzkich teatrów. Z kolei wykorzystanie ogólnego motywu lawiny w popkulturze, w tym filmie czy w telewizji, może być ważnym elementem oswajania się z tragedią, która dotknęła niewielką populację nieprzyzwyczajoną do tak gwałtownych i niespodziewanych strat w ludziach.

Nói traci swoich bliskich w lawinie, ale w filmie Káriego nie widzimy katastrofy jako takiej. Można zastanawiać się nad licznymi prefiguracjami nadchodzącej tragedii; badacz kina islandzkiego Björn Nordfjörd wskazuje chociażby na wspomnianą już scenę oblania babci i ojca krwią czy scenę, w której lokalny wróżbita przepowiada Nóiemu śmierć. Mniej dosłownymi, a jednak bardziej poruszającymi oznakami zbliżającej się lawiny mogą być natomiast te sceny, w których Nói odśnieża wejście do domu (na początku filmu), czy strzela w sople wiszące na skale (kiedy zostaje wyrzucony ze szkoły). Często powtarzający się obraz Bolafjall górującej nad miasteczkiem (większość scen kręcono w Bolungarvik w Fiordach Zachodnich) także może być zapowiedzią potęgi natury. I choć nie dostajemy obrazu samej „tour de force”, widzimy jej następstwa: zniszczone domy oraz zdjęcia ofiar w lokalnej telewizji. Reakcja Nóiego na śmierć wszystkich bliskich nie należy do wylewnych; zapewne ze względu na jego introwertyczny charakter nie zamierza modlić się za ich dusze czy ronić łez na ich wspomnienie.

Zupełnie inaczej zachowuje się w tej sytuacji główny bohater filmu Hilmara Oddssona Zimne światło (Kaldaljós, Cold Light, 2004). Grímur (Ingvar Eggert Sigurðsson) wspomina tragedię z dzieciństwa, która wpłynęła na jego wycofanie i niepewności w dorosłym życiu. Motyw lawiny jest tutaj główną osią całej akcji; liczne retrospekcje pokazują okoliczności, w których bohater ocalał przed lawiną miażdżącą jego dom i zabijającą rodziców i rodzeństwo. Sama tragedia jest nie tylko przedstawiona wprost, ale wprowadzona już na początku filmu i zapowiadana w trakcie rozwoju akcji, w scenach takich jak rozlanie mleka na górę namalowaną przez dorosłego Grímura (co pokazuje też, jak trudno bohaterowi pozbyć się trudnych wspomnień). Scenariusz do filmu został oparty na powieści Vigdís Grímsdóttir o tym samym tytule, która została wydana w 1987 roku i dwukrotnie zaadaptowana w sztukach teatralnych. Sama powieść nie może być wiązana z tragediami z 1995, ale to tylko dowód na to, jak obecne są w świadomości Islandczyków wspomnienia związane z lawinami, obecnymi nie tylko w Fiordach Zachodnich, ale też na wschodzie (akcja filmu dzieje się w Fiordach Wschodnich).

image14mynf07130414_trapped_01

Pamięć o zmarłych zabranych przez lawinę, a szczególnie wspomnienie większych tragedii spowodowanych obsunięciem mas śniegu to kolejny dowód na to, że Islandczycy muszą liczyć się z potęgą przyrody, która ich otacza. Nauczka i doświadczenie pozwala na uniknięcie podobnych strat w przyszłości, a także udoskonalenie sposobu zabezpieczenia domów, dróg i zwierząt domowych przed podobnymi wydarzeniami. Choć lawiny śnieżne nie pozwalają o sobie zapomnieć, szczególnie w okresie między grudniem a lutym, kiedy śnieg kumuluje się na szczytach, a u podnóża gór przejeżdża więcej samochodów, sami Islandczycy tym bardziej próbują przypominać o ostrożności i pokorze w stosunku do natury. W jednym z odcinków pierwszego sezonu serialu Baltasara Kormákura W pułapce ( 2015) starszy, doświadczony mieszkaniec małej miejscowości chce przyspieszyć spadek lawiny i zmienić jej kierunek przy pomocy dynamitu, jednak staje się ofiarą własnych obliczeń i ginie w śniegu. Wspomnienia lawin pojawiają się już w trzynastowiecznych kronikach, a wiedza o tym zjawisku i eksploatowanie motywu w (pop)kulturze nie słabnie, podobnie jak potencjał islandzkich szczytów.

