Koncert czasów zarazy

Wielu pewnie po prostu chciało zobaczyć islandzką kompozytorkę na żywo. Nie spodziewali się całego artystycznego entourage’u tego koncertu. Występ Hildur Guðnadóttir był częścią Ephemera Festival by Unsound.

Trzeba przyznać, że i ja byłam wśród tych zaskoczonych. Gdy dowiedziałam się, że laureatka Oscara za muzykę do Jokera zagra koncert w Warszawie, po prostu chciałam zobaczyć ją na żywo. W dodatku koncert reklamowano jako Chernobyl live, a więc Islandka miała grać własne kompozycje ze ścieżki dźwiękowej do serialu Czarnobyl, który połknęłam w dwa lub trzy wieczory będąc jeszcze zimą we Francji.

Wtedy nie zgadłabym jeszcze, że przyjdą czasy zarazy i że w pewnym sensie rzeczywistość pokazana w serialu będzie miała swoją wariację w bliskiej przyszłości. Choć nie o skażenie atomowe na szczęście przyszło nam się martwić, świat stanął w miejscu i wielu ludzi sparaliżował strach. Przyszło nam nosić maski, unikać skażonych miejsc i ludzi, a nawet widzieć na osiedlach epidemiologów czy pracowników służby ratowniczej w kombinezonach przeciwbiologicznych. Krajobraz jak z serialu, który oglądało się jak science-fiction, bo choć opowiadał historię z przeszłości, w pewnym sensie wyszedł też w przyszłość.

Ale wróćmy do koncertu. To był mój pierwszy event muzyczny od czasów wybuchu epidemii. Kilka dni wcześniej poszłam po raz pierwszy do kina, więc spodziewałam się głównie obowiązku zakrywania nosa i ust. Na miejscu okazało się jednak, że trzeba podpisać oświadczenie, dać sobie zbadać temperaturę oraz zdezynfekować ręce. W sali krzesła ustawione były 1 m od siebie, a na ścianach wyświetlano w nieskończoność obowiązujące na miejscu zasady. W tle sączyła się już fabryczna muzyka, pasująca do tego post-industrialnego miejsca, jakim jest Mińska 65. Nastrój pasował idealnie do tworzącej się na bieżąco historii – być może za kilka lat będziemy wspominać wydarzenia kulturalne w takich warunkach ze śmiechem, być może staną się codziennością. A jednak rygor nakazujący pozostanie na swoim miejscu i nie rozmawianie z innymi w moim umyśle wykraczał już poza sytuację epidemiologiczną, a przybliżał go geopolitycznego kontekstu serialu Czarnobyl.

Wszystko to – świadomie lub nie – budowało napięcie przed koncertem, który rozpoczął się z dużym opóźnieniem, pewnie z racji ogonka czekającego na wynik termometru. W ciszy i podnieceniu oczekiwano wejścia na scenę filigranowej wiolonczelistki, która – gdy wreszcie objawiła się publiczności – została powitana głuchymi oklaskami. Sama nie powiedziała nic, mając twarz zakrytą maską, podobnie jak jest współtowarzysze: Sam Slater i Chris Watson. Ta cisza i sceniczny kamuflaż pogłębiały dystans, który w dzisiejszym świecie jest wartością pożądaną. Artystka była wręcz odwrócona do widowni plecami, być może ze strachu, że może kogoś zarazić przez śpiewanie. A może to tylko wnioski podszyte paranoją i przyzwyczajeniem do nowych standardów, według których niepodanie ręki nie jest już oznaką nieuprzejmości, ale troski o dobro wspólne. I nie jest już ważne, czy kompozytorka ma wrodzoną nieśmiałość i nie prowadzi dialogów z publicznością. W końcu COVID-19 przyszedł z pomocą wszystkim introwertykom tego świata.

Widziałam już zresztą Hildur Guðnadóttir na żywo, ale był to barwny koncert zespołu Múm, grany w czasach przed pandemią, a więc takich, które mało kto już pamięta. Wiem, że jest to z natury pogodna i uśmiechnięta dziewczyna, która miło niewielkiej postury tworzy magię za pomocą wiolonczeli. Ale tym razem nie miała ze sobą najpiękniejszego instrumentu świata, lecz mikrofon i muzyków przy komputerach. To oni odpowiedzialni byli za tajemnicze dźwięki, które budują niezwykły nastrój serialu o wybuchu reaktora jądrowego.

Gdy jednak na ekranie dźwięki spalają się z obrazem, bez video tracą jednak swój kontekst i stają się ciężką, trudną dla ucha nieprzygotowanego na takie doznania kakofonią. Być może to nowe, obce ścieżce dźwiękowej, brzmienie było dziełem Francesci Donadella, odpowiedzialnego za przestrzenność dźwięku. Ten dźwięk faktycznie zaskakiwał widownie z różnych kierunków, czasem atakując od tyłu, a czasem niemal od dołu. Towarzysząca mu od czasu do czasu wibracja tworzyła dodatkowy efekt, który przenikał aż do głębi, ale dla innych mógł wydawać się niekomfortowy. Nie były to jednak dźwięki przecinające umysł na pół czy przyprawiające o ból uszu. Czasem intensywne, czasem ciemne, ciepłe, dawały raz poczucie dyskomfortu, a raz niemalże skłaniały do medytacji z zamkniętymi oczami.

Trudno jednak powiedzieć, czy zamykałam oczy tylko ze względu na podróż muzyczną, a może zmuszały mnie też do tego ostre światła. Podczas koncertu wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ostrzegano pacjentów chorych na epilepsję przed takimi efektami. Często zmieniające się wiązki światła o różnych kolorach, czasem niemal stroboskopowe, okazały się być projektem Theresy Baumgartner, artystki z Berlina. Gra świateł była więc dodatkowym dziełem sztuki towarzyszącym koncertowi, jednak dla niektórych sztuka ta okazała się zbyt mocna. Jeden pan zakrywał długo twarz, aż w końcu opuścił salę przed zakończeniem koncertu.

Ja z kolei przeżywałam różne stany podczas tego dłuższego nieco ponad godzinę występu. Sztukę powinno odbierać się z dobrym przygotowaniem: przyjść na koncert wypoczętym, wyspanym, najedzonym. Ja jednak wpadłam prosto z trzygodzinnej próby chóru, zmęczona i prze-bodźcowana, szczególnie jeśli chodzi o dźwięki. W ciemnej sali z migającymi światłami oddalałam się więc w podróż, która z wolnym tempie z muzycznej zamieniała się w podróż do krainy Morfeusza. W pół śnie oddawałam się przemyśleniom na różne tematy, a brutalne dźwięki przywodziły na myśl najmniej przyjemne wydarzenia. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyłam przeanalizować wszystkie świeże porażki i toksyczne znajomości. Nie spodziewałam się, że koncert w czasach zarazy może okazać się swoistą terapią dźwiękami. Celem sztuki jednak jednak odciągnąć nas od problemów codzienności i zabrać w inny świat, albo zaserwować odbiorcy katharsis. Jeśli muzyka i jej tło skłoniły mnie do tego typu przemyśleń i przeżyć, to w pewnym sensie zdała swój egzamin. Przekaz był na tyle silny, że wyciągnął ze mnie, to co najgorsze. Tylko że po wyjściu niestety nie czułam się lepiej.

Ogromnym plusem tego wieczoru jest fakt, że po koncercie spotkałam znajomych-nieznajomych. Jednym z nich był Adam Świtała, polski muzyk na co dzień mieszkający na Islandii, człowiek wielu talentów, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. W takim gronie trudno było przyznać się do mieszanych uczuć odnośnie koncertu, ale rozmowa na inne tematy pozwoliła na ochłonięcie, odrobinę odpoczynku od hałasu i przetrawienie tego intensywnego doświadczenia. Wróciwszy do domu uznałam, że jednak nie było tak źle, jak myślałam, będąc jeszcze na sali.

Żałuję tylko, że tak mało widziałam i słyszałam samą Hildur. Choć nie tworzy ona muzyki, której towarzyszy wizualne show na scenie, jej miła postać w lepszym świetle być może byłaby nagrodą za intensywną terapię. Kto wie, może w czasach zarazy przyszło mi oglądać ją na żywo po raz ostatni, a niewykluczone, że był to pierwszy i ostatni koncert dla mnie w tym sezonie. Mam tylko nadzieję, że wrócą normalnie czasy, kiedy na kameralnych koncertach widziało się wykonawcę na wyciągnięcie ręki, a publiczność stłoczona była pod sceną, nie patrząc na zachowanie żadnej odległości. Wtedy pewnie najbardziej industrialne dźwięki trafiałyby prosto do serca, nie tworząc wiwisekcji na naszych umysłach.

