Islandzkie numery

Od jakiegoś czasu intensywnie poszukuję możliwości spełnienia mojego następnego akademickiego marzenia: chcę pójść na studia doktoranckie, napisać doktorat o sztuce islandzkiej i ugruntować swoją pozycję (bodaj) jedynego historyka sztuki zajmującego się sztuką Islandii w Polsce 😉 W Polsce studiować nie mogę; choć nie brak znakomitych Skandynawistów w różnych ośrodkach naukowych, a nawet historyków sztuki zainteresowanych sztuką skandynawską, brak dla mnie realnej szansy na rozwijanie swoich pasji i zainteresowań naukowych nad Wisłą. Więc pomyślałam sobie: a czemu nie połączyć dwóch przyjemnych rzeczy i nie wyjechać na studia do Reykjaviku? Sprawa nie jest jednak taka prosta…

IMG_20170406_175328.jpg

Nie ma na Islandii studiów doktoranckich na wydziale historii sztuki. Wychodzi na to, że wszyscy pracujący na Wyspie specjaliści kształcili się za granicą. Stwierdziłam więc, że moje śledztwo, rozpoczynające się od googlowania ośrodków historyczno-artystycznych w Reykjaviku, musi przerodzić się w bardziej skomplikowane poszukiwania. Wyjęłam książki o sztuce islandzkiej, zajrzałam do spisu treści i zaczęłam wyszukiwać znajdujące się tam nazwiska. Z niektórymi z nimi nie było łatwo, bo jakiś historyk sztuki nazywał się Magnus Magnusson i nawet przy dodatkowych hasłach w wyszukiwarce trudno było go namierzyć. Niektórych znalazłam przez LinkedIna, innych w spisie pracowników na stronach różnych muzeów skandynawskich. Okazało się na przykład, że jedna z bardziej płodnych badaczek, Bera Nordal, urodziła się w Reykjaviku, ale pracuje w… Nordiska Akvarellmuseet, które przez rok mieszkania w Goteborgu miałam niemal pod nosem, ale nigdy nie udało mi się tam w końcu dotrzeć.

Udało mi się potwierdzić, że większość badaczy wciąż żyje (jest to jednak dość ważny szczegół) i że są aktywni naukowo, choć niekoniecznie wykładają na uczelniach i nie przyjmują studentów. Zamierzałam jednak napisać do nich z prośbą o wskazówki, pytając, co w mojej sytuacji mogę zrobić. Może polecą jakichś zaufanych prowadzących innych uczelni, może będą to Amerykanie lub Brytyjczycy (w końcu kilka wystaw sztuki islandzkiej powstało właśnie w tych miejscach i coś tam o nich wiedzieć powinni). Trudno jednak było zdobyć adresy mailowe, dlatego zwróciłam się o pomoc do znanej mi pracownicy reykjawickiej Galerii Narodowej. W odpowiedzi na prośbę o kontakt do wymienionych badaczy wysłała mi listę… numerów telefonu. Nawet do mieszkającej od lat w Szwecji Bery Nordal.

img_20170406_124458.jpg

Nie wiem jak Wy, ale ja lubię załatwiać sprawy na piśmie. A wydawać by się mogło, że kultura islandzka opiera się na zupełnie innych przyzwyczajeniach. Po co pisać, skoro można zadzwonić? Często znamy przecież adresata osobiście, a jak nie, to pośrednio. Być może Islandczycy nie potrzebują dystansu i porządku, który można uzyskać poprzez przesłanie maila. A może moja znajoma stwierdziła, że nikt nie odpisze mi na maila, skuteczniej więc będzie polować na VIPów z telefonem? Nie raz słyszałam w końcu o tym, jaką wagę do odpisywania na ważne maile przywiązują Islandczycy. Wyślesz im pierwszego maila i czekasz na odpowiedź. Gdy nie otrzymujesz żadnej wiadomości przez pierwsze dwa, trzy tygodnie, piszesz następnego. Ale potem wciąż musisz czekać kolejny tydzień, więc wysyłasz następną wiadomość. Wciąż cisza, więc za kilka dni ponawiasz próbę. Rekordziści czekają miesiącami, a inni radzą od razu: zadzwoń. Rozmowy telefonicznej nie da się zignorować. No, chyba że nie odbierze się telefonu.

Ciekawe, jaką Islandczycy mają pamięć. Kiedy załatwiam sprawy służbowe przez telefon, muszę albo robić szczegółowe notatki, albo proszę o potwierdzenie omówionych decyzji w formie maila. Lubimy mieć wszystko na piśmie. Może Islandczycy bardziej cenią sobie tradycję ustną, ale bez spisania Eddy nikt raczej dzisiaj nie znałby jej treści. A może się mylę i nie doceniam pamięci Wyspiarzy. Mimo to wysłałam do mojej znajomej Islandki kolejnego maila z pytaniem, czy zna może jednak adresy mailowe wymienionych historyków sztuki. Nie odpisała. Nawet mój Gmail denerwuje się z tego powodu i wysyła mi przypomnienia o treści “Wysłany … dni temu. Napisać ponownie?”

Bez tytułu.jpg

Jak widać, w poszukiwania zaangażowanych jest więcej osób. Wciągnęłam w to niemal wszystkich, którzy mają cokolwiek wspólnego z Islandią 😉 Każdego proszę o adresy mailowe. Bo tak naprawdę, to po prostu wstydzę się zadzwonić.

Reykjavik to nie Islandia

Pretekstem do napisania tego posta była notka prasowa Iceland News Polska o tym, że Perlan przygotowuje na jedną z wystaw sztuczny klif z siedzącymi na nim dziesiątkami wypchanych maskonurów. Instalacja ma naśladować urwisko Látrabjarg, bodaj najpopularniejszy punkt do obserwacji tych właśnie ptaków.

Pierwsze pytanie jakie sobie zadałam: PO CO? Czy przy dostępności dobrej jakości zdjęć w Internecie oraz technologii VR potrzebujemy staromodnych rozwiązań na miarę  XIX-wiecznych panoram? Owszem, pobudzały one wyobraźnię naszych dziadków, dzisiaj natomiast realistycznie malowane pejzaże podsypane piaskiem, w który wetknięte są gdzieniegdzie suche gałęzie i wypchane zwierzęta stanowią muzealny relikt i traktowane są z przymrużeniem oka.