Ten tekst powstał dla strony Stacja Islandia.

Oko w oko z Egilem Skallagrímssonem

Zapewne podróżując po Islandii, szczególnie popularną Jedynką, nie wpadlibyśmy na to, żeby zatrzymać się w Borgarnes, miejscowości położonej około godzinę drogi na północ od Reykjaviku.

A jeśli już się tam zatrzymamy, to nie skończmy naszej wycieczki na stacji benzynowej, ale spróbujmy dojechać do centrum (to tylko 3 min drogi!), gdzie czeka nas dużo niespodzianek. Jadąc główną Borgarbratu, po lewej stronie miniemy zjazd na darniowe domki – Hlíðartúnshús, które liczą sobie już sto lat! Warto tam podjechać, bo z tego punktu roztacza się piękny widok na zatokę.

sdr

Dalej docieramy do końca cyplu i głównej atrakcji miasta: The Settlement Centre. Z zewnątrz wygląda dość niepozornie, ale banery przed wejściem informują, że muzeum to zdobyło tytuł najlepszej atrakcji islandzkiej 2016 roku wg Trip Advisor. Choć ceny biletów nie zachęcają (1.900 kr ze zniżką studencką), duży sklep pełen wikińskich pamiątek, a przede wszystkim wyjątkowość miejsca – część akcji Sagi o Egilu dzieje się właśnie w Borgarnes (w sadze zwanym jako Digranes), a siedzibą muzeum jest jeden z najstarszych budynków miasta.

Saga opowiedziana obrazami

Co czeka w środku? Dwie interaktywne ekspozycje z audioprzewodnikiem, których zwiedzenie zajmuje łącznie pełną godzinę. Pierwsza wystawa traktuje o pierwszych osadnikach na Islandii – zostajemy wprowadzeni w historię podróży wikingów, możemy obejrzeć fragmenty łodzi i ich pomniejszone modele w celu zrozumienia wyjątkowości sprzętów wikińskich. Można nawet wejść na dziób łodzi i poczuć się jak w podróży przez morskie fale. Do tego poznajemy sylwetki najważniejszych osadników Islandii, sposób organizacji władzy w pierwszych latach istnienia nowej społeczności, oraz zasady funkcjonowania Althingu.

davdav

Trzeba jednak niestety przyznać, że spora część wystawy powstała na zasadzie “zapchajdziury”. W połowie znajdujemy się w plastikowej “gęstwinie”, otoczeni zdjęciami i filmikami przedstawiającymi islandzką faunę i florę, a audioguide informuje nas, że możemy poczuć się jak pierwsi osadnicy, którzy odwiedzają dziewiczą Islandię. Brak tu konkretnych eksponatów, całość wypełnia jedynie światło i dźwięk. I sztuczna trawa.

dav

Pierwszą ekspozycję ratują dwie makiety z przyciskami, które podświetlają się w miejscach ważnych dla narracji audiobooka. Pierwsza z nich to mapa całej Islandii, dzięki której możemy śledzić kolejne etapy osadnictwa, druga zaś to już wycinek jednego regionu kraju, z którego dowiadujemy się etymologii najstarszych osad oraz nazw rzek.

IMG_20170729_181929.jpg

Wystawa kończy się bardzo pomocnym drzewem genealogicznym, na którym znajdziemy postaci występujące w najstarszych sagach. Jedną z nich jest saga o Egilu, której poświęcona jest odrębna ekspozycja. W niej poznajemy treść sagi ilustrowanej współczesnymi płaskorzeźbami i instalacjami z drewna. To chyba właśnie one są atutem tej wystawy, bo w bardzo ciekawy sposób łączą starą historię z nowoczesnością. Numerowane stanowiska wprowadzają nas kolejno w historię Egila, niepokornego skalda, który nie raz musiał stawić czoła nieprzychylnym członkom swojej rodziny czy potężnym królom europejskim. Niemal zawsze wychodził z opresji dzięki magii poezji – Egill uważany jest za najbardziej utalentowanego poetę swoich czasów, prekursora poezji skaldycznej na Islandii, a nawet rymowanej poezji w północnej Europie. Poznajemy fragmenty jego wierszy, w tym choćby słynny Sonatorrek, poemat ułożony po stracie ukochanego syna Egila, w którym padają nawet oskarżenia w kierunku niesprawiedliwych bogów.