Unsound zaprasza: Ephemera Festival Warszawa - Portal Promocji Kultury  ProAnima.pl

Dziękuję działowi promocji za zaproszenie na koncert.

Islandzki top 10

Ostatnio w sieci roi się od wyzwań łańcuszkowych. Ludzie podają tytuły swoich ulubionych książek albo płyt, które wpłynęły na ich życie. Ja podzielę się swoją islandzką dziesiątką. I nominuję każdego z Was.

1. Ulubione miejsce

Wiadomo, że nie da się znaleźć jednego. I będzie dotyczyło to wszystkich punktów mojej listy. Jednak miejsce na Islandii, które zapadło mi wyjątkowo w pamięć to wyspa Heimaey na Vestmannaeyjar. Owszem, Fiordy Zachodnie zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a wiele widoczków z pocztówek, zobaczonych wreszcie na żywo, budziło emocje. A jednak w przypadku Heimaey ujęło mnie to, że tak niewiele się po niej spodziewałam, a więc pozwoliłam się zaskoczyć. Choć znajduje się na południu, nie każdy turysta tam dociera, choć widnieje w przewodnikach jako punkt obserwacyjny maskonurów, nie widziałam tam ani jednego. Ale widziałam mnóstwo innych ptaków unoszących się we mgle. Widziałam morze turkusowego koloru i ukryte pod pyłem wulkanicznym miasto. Widziałam piłkarzy grających w deszczu i puste ulice. Doświadczenie wyspy na wyspie było dla mnie bardzo ważne. Tak jakby przez ten mikrokosmos łatwiej było pojąć całą Islandię. Oczywiście nie jest to możliwe po jednej wizycie, dlatego chciałabym na Heimaey wrócić, najlepiej latem.

Heimaey w maju 2017

2. Ulubiona książka

Ustanawiając tę kategorię bałam się, że zapędzam się w kozi róg. Jest przecież mnóstwo pozycji z Islandii i o Islandii, które lubię, do których chętnie wracam i które zdobią specjalną półkę na regale. A jednak w pierwszych sekundach przyszedł mi na myśl tylko jeden tytuł: Duszpasterstwo koło lodowca Halldóra Kiljana Laxnessa… I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego. Podobno z każdym tekstem kultury jest tak, że robią na nas szczególne wrażenie w zależności od momentu życia, w którym jesteśmy. Albo kojarzą się z konkretnym wspomnieniem, np. cieplej wspominamy książki, które dostaliśmy w prezencie albo czytaliśmy podczas wakacji. Ja swój sfatygowany egzemplarz jednej z najbardziej znanych powieści Laxnessa otrzymałam od Karola ze Studenckiego Klubu Islandzkiego. Wręczył mi ciężką torbę własnych zbiorów, które miały zasilić nigdy nie powstałą biblioteczkę Klubu. Wśród tych darów kilka było powieści Laxnessa, ale zaczęłam właśnie od tej i potem trudno było przedrzeć się przez typowo narracyjne, długie powieści takie jak Dzwon Islandii czy Niezależni. Duszpasterstwo koło lodowca to dzieło z nurtu realizmu magicznego, pełne baśniowych wątków, absurdalnych zwrotów wydarzeń i niesamowitych bohaterów. To także kopalnia motywów wykorzystywanych w kulturze popularnej, a ekranizacja tej książki należy do jednych z najciekawszych islandzkich filmów.

3. Ulubiony film

Przyznaję się bez bicia: nie mam jednego. Dlatego wymienię tu kilka. Moje pierwsze spotkanie z kinematografią islandzką to Nói Albinói Dagura Káriego.  Był to jeden z pierwszych islandzkich filmów dystrybuowanych w Polsce i do dzisiaj posiadam płytę DVD, której nie mam już nawet jak odtworzyć w nowym laptopie.

Film, który oglądałam najwięcej razy, to chyba urzekająca produkcja Fridrika Thora Fridrikssona Dzieci natury. Jest to piękna historia dwóch starych ludzi, którzy postanawiają opuścić dom spokojnej starości i wrócić na farmę swojego dzieciństwa, aby tam pożegnać się ze światem. Wzruszająca i zabawna opowieść zilustrowana jest pięknymi dźwiękami Hilmara Örna Hilmarssona (nota bene obecnej głowy kościoła Ásatrú).

Jeśli natomiast chodzi o najnowsze produkcje, ze szczególnym upodobaniem wspominam film Kobieta idzie na wojnę, w którym poruszono ważny dla mnie teraz wątek aktywizmu proekologicznego.

4. Ulubiony muzyk

Wcale nie Sigur Rós, od którego zaczęło się moje zainteresowanie Islandią. Wcale nie moja imienniczka, Emiliana Torrini. Wcale nie przesympatyczny Ólafur Arnalds, którego lubię bardziej chyba za to, jakim jest muzykiem, a nie jaką muzykę tworzy. Wcale nie Sóley czy Múm, do których często bardzo chętnie wracam. Nie, moim ulubionym islandzkim muzykiem jest Júníus Meyvant i mam ciary za każdym razem, gdy słyszę jego głos. Nie zaprzeczę, że moje silne uczucia mają też związek z rudą brodą i zielonymi oczami. Ale ten głos i ta muzyka robią wszystko. Nawet mój chłopak, piekielnie zdolny muzyk, lubi Júníusa. A poza Sigur Rós nie toleruje żadnej innej muzyki z Islandii, więc cieszę się, że swoją wybrednością pobłogosławił moje skoki w bok w wprost w muzyczne objęcia Júníusa.

5. Ulubiona płyta

To, że Júníus jest moim ulubionym islandzkim muzykiem nie oznacza jednak, że to jego płyta jest dla mnie najważniejszą. I choć trudno wybrać jedną, postaram się zmieścić w dwóch tytułach. Pierwsza to Go Jónsiego, może dlatego, że słuchałam jej przez wiele lat aż do zdarcia, albo dlatego, że mam egzemplarz z autografem artysty, a może dlatego, że byłam na spektaklu opartym na tym albumie? Jest jednak w tym solowym wydaniu wokalisty Sigur Rós energia i radość, której brakowało mi w twórczości zespołu, a która stanowiła świetne tło do rozbuchanej hormonami młodością czasów gimnazjalnych. Miła płyta, do której chętnie wracam z sentymentem.

Druga ukochana płyta to Go go smear the poison ivy od Múm. Pierwsza, którą kupiłam za odłożone pieniądze. Wysłuchana od deski do deski, z wygniecioną książeczką, tekstami przepisanymi do ówczesnego segregatora z tekstami piosenek i z obrazami, które inspirowały kreatywną nastolatkę – jeden z nich przeniosłam nawet na t-shirt, którym chciałam pochwalić się muzykom podczas koncertu w Warszawie. Nie widzieli.

6.  Ulubiona piosenka

Moja ulubiona islandzka piosenka pochodzi z płyty Eulogy for Evolution Ólafura Arnaldsa, choć w przypadku tego artysty słucham najczęściej jednej składanki, którą nazwałam sobie roboczo “my fav ólafur” na Spotify. Na niej szczególne miejsce ma jeden utwór, figurujący również w moim prywatnym rankingu “chwytaczy serca”. To 3055, której do dzisiaj słucham z motylkami brzuchu, często wyłączając światło i leżąc na kanapie, wsłuchując się w dźwięki i pozwalając im zawładnąć moim ciałem. Ze wszystkich piosenek, które przenikają mnie aż do wnętrza tylko ta daje aż tak piorunujący efekt, choć rozpływam się również przy Moon Pulls Múm.

