Kolejne spotkanie z cyklu (tradycyjnie w grochowskiej Kici Koci) poświęcone było wrażeniom Emiliany Konopki, prezeski SKI, z jej całkiem spontanicznego pierwszego wyjazdu na wyspę. Emiliana zabrała ze sobą jako bagaż tylko mały plecak i pluszowego maskonura, na wypadek gdyby nie udało się zobaczyć tego prawdziwego 😉
Wnikliwe miesięczne przygotowania były w zasadzie zbędne, bo Emiliana interesuje się Islandią nie od dzisiaj 😉 Jakiś czas temu ukazał się nawet cykl jej artykułów “Zapiski z podróży nieodbytej”, opisujący krok po kroku – ale bynajmniej nie z autopsji – podróż po atrakcjach Islandii. Relacja ta zawierała pewne (choćby geograficzne) błędy i informacje, które Emiliana miała wreszcie okazję zweryfikować.
Jak przyznała, cała wyprawa stała pod znakiem szczęśliwych splotów okoliczności. Na miejscu było wielu dobrych ludzi, którzy użyczyli miejsce do spania za darmo, zaoferowali transport, a nawet poczęstowali piwem. Pozostało tylko zmierzyć oczekiwania z rzeczywistością. Jak opisuje Emiliana, można to porównać do znajomości z internetu sprawdzonej w realu: czy Islandia poznana dawno temu wciąż istnieje, czy napływ turystów jej nie zniszczył?
Wyruszyła więc na zwiedzanie. Kwiecień to co prawda jeszcze nie sezon, ale to bez znaczenia, bo pogoda zawsze jest nieprzewidywalna. Keflavik, lądowanie prawie o północy, zgubienie w drodze do autobusu, opóźniony wyjazd i pierwszy przystanek: hotel Wiking wyglądający jak kościół w Karpaczu. To wzbudziło pewien sceptycyzm. Skąpany we mgle Reykjavik nie był dobrze widoczny pierwszego dnia. Poza opadami i wiatrem pojawiło się jednak sporo zaskoczeń na plus i prawie wszystko się układało dobrze. Panorama Reykjaviku oglądana z Perlanu, nie jak w większości z wieży Hallgrímskirkja. Nietypowe z perspektywy przeciętnego turysty było też zwiedzanie muzeów (nawet z oprowadzaniem!). Galeria Narodowa to w rzeczywistości niewielka ekspozycja.
Niedostatek atrakcji we wnętrzach rekompensuje urok tego, co na zewnątrz, zwłaszcza piękny kolor oceanu. Słynny “szkielet morświna” 😉 podobno okazale błyszczy się w słońcu, ale przy innej pogodzie wydaje się po prostu… srebrny. Harpa to coś, czego przewodnik Emiliany z 2006 r. jeszcze nie uwzględniał, ale z pewnością nie można jej przegapić. Feeria szkiełek jest tak samo piękna od środka, jak i na zewnątrz. Na zdjęciach z miasta przy kolorowych domkach w kadr wchodzą też rozkopane, ciemne, błotniste ogródki i baraki. Przez napływ turystów Reykjavik się zmienia. Oddaje się go turystom, co widać zwłaszcza w obszarze głównej ulicy, gdzie budynki zmienia się i wyburza, żeby zastąpić tradycyjną zabudowę sklepem albo hotelem. Nawet street art nie wydał się aż tak spektakularny jak się spodziewała, choć szare przestrzenie nabierają gdzieniegdzie kolorów.
Relacja ze spotkania z grupą Islandczyków uczących się polskiego opisana była już szerzej w poprzednim poście. Warto jednak zaznaczyć, że studenci byli ciekawi i zdziwieni istnieniem Klubu (oczywiście językiem pomostowym w rozmowie był angielski, a nie islandzki ;)) Wieczorne spotkanie z ludźmi z Couchsurfingu było okazją do poznania pierwszego rodowitego Islandczyka, który – wbrew obiegowym opiniom – bardzo dobrze przyjął próby rozmowy po islandzku! Każdy z gości miał swój sposób na podróżowanie (nawet zaplanowane podziwianie zorzy polarnej, czego jak wiadomo zaplanować się nie da). W rozmowie stosunek mieszkańców wyspy do turystów został określony jako “love-hate relationship”.
