Rano nie poszłam na islandzki, bo koniecznie musiałam przeczytać teksty na inne zajęcia (a było tam też trochę o Islandii), poza tym te pierwsze, wprowadzające wykłady znam już niemal na pamięć, bo chodziłam do Przemka na islandzki przynajmniej przez trzy lata (a raczej trzy razy robiłam podchody do zaliczenia tego przedmiotu wcześniej, ale nigdy mi się nie udawało mi się go dopisać do programu danego roku zajęć, więc po pierwszych tygodniach kursu po prostu przestawałam na niego chodzić). Teraz, kiedy oficjalnie już w moim planie widnieje język staroislandzki, traktuję pierwsze spotkania jako przypominajki, ale też – z całą sympatią i szacunkiem do prowadzącego – nie mam ochoty słuchać po raz kolejny soft wersji historii osadnictwa na Islandii w pigułce, bo znam to wszystko już niemal na pamięć…
Wieczorem miałam się spotkać za to z Eweliną, którą znam od miesięcy z Instagrama. Ewelina miała dzisiaj zaczynać swój kurs islandzki w ramach zajęć w szkole językowej na mojej uczelni, jednak dziś rano dostała maila, że kurs się nie odbędzie. Napiszę później innego posta o uczeniu się islandzkiego w Warszawie, ale to co wydarzyło się na mojej uczelni z tym kursem islandzkiego podchodzi już chyba pod skandal. Na razie bez szczegółów, zdradzę tylko, że nawet mnie pytano o przeprowadzenie takiego kursu z islandzkiego. A ja – jak Przemek potwierdzi – nie mam żadnych kwalifikacji do uczenia tego języka, bo nawet liczebników nie potrafię ogarnąć. Serio, po latach prób z islandzkim umiem tylko podstawowe zwroty w stylu Komdu sæll!
No więc komdu sæl, Ewelina, witaj w klubie! Na pocieszenie idziemy na koncert Ragnara Ólafssona do tajemniczego miejsca na Żoliborzu o nazwie La Boheme. O samym Ragnarze wiem tyle, że jest jednym z tych islandzkich chłopców z gitarą, którzy od kilku lat importowani są hurtowo przez Borówkę Music do Polski i promują muzykę islandzką nad Wisłą. Piszę to ze złośliwością, bo z tymi islandzkimi koncertami jest trochę jak z islandzkim kinem albo kolejnym slajdowiskiem z widoczkami z Islandii. Wiemy, czego się spodziewać, wiemy, że fajerwerków nie będzie, ale i tak idziemy, bo lubimy rytuały. Ja już co prawda na slajdowiska nie chodzę, bo po prostu nie mogę tego więcej wytrzymać, ale filmy islandzkie traktuję jak Cheeseburgera za granicą – wiem, że zawsze będzie smakował tak samo i mogę mieć gwarancję satysfakcji, ale nie jem ich za często, bo po prostu źle się potem czuję. Wydawać by się bowiem mogło, że to co dociera do polskich kin i na polskie sceny muzyczne to taka islandzka pocztówka z Bónusa. Otrzymujemy to, co dla Islandii najbardziej charakterystyczne, w dodatku w całkiem niezłej cenie.
Ragnar to na pewno nie Jónsi, ani nawet nie mój ulubiony Júníus Meyvant (choć też ma długie rudoblond włosy i jakąś tam brodę, jak chyba 80% islandzkich postwikingów). Nie spodziewałam się więc muzycznych fajerwerków, a nawet pierwsza część koncertu po prostu mnie nudziła. Chłopiec z gitarą śpiewa wysokim głosikiem o tym, jak sobie radzi z rozstaniem (o tym jest cała jego solowa płyta) albo o tym, jak radzi sobie z radzeniem z rozstaniem (bo nowa płyta, choć tworzona jakieś trzy lata po rozstaniu, nadal powraca do tych doświadczeń). I nie chcę tutaj w żaden sposób kpić sobie z uczuciowego życia naszego bohatera (a tak prywatnie to radziłabym mu się przyjrzeć moim pięknym rodaczkom w trakcie właśnie rozpoczynającego się tournée po Polsce), ale takich piosenek mamy już na pęczki i nawet sprawnie prowadzona konferansjerka w wykonaniu samego piosenkarza, w której wielokrotnie przypominał nam, że najlepsze dzieła powstają w bólu, niekoniecznie mnie przekonywała.
Ale trzeba przyznać Ragnarowi dwie rzeczy: jest świetnym gawędziarzem i o wiele chętniej słucha się go, kiedy zapowiada swoje piosenki, niż kiedy je śpiewa. Choć właściwie drugą zaletą islandzkiego piosenkarza jest jego głos, z którym może wiele zrobić i którego zdecydowanie nie wykorzystuje śpiewając swoje popowe ballady. Publiczność mogła się o tym przekonać podczas dwóch utworów z innych gatunków w repertuarze Ólafssona: bluesa i country. Tutaj mocny, ukraszony chrypką głos i bardziej energiczne szarpanie strun pobudziło widownię, a nawet skłoniło do interakcji w postaci klaskania czy śpiewania refrenów. Ragnar sprawdził się więc jako wodzirej własnego koncertu, tym bardziej, że większości publiczności jego muzyka była nieznana, a na kolejne tytuły piosenek żywo reagowała tylko jedna wierna fanka, nota bene siedząca z nim razem na scenie.
Wniosek jest taki, że Ragnar to fajny chłopak i musi jak najszybciej nagrać nową płytę, na której podobno ma się znaleźć sporo “amerykańskich” piosenek, w końcu piosenki pisał podczas spływu łodzią po Missisipi. Ragnar to też taki piosenkarz w typie “chłopaka z sąsiedztwa”, bo żartować potrafi, zaangażować do śpiewania szkolnego “lalala” też, poprzedza kolejne piosenki łykiem czerwonego wina i z autentycznym sobie wdziękiem sam zachęca nas do oklasków i bisów, żeby mógł przedłużyć koncert, bo jak sam twierdził, to miejsce przypomina mu własny salon i czuje się jak w domu.
Tak, zgodzę się z Ragnarem, że La Boheme to miejsce naprawdę wyjątkowe. Niby garaż, niby pracownia malarska, a w istocie coś w rodzaju salonu z kanapą i stołem, a wszędzie stoi dużo bibelotów, w które powtykane są pawie pióra. Właściciele tego miejsca są równie gościnni, co rodzinni – przy wejściu przedstawiają się, przyjmują zamówienia na wino, proponują herbatę z dolewką. A przede wszystkim mają zapchany kalendarz i wśród zaplanowanych występów znaleźć można sporo nazwisk islandzkich. Już za tydzień będzie u nich grała Halla Nordfjörd, o której też niewiele wiem, ale być może atmosfera miejsca sprawi, że wieczór spędzę tak miło, jak dzisiaj.
Po zrobieniu sobie zdjęcia z artystą okazało się, że wcale nie przyszłam na koncert jako osoba prywatna. Po raz pierwszy w życiu bowiem zdarzyło mi się, że zupełnie anonimowa osoba rozpoznała mnie jako Utulę Thule i powiedziała, że śledzi moje dokonania w mediach społecznościowych (!!!). Wyszło więc na to, że nie tylko Ragnar ma swoich zagorzałych fanów w dość nietypowych miejscach, ale nawet ja mogę napotkać się na ludzi, którzy czytają moje wypociny, a wcale nie są moimi znajomymi. Miło! Dziękuję Ci bardzo, Kamilo!
3 odpowiedzi na “Dobry wieczór islandzki!”