7. Ulubiony malarz

Wiadomo, że historyk sztuki nie powinien dzielić się swoimi preferencjami, a przynajmniej nie faworyzować jednego artysty. Dlatego paradoksalnie o swoim ulubieńcu piszę najmniej. W kilku tekstach o sztuce islandzkiej, które dotąd opublikowałam, nazwisko Helgi Þorgils Friðjónsson padało niezbyt często. Ale jego sztuka jest dla mnie tym, czym ulubiona piosenka w sobotni poranek albo kubek pysznej kawy z domowym ciastem. Przyjemna. Jeśli poznajecie to uczucie ciepła na sercu, to wyobraźcie sobie, że odczuwam je za każdym razem, gdy widzę jego maskonury, nagich młodzieńców i chmury. Szczerze? Czego chcieć więcej! Owszem, niektóre z jego kompozycji rzucają się na mózg, jak np. skomplikowane hybrydy zwierzęco-ludzkie i inne surrealistyczne połączenia. Ale w jego twórczości jest tyle optymizmu, dobrego humoru i radości, której tak bardzo potrzebujemy.

Obraz Helgi ego Fridjonssona w Safnahúsið, Reykjavik.

8. Ulubiony smak

Brakuje mi wielu smaków Islandii. Tęsknię za prawdziwym skyrem, choć ten, który można kupić w Polsce coraz bardziej upodabnia się do tego oryginalnego. Chętnie znowu zatopiłabym zęby w chlebie  hverabrauð, posmarowanym brązowym serem topionym mysingur o słodkawym smaku. Oddałabym wiele za czekoladę Síríus, najlepiej z lukrecją albo słonym karmelem. A nawet za nieco wysuszone kleinur z uniwersyteckiej kawiarenki, popijane kawą przelewową.

Ale i tak nic nie pokona smaku kanilsnúðar, których smak pamiętam do dziś, choć minęło już ponad 3 lata od ostatniego kęsa. Jeśli myślicie, że ten smak zastąpią skandynawskie kanelbullar, to jesteście w błędzie. Te na Islandii posypywane są lukrecją, różowym cukrem, albo polewane są czekoladą. Niebo dla podniebienia i niezła dawka kalorii przed kolejną podróżą pod wiatr i deszcz!

9. Ulubiony zapach

Jestem jednym z tych dziwnych ludzi, który lubią zapach benzyny albo kadzidła. Ale ucztę olfaktoryczną stanowią dla mnie również ścięta trawa, zapach świeżego deszczu, kwitnących lilaków i czeremchy. Czasem czuję się jak narkomanka wpychając nos w rosnące wysoko pąki albo stając w lesie i wdychając resztki ozonu po burzy. Czy zdziwi Was, że pomiędzy tymi skrajnościami znalazło się miejsce dla niezwykłego islandzkiego pachnidła? Islandię wspominam bowiem głównie z zapachem siarki, przez wielu porównywanej do zapachu zgniłego jaja. Odkręcasz kurek pod prysznicem, a na Twoje ciało sączy się gorąca ciecz pachnąca siarą, ale mózg szybko przetrawia informacje, że to ta sama woń, którą pamiętasz z pola termalnego, na którym wybuchają gejzery. Tego zapachu nie da się chyba zastąpić żadnym innym i choć możemy naoglądać się zdjęć Islandii i nasłuchać dźwięków szumu oceanu czy świstu wiatru, bez siarki Islandia nie jest Islandią.

Seltún pod Krýsuvíkiem.

10. Ulubione wspomnienie

Kiedy podróżowało się na Islandię wielokrotnie, samemu, ale do życzliwych ludzi, w miejsca nieznane albo już oswojone, to wspomnień ma się cały gruby album z masą zdjęć, zapisków, wykorzystanych biletów i fragmentów ulotek albo folderów turystycznych. Ale kiedy którakolwiek z zaplanowanych podróży wymknie się spod kontroli, nadchodzi fala wydarzeń, które pamięta się najlepiej. Dlatego świetnie pamiętam noc spędzoną w obserwatorium dzikich ptaków, które skrzydłami i pazurami uderzały w dach nie dając zmrużyć oka. Pamiętam zawartą przyjaźń z końmi spotkanymi o świcie i łubiny, w których umościłam sobie tymczasowe gniazdko. Pamiętam twarze wszystkich życzliwych mi ludzi, a czasem nawet kolory samochodów, które zabierały mnie w dalszą drogę albo szczegóły ubrań kierowców.

Pamiętam też szczególnie pewną panią, której córka podeszła do mnie na stacji benzynowej, z niemowlakiem na ręku. “Widziałam Cię, że stałaś przy drodze, potrzebujesz podwózki? U nas nie ma miejsca, ale może zabrać Cię moja mama, ona też jedzie do Reykjaviku”. Pamiętam, że żałowałam, że musiałam wysiąść już w Borganes. Starsza pani okazała się sympatyczną wariatką z burzą siwych włosów i długimi paznokciami jak u czarownicy. Magicznym ruchem uruchomiła wiekowy samochód, a ze starego radia popłynęły głośne, gitarowe chwyty jednej z piosenek zespołu Kaleo. Przy tych rockowych dźwiękach islandzka czarownica opowiadała mi o każdym z mijanych pagórków, które znała po imieniu. Była to najsympatyczniejsza, a zarazem najbardziej odjechała podwózka w moim życiu. Jeśli ukryci ludzie istnieją, to ona z pewnością ma do nich namiary.

+ Ulubione słowo

Ulubione filmy, obrazy, piosenki są trudne do określenia głównie dlatego, że należy wybrać jedno dzieło z szerokiego zakresu obejrzanych czy usłyszanych. Ale czy można w ogóle powiedzieć, że ma się ulubione słowo, na dodatek w języku, który ledwie znam? Ile słów liczy w ogóle słownik islandzki? Według profesor Uniwersytetu Islandzkiego, Guðrún Kvaran, bazy języka islandzkiego liczą od od 50 tys. do 519 tys. pozycji. Do tego dochodzą neologizmy, wchodzące do użycia rok za rokiem, ale nie zapisywane w słownikach. Czy da się więc wyłuskać jedno, ulubione słowo?

Da się. Moje ulubione islandzkie słowo to frábært! Oznacza tyle co: “świetnie”, “wspaniale”. Dlaczego to moje ulubione słowo? Bo w samym jego dźwięku jest tyle pozytywnej energii, że samo powiedzenie go wymusza uśmiech na ustach. To zresztą jedno z niewielu islandzkich słów, które umiem wypowiedzieć naturalnie i bez większych błędów w wymowie: frauuupert! Takie małe, a cieszy. Jak się masz? Frábært! Jak twój islandzki? Frábært! Cała Islandia jest frábært. I to, że dobrnęliście do końca tego tekstu też jest frábært.

Zabawa w festiwal

Byłam wczoraj na warszawskim koncercie w ramach festiwalu Iceland to Poland. Nie będę owijać w bawełnę – nie było to najlepsze wydarzenie muzyczne mojego życia. Ale choć organizatorzy spotkali się z dużym hejtem, chciałabym stanąć w ich obronie.

Warszawski występ to trzeci z czterech, jakie zaplanowano na tegoroczną edycję. Z relacji internetowych wynika, że w Krakowie był sztos, a Poznaniacy świetnie przyjęli artystów. W Warszawie coś jednak nie styknęło, bo Progresja niemal świeciła pustkami. Co prawda moi rozmówcy stwierdzili, że lepiej mieć 100 prawdziwych fanów niż tysiące przypadkowych osób na koncercie. Rozpoznawałam w tłumie znane mi z islandzkich imprez twarze, ale na pewno musieli przyjść na to wydarzenie również fani tego konkretnego typu muzyki, więc zdziwiła mnie taka niska frekwencja.

Zapowiadano wielką imprezę, ale dancingu i szaleństwa nie było. Ludzie wychodzili z koncertów niezadowoleni, a na stronie facebookowego wydarzenia padały komentarze “nudzę się”. Mimo wsparcia artyści naprawdę starali się zagrać dobre koncerty i udowodnić przybyłym, że warto było. Więc jeśli kogoś trzeba by było winić za brak atmosfery, moim zdaniem byliby to techniczni i sam Klub. Mr. Silla zaczęła swój występ unplugged, bo sprzęt nie był dobrze podłączony, a przez złe nagłośnienie podczas koncertu aYia wokal wybrzmiewał dopiero wtedy, gdy stawało się za stołem technicznym. Wiele osób mówiło mi, że jest za głośno, muzyka źle się roznosi, akustyka zawodzi. Do tego sala była za duża, niewystarczająco kameralna jak na takie wydarzenie. Tu podobno również zawinił Klub, mimo wstępnych ustaleń udostępniając organizatorom swoją największą salę, zamiast mniejszej.

aYia podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

Ale była zabawa w trakcie festiwalu. Ja dobrze się bawiłam. I nie dlatego, że oczekiwałam wielkiej imprezy. Rozśmieszali mnie sami artyści. Mr. Silla, która wdzięczyła się na scenie niczym diwa, bawiąc się trochę i mikrofonem, i dźwiękami z playbacku. Zupełnie nie obchodziły jej niedociągnięcia: czy odpiął jej się pasek od gitary, czy piękny długi kuc włosów uderzał ją w twarz podczas dzikich pląsów. Patrzyłam na nią jak na upitą na wesoło dziewczynę z sąsiedztwa, która wpadła do lokalnego pubu na wieczór karaoke.