A jednak Perlan decyduje się na klif ukraszony trupkami. Nie pomaga tutaj fakt, że maskonury to obok koni islandzkich najmilej i najczęściej kojarzone z Islandią zwierzęta i choć w stolicy nie brakuje sklepów, w których można kupić wypchanego maskonura (dla tych, co nie zdążyli w Reykjaviku jest jeszcze nadzieja na lotnisku), środowisko islandofilów podzielone jest na grupę “nie przeszkadza mi, że Islandczycy zabijają maskonury” oraz grupę “maskonury to przyjaciele, a ja nie jem przyjaciół”. Zachwyt nad maskonurami ma jednak zawsze podobny finał: kiedy już znajdujemy się na Wyspie to marzymy o zrobieniu zdjęć tym urokliwym ptaszkom. A cena jest wysoka. Niejeden turysta spadł z klifów we mgłę, ja z kolei przemierzyłam sporą część Heimaey w deszczu, cała mokra, bo z uporem przekonywałam się, że “tam, właśnie tam” zobaczę w końcu pierwsze w życiu maskonury. Dlatego też pojechałam do Akranes, bo “ktoś widział tam maskonura”. Czyli przez maskonury można oszaleć. A mieć z nimi fotkę to trochę must-have wycieczki na Islandię. Ja miałam dwa podejścia, dopiero za trzecim mi się udało… (A kto jest złośliwy, to powie, że w sumie i tak niewiele maskonurów widać na tym zdjęciu)

20447240_1799083340120768_566860124_ofot. Borkowska Trippin’

Dlatego pomysł na instalację pełną nieruchomych ptaszków interpretuję jako ukłon w stronę turystów. Po co fatygować się na dalekie Fiordy Zachodnie, po co płynąć na Vestmannaeyjar albo na Flatey, lub – jeszcze dalej – na Grimsey? Skoro chodzi tylko o fotkę maskonura, do tego najlepiej z odpowiedniej odległości, może warto załatwić sprawę w Perlanie, gdzie maskonur nie ucieknie sprzed obiektywu, a nam uda się zrobić selfie w dogodnej ilości powtórzeń? Oczywiście śmieję się, bo mam nadzieję, że podróż na wymienione przeze mnie zakątki Islandii nie bierze się tylko i wyłącznie z chęci podglądania maskonurów. A nawet jeśli, to na świecie są jeszcze zapaleni ornitolodzy, którzy zadowalają się nacieszeniem oczu miast obiektywów.

Ale może jednak mam rację? Pod Perlanem zaaranżowano już przecież sztuczny gejzer, który w pewnym stopniu zastępuje wycieczkę na śmierdzące siarką pola z prawdziwym Geyserem. W stolicy znajduje się też instytucja zapewniająca zorzę polarną przez cały rok – wystarczy włożyć okulary i ma się pełne aurora experience. Niedawno w Reykjaviku otworzył się także Ice Bar, który – być może zdaniem niektórych – daje namiastkę zwiedzania Jökulsárlón. W stołecznym zoo można oglądać renifery. Czekam jeszcze na miejską wersję któregoś z najpopularniejszych wodospadów oraz cotygodniową aranżację wybuchu Eyjafjallajökull. I właściwie nie trzeba byłoby już w ogóle opuszczać stolicy, żeby zwiedzić Islandię w pigułce. Można tu przecież nawet spotkać niedźwiedzie polarne, choć na razie tylko w sklepach z pamiątkami.

sdr

Pamiętam, jak kolega ze studiów wrzucił na Instagrama fotki Hallgrímskirkji, że było to tuż przed moim pierwszym wyjazdem na Islandię i zadawałam mu mnóstwo pytań o podróżowanie po Wyspie. “Byłem tam tylko na weekend i wyłącznie w Reykjaviku”, powiedział i na tym skończyła się nasza rozmowa. Może to z mojej strony bardzo brzydko, ale pomyślałam, że kolega jest trochę bezmyślny. Nawet przy “o niebo tańszych” cenach lotów na Islandię, Reykjavik nie stał się jeszcze typowym miastem na city break. Hm, być może mogą sobie na to pozwolić bogacze lub podróżujący przesiadający się do samolotów lecących w kierunku Stanów Zjednoczonych. Ale w przeciwieństwie do wielu stolic europejskich, takich jak Paryż czy Londyn, zwiedzenie Reykjaviku nie załatwia nam sprawy “byłem na Islandii”.

Czy stołeczni Islandczycy nie robią wszystkiego, żeby zatrzymać nas w Reykjaviku? Z historycznego punktu widzenia, turystyka na Islandii została zamyślona w taki sposób, żeby Reykjavik był celem  wszystkich przybyszów na Wyspę (mimo że wcale nie musi być, bo znajduje się relatywnie daleko od lotniska, nie jest więc tak, że siłą rzeczy znajdujemy się tam “przejazdem”). Przez lata była to bowiem jedna z niewielu miejscowości z tak rozwiniętą infrastrukturą przeznaczoną dla turystów: hostelami, restauracjami, muzeami. Zresztą, jako zwykle jedyne islandzkie miasto znane przybyszom, był to must-visit takiej wycieczki. Ale jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku bardziej obeznany w “miejskich” atrakcjach turystycznych Islandii podróżnik zadawał sobie trud dotarcia chociażby do Húsavíku, gdzie do 2008 znajdowała się siedziba osławionego Muzeum Fallusów. Dzisiaj Muzeum Fallusów znajduje się w Reykjaviku i wydaje się to być częścią polityki centralizacji turystyki na Islandii.

Jak już kiedyś pisałam, promowanie Reykjaviku jako miasta atrakcyjnego turystycznie miało odciągnąć rzesze turystów od zagrożonych ich przeludnieniem punktów z innych części Wyspy. Nie oznacza to jednak, że mamy udać się do stolicy tylko po to, żeby oglądać w niej namiastki atrakcji turystycznych z całej Wyspy. Reykjavik i tak dla wielu podróżnych jest bazą wypadową dla wycieczek w różne zakątki Islandii, a przynajmniej da się ze stolicy zrealizować jednodniowe wypady po Golden Circle, na półwysep Snæfellsnes czy nawet do Viku i z powrotem. Ci, którzy okrążają Wyspę Jedynką, prędzej czy później zatrzymują się w Reykjaviku. Tutaj można zrobić większe zakupy, wynająć lepsze samochody, znaleźć nieco tańsze bazy noclegowe.