Jeśli chcecie poznać pełną historię Egila, koniecznie odwiedźcie Borgarnes. Przyjemną niespodzianką jest audioguide w języku polskim. Ten niezwykle sympatyczny głos wydaje się jednak skądś znajomy… Wszystko staje się jasne, pod koniec opowieści: “Nazywam się Jacek Godek…”.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Podróż do wnętrza ziemi

Co zrobić z pierwszym naprawdę ciepłym, słonecznym dniem na Islandii? Jeśli ma się dużo szczęścia i możliwości, a do tego jest się akurat na północy, w Akureyri, można przeżyć przygodę życia. Nie ma to jak wykorzystać taką letnią pogodę na wejście do wnętrza ziemi, gdzie temperatura nie przekracza 0 stopni 😉

Dzięki Guide to Iceland miałam dzisiaj okazję wziąć udział w niesamowitej wycieczce. Po nocnej i bardzo intensywnej podróży z Reykjaviku do Akureyri, wczesnym rankiem wybrałam się do centrum tego pięknego miasta na umówioną wycieczkę. Już od 7 świeciło piękne słońce, a pogoda zapowiadała się cudowna, a ja musiałam to jakoś znieść w dwóch polarach i pożyczonych spodniach narciarskich. O 8 podjechał po mnie samochód, którego sympatyczny kierowca (z kilkoma zmianami planów, w tym powrotem do miasta i nieplanowanym zajazdem na lotnisko) zawiózł mnie w okolice jeziora Mývatn, oddalonego jakąś godzinę drogi od Akureyri. Powitała mnie przepiękna błękitna tafla tego słynnego akwenu, który – choć w takie dni jak ten aż prosi się, aby dać w niego nura – jest zgodnie z prawem niedostępny dla ludzi. Na szczęście nikt nie zabrania na niego patrzeć. No, może muszki, które faktycznie mogą ukrócić radość z przebywania w okolicy jeziora.

IMG_20170722_135846

Na parkingu (który jest jednocześnie stacją benzynową, myjnią samochodową, supermarketem, centrum turystycznym i publiczną toaletą) przesiadłam się, wraz z dwiema rodzinami Holendrów, do wielkiego Monster Trucka. Jak się okazało, jego kierowcą był kuzyn mojego kierowcy z Akureyri, a potem zająć miał się nami następny przewodnik, również członek rodziny. Wkrótce miałam się też dowiedzieć, że rodzina ta ma bardzo długą historię (jej korzenie sięgają aż norweskich osadników) i jest w posiadaniu większości ziem w okolicy Mývatn. Tym samym współcześni wikingowie nie byli tylko naszymi przewodnikami, ale też gospodarzami. Jako właściciele jaskini, do której się zbliżaliśmy, mieli wyłączność na jej eksploatowanie, jednak z typowo islandzkim podejściem robili to zgodnie z naturą – do jaskini mogło w jednym czasie wejść maksymalnie 10 osób, nie można było niczego dotykać ani wynosić. Co oczywiste, cud natury okazał się także świetną maszynką do zarabiania pieniędzy.

dav

Zjechaliśmy z utwierdzonej drogi na off-road (oznaczone na mapach literą F, można się po nich poruszać wyłącznie odpowiednimi samochodami, a nasz Monster Truck zdecydowanie do nich należał: przejechanie głębokiej kałuży poszło jak bułka z masłem), na którym natchnęliśmy się na dwa obce samochody. I tu znowu wyszła na jaw islandzka gościnność: nasz kierowca nie był zły na nieoczekiwanych gości, powiedział im, że oczywiście mogą tędy przyjechać, ale do jaskini niestety nie dostaną się na własną rękę. Przepraszał ich za to i zaproponował duży rabat na wycieczkę, byleby ich tylko nie urazić. Niemieccy turyści mieli się zastanowić, ale chyba jednak się rozmyślili.