Mr. Sillla (czyli Sigurlaug Gísladóttir z Múm) podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

aYia dała interesujący występ, według moich współtowarzyszy jeden z najlepszych. Mnie nie do końca przekonuje mroczny image grupy, w tym styl samej wokalistki, która chodzi po scenie cała na czarno z rękami w kieszeniach i spuszczoną głową. Abstrahując od tego, że techniczni nie dali jej głosowi wybrzmieć, była na scenie absolutnie nieobecna. Zakrywała twarz długimi włosami, a kiedy już przemawiała do publiczności, to cicho i bardzo niewyraźnie. A mimo to koncert mnie ubawił, bo pod sceną dokazywały dwie wierne fanki zespołu, jedyne (niestety) tańczące i skandujące w całym tłumie. Serio, zespół koncertujący już w Polsce ma w Warszawie tylko dwie fanki?

Moim zdaniem w dużej mierze zawiodła właśnie publiczność. Ludzie stali pod sceną, niektórzy próbowali falować w takt muzyki, ale zanim się rozkręcali, to 40-minutowy występ akurat się kończył. Warszawską edycję uzupełniła polska artystka Larilu, ale większość czekała na headlinera: Högniego. Jego występ był jednak dla mnie jak zły dj na weselu po oczepinach. Kiedy wszyscy nakręcają się na zabawę, on puszcza jakieś dobijające kawałki i ludzie zaczynają zasypiać lub wracać do domu. Z całą sympatią do Högniego (bo w innych warunkach pasowałby do mojego profilu artysty idealnego z Islandii: wikińska broda, długie blond włosy, ambientowe pianinko i skrzypce, głos z lekką chrypką, proste melodie…) jego występ zabił zabawę, na którą czekali ci, którzy postanowili wytrwać do końca festiwalu, czyli koncertu President Bongo o północy. Ale i podczas jego wystąpienia (przynajmniej na początku), publiczność tylko stała pod sceną, a fanki Högniego, który podszedł pod scenę, zajmowały się bardziej nim niż jego dawnym kolegą z zespołu Gus Gus.

Högni podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

Zatem Warszawa nie zabawiła się podczas festiwalu, wielu jednak złośliwie komentowało, że to organizatorzy bawili się w festiwal. Widzowie mieli prawo czuć się trochę zdezorientowani, czy może nawet zawiedzeni. Najpierw odwołano, niemal tydzień po tygodniu, dwie największe gwiazdy festiwalu (Hatari i FM Belfast), w dniu koncertu natomiast zaliczono wpadkę dotyczącą godzin otwarcia i rozpiski wystąpień. Internauci dokazywali z tej okazji na oficjalnej stronie festiwalu, dlatego postanowiłam przekleić tu kilka znalezionych w sieci komentarzy i zestawić je z wypowiedziami głównej organizatorki festiwalu, Wiktorii Joanny Ginter, którą udało mi się złapać w przerwie między koncertami.

“Organizacja na najwyższym poziomie 💁🏻‍♀️”

Napisano w reakcji na to, że informacje dotyczące godzin otwarcia warszawskiego koncertu nie były spójne z tym, co można było znaleźć na stronie Progresji. Wejście na teren Klubu początkowo miało być możliwe od 18, jednak w ciągu dnia Iceland to Poland podało informację o późniejszej godzinie otwarcia drzwi. Wiele osób nie zarejestrowało jednak tej zmiany i czekali pod Klubem przez godzinę, co było okazją do hejtowania organizatorów. Cóż, może komunikacja nie wypaliła, ale Wiktoria powiedziała mi, że obsuwa związana była głównie z faktem, że artyści i techniczni nie wyrobili się z próbami dźwięku do ustalonej pierwotnie godziny.

Kto zawinił? W takich przypadkach najczęściej obwinia się organizatorów. Ale gdy w Krakowie w ostatniej chwili zmieniono miejsce koncertu, organizatorzy podstawili pod pierwszy klub autobus, który miał zawozić publiczność do nowej lokalizacji. Strona Iceland to Poland regularnie umieszczała wpisy dotyczące zmian line-upu czy kwestii organizatorskich, można było też napisać w sprawie jakichkolwiek wątpliwości w dyskusji wydarzenia i dostać szybką odpowiedź z prywatnego konta Wiktorii.

President Bongo podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

“Kupiłem bilety tylko dlatego, że mieli grać”

Kiedy podano oficjalną informacje o tym, że Hatari nie weźmie udziału w Festiwalu, na organizatorach wieszano psy. Choć podano oświadczenie, że decyzja w wyniku okoliczności niezależnych od obu stron, winę zrzucono na organizatorów i zaserwowano im masowe zwroty biletów. Obserwowałam sprawę od samego początku i już wtedy starałam się szukać sensownego wytłumaczenia. W czym mogła zawinić grupa trzech organizatorów, którym zależy, żeby Festiwal cieszył się powodzeniem i dużą publicznością? Obecność Hatari na Iceland to Poland zaklepano jeszcze przed Eurowizją, a grupa odstąpiła od udziału w Festiwalu w szczytowym momencie popularności, już po finale w Tel Avivie. Nie dziwi Was, że właśnie wtedy zrezygnowali z krótkiego występu na kompromisowych warunkach? I że kilka dni później poinformowali o własnym koncercie w tym samym miejscu? Na pewno poszło o pieniądze, bo trio z Reykjaviku zażyczyło sobie honorarium, którego organizatorzy nie mogli zagwarantować. Doszły do mnie plotki, że już w samej Islandii chłopcy spotykają się z krytyką za swoje, nastawione na zysk, dokazywanie. A w końcu śpiewali przeciwko kapitalizmowi, prawda?

“Strzał w kolano bardzo”

Gdy odwołano występ FM Belfast, polała się druga fala hejtu. Sama nie byłam zachwycona i wyraziłam swoje niezadowolenie, ale wciąż planowałam swój udział w Festiwalu, choćby dlatego, ze dla mnie to po prostu wielka impreza islandzkiej muzyki, a nie koncert jednego zespołu. Jasne, że ludzie mieli prawo kupować bilety tylko z myślą o jednym występie i poczuli się oszukani, kiedy ich ulubiony zespół wycofał się z imprezy. Ale wieszanie psów na organizatorach było bardzo nie na miejscu. Okazuje się bowiem, że w tym przypadku nawaliła strona zespołu, a konkretnie agent. I może nie przekona Was informacja o tym, że nie zdążył podpisać umowy, a potem wyjechał na wakacje, ale jak dla mnie to bardzo islandzkie zachowanie 😉 Islandczycy tak już mają, że jak się do nich nie będziesz dobijał, to nie odpiszą. Więc organizatorzy nie strzelili sobie w kolano, ale polegli w starciu z papierami. A wiemy, że większość zespołów ściągniętych przez Wiktorię to jej znajomi lub znajomi znajomych, więc kwestie formalnie być może schodziły na drugi plan w pierwszej fazie ogłaszania line-upu. Szkoda FM Belfast, ale szkoda też organizatorów. W krótkim czasie musieli wycofać grafiki i wideo promujące, kontaktować się z partnerami medialnymi, a przede wszystkim znowu zawieść swoją publiczność, a może nawet namawiać pozostałych artystów, żeby nie wycofali się z udziału w Festiwalu.

“Co trzeba zrobić żeby powalczyć o te wejściówki? “

I właśnie to przyjacielskie nastawienie było bardzo ważne, żeby Festiwal ostatecznie wypalił. Wiktoria zdradziła mi, że artyści byli świadomi tego, co się dzieje, więc tym bardziej chcieli być częścią Festiwalu i nie zawieść. Może zdziwi to nas wszystkich, ale nie wszystko na świecie rozchodzi się o pieniądze, a na pewno organizatorzy Iceland to Poland nie planowali dorobić się na tej imprezie. Więcej: bardzo się starano o to, żeby Islandczycy nie grali do pustych sal, dlatego organizowano konkursy i rozdawano darmowe wejściówki na występy. Lista gości przy wejściu była długa, a znając ceny biletów nietrudno sobie wykalkulować, że bez dodatkowych źródeł finansowania i sponsorów organizatorzy być może musieli nawet do całego przedsięwzięcia dołożyć.