Cały mój wywód kończy się gorzkim stwierdzeniem, że Reykjavik to tylko wydmuszka i nikt z turystów by się tam nie zatrzymał, gdyby nie musiał. Nic bardziej mylnego! Abstrahując od tego, co dyktują nam przewodniki, ciągnie nas do Reykjaviku, bo stolica stanowi klucz do zrozumienia islandzkiego społeczeństwa. Są tu przecież muzea i inne instytucje, dzięki którym możemy poznawać kulturę, nie mniej przecież kuszącą islandofilów od islandzkiej przyrody. I choć wiele z podanych tu przeze mnie informacji potwierdza fakt, że Reykjavik staje się powoli taką “Islandią w pigułce”, dedykowaną turystom dysponującym mniejszą ilością czasu na objazd Wyspy, punkt wyjścia – czyli ściana maskonurów jako “ścianka” do fotek” – był z zamierzenia prowokacją. Jak głosi bowiem wspominany na początku tego posta artykuł, instalacja ma być częścią wystawy poświęconej roli wody w islandzkim ekosystemie. Co jednak turyści zrobią z tą “ścianką”, przekonamy się dopiero po 1 grudnia, czyli kiedy wystawa zostanie oficjalnie otwarta.

Dobry wieczór islandzki!

Rano nie poszłam na islandzki, bo koniecznie musiałam przeczytać teksty na inne zajęcia (a było tam też trochę o Islandii), poza tym te pierwsze, wprowadzające wykłady znam już niemal na pamięć, bo chodziłam do Przemka na islandzki przynajmniej przez trzy lata (a raczej trzy razy robiłam podchody do zaliczenia tego przedmiotu wcześniej, ale nigdy mi się nie udawało mi się go dopisać do programu danego roku zajęć, więc po pierwszych tygodniach kursu po prostu przestawałam na niego chodzić). Teraz, kiedy oficjalnie już w moim planie widnieje język staroislandzki, traktuję pierwsze spotkania jako przypominajki, ale też – z całą sympatią i szacunkiem do prowadzącego – nie mam ochoty słuchać po raz kolejny soft wersji historii osadnictwa na Islandii w pigułce, bo znam to wszystko już niemal na pamięć…

Wieczorem miałam się spotkać za to z Eweliną, którą znam od miesięcy z Instagrama. Ewelina miała dzisiaj zaczynać swój kurs islandzki w ramach zajęć w szkole językowej na mojej uczelni, jednak dziś rano dostała maila, że kurs się nie odbędzie. Napiszę później innego posta o uczeniu się islandzkiego w Warszawie, ale to co wydarzyło się na mojej uczelni z tym kursem islandzkiego podchodzi już chyba pod skandal. Na razie bez szczegółów, zdradzę tylko, że nawet mnie pytano o przeprowadzenie takiego kursu z islandzkiego. A ja – jak Przemek potwierdzi – nie mam żadnych kwalifikacji do uczenia tego języka, bo nawet liczebników nie potrafię ogarnąć. Serio, po latach prób z islandzkim umiem tylko podstawowe zwroty w stylu Komdu sæll!

No więc komdu sæl, Ewelina, witaj w klubie! Na pocieszenie idziemy na koncert Ragnara Ólafssona do tajemniczego miejsca na Żoliborzu o nazwie La Boheme. O samym Ragnarze wiem tyle, że jest jednym z tych islandzkich chłopców z gitarą, którzy od kilku lat importowani są hurtowo przez Borówkę Music do Polski i promują muzykę islandzką nad Wisłą. Piszę to ze złośliwością, bo z tymi islandzkimi koncertami jest trochę jak z islandzkim kinem albo kolejnym slajdowiskiem z widoczkami z Islandii. Wiemy, czego się spodziewać, wiemy, że fajerwerków nie będzie, ale i tak idziemy, bo lubimy rytuały. Ja już co prawda na slajdowiska nie chodzę, bo po prostu nie mogę tego więcej wytrzymać, ale filmy islandzkie traktuję jak Cheeseburgera za granicą – wiem, że zawsze będzie smakował tak samo i mogę mieć gwarancję satysfakcji, ale nie jem ich za często, bo po prostu źle się potem czuję. Wydawać by się bowiem mogło, że to co dociera do polskich kin i na polskie sceny muzyczne to taka islandzka pocztówka z Bónusa. Otrzymujemy to, co dla Islandii najbardziej charakterystyczne, w dodatku w całkiem niezłej cenie.

Ragnar to na pewno nie Jónsi, ani nawet nie mój ulubiony Júníus Meyvant (choć też ma długie rudoblond włosy i jakąś tam brodę, jak chyba 80% islandzkich postwikingów). Nie spodziewałam się więc muzycznych fajerwerków, a nawet pierwsza część koncertu po prostu mnie nudziła. Chłopiec z gitarą śpiewa wysokim głosikiem o tym, jak sobie radzi z rozstaniem (o tym jest cała jego solowa płyta) albo o tym, jak radzi sobie z radzeniem z rozstaniem (bo nowa płyta, choć tworzona jakieś trzy lata po rozstaniu, nadal powraca do tych doświadczeń). I nie chcę tutaj w żaden sposób kpić sobie z uczuciowego życia naszego bohatera (a tak prywatnie to radziłabym mu się przyjrzeć moim pięknym rodaczkom w trakcie właśnie rozpoczynającego się tournée po Polsce), ale takich piosenek mamy już na pęczki i nawet sprawnie prowadzona konferansjerka w wykonaniu samego piosenkarza, w której wielokrotnie przypominał nam, że najlepsze dzieła powstają w bólu, niekoniecznie mnie przekonywała.

Ale trzeba przyznać Ragnarowi dwie rzeczy: jest świetnym gawędziarzem i o wiele chętniej słucha się go, kiedy zapowiada swoje piosenki, niż kiedy je śpiewa. Choć właściwie drugą zaletą islandzkiego piosenkarza jest jego głos, z którym może wiele zrobić i którego zdecydowanie nie wykorzystuje śpiewając swoje popowe ballady. Publiczność mogła się o tym przekonać podczas dwóch utworów z innych gatunków w repertuarze Ólafssona: bluesa i country. Tutaj mocny, ukraszony chrypką głos i bardziej energiczne szarpanie strun pobudziło widownię, a nawet skłoniło do interakcji w postaci klaskania czy śpiewania refrenów. Ragnar sprawdził się więc jako wodzirej własnego koncertu, tym bardziej, że większości publiczności jego muzyka była nieznana, a na kolejne tytuły piosenek żywo reagowała tylko jedna wierna fanka, nota bene siedząca z nim razem na scenie.