Już nawet nie sama stolica, ale cała wyspa się zmienia. Być może nieodwracalnie. Śpieszmy się więc podziwiać Islandię, a w tym – jak w przypadku Emiliany – rzeźby ulubionego Einara Jónssona (na których Ultima Thule znajduje się nie na północy, a w samym centrum świata), obrazy, jakie tworzy brat islandzkiego barda Bubbiego, tył kościoła Hallgrimura (który nie jest tak efektowny jak przód) czy widzianego z bliska Damiena Rice’a. Druga z tych atrakcji nie byłaby możliwa gdyby nie spotkanie ze współautorem wydanych niedawno “Szeptów kamieni” – Piotrem Mikołajczakiem. Książka (o której szerzej piszemy tutaj) obala wiele mitów o Islandii i porusza ważne wątki.
Co się jeszcze udało Emilianie na Islandii? Kupno tanio tradycyjnego swetra w Czerwonym Krzyżu, darmowa kawa w galerii, kolejne spotkania z ludźmi, jak np. redaktorką Iceland News Polska (która opowiedziała o sytuacji Polaków na wyspie), odwiedziny w muzeum Halldora Laxnessa (mieści się w willi kupionej zapewne za pieniądze z Nobla :)), skosztowanie Skyru o smaku jagodowym (najpyszniejszy!).
Wśród gorzkich obserwacji wymienić można kolejne przeobrażenia pod wpływem turystów. Tym razem negatywny wpływ na… konie islandzkie. Turyści zatrzymują się bezmyślnie, zastawiając drogę, dokarmiają zwierzęta niewłaściwymi produktami, przyczyniają się do niszczenia ogrodzenia, bo konie, zachęcone smakołykami, chcą wyjść gościom na przeciw. Erupcje gejzerów są krótkie i trzeba czuwać z aparatem, ale za to dostępne wokół gorące źródełka wyróżniają się pięknymi barwami, podobnie jak zielone mchy. Czarna plaża nie jest tak unikatowa jak można by przypuszczać, w końcu ciągnie się kilometrami. Godna zapamiętania była też podróż do Akureyri z szalonymi Hiszpankami. Samochód po skręceniu w boczną drogę rył podwoziem po śniegu, ale szczęśliwie udało się zawrócić. Jazda autem pozwoliła zaobserwować zmiany w krajobrazie na przestrzeni 400 km: od kwiecistej wiosny do srogiej zimy i z powrotem.
Emilianie udało się zobaczyć rybacką miejscowość Akranes (w której naturalnie unosił się zapach smażonej ryby), wulkan Eyjafjallajökull, szklarnie bananów i pomidorów w pobliżu gorącej rzeki Varma w Hveragerði (i przy okazji skorzystać z możliwości kąpieli). Piękniejszy, niż mogła sobie wyobrazić, okazał się słynny wodospad Svartifoss, do którego wiodła kilkudziesięciominutowa droga przez park narodowy Skaftafell. Ostatnie przystanki na Jökulsárlón i Kirkjubæjarklaustur, gdzie mieszka pewna polska artystka, która, mając posadę nauczycielki, może poszczycić się pięknym służbowym mieszkaniem. Wielkanoc udało się mile spędzić w Reykjaviku. Nie udało się za to zobaczyć maskonura, choć gęsi było pod dostatkiem…
Na koniec Emiliana jeszcze raz wróciła do przemyśleń na temat przemysłu turystycznego na Islandii. Choć generalnie nie jest aż tak źle, zwłaszcza poza stolicą, to skrytykować można niektóre pamiątki i sklepy szydzące z trudności języka islandzkiego. Islandzka przyroda wciąż stoi otworem i to należy szanować. W przeciwnym razie słuszna i po prostu konieczna może wydawać się strategia podnoszenia cen, służąca temu, aby zachować naturalne walory, dla których turyści tak chętnie na Islandię przyjeżdżają.
Więcej zdjęć i wrażeń na Utulę Thule.
Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.