Zabawa w festiwal? Może. Ale Wiktoria, choć na co dzień menadżerka zespołów mocno związana z islandzką sceną muzyczną, nie organizuje festiwali codziennie. Gdy przychodzimy na gotowe, zawsze znajdziemy wady i niedociągnięcia, ale rzadko zastanawiamy się, ile pracy i stresu kosztowało wszystko organizatorów. Sama wiem, ile muszę włożyć czasu i zaangażowania w organizację jednego Dnia Islandzkiego, nie wyobrażam sobie więc tygodniowej imprezy, gdzie w grę wchodzą pieniądze i ściąganie do Polski Islandczyków z kosztownym sprzętem. Z mojej strony wielki szacun za to, że pomimo wielu przeszkód nie zrezygnowano z imprezy i doprowadzono ją do końca. Szacunek należy się również artystom, którzy postanowili zagrać mimo wszystko. Dlatego bronię Iceland to Poland, bo wiem, że są jeszcze ludzie, którzy kierują się pasją, a nie chęcią zysku. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy napiszecie negatywny komentarz publicznie.

Z Wiktorią Joanną Ginter, główną organizatorką festiwalu Iceland to Poland.

Nigdy nie byłam w Belfaście

W knajpie, do której często chodzę na pizzę, puszczają różne rodzaje muzyki, ale głównie kawałki dość przewidywalne, modne. Dlatego zdziwiłam się, kiedy ostatnio z głośników popłynęło dobrze znane Underwear.

W roku 2019 to jednak dość naiwne dziwić się na islandzkie zespoły w polskim radiu. Jak każdy hipster roszczę sobie prawo do muzyki, którą uznaję za mało znaną i alternatywną, ale nie dopuszczam myśli, że to, co dla tysięcy hipsterów jest mało znane i alternatywne, staje się spowszedniałe. Wtedy zaczynam bronić się tym, że przecież nie jestem hipsterem. Do rzeczy: czy FM Belfast to zespół hipsterski?

Tak, jeśli nigdy o nim nie słyszałeś

Serio, nigdy nie słyszałeś o FM Belfast? No ale na pewno słyszałeś o Retro Stefson albo o Múm. Może o Borko? W każdym razie wyobraź sobie swoich ulubionych islandzkich muzyków i że właśnie postanowili grać razem. Tak właśnie powstało FM Belfast. Założone przez Lóę Hlín Hjálmtýsdóttir (wykonująca również muzykę dziecięcą) i Árniego Rúnara Hlöðverssona jako duet, nabrało rozpędu po dołączeniu się kolejnych muzyków związanych z innymi zespołami na Wyspie.  To zresztą częste zjawisko na Islandii. Gdy jedna grupa nie wystarcza, a grany dotąd rodzaj muzyki zaczyna nudzić, zakłada się po prostu kolejny kolektyw, często nie rezygnując z poprzedniego. Więc jeśli nie znasz jednego zespołu, na pewno kojarzysz jego członków. Nawet giganci islandzkiej sceny muzycznej:  Björk, Sigur Rós czy Ólafur Arnalds, rozpoznawalni z twórczości pod jednym szyldem, mają na swoim koncie wiele wyskoków, takich jak solowa kariera Jónsiego czy udział Ólafura w duecie Kiasmos. Ale najbardziej płodni są ci muzycy, którzy angażują się w wiele projektów na raz, tym samym nie można zidentyfikować ich z jednym rodzajem brzmienia, zaklasyfikować i jednoznacznie wypromować. Takim muzykiem jest chociażby mój ulubiony Örvar Þóreyjarson Smárason.

Tak, jeśli nie wiesz kim jest Örvar Þóreyjarson Smárason 

W angielskojęzycznej wersji artykułu Wikipedii o zespole FM Belfast Örvar Þóreyjarson Smárason to jedyny podlinkowany artysta. I słusznie, bo koleś ma naprawdę bogaty dorobek; był lub nadal jest częścią grup takich jak Benni Hemm Hemm, Singapore Sling, Slowblow, Andhéri, Skakkamanage czy FM Belfast, ale przede wszystkim to założyciel i tekściarz zespołu Múm.

Múm był jednym z pierwszych islandzkich zespołów, jakie odkryłam, pierwszym, którego płyty kupiłam za odłożone pieniądze, pierwszym, który widziałam na żywo. A że zawsze byłam kochliwą nastolatką, Örvar szybko skradł moje serce. Pamiętam ten zachwyt podczas koncertu w Fabrycie Trzciny, kiedy grał na dziwnych urządzeniach, których nazwy poznałam dopiero niedawno. Na potrzeby posta podzielę się nawet fanartem, który dekorował ściany mojego dziecięcego pokoju jeszcze do niedawna. Jeśli usprawiedliwi mnie fakt, że powstał około roku 2008, to może wybaczycie jego wszystkie wady:

Wracając do FM Belfast, byłam zakochana w Örvarze do tego stopnia, że nie mogłam sobie wybaczyć własnej głupoty związanej z Off Festiwalem w 2010 roku. Pamiętam, że nie poszłam na ich koncert, bo kolidował z występem innej grupy. Niezbyt dobrze znałam zresztą ich muzykę, a w opisie ze strony festiwalu wynikało, że może mi się nie spodobać, bo jest “inna” od “typowo islandzkiej”. Żaden muzyk ze zdjęcia nie wydawał się zresztą znajomy, jednak po jakimś czasie zaatakowała mnie informacja, że Örvar gra w FM Belfast. Wyrzucałam sobie przez kolejne miesiące, ale w sumie nie dowiedziałam się, czy mój ulubiony muzyk występował na deskach katowickiego festiwalu. Możecie rozwiać moje wątpliwości albo pozwolić mi tkwić w tej stresującej niepewności.

Nie, jeśli nie są “typowo islandzcy”

Na stronie Off Festiwalu czytamy:

grupa FM Belfast to na tamtej scenie wyjątek. Zamiast sennych, gitarowych dłużyzn – nowoczesna, taneczna elektronika. Zamiast dopieszczonych, eterycznych brzmień – szaleństwo instrumentów perkusyjnych.

Znając już dorobek zespołu mogę dodać, że na tamten moment grupę wyróżniało też śpiewanie wyłącznie po angielsku. Moja edukacja wyspiarskiej sceny muzycznej zaczęła się od poznawania zespołów preferujących islandzki, może dlatego FM Belfast nie wydawało się wcale jakieś godne uwagi. Faktem jest, że musiałam “dojrzeć” do tego, żeby docenić optymizm i entuzjazm płyty “How to make friends”, a przede wszystkim dowcip grupy (bo było to już w erze You Tube, a nie – jak wcześniej – na Chomikuj i Torrentach*).

Tak więc wszystkim, którzy muzykę islandzką utożsamiają z somnambuliczną nastrojowością Sigur Rós, polecam ten teledysk:

*Tak, kiedyś nie było Spotify, drogie dzieci.

Nie, jeśli znam tylko Underwear

No dobra, znam więcej piosenek niż Underwear, a jednak takich, które byłabym w stanie zaśpiewać z pamięci, mogę policzyć na palcach jednej ręki. FM Belfast to taki promienny, miły zespół robiący wakacyjną muzykę, ale jakoś nigdy nie zachwycił mnie na tyle, żeby choćby wybrać się na ich koncert. I cieszę się, że w końcu będzie okazja, bo zagrają na tegorocznej edycji Iceland to Poland. Pójdę z wielu powodów: głównym jest oczywiście Örvar (i nie wyprowadzajcie mnie z błędu, jeśli ma go na tym koncercie nie być!), ale przekonuje mnie też zajawka dotycząca zespołu na oficjalnej stronie Festiwalu Iceland to Poland:

This is a band nobody should ever miss live! EVER!

Wniosek? Nie może nas tam zabraknąć! Do zobaczenia w warszawskiej Progresji 🙂

Wzloty i upadki. Islandia na Eurowizji

Wszyscy w napięciu oglądaliśmy wczorajszy występ kontrowersyjnego zespołu Hatari. Trio z Reykjaviku nie zawiodło – choć może nie dali z siebie wszystkiego, a Klemens trochę fałszował – udało się! Hatari przeszło do finału, po raz pierwszy 5 lat!