Wniosek jest taki, że Ragnar to fajny chłopak i musi jak najszybciej nagrać nową płytę, na której podobno ma się znaleźć sporo “amerykańskich” piosenek, w końcu piosenki pisał podczas spływu łodzią po Missisipi. Ragnar to też taki piosenkarz w typie “chłopaka z sąsiedztwa”, bo żartować potrafi, zaangażować do śpiewania szkolnego “lalala” też, poprzedza kolejne piosenki łykiem czerwonego wina i z autentycznym sobie wdziękiem sam zachęca nas do oklasków i bisów, żeby mógł przedłużyć koncert, bo jak sam twierdził, to miejsce przypomina mu własny salon i czuje się jak w domu.

Tak, zgodzę się z Ragnarem, że La Boheme to miejsce naprawdę wyjątkowe. Niby garaż, niby pracownia malarska, a w istocie coś w rodzaju salonu z kanapą i stołem, a wszędzie stoi dużo bibelotów, w które powtykane są pawie pióra. Właściciele tego miejsca są równie gościnni, co rodzinni – przy wejściu przedstawiają się, przyjmują zamówienia na wino, proponują herbatę z dolewką. A przede wszystkim mają zapchany kalendarz i wśród zaplanowanych występów znaleźć można sporo nazwisk islandzkich. Już za tydzień będzie u nich grała Halla Nordfjörd, o której też niewiele wiem, ale być może atmosfera miejsca sprawi, że wieczór spędzę tak miło, jak dzisiaj.

IMG_20181009_215419.jpg

Po zrobieniu sobie zdjęcia z artystą okazało się, że wcale nie przyszłam na koncert jako osoba prywatna. Po raz pierwszy w życiu bowiem zdarzyło mi się, że zupełnie anonimowa osoba rozpoznała mnie jako Utulę Thule i powiedziała, że śledzi moje dokonania w mediach społecznościowych (!!!).  Wyszło więc na to, że nie tylko Ragnar ma swoich zagorzałych fanów w dość nietypowych miejscach, ale nawet ja mogę napotkać się na ludzi, którzy czytają moje wypociny, a wcale nie są moimi znajomymi. Miło! Dziękuję Ci bardzo, Kamilo!

O sztuce islandzkiej

(To jest post przeklejony z mojego pierwszego bloga – Notes Małego Historyka Sztuki – stąd pozostawiam oryginalną pisownię małą literą)

islandia – niewielka wyspa znajdująca się hen hen na skraju europy, niepozorna – to państwo już ze względu na uwarunkowania geograficzne skazane jest na swego rodzaju izolację. z jednej strony wytworzyła sztukę niezależną, jest ona jednak bardzo młoda, bo do XIX wieku sztuki nie było tam praktycznie w ogóle – jedyna działalność artystyczna ograniczała się do zdobnictwa i przedmiotów codziennego użytku, wytwarzanych według średniowiecznej tradycji i wzorów przywiezionych na wyspę przez wikingów, a ugruntowanych przez rządy duńskich lub norweskich władców na wyspie. narodziny “narodowej” sztuki islandii wiążą się z romantycznym duchem rodzącym potrzebę budowania tożsamości i odrębności mieszkańców wyspy, która płynęła z haseł jón sigurðssona walczącego o niepodległość islandii. lecz paradoksalnie niezależna sztuka islandzka nie powstałaby bez wyjazdów artystów islandzkich poza wyspę; w pierwszych dekadach było to podyktowane przede wszystkim brakiem odpowiednik instytucji zapewniających wykształcenie artystyczne, zatem wyjeżdżano na akademie w kopenhadze, amsterdamie, sztokholmie. trzeba też pamiętać, że pomimo pewnej odległości wyspy od kontynentalnej europy docierały na nią wszystkie ważniejsze nurty i tendencje, jeśli nie wraz z powracającymi absolwentami zagranicznych akademii, to z sprowadzanymi przez kolekcjonerów dziełami. największą ironią może być fakt, że założona w 1884 roku listasafns íslands (galeria narodowa), składała się pierwotnie z dzieł duńskich, bo islandzkich po prostu nie było.

dopiero w roku 1902 kolekcja powiększyła się o islandzkie dzieła, a co ciekawe była to rzeźba. jej autorem jest einar jónsson, pierwszy rzeźbiarz islandzki. wykształcony na akademii sztuk pięknych w kopenhadze, tam zaprezentował swoje pierwsze dzieła, a potem przeniósł się na islandię. jego prace wzorowane są na rodzimej sztuce ludowej, bo tak naprawdę tylko ona mogła stanowić inspirację dla niemającego poprzedników artysty. dla historii sztuki islandzkiej była to postać przełomowa, jednak na tle dokonań innych artystów europejskich nie wyróżniała się niczym specjalnym. prace rzeźbiarskie jónssona, sceny wielofiguralne jak i pomniki, które dzisiaj dumnie zdobią reprezentatywne części reykjaviku, są tak naprawdę pokłosiem północnego modernizmu i echem jugendstilu. jónsson podejmuje różne tematy, od alegorii przez przedstawienia epitafijne po sceny mitologiczne, co ważne często wykorzystuje motywy rodzimej mitologii (thor siłujący się z wiekiem), ale nie brakuje jednak obowiązkowej mitologii greckiej (narodziny psyche).

Einar Jónnson, Los, 1900-1927

na pierwsze obrazy, które wzbogaciły zbiory galerii narodowej, trzeba było czekać do 1911 roku, a w cztery lata później kolekcja urosła do pięciu płócien pędzla trzech islandzkich artystów. thórarinn thorláksson, autor pierwszego obrazu w kolekcji, zapisał się w historii także jako twórca islandzkiego pejzażu; otwarta przez niego w roku 1900 wystawa widoków islandzkiej natury w plenerze – na tle uwiecznionego na płótnach krajobrazu była ważna z dwóch powodów. po pierwsze dała początek trwającemu do dzisiaj w sztuce islandzkiej ważnemu gatunkowi potwierdzającymi przywiązanie mieszkańców wyspy do jej niepowtarzalnej przyrody, a także miejsce wystawy – dolina thingvellir, gdzie zbierał się od czasów wikingów parlament, miało podkreślać niezależność islandczyków na tle artystycznym. głównym bohaterem tych pejzaży były wulkany, “narodowy symbol przebudzenia”, ale nie brakuje też innych typowo islandzkich elementów: lodowców, górskich jezior, nietkniętej, dzikiej przyrody pozbawionej drzew i islandzkich koni skubiących trawkę. z uwagi na fakt, że pejzaże zdominowały sztukę islandzką przełomu XIX i XX wieku, trudno mówić o charakterystycznych cechach twórczości thorlákssona. można jednak zauważyć w nich ciężką gamę barwną i friedrichowskie poczucie niepokoju, ciemne niebo wisi niepewnie nad ziemią, na obrazie pojawiają się pojedyncze osoby – przyroda jest niedostępna, osamotniona.