dav

Niech żałują! Po długiej drodze pełnej wstrząsów i żółtego pyłu (ale też pięknych widoków!), wysiedliśmy w samym środku lawowej polany i resztę drogi musieliśmy przejść pieszo. Pogoda była odpowiednia, a widoki niepowtarzalne: widzieliśmy jeden z niewielu NATURALNYCH lasów, złożonych ze skarłowaciałych brzóz, a na horyzoncie majaczył piękny krater Hverfjall, który – zgodnie z informacjami przekazanymi nam przez przewodników – powstał zaledwie w 48h! Dzięki aktywności tektonicznej otworzyła się również nasza jaskinia; została odkryta w latach 80., ale dopiero od niedawna można ją zwiedzać z przewodnikami.

IMG_20170722_131112.jpg

Po dotarciu do małej przyczepy (nie wiadomo, w jaki sposób dowieziono ją na tę lawową pustynię), otrzymaliśmy odpowiedni ekwipunek: kalosze i kask z latarką. Wraz z ciepłą odzieżą były one niezbędne do odbycia podróży do wnętrza ziemi.

dav

Uprzedzono nas, że wejście do jaskini jest bardzo wąskie. Nie spodziewałam się jednak, że dosłownie trzeba się będzie przez nie przeciskać, nie: prześlizgać! Cała nasza podróż przez jaskinię (niezbyt głęboką, ale jednak trudną do przejścia) zajęła chyba z godzinę, głównie za sprawą konieczności mocowania się ze śliskim lodem i linami. Widoki i atmosfera całkowicie to jednak wynagrodziły: świecące stalagmity, błyszczące kryształki lodu na brzegach skał, dźwięk spadających kropel wody i ta wszechogarniająca ciemność, która faktycznie może kojarzyć się z wejściem do podziemi, do piekieł.

Nasz przewodnik, Bjarni, był naprawdę świetny. Podróż do wnętrza ziemi nie opierała się tylko na wysiłkowym przejściu przez lodową jaskinię, ale również podziwianie tego cudu natury. Bjarni podświetlał nam wybrane bryły lodu, tworząc niesamowitą atmosferę, a na koniec spaceru kazał nam po prostu wyłączyć latarki i pogrążyć się w ciemności, żeby w pełni wchłonąć jej klimat. Przenikliwy chłód i elfickie dźwięki wydobywane z stalagmitów, w które wpadały krople wody, to zdecydowanie uczucie, którego nie da się zarejestrować na zdjęciu ani filmiku. To trzeba po prostu przeżyć!

Jeśli ktoś z Was będzie miał kiedykolwiek chęć (na pewno!) i okazję, by przeżyć coś podobnego, poszukajcie wycieczki do lodowej jaskini Lofthellir na https://guidetoiceland.is/pl/najlepsze-wycieczki-na-islandii/jaskinia-lofthellir-z-myvatn. WARTO!

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

“Pamięć o nich nie zaginie”

W Muzeum Morskim w Reykjaviku wciąż można jeszcze oglądać niewielką wystawę poświęconą pamięci członków załogi polskiego statku transportowego “SS Wigry”, którzy zginęli u brzegu Islandii dokładnie 75 lat temu, 15 stycznia 1942 roku. Ekspozycję przygotowało Stowarzyszenie Polonii Islandzkiej przy pomocy redakcji Iceland News Polska oraz władz Muzeum Miejskiego w Reykjaviku.

dav

Można tu obejrzeć model statku w skali 1:100, specjalnie przygotowany na wystawę, a także zdjęcia dokumentacyjne, poznać historię statku i dzieje jego załogi.

davdav

A historia ta jest naprawdę wzruszająca. Statek został zbudowany w jednej z angielskich stoczni w 1912 roku, a po wielokrotnym zmienianiu właściciela został zakupiony przez Bałtycką Spółkę Okrętową w 1939 roku. 23 maja 1939 roku otrzymał w Gdańsku polską banderę oraz nadano mu nazwę SS Wigry. Jako statek transportowy, pływał po wodach europejskich z różnymi towarami, a II wojna światowa zastała go w Antwerpii. Podczas wojny woził towary na północ; po raz pierwszy do Islandii wyruszył w maju 1941 z ładunkiem cementu.