Czy Islandia ma szansę wygrać i gościć następny finał Eurowizji w Reykjaviku? Zanim widzowie i jury wyłonią zwycięzcę podczas sobotniego finału (18 maja), przypominam Wam dzieje Islandii w tym najważniejszym na Wyspie konkursie muzycznym.

Statystyki

Po raz pierwszy Islandczycy wysłali swoją reprezentację na Eurowizję w 1986 roku, wówczas konkurs piosenki odbywał się w Bergen. Od tego czasu Islandia była obecna na deskach Eurowizji aż 31 razy, nie biorąc udziału w konkursie tylko dwukrotnie: 1998 i 2002 roku.  14 razy Islandię reprezentowała piosenka w ojczystym języku, 17 razy w języku angielskim, w tym jedna piosenka częściowo również po francusku. Język islandzki dominował do 1999 roku i wrócił tylko raz (Eyþór Ingi Gunnlaugsson z piosenką Ég á líf). Po długiej dominacji języka angielskiego do islandzkiego wrócił również tegoroczny reprezentant, Hatari.

Islandia wysłała dotąd na Eurowizję 7 zespołów (Hatari jestósmym), 4 duety i 20 solowych wokalistów. Wśród nich więcej było kobiet (13). Wielu z nich wracało na konkurs, występując z zespołami, jako chórek albo w duecie z innym wokalistą. Najczęściej, bo aż cztery razy, jeździli na Eurowizję Sigríður Beinteinsdóttir (1990, 1992, 1994, 2007) Hera Björk ( 2008, 2009, 2015, 2010). Eurowizję po dwa razy reprezentowali Islandię Stefán Hilmarsson (1988, 1991), Selma (w obu przypadkach był to występ solowy: 1999 i 2005), Eiríkur Hauksson (1986 i 2007),  Jón Jósep Snæbjörnsson zwany Jónsim (2004 i 2012) oraz Gréta Salóme Stefánsdóttir (w duecie z Jónsim w 2012 i solo w 2016).

W dziejach Eurowizji reprezentanci Islandii zajmowali najróżniejsze miejsca i reprezentowali różne gatunki muzyczne, od disco po wzruszające ballady. Poniżej umieszczam mój subiektywny ranking najlepszych (i najgorszych) islandzkich piosenek na Eurowizji.

Wzloty

Najlepszy dotychczasowy wynik to drugie miejsce, które udało się Islandczykom zająć dwa razy: był to występ Selmy w 1999 (All Out of Luck) oraz Yohanny w 2009 (Is It True?). Równie dobrze, bo na trzecim miejscu uplasowała się Hera Björk z piosenką Je ne sais quoi (2010), a miejsce niżej zajął zespół reprezentujący Islandię rok później, Sjonni’s Friends z utworem Coming Home (2011).  Tym samym choć Islandia nigdy nie wygrała Eurowizji, jest obok Malty jednym z największych “prawie” zwycięzców konkursu.

Do pierwszych piosenek islandzkich w Eurowizji mam dość ambiwalentny stosunek, choć bardzo podobają mi się Hægt og hljótt Halli Margrét (1987) i Þá veistu svarið Ingi (1993). Piosenka, która otrzymała najlepszy wynik w latach 80. i 90. to Eitt lag enn duetu Stjórnin. Piosenka jest swingowa i porywa do tańca, pewnie dlatego zdobyła aż 4. miejsce w Zagrzebiu w 1990 roku. Z takich tanecznych piosenek o wiele bardziej podoba mi się jednak Nei eða já zespołu Heart 2 Heart, który reprezentował Islandię w Malmö w 1992 roku. Występująca tam Sigga wróciła na Eurowizję dwa lata później z piosenką Nætur, niestety w o wiele innym stylu.

Jedną z pierwszych naprawdę dobrych piosenek islandzkich na Eurowizji jest Núna (Teraz) w wykonaniu Björgvina (Bo) Helgiego Halldórssona. Islandzki wokalista reprezentował Islandię w 1995 roku podczas konkursu w Dublinie i zajął 15. miejsce z 31 punktami. Lubię tę piosenkę nie tylko dlatego, że jest po islandzku, ale bo mam duży sentyment do takich popowych balladek z lat 90. (brzmi trochę jak Elton John :3) Do tego Bo ładnie zaprezentował się na scenie, dając przepiękny i wzruszający występ w towarzystwie chóru.

Drugą naprawdę zasługującą na uwagę balladą jest Is is true? Yohanny z 2009 roku. Choć piosenka pachnie trochę plagiatem (która piosenka Eurowizji nie jest plagiatem?!) i cyfrowa dekoracja występu naprawdę dochodzi już szczytu (delfiny w chmurach?!), wystąpienie jest bardzo dobre. Yohanna zdobyła zresztą 2. miejsce, przegrywając wówczas z charyzmatycznym Rybakiem reprezentującym Norwegię. Z piosenką Is is true? Islandia chyba po raz pierwszy złamała enigmę przepisu na udany eurowizyjny przebój i gdyby nie magiczne skrzypce Rybaka, być może udałoby się Islandczykom po raz pierwszy zdobyć pierwsze miejsce. Dzisiaj Yohanny słucha się z małym uśmiechem, ale kto w młodości zachwycał się Britney Spears zrozumie, że ta piosenka mogła się wówczas bardzo podobać.

Mój trzeci faworyt to Pollapönk i No Prejudice z finału 2014 roku w Kopenhadze. Zespoły takie jak Pollapönk to urokliwe szkiełka w tłumie tandety i przegadanych ballad. Jednak co najmniej raz na rok pojawia się utwór tego typu: kolorowy męski zespół wykonujący wpadający w ucho hit w stylu brytyjskiego indie popu (i robi to o wiele lepiej od reprezentanta Wielkiej Brytanii). W 2011 roku reprezentował Islandię chociażby Sjonni’s Friends z Coming Home, też bardzo przyjemna dla ucha eurowizyjna wersja zespołu The Feeling. Natomiast punkrockowy Pollapönk  to przecież bardzo wczesny Kaiser Chiefs, a że zespoły takiego formatu nigdy nie schodzą do poziomu Eurowizji, zastępują je ciekawe jednostki, takie jak grupa z Islandii. Zespół został założony przez nauczycieli, którzy chcieli grać muzykę podobającą się zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Takie piosenki podobają się widowni Eurowizji, niestety są zbyt słabe, żeby uplasować się na podium. No Prejudice skończyło na 15. miejscu i było ostatnim występem Islandii, który przeszedł do finału (do czasów Hatari).

Svala i Paper, z którym reprezentowała Islandię w 2017 roku w Kijowie, to mój zdecydowany faworyt. Choć o wiele bardziej wolę wersję islandzką, ta piosenka miała wiele cech przeboju idealnego na Eurowizję:  jest dobrze wyprodukowanym hitem popowym w sam raz do radia, do tego wizualnie bliski był popularnym w ostatnim czasie wystąpieniom. Takim równie “eurowizyjnym” utworem był też Unbroken Marii Olaf (Maríi Ólafsdóttir), Niestety pewnie właśnie w wyniku tej przewidywalności i monotonii syntetycznych dźwięków ani Unbroken, ani Paper  nie został doceniony przez decydentów i nie dostał się do finału. Niepowodzenie Svali dziwiło wielu, a już podczas zapowiedzi przez prowadzących imprezę podkreślano, że jest córką Bo Halldórssona, który o wiele lepiej poradził sobie 20 lat wcześniej.

Upadki

Choć jest ich wiele, przedstawię tylko kilka. Islandia to kraj dobrej muzyki, ale jak wiele krajów znanych z dobrej muzyki, na Eurowizję wysyła też piosenki skrajne, często po prostu okropne. Niektóre z nich przypadają na lata przychylne tandecie i plasują się wysoko, inne przechodzą do historii w cieniu wstydu. Choć chciałabym przemilczeć te najgorsze, to właśnie po to piszę tego posta, żeby świat znów je usłyszał.