Thórarinn Thorláksson, Letni wieczór w Reykjaviku, 1904

drugim ważnym pejzażystą jest ásgrimur jónsson, autor inspirujący się techniką impresjonistyczną, wykorzystujący o szerszą skalę barw niż jego poprzednik, ale też lubujący się w różnych aspektach przedstawiania refleksów świetlnych. jego dzieła są bardziej fantastyczne i odrealnione, ukazujące baśniowe oblicze islandii jako krainy onirycznej, siedziby elfów i trolli. trzeba jednak przyznać, że impresjonizm nie przyjął się na wyspie, ponieważ o wiele bardziej odpowiadał surowemu klimatowi, długim nocom i dzikiej naturze ekspresjonizm, który zresztą miał ogromną popularność w wielu krajach skandynawskich. narodziny ekspresjonizmu islandzkiego przypadają mniej więcej na lata 30. XX wieku za sprawą jóna thorleifssona. artysta ten w swoich pracach przekazuje pewne napięcie, chociażby poprzez kreślenie niedostępnych, wręcz niebezpiecznych gór i używanie głębokich, niespokojnych barw. warto zaznaczyć, że na szersze przyjęcie ekspresjonizmu na islandii miały także wpływ niepokoje związane z przedwojennym kryzysem ekonomicznym i ciągłą zależnością od danii (mimo unii personalnej z 1918 roku islandia de facto pozostawała pod jej kontrolą), które ostatecznie pogrzebały romantyczne wzorce i skłoniły artystów do poszukiwania innego sposobu przedstawiania rzeczywistości.

Jón Thorleifsson, Góra Baule, 1930

widoczne jest także bardzo częste inspirowanie się postimpresjonizmem. malarzem prezentującym takie podejście do pejzażu, ale pozostającym pod silnym wrażeniem uroków islandzkiego krajobrazu jest jón stefánsson. początkowo nie wiążący swojej przyszłości z malarstwem, rozpoczął studia inżynierskie w kopenhadze marząc o tym, by budować mosty. do sztuk pięknych przekonała go matka, która twierdziła, że do jego zawodu przydadzą mu się lekcje rysunku. godziny spędzone w muzealnych galeriach i kopiowanie obrazów wzbudziły w nim zamiłowanie do malarstwa i zaprowadziły na studia plastyczne w kopenhadze, a potem paryżu, a po licznych przeprowadzać wrócił na stałe do domu. podczas długiego pobytu we francji przyjaźnił się z henri mattisem, jednak nie przejął jego poglądu na sztukę. inspirował się przede wszystkim twórczością paula cezanne’a; pod jego wpływem zaczął upraszczać i załamywać krawędzie, patrzył na pejzaż przez pryzmat “stożka, walca i kuli”. nie można jednak nazwać sztuki stefánssona ślepym naśladowaniem francuskiego mistrza; zwiastujące kubizm uproszczenie wydawało się idealne do ukazania skał i surowości islandzkiego krajobrazu, tak jak stosowana przez cezanne’a kolorystyka.

Jón Stefánsson, Eiríksjökull, 1920

najsłynniejszym jednak malarzem tego okresu pozostaje jóhannes kjarval, szczególnie zasłużony dla kultury islandzkiej, czego dowodem może być jego podobizna na 2000-koronowym banknocie. na okres studiów wyjechał z kraju i długo podróżował po europie, szczególnie krajach skandynawskich, ale był także we włoszech. po powrocie oddał się całkowicie uwiecznianiu przyrody swojego kraju; na przestrzeni swej 60-letniej twórczości wielokrotnie zmieniał stylistykę. jego pierwsze dzieła, z których dwa znalazły się w kolekcji galerii narodowej na początku XX wieku, prezentowały tajemnicze, baśniowe miejsca, nie otwartą przestrzeń, ale np. samotne drzewa w lesie. przechodził okres fascynacji fowizmem, malował obrazy zahaczające o malarstwo metafizyczne, a nawet abstrakcję. jego późniejsze dzieła nie przypominają już w niczym tradycyjnych pejzaży; znając bowiem ekspresjonizm i kubizm, mieszał techniki i style tworząc oryginalne kompozycje w stonowanych barwach. być może postać tego długo czynnego artystycznie malarza ilustruje cały zespół przemian sztuki islandzkiej w ogóle, z uwzględnieniem podejmowanej tematyki i różnych pomysłów na formę. z pewnością na tle poprzedników, sztuka krajvala, szczególnie ta z lat 60. i 70. odbiega od tradycyjnego pejzażu i pełna jest magii i obrazów z wyobraźni, co wydawać się może najbardziej “islandzkie”.

Jóhannes Kjarval, Kiddi i ja (isl. Kiddi og jeg), 1950
Jóhannes Kjarval, Bleikdalsa, 1967
Jóhannes Kjarval, Ziemia i powietrze, 1965