dav

W grudniu 1941 roku SS Wigry po raz kolejny wyruszył z Anglii do Islandii. Kapitanem statku był Władysław Grabowski, a wraz z nim na statku znajdowało się jeszcze 26 osób. Okręt dotarł do Djupaviku z dostawą soli, w porcie załadowano mączkę śledziową. Po świętach Bożego Narodzenia obchodzonych w Islandii, 6 stycznia 1942 roku SS Wigry dołączyła do konwoju płynącego w kierunku Nowego Roku. Po 400 milach nastąpił silny sztorm (dziś nazywany wręcz sztormem stulecia), który zadecydował o powrocie do Reykjaviku. Awarie na pokładzie oraz silne fale uniemożliwiły dalszą podróż, ale też bezpieczne dopłynięcie do brzegów Islandii. 15 stycznia okręt znajdował się na wysokości Sandgerdi, ale załoga nie miała nadziei na osiągnięcie celu ze względu na złą widoczność i siłę sztormu.

dav

Kapitan Władysław Grabowski oraz kucharz Julian Caroll (Brytyjczyk) pozostali na pokładzie. Do szalupy udała się pozostała część załogi, jednak dwie zginęły wypadając za burtę. Po spuszczeniu łodzi na wodzę, wywróciła się ona do góry dnem, a przy jej ratowaniu wywróciła się po raz kolejny. 5-godzinne mocowanie się z falami doprowadziło do skrajnego wyczerpania i śmierci większości marynarzy, więc pozostałych 5 próbowało dopłynąć do brzegu wpław. Ostatecznie do plaży na półwyspie Syðra-Skógarnes dotarły trzy osoby, ale dwie przeżyły: Ludwik Smolski, II oficer oraz starszy marynarz Bragi Kristjansson, Islandczyk. 18-letni wówczas Bragi pobiegł resztkami sił do pobliskiej farmy i przyprowadził jej właściciela, który zabrał wyczerpanego Ludwika Smolskiego konno do wioski.

W ciągu następnych dni morze wyrzucało na brzeg martwe ciała. Zwłokami zajmowali się mieszkańcy okolicznych osad, jak czytamy, “zostały przez wodę odarte z obuwia i odzieży, dlatego siostra honorowego konsula Rzeczypospolitej Polskiej Finnbogi Kjartansona razem z sąsiadkami przez dwie doby szyła ubrania dla zmarłych.” Ciała zawieziono do Borganes, a uroczysty pogrzeb odbył się w katolickim kościele na wzgórzu Landakot. Jak podają źródła, ocalali Ludwik Smolski i Bragi Kristjansson nie byli w stanie brać udziału w uroczystościach pogrzebowych. Ciała pochowano na cmentarzu Fossvogur w Reykjaviku.

dav

Polonia Islandzka od lat czci pamięć zaginionych, szczególnie podczas listopadowego czuwania przy grobach. 27 maja tego roku, na 75. rocznicę katastrofy, odsłonięto pamiątkową tablicę w miejscu, do którego dotarli ocaleni. Podkreślano również zasługi farmera Kristjána Kristjánssona, który pomógł mężczyznom wyrzuconym na brzeg. Podczas uroczystości wrzucono również do morza 25 czerwonych róż, symbolizujących zmarłych w katastrofie.

Tą tablicą, jak również obecną wystawą, islandzka Polonia przywołuje wspomnienia katastrofy i sprawia, że pamięć o nich nie zaginie.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Jak stworzyć naród, czyli wizyta w Muzeum Narodowym Islandii

dav
Wystawa stała w Muzeum Narodowym Islandii w Reykjaviku nosi tytuł “Stworzenie Narodu. Dziedzictwo i historia Islandii”