Zacznijmy więc od piosenki, która otrzymała najmniej punktów w historii islandzkiej obecności na Eurowizji – czyli zero. To Daníel Ágúst Haraldsson, obecnie znany choćby ze współpracy z GusGus i jego naprawdę zła piosenka Það sem enginn sér (1989). Możliwe, że berliński mur upadł właśnie za sprawą fałszu tego pana, a może stało się to przez kocie dźwięki syntezatorów. Trudno powiedzieć, ale tej piosenki po prostu nie da się słuchać do końca. Więc wyłączam i staram się zapomnieć. Ale z pomocą idą już Paul Oscar (Minn hinsti dans, 1997) albo boysband Two Tricky z utworem Angel (2001), który zdobył tylko 3 punkty.

Poznajecie tą panią? Nie? Choć może trudno rozpoznać ją w typowej dla lat 90. fryzurze à la “zakręcona”, Selma to Selma Björnsdóttir, którą mieliśmy okazję oglądać w filmie Cieniu drzewa. Ta aktorka i piosenkarka wystąpiła na Eurowizji dwukrotnie: z podanym wyżej hitem All out of luck w 1999 roku, oraz w 2005 roku z piosenką If I Had Your LoveChoć drugi utwór nie powtórzył sukcesu pierwszego (nie wszedł nawet do finału), był o wiele lepszy od wielkiego sukcesu z 1999. Z całym szacunkiem dla muzyki końca lat 90., ten utwór to naprawdę trudny orzech do zgryzenia. Być może dlatego Selma robi teraz na Wyspie karierę raczej jako aktorka, o czym świadczy wspomniany przeze mnie film, ale w kontekście muzycznym pojawiła się także w charakterze jurorki Idol Stjörnuleit – islandzkiego Idola.

Ale Eurowizję reprezentował również Jónsi i Björk. I niestety nie byli to ci muzycy, o których pomyślimy w pierwszej kolejności. O ich perypetiach na Eurowizji pisała Iza Smelczyńska w Islandia. Etos amatora (2011) opisując dokładnie życiorysy Jóna Jósepa Snæbjörnssona i Hery Björk dowodząc, że nie mają nic wspólnego z ich bardziej znanymi imiennikami. Jónsi reprezentował Islandię dwa razy, z Heaven (2004), który przypomina występ bardzo ładnego, ale jednak niezbyt utalentowanego muzycznie chłopczyka, który po kilku piwach ośmiela się w końcu zaśpiewać Come what may z filmu Moulin Rouge. Ale nie, to się stało naprawdę, Jónsi naprawdę reprezentował Islandię i zdobył 19. miejsce. W 2012 roku zaatakował znowu, tym razem w duecie z Gretą Salóme – Never forget. Piosenka zyskuje głównie na głosie wokalistki, ale jest też modnym wówczas folkrockowym utworem z ambitnym przesłaniem. Ale tak na poważnie, lata 2011-2014 to dla Islandii na Eurowizji bardzo dobry czas i utwór Never forget również się temu przysłużył.

Natomiast Hera Björk zaatakowała Eurowizję tylko raz i Bogu za to niech będą dzięki. Pomińmy już fakt, że pani urozmaica tekst wtrętami z francuskiego, bo był taki moment w dziejach konkursu, kiedy modne było śpiewanie piosenki w kilku językach na raz. Ale cała warstwa muzyczna i wizualna utworu to naprawdę dno. Racja, takie klubowe hity miały swoją passę na Eurowizji, ale Hera do niej nie należała. Nie bez powodu napisałam powyżej, że dobre czasy dla Islandii na Eurowizji zaczęły się rok po Je ne sais quoi (2010).

Wiecie, co jest gorsze? Silvia Night i Congratulations (2006). Ta mieszanina Britney z czasów Oops… I did it again i zespołu Aqua (tego od Barbie Girl) połączona z Moulin Rouge to naprawdę występ nie do zniesienia. Nawet publiczność nie może tego znieść, bo z sali słychać gwizdanie… Więc ja to tu tylko zostawię…

Trzymam mocno kciuki za Hatari! Kto wie, może podczas ich występu na festiwalu Iceland to Poland będziemy gratulować im ogromnego sukcesu podczas konkursu w Tel Avivie?

Hatrið mun sigra?

Kto jeszcze nie słyszał Hatrið mun sigra, utworu z którym islandzki zespół Hatari jedzie na tegoroczną Eurowizją, koniecznie musi nadrobić zaległości. Najlepiej z ilustracją w postaci oficjalnego klipu:

Wyłączyliście plik po kilku sekundach? Zatem spróbujcie od nowa.

Przeszkadza Wam głos wokalisty? Poczekajcie na refren śpiewany falsetem.

To nie Wasz ulubiony rodzaj muzyki? Jeden z muzyków gra w słynnym Vök…

Nie podoba Wam się postapokaliptyczny krajobraz księżycowy? Przecież to Islandia.

Stylistyka wideo i wygląd zespołu budzą w Was zniesmaczenie?

No to przeczytajcie, o czym tak naprawdę jest piosenka Hatrið mun sigra – czyli Nienawiść zwycięży. Przygotowałam dla Was polskie tłumaczenie tekstu:

Array

No i jak? Wiem, nie jestem wybitną tłumaczką języka islandzkiego, ale tekst ten to nie tyle wiersz, co lista wykrzyczanych wersetów. O czym właściwie jest ta piosenka? Bez wątpienia przepełniona jest nienawiścią, ale do kogo? Z wywiadów i różnych oficjalnych tekstów o zespole wynika, że trio z Reykjaviku chce tą piosenką wykrzyczeć swój gniew i nienawiść do kapitalistycznego świata. Jak pisze Bartek Wilk dla muzykaislandzka.pl, założony kilka lat temu zespół zapowiadał koniec kariery prawie tak szybko, jak ją zaczął: “Nie udało im się bowiem spełnić postawionego sobie celu – zamierzali w ciągu dwóch lat zdemontować i obalić kapitalizm”.

Teraz jednak ich głos usłyszy cała Europa, ale czy faktycznie ta piosenka może porwać tłumy? Choć sprzeciwia się współczesnemu zakłamaniu i wszelkiego rodzaju obłudzie, jaką karmimy się w naszej (wirtualnej) codzienności, to nie pierwszy i nie ostatni scenariusz o końcu świata, jaki lansuje się w kulturze popularnej. Młodzi muzycy zaczęli walczyć z otaczającą ich niesprawiedliwością już od lat 70. Wtedy narodził się punk. Wydawałoby się, że dzisiejsza młodzież nie ma problemów. Czy chodzi tu więc raczej o spektakularne show niż manifest polityczny, czemu pikanterii dodałoby miejsce odgrywania się tegorocznej Eurowizji – Tel Awiwie?


Klemens Nikulásson Hannigan, Matthías Tryggvi Haraldsson i Einar Hrafn Stefánsson, członkowie zespołu Hatari (co można przetłumaczyć na angielskie “Haters”)

Już podczas islandzkich eliminacji piosenka wzbudziła dużo emocji. W końcu nie jest to typowy hit na Eurowizję, czyli pop z choreografią w wykonaniu atrakcyjnych tancerzy w kusych strojach. Chociaż… Mamy tutaj wpadający w ucho cyber-punkowy utwór i sporo golizny, ale nie wpisują się one w to, co przywykliśmy oglądać na scenach Eurowizji. I właśnie dlatego piosenka ma szansę uplasować się wysoko w finalnym głosowaniu. Zważywszy na to, że w ostatnich latach wygrywają piosenki najmniej przewidywalne, Hatari ma duże szanse na wygraną. Widzowie Eurowizji polubili ostatnio kontrowersyjne i niekonwencjonalne wystąpienia: mieliśmy halloweenowe Lordi z Finlandii, seksistowskie ubijanie śmietany z Polski, panią z brodą z Austrii czy polityczny manifest z Ukrainy. Co prawda na tym tle w 2015 roku wyłamał się Måns Zelmerlöw ze swoim popowo-radiowym szlagierem, a wygrana łamiącej serce ballady zaśpiewanej przez Portugalczyka Salvadora Sobral w 2017 roku zdziwiła wielu miłośników festiwalu. Kiczowate show wróciło jednak do łask jury i widzów w tamtym roku: za sprawą Netty, dość barwnej wokalistki z Izraela, której śpiew złośliwi porównywali do gdakania.