zainteresowanie kjarvala abstrakcjonizmem nie było jednak bezprecedensowe, bowiem od lat 50. nurt ten panował na wyspie i szybko stała się kierunkiem wiodącym. jednym z ważniejszych przedstawicieli islandzkiego abstrakcjonizmu jest karl kvaran, który tworzył głównie w abstrakcjonizmie geometrycznym. jest to już przedstawiciel młodszego pokolenia, które jako pierwsze może studiować na rodzimej akademii sztuk pięknych – bowiem zostaje ona założona w reykjaviku po II wojnie światowej. prace kvarana to surowe kompozycje z zastosowaniem silnego kontrastu między małymi płaszczyznami utrzymanymi w kolorystyce ciepłej a wyraźnymi konturami i zimnym, intensywnym tłem. drugim ważnym artystą tego okresu jest svavar gudnason, tworzący głównie w danii. w roku 1945 przyjechał do ojczyzny wraz z wystawą, która pokazała islandzkiej publiczności sztukę abstrakcjonizmu po raz pierwszy. na jego twórczość duży wpływ miała przynależność do międzynarodowej grupy CoBrA, działającego w latach 1948 – 1951 zrzeszenia członków belgijskiej grupy surrealistów rewolucyjnych, duńskiej grupy eksperymentalnej oraz holenderskiej grupy eksperymentalnej. nazwa grupy jest akronimem utworzonym z pierwszych liter miast: kopenhaga, bruksela i amsterdam. obrazy gudnasona łączą w sobie chłód matematycznej kompozycji i ciepłą kolorystykę dającą niemal liryczny, dramatyczny efekt. na islandii gudnason uznawany jest za jednego z ważniejszych artystów, bowiem jego pierwsza abstrakcyjna wystawa na wyspie – mimo że początkowo niezrozumiała przez publiczność i przyjęta sceptycznie – stała się kamieniem milowym dla charakteru islandzkiej historii sztuki.

Svavar Gudnason, Kompozycja

ważną przedstawicielką islandzkiego abstrakcjonizmu jest także guðmunda andrésdóttir, jedna z pierwszych kobiety-artystek na islandii. pracowała w aptece, spędzając wolny czas na malowaniu, do czasu spotkania się z abstrakcją na wystawie svavara gudnasona. zainspirowawszy się kolorami i formą jego płócien, wyjechała na studia do szwecji, a potem do poryża. twórczość guðmundy andrésdóttir przez całą ponad 40-letnią karierę pozostają utrzymane w tym samym stylu. jej malarstwo przedstawia głównie formy geometryczne, takie jak kwadraty i trójkąty wyraźnie zaznaczone na płótnie. część jej obrazów przypomina kryształy albo mozaiki, późniejsze dzieła wiążą się bardziej ze sztuką organiczną. kanciaste formy ustępują bujnym liniom i kołom, bardziej liryczne, spokojne, przypominające komórki jajowe lub inne elementy związane z kobiecością. jako kobieta wierna temu samemu stylowi przez cały okres malarskiej działalności i posiadająca na swoim koncie co najmniej pięć autorskich wystaw i udział w niezliczonych wystawach na wyspie oraz poza nią, pozostaje ona ważną artystką niezależną, której można zawdzięczać przekonanie islandzkiej publiczności do abstrakcjonizmu.

Guðmunda Andrésdóttir, Haustsól, 1973

jednak pierwszym artystą z islandii, którego prace zyskały aprobatę za granicą i wystawiane są w wielu najważniejszych galeriach sztuki współczesnej jest erró (do 1967 roku ferró), czyli guðmundur guðmundsson. jego twórczość można śmiało zaliczyć do pop-artu, a na pewno do sztuki komercyjnej. po raz pierwszy styczności ze sztuką doświadczył jako 10-letni chłopiec podczas przeglądania katalogu muzeum sztuki współczesnej w nowym jorku. po odbyciu studiów w reykjaviku, oslo i paryżu zaczął tworzyć prace, które otwarcie kpiły z klasycznych wzorów i sztandarowych przykładów tzw. wielkiej sztuki. wiele podróżował, jednak przez całe swoje życie wielokrotnie powracał do ojczyzny. z każdą kolejną wystawą jego twórczość nabierała coraz więcej sarkazmu, czego narzędziem były popularne motywy i symbole pop-kultury (np. postaci z komiksów, kreskówek czy osób publicznych). widoczne jest to w przerabianiu uznanych obrazów albo dodawaniem do nich elementów absurdalnych. taka „zniewaga religii sztuki” ukazana jest w jego serii „agresje” (1978-68), a szczególnie w obrazie drugi krzyk z 1967 roku, gdzie jawnie wykorzystuje obraz muncha i „ulepsza” go samolotem na pierwszym tle, tak jakby w celu przekornego zasygnalizowania norweskiemu malarzowi, że warto przedstawić przyczynę niepokoju głównego bohatera obrazu. do pozostałych dzieł wyśmianych przez malarza należą chociażby „portret arnolfinich” jana van eycka, gdzie w wersji islandzkiego artysty młodej parze – klarabelli i horacemu (postaciom z kreskówek) przyśpiewuje dziewczynka z mikrofonem do karaoke (lovesong, 2008) albo „dziewczyna z perłą” vermerra uzupełniona uśmiechniętą lalką i kolorowymi ptakami (vermeer, 2005). tematyka prac erró zahacza również o motywy polityczne (postać adolfa hitlera, saddama husseina czy mao zedonga) i pornograficzne (liczne przedstawienia nagich kobiet w wulgarnych pozach). jako artysta współczesny, wprowadził do sztuki islandzkiej happeningi i organizował pierwsze w islandii performensy już w latach 60. XX wieku. jest to pierwszy pełnowymiarowy artysta współczesny na wyspie i jeden z niewielu tak chętnie czerpiących z pop-kultury, która długo była przecież islandii obca.

Erró, Drugi krzyk, 1967
Erró, Lovesong, 2008

co z tą niezależnością? islandia bardzo stara się zapobiec skutkom globalizacji, powołała na przykład specjalną komisję, która wymyśla rodzime odpowiedniki na sprzęty czy zjawiska, które w pozostałych językach funkcjonują pod oryginalnymi, zapożyczanymi, nazwami. odizolowana i długo oddalona od reszty europy pod względem cywilizacyjnym i politycznym, do dzisiaj pozostająca “nietypowym” państwem europejskim (np. nie ma własnej armii), nie jest jednak krajem artystycznie zależnym. owszem, islandczycy jako naród bardzo utalentowany i ceniący kulturę, dorobił się własnej akademii sztuk pięknych, choć wielu studentów/ artystów nadal wybiera wyjazd za granicę, bo jednak poza islandią kształtują się główne nurty i tendencje. początkowo sztuka islandzka była bardzo narodowa, jej głównym tematem był pejzaż, jednak malowany na sposób obcy: ekspresjonistyczny, postimpresjonistyczny. abstrakcja, która także przywędrowała zza morza dawała co prawda okazję do odmiennego ukazania wyspiarskiej odmienności, jednak potrzeba było wielu lat, aby kierunek ten przyjął się na wyspie, gdzie przez długi czas panowały skostniałe, akademickie zasady przedstawiania krajobrazu. wydaje się, że związek z przeszłością pękł dopiero po II wojnie światowej, a długo trzymana w ryzach potrzeba zrobienia czegoś naprawdę innego przejawiła się w twórczości erró, który jednak tak naprawdę pozostaje artystą pop-art i do dzisiaj tworzy w nurcie zakończonej już w latach 70. sztuki popularnej. wydawać by się zatem mogło, że islandia przyjmowała wszystko, co jej się podobało i każdy kierunek przerabiała na swój własny sposób.