Jeśli chcecie dowiedzieć się, kim naprawdę są Islandczycy i w jaki sposób budowała się ich tożsamość narodowa, na pewno warto odwiedzić Muzeum Narodowe Islandii w Reykjaviku. Zwiedzając główną wystawę Muzeum poznajemy, krok po kroku, wiek po wieku, historię Islandii oraz czynniki wpływające na jej rozwój. Dwupiętrowa ekspozycja pełna oryginalnych eksponatów przeczy powtarzanej w różnych opracowaniach tezie, że Islandczycy nie posiadają materialnej historii, a ich najważniejszym dziedzictwem są sagi i język, ponoć niezmienny od setek lat. Przemieszczając się z gabloty do gabloty oglądamy jednak wiele artefaktów archeologicznych, drobnych dzieł sztuki, obrazy i rzeźby, przedmioty codziennego użytku, ubrania, zabawki… Wszystko to stworzone rękami samych Islandczyków lub sprowadzone na Wyspę (lub raczej wykonane przez przybyłych tu artystów).

Ekspozycja podzielona jest na najważniejsze wydarzenia, a raczej związane z nim nazwy epok historii islandzkiej. Zaczynamy oczywiście chronologicznie, a więc od czasów osiedlenia Islandii, Landnámsöld (870-930). Do najciekawszych pamiątek tej epoki należą ręczne odpisy Księgi Islandczyków (Íslendingabók), a także zabytki archeologiczne: biżuteria, drobne narzędzia, resztki ubrań. Najbardziej rozpoznawalnym artefaktem jest jednak brązowa statuetka datowana na ok. 1000 rok, której temat wciąż nie jest ustalony przez badaczy. To Thor czy Chrystus? Postać w stożkowym nakryciu głowy trzyma bowiem przedmiot, który może być zarówno Mjölnirem, młotem boga niebios, ale przypomina także krzyż. Kompromisowa teoria głosi, że posążek jest przedstawieniem obu bóstw, świetną ilustracją politeizmu Islandczyków na początku ich dziejów.

IMG_20170716_133636_038.jpg

Po epoce osiedlenia naszedł czas sag, Söguöld (870-1030), o którym opowiadają XII- i XIII-wieczne sagi, a po nim równie chętnie wspominany przez Islandczyków okres pełnej autonomii, Þjóðveldisöld (930-1262), podczas której Islandia znacznie się rozwinęła. Rozwojowi nie przeszkadzały nawet wybuchy wulkanów, jak ten z 1104 roku, kiedy pył i magma tryskająca z Hekli przykryła niemal całkowicie dolinę Þjórsá, do dziś pokrytą lawą. Historię tego obszaru południowej Islandii można byłoby porównać do historii Pompejów; późniejsze prace archeologiczne odkryły wiele zakonserwowanych przez lawę stanowisk. Na wystawie prezentowane są znaleziska z doliny (zdjęcie poniżej), a także liczne artefakty niosące znamiona sztuki wikińskiej. Do ciekawych zabytków należą też pozostałości po produkcji vaðmál, surowej wełny, która do XIV wieku stanowiła główny towar eksportowy Islandczyków.

sdr

Niezaprzeczalnie istotnym wydarzeniem tej epoki było przyjęcie chrześcijaństwa, Kristnitaka (1000), wraz z którym na Islandię przybyły nowe zwyczaje, nowe budownictwo oraz nowe przedmioty. Okres początków chrześcijaństwa reprezentują przede wszystkim szczątki drewnianych kościołów z pięknie rzeźbionymi motywami roślinnymi i zwierzęcymi, a także romańskie figury świętych. Cennym zabytkiem jest Ufsakristur, krucyfiks wykonany z drewna brzozy, pochodzący z kościoła z Ufsa, datowany na 1200 rok.  Krzewienie chrześcijaństwa i związana z tym coraz silniejsza władza episkopatu (katedry w Hólar i Skálholt) to czas płacenia dziesięciny, Kirkjugoðaveldi (1097-1179), który w późniejszych czasach doprowadził do lokalnych sporów z biskupami – okres Staðamálin (1178-1275).