(Tekst ten został również opublikowany w zmienionej formie w tomie Islandia. Etos amatora)

Pocztówki z Islandii

davdav

Niedawno miałam okazję uczestniczyć w bardzo osobistym wydarzeniu islandzkim. Moja dobra znajoma, Julia Kłosińska zaprosiła mnie bowiem na wernisaż swoich pocztówek, które wykonała podczas wakacyjnego pobytu na Islandii. Impreza miała miejsce w kameralnej kawiarni Temperatura na praskim Gocławku.

Niewielka przestrzeń lokalu została całkowicie zawładnięta przez pocztówki-kolaże. Na pajęczynie z włóczek w islandzkich barwach wisiały nad naszymi głowami najrozmaitsze kompozycje. Julia wykorzystała stare pocztówki, które kupowała – jak sama twierdzi, niemal maniakalnie – w jednym z antykwariatów przy Laugavegur. Na jej pracach widzimy interesujące zestawienia islandzkich żywiołów z anonimowymi mieszkańcami Wyspy z lat 60., 70. i 80. Tym turystycznym must sees artystka nadała bardzo indywidualny, wręcz osobisty charakter.

davdavNajczęściej bowiem na jej kolażach pojawiają się kobiety i dzieci. Mamy więc Błękitną Lagunę naklejoną na zdjęcie islandzkich chłopów kopiących buraki. Mamy widoczek z czarnych plaż i zagadkowe postaci dzieci na szczudłach. Mamy też łyżwiarzy-akrobatów na zamarzniętym Tjörninie. Jest też Björk, która – zamiast do mikrofonu – wrzeszczy w obiektyw aparatu skierowany w jeden z najbardziej rozpoznawalnych krajobrazów islandzkich.

IMG_20180911_174706.jpg

“Na Islandii dowiedziałam się wiele o tym, co to znaczy być kobietą”, wyjaśniała Julia podczas swojej wernisażowej przemowy.  Pojechała na Wyspę, żeby w okresie wakacyjnym zarobić trochę pieniędzy na nowy rok akademicki i pracę nad dyplomem. Przyjechała z koleżanką trochę w ciemno, wynajęły niemal pierwsze lepsze mieszkanie, u Polaka. Dość szybko okazało się, że właściciel pobiera za pokój opłaty nie tylko pieniężne, co miało być “normą” według innych poznanych na Wyspie Polaków. Julia skarżyła się także na instrumentalne potraktowanie jej podczas wykonywanych w Reykjaviku robót, np. malując ściany nie raz spotykała się z uwagami dotyczącymi jej ciała.

O tym zdają się mówić jej prace. Dużo w nich emocji, skrajności, paradoksów, bo wymarzony wyjazd na piękną Wyspę okazał się niemal koszmarem. Pobyt planowany na kilka miesięcy skrócił się do niemal dwóch, ale artystka twierdzi, że sporo nauczyła się o życiu, jak i o sobie samej. “Islandia to dla mnie kraj wybuchów”, powiedziała. I faktycznie, w jej pracach często pojawiają się wybuchy – wulkanów, gejzerów. Otwierająca wystawę praca to właśnie trzy kolumny wybuchów opatrzone przypadkowymi nazwami w języku islandzkim, niezrozumiałym dla autorki, a więc potraktowanym jako znak, element wizualny, niż wiadomość niosąca jakąś wartość.

davdav

Wernisaż był pierwszym i zarazem ostatnim dniem wystawy, bowiem według założenia artystki goście mogli wybrać sobie jedną z pocztówek. Julia zaadresowała je potem do każdego z nas i wysłała, lub wręczyła osobiście, kartkę z pozdrowieniami. Dzięki temu każdy mógł stać się częścią tego doświadczenia i otrzymać pamiątkę z dawnej Islandii widzianej oczyma współczesnego przybysza.

Julia Kłosińska na tle swoich prac
Julia Kłosińska na tle swoich prac, Kawiarnia Temperatura, 11.09.2018

Dzieje Midvinterblot Carla Larssona

Dzieje Midvinterblot Carla Larssona jako przykład szwedzkiego stosunku do tradycji i nowoczesności (w języku polskim)

Abstrakt:

A Swedish painter of the turn of the 19th and 20th century, Carl Larsson is well-known nowadays because of charming watercolours depicting his family living in the summerhouse Lilla Hyttnäs in Sundborn. However, his greatest achievement, according to Larsson himself, was a project for the staircase of the Nationalmuseum in Stockholm – Midvinterblot. Th is painting was meant not only to crown his oeuvre, but also to show the nationalistic views of the artist. Th e oil project on canvas 640 cm high and 1360 cm long was rejected due to the nudity of the object of the titular sacrifi ce – a legendary king of Sweden, Domalde, who died to save his people. Th e composition itself started a big discussion on historical painting in Sweden and on how to represent history in art in general. While the artwork of Larsson was harshly criticised at that time, a few decades aft er it was considered to be hung at its original place eventually. Th rough analysis and interpretation of the artwork, I will try to point out its role in the Swedish culture. Th e debate on appropriateness of the composition and its original subject matter proves that tradition, regarded as references to Scandinavian history, and modernity were both under consideration in the art of the turn of the centuries and that the idea of “the national painter” in Sweden was clearly defi ned by its society.

Cały tekst dostępny: EmilianaKonopkaMidvinterblot

Dostępne on-line: https://www.researchgate.net/publication/323129561_Dzieje_Midvinterblot_Carla_Larssona_jako_przyklad_szwedzkiego_stosunku_do_tradycji_i_nowoczesnosci/stats

Pejzaż – narodowy gatunek malarski Islandii

Abstrakt:

Islandia, kraj o wysoko rozwiniętej kulturze i wyobraźni, posiada paradoksalnie bardzo krótką tradycję malarską. Początki islandzkiej historii sztuki sięgają przełomu XIX i XX wieku, a za oficjalną datę narodzin prawdziwie islandzkiego malarstwa uznaje się rok 1900, kiedy po raz pierwszy zorganizowano wystawę prac lokalnego artysty w jego ojczyźnie. Þórarinn Benedikt Þorláksson zaprezentował wówczas zbiór pejzaży ukazujących islandzki interior oraz miejsca ważne dla historii Islandczyków. Pejzaż stał się wówczas ulubionym gatunkiem malarskim artystów, którzy poszli w ślady Þorlákssona. Jón Stefánsson, Ásgrímur Jónsson czy Jóhannes S. Kjarval, po studiach wyższych w Kopenhadze, wracali na wyspę, aby utrwalać piękno ojczystego krajobrazu.
Pejzaż odegrał ważną rolę w kształtowaniu „sztuki narodowej” Islandii. Choć wynikał z doświadczeń XIX-wiecznego romantyzmu niemieckiego oraz skandynawskiego nacjonalizmu przełomu wieków, unikalny krajobraz wyspy z nierzadko ukrytymi w nim postaciami z folkloru islandzkiego pozwolił na podkreślenie odrębności Islandczyków, co było szczególnie ważne w momencie politycznego usamodzielniania się od Duńczyków. Popularność pejzażu jako gatunku malarskiego również w sztuce II połowy XX wieku pokazuje jednak, że przyroda Islandii – wykorzystywana w przemyśle turystycznym czy wyspiarskiej kinematografii, wciąż pozostaje fundamentalnym składnikiem budowania islandzkiej tożsamości.

26731636_10213165866799515_680152857730944192_nPublikacja w: Roman Chymkowski, Emiliana Konopka (red.), Antologia naukowa. Islandia. Język, Naród, Natura, wydanie I, Warszawa 2017.

Dostęp do publikacji: Emiliana Konopka Pejzaz

Dostęp on-line: https://www.researchgate.net/publication/323557730_Pejzaz_-_narodowy_gatunek_malarski_Islandii

Dzień Islandzki 2018

W sobotę 30 czerwca odbył się 6. już organizowany przez nas Dzień Islandzki. Dzięki współpracy z Kinem Elektronik mogliśmy poszerzyć tegoroczną listę atrakcji o pokaz trzech filmów islandzkich, a także mieliśmy wspaniałe warunki na przeprowadzenie warsztatów i spotkań.

Harmonogram wydarzeń przygotowanych przez SKI:

Warsztaty
16:00 Warsztaty językowe: czytanie manuskryptów islandzkich z Hannah R F Hethmon (Uniwersytet w Reykjaviku) (WARSZTATY W JĘZYKU ANGIELSKIM).
16:30 Hnefatafl – szachy wikingów. Warsztaty przygotowane przez Studencki Klub Międzyepokowych Badań Historycznych

IMG_20180630_170023.jpg

We foyer kina można było również wziąć udział w konkursie z nagrodami, a także zakupić czasopisma Zupełnie Inny Świat oraz naszą najnowszą publikację „Islandia: Język. Naród. Natura”.

dav

dav

Spotkania w sali kinowej
18:00 Prezentacja firmy Islandia.org.pl i degustacja Skyru oraz ekipy Zupełnie Innego Świata
18:20 Projekcja dokumentu “ISOLAND: Islandzkie historie polskich emigrantów” reż. Kuba Witek. Po filmie spotkanie z reżyserem.
19:30 Spotkanie z Wojciechem Żołądkowicz z Projekt EDDA

sdrdav

Dziękujemy wszystkim gościom, którzy wzięli udział w Dniu Islandzkim! Do zobaczenia za rok!

dzienislandzki1.jpg

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Nordic Talking

14 kwietnia w gdańskiej Sztuce Wyboru miała miejsce pierwsza edycja Nordic Talking, imprezy jednoczącej blogerów i internetowych influencerów interesujących się Skandynawią. Organizatorki przedsięwzięcia – Magdalena Łącka-Wojciechowska z Moods of Scandinavia oraz Magdalena Szczepańska i Ewelina Małkowska ze szkoły języka norweskiego Trolltunga – zaprosiły do udziału Emilianę Konopkę, autorkę fanpage Utulę Thule, dzięki czemu również i Studencki Klub Islandzki był reprezentowany na spotkaniu.

Bez nazwy

Podczas całodniowego spotkania o Islandii mogliśmy posłuchać aż trzy razy: najpierw w krótkim wykładzie Agnieszki Świątek-Brzezińskiej, która opowiadała o runach, potem w prezentacji Doroty Sosińskiej, która opowiadała o muzyce islandzkiej, prezentując mniej znane zespoły i artystów z Wyspy, a na koniec podczas panelu dyskusyjnego poświęconego życiu na emigracji w krajach skandynawskich – o Islandii wypowiadał się Piotr Mikołajczak, znany jako współautor książki Szepty kamieni oraz bloga IcestoryA podczas przerw można było kupić książki o Islandii oraz islandzki numer Zupełnie Innego Świata, w którym także maczaliśmy palce.

autorka zdjęć: Katrina Lukina

Nordic Talking był jednak przede wszystkim świetną okazją do poznania znanych nam od lat osób, których nigdy jednak nie widzieliśmy na oczy. Marcin Kozicki ze Stacji Islandia, dla której wielu Członków SKI pisze teksty, Martyna Zastrożna z fanpage W międzyczasie na Islandii, wspomniany już Piotr Mikołajczak z Icestory czy Marta i Adam Biernat z Bite of Iceland, Kuba Witek, który ostatnio nakręcił film o Polakach na Islandii, a także Jacek Godek, tłumacz literatury islandzkiej. Nie zabrakło też doktora Przemysława Czarneckiego z Poznania, którego akurat znamy bardzo dobrze, uczył nas w końcu islandzkiego 🙂

Studencki Klub Islandzki UWs foto.Na zdjęciu od lewej znane postacie, lecz być może mniej znane twarze: Piotr Mikołajczak (IceStory), Marcin Kozicki (Stacja Islandia), Emiliana Konopka (Utulę Thule), Jacek Godek, Kuba Witek, Martyna Zastrożna (W międzyczasie na Islandii).

Wielu entuzjastów Skandynawii miało też okazję nabyć u nas naszą najnowszą antologię, czym później chwalili się w swoich relacjach z powrotów do domu. Bardzo nam miło!

Bez nazwy1

PS: Pozostałych uczestników pierwszej edycji Nordic Talking i krótką relację z przebiegu wydarzenia możecie zobaczyć w filmiku przygotowanym przez Aldonę Hartwińską z Pofikasz? O Szwecji po polsku.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.