sdr

Po świetnych czasach niezależności, ale też wyjątkowo krwawych konfliktów między rodami, o których można czytać w sagach Snorriego Sturlusona , stąd epoka ta zwie się czasami Sturlungów, Sturlungaöld (1152-1262), Islandczycy weszli pod panowanie norweskie na mocy porozumienia podpisanego z królem Norwegii, Hakonem IV. Okres porozumienia jest ważnym zwrotem w dziejach Islandii, dlatego w dziejach wyróżnia się go (lata 1262-1264) jako czas Starego Porozumienia, Gamli sáttmáli. Pod panowaniem norweskim (1262–1380) Islandia rozwinęła eksport ryb – stąd wyróźnia się okres rybny – Fiskveiðaöld (1300-1550) oraz kontakty z krajami zachodnimi. W późniejszych dziejach wyróżnia się nawet okres angielski: Enska öldin (1400-1500) i niemiecki: Þýska öldin (1500-1600), a te wymiany handlowe przyniosły wiele ciekawych zabytków, takich jak XVI-wieczny kompas niemiecki lub hiszpański wykonany z kości.

img_20170716_141000.jpg

Islandzka historia nowożytna rozpoczyna się od przejścia pod panowanie duńskie (1380–1918). Pierwszy okres dotyczy przymusowego przyjęcia przez Islandczyków reformacji, Siðaskipti (1540-1550), kiedy to stracono biskupa Jóna Arasona i jego synów. W okresie tym pojawił się druk na Islandii i pierwszą książką wydrukowaną na Wyspie była Biblia (1530). Postacią związaną z rozwojem druku książek był biskup Hólar, Guðbrandur Þorláksson, którego wizerunki można oglądać w Muzeum oraz na banknocie 50-koronowym. Poza drukiem Biblii, biskup przyczynił się także do publikacji zbioru islandzkich praw, opartego o średniowieczne źródła, takie jak Grágás. Wraz z rozpowszechnieniem druku rozwijała się kultura, a okres ten nosi w islandzkiej periodyzacji miano Lærdómsöld (1550-1770).

dav

Dalej epokę panowania duńskiego można dzielić na okres absolutyzmu, Einveldi (1662-1871) oraz duńskiego monopolu gospodarczego, Einokunarverslun (1602-1787), kiedy to Islandczycy nie mogli handlować z innymi krajami. Równolegle wyróżnia się także okres palenia czarowników, Brennuöld (1654-1690) oraz wybuch Laki (1783–1785), który miał wpływ nie tylko na dzieje Islandii, jak i być może całej Europy (według niektórych historyków pyły wulkaniczne przyczyniły się do nieurodzaju na kontynencie, co miało być jednym z przyczynków do rewolucji francuskiej. Chmury wulkaniczne dotrzeć miały podobno nawet do Świdnicy). Epokę nowożytną zamyka islandzkie Oświecenie, Upplýsingaröld (1770-1830).

sdr

Natomiast za początek islandzkiej historii współczesnej uważa się pierwsze próby dążenia do niepodległości, Sjálfstæðisbarátta, których wynikiem było uzyskanie autonomii w 1918 roku, a potem pełnej niepodległości w 1944 (piszemy o tym przy okazji Islandzkiego Święta Narodowego, obchodzonego 17 czerwca na cześć Jóna Sigurðssona. Wystawa kontynuuje narrację aż do lat współczesnych, skupiając się już na zmianach społecznych i kulturowych, niż politycznych. Ostatnim elementem ekspozycji jest tasiemiec przedmiotów reprezentujących dane lata XX wieku. Wśród nich można odnaleźć modne gadżety, elementy stroju, islandzkie symbole narodowe, a nawet lalkę Barbie.

davdav

Jeśli więc nadal wątpicie w tzw. materialną historię Islandii, naprawdę zajrzyjcie do Muzeum Narodowego. Ekspozycji towarzyszą też wystawy czasowe; obecnie jest to “Islandia w świecie, świat w Islandii”, która opowiada między innymi o migracji na Islandii. Nie zabrakło też tematów polonijnych; na ścianie można było przeczytać także o jednym z naszych rodaków, Łukaszu Misiołku. Można więc powiedzieć, że wizyta w Muzeum daje pewnego rodzaju odpowiedź na to, jak stworzyć naród. A przynajmniej czym współczesny naród islandzki jest – to nie tylko rodowici Islandczycy, ale też imigranci. Przynajmniej mamy nadzieję, że takie było zamierzenie wystawy czasowej 😉

img_20170716_143912.jpg

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.