Choć Hatrið mun sigra nie ma przesłania na miarę Keine Grenzen, jest to piosenka o nadziei na lepsze czasy dla Europy, bowiem na gruzach nienawiści odrodzi się miłość (tak przynajmniej piosenkę interpretują sami autorzy…). Klemens Nikulásson Hannigan, Matthías Tryggvi Haraldsson i Einar Hrafn Stefánsson przekomarzają się, że ich piosenka bliska jest kultowemu Waterloo Abby, ale przyznajmy, że daleko jej do przebojów, z którymi zazwyczaj kojarzymy Eurowizję. Chłopaki z Hatari mają jednak sporą szansę, by stać się ikonami obecnej walki młodych z systemem. Może nie przebiją Grety Thunberg, 16-latki ze Szwecji, która od co najmniej dwóch lat przekonuje światowych polityków o poważnych zmianach klimatycznych zachodzących na naszej planecie. Operują jednak zupełnie innymi narzędziami niż Dziewczynka z Warkoczykami, która wagarowała, żeby strajkować przed sztokholmskim parlamentem. Hatari walczy z wrogiem w bardziej teatralny, ale jednak rzucający się w oczy sposób: wystarczy obejrzeć styl ich wystąpień, aby pojąć tę estetykę.

Choć w sferze publicznej przyjęli rolę agents provocateurs i swoim wyglądem prowokują przede wszystkim pytania o kres dobrego gustu na Eurowizji (choć ten moim zdaniem nadszedł już dawno temu…), ich celem jest tylko nagłośnienie ważnych problemów. Prywatnie Klemens, Matthías i Einar to zwyczajne chłopaki z Islandii. Makijaż, skórzane wdzianka i pejcze przywdziewają tylko na czas wystąpień. Mam nadzieję, że towarzyszący im skandal tylko poprawi finalne wyniki na Eurowizji, bo ostateczne przesłanie zespołu odpowiada pierwotnym zasadom konkursu: mówi o jednoczeniu Europy, ale wobec naprawdę istotnych problemów. A że oryginalna stylizacja niesie zgorszenie? Cóż nie gorszy w dzisiejszym świecie…

Do występu Hatari zostało już tylko kilka dni. Pierwszy półfinał odbędzie się 14 maja o godzinie 21:00. Tego dnia wystąpi również Tulia, czyli reprezentacja Polski na festiwalu.

Jeśli zaś nie jesteście typowymi Islandczykami i finał Eurowizji nie jest dla Was wydarzeniem na miarę święta narodowego, możecie zobaczyć Hatari w pełnej krasie. Na żywo wystąpią bowiem podczas festiwalu Iceland to Poland. Tego nie możecie przegapić!!!

Islandzka majówka, czyli polecane wydarzenia w Polsce

Marzec i kwiecień były trudne. Dobrze, że powoli dobiega końca ta przedwiosenna harówka i nadchodzi upragnione słońce majowe. A z nim wiele islandzkich propozycji na lato.

Długa przerwa wynikała z obowiązków naukowych.  Musiałam w trybie natychmiastowym poprawić swój artykuł o Larssonach, który pisałam już jakiś czas temu, więc powrót do tekstu i cytowanych źródeł zajął mi sporo czasu. Czasu, który miałam wykorzystać na inne istotne sprawy. Na dwa wyjazdy do Gdańska (Gdańskie Targi Książki i Nordic Talking) oraz konferencję Polen-Skandinavia: vitenskapelige møter på tvers av generasjoner organizowaną przez poznański UAM oraz warszawski SWPS (opowiadałam o pokrewieństwach między sztuką polską i szwedzką, mam nadzieję, że powstanie tom pokonferencyjny!). W międzyczasie załapałam się nawet na  jednodniową wycieczkę do Krakowa, żeby odwiedzić monograficzną wystawę dzieł Wyspiańskiego i mieć okazję poznać lepiej Tomasza, który od dłuższego czasu śledzi mnie na Utulę Thule i z którym porozmawialiśmy sobie mile o literaturze islandzkiej i nie tylko. Ślę pozdrowienia, Tomaszu!

Marzec i kwiecień były intensywne,  ale udało mi się zrealizować część postanowień noworocznych. A że styczniowy kalendarz wymaga pewnych aktualizacji, oto garść polecajek na nadchodzące miesiące. Będzie się  sporo islandzkiego działo latem w Polsce!

In Touch na 16. Millennium Doc Against Gravity Festival

Zaraz po majówce w Warszawie rozpoczyna się 16. edycja festiwalu filmów dokumentalnych Doc Against Gravity. W programie znajdziecie polsko-islandzką produkcję In Touch w reżyserii Pawła Ziemilskiego.

Dokument dotyka często podejmowanego już tematu polskiej emigracji na Islandię. Pisano już o niej książki, Kuba Witek zrealizował natomiast film Isoland, w którym prezentuje życie Polaków na Wyspie. 60-minutowy film Ziemilskiego przedstawia z kolei dzieje mieszkańców mazurskiej wsi Stare Juchy, z których już na początku lat 80. XX wieku wyemigrowało ponad 400 mieszkańców. Ta pierwsza większa fala polskiej emigracji na Islandię często miała charakter grupowych wyjazdów na Wyspę – i tak połowa lokalnej społeczności wyemigrowała na Islandię, co połączyło dwa odległe miejsca na kolejne lata. Dokument opowiada o tych więzach, o podtrzymywaniu kontaktów za pomocą Skype’a, ale też rozpoczynaniu nowego życia na obczyźnie.

Pełniejszy opis filmu oraz repertuar wraz z możliwością zakupienia biletów znajdziecie tutaj.

Arktyka, Antarktyka-200 lat polskich badań polarnych

5 kwietnia miał miejsce wernisaż wystawy czasowej o polskich badaniach polarnych w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu. Wystawę będzie można oglądać do 31 sierpnia bieżącego roku.

Na wystawie poświęcono sporą część Islandii. Jak dowiaduję się od Andrzeja Piotrowskiego, związanego między innymi z czasopismem Zupełnie Inny Świat, radomska wystawa jest zapowiedzią planowanego od dawna Muzeum Badań Polarnych, który w najbliższej przyszłości otworzy się w Puławach. Tymczasem polecam Wam wycieczkę do Radomia! Sama planuję wybrać się do Muzeum im. Jacka Malczewskiego pod koniec maja.

Więcej informacji o wystawie, godzinach otwarcia Muzeum im. Jacka Malczewskiego oraz opłatach za wstęp znajdziecie tutaj.

Dzień Nordycki

Kto interesuje się całym obszarem Nordyckim i ma blisko do Krakowa, będzie mógł wybrać się na Dzień Nordycki organizowany 22 maja w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie. Impreza współorganizowana jest przez Skandynawistyczne Koło Naukowe Norden.

Bilden kan innehålla: text

Program wydarzenia i szczegóły znajdziecie tutaj.

Pieśń o Harbardzie – o mitologii nordyckiej psychoanalitycznie

Jeszcze pod koniec maja będzie się działo islandzko w Warszawie! To za sprawą spotkania w klubokawiarni Lisia Kita² 24 maja. Patrycja Strzeszkowska powraca ze swoimi Wieczorami z Mitologią Nordycką w nowej odsłonie: O kulturze psychoanalitycznie. Patrycja to absolwentka psychologii, studentka literatury nordyckiej i wieloletnia członkini Studenckiego Klubu Islandzkiego, gdzie często opowiadała nam o psychoanalitycznej interpretacji wielu nordyckich mitów i islandzkich sag. Tym razem przybliży nam Pieśń o Harbardzie, mitycznym przewoźniku.

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.

Świetnym wstępem do spotkania może być lektura tekstu Lisiej Kity. Szczegóły dotyczące Wieczoru znajdziecie tutaj.

Dzień Islandzki 2019

A w czerwcu czeka nas Dzień Islandzki! Nie chciałabym Wam zdradzać jeszcze żadnych szczegółów, ale możecie liczyć na to, że kontynuacja islandzkiej imprezy z Warszawie na pewno się odbędzie! Ponieważ w tym roku będę organizować wydarzenie w pojedynkę, liczę na wszelkie sugestie co do miejsca, które chętnie przytuliłoby islandzką imprezę w stolicy… Zainteresowanych współpracą zapraszam na priv!

Iceland to Poland

A na koniec lata prawdziwa BOMBA, czyli fesitwal Iceland to Poland. Jak twórcy wydarzenia piszą na swojej stronie, jest to “pierwszy na świecie podróżujący festiwal muzyczny, który skupia się na połączeniu kulturowym dwóch, blisko powiązanych ze sobą krajów: Islandii i Polski poprzez platformę muzyki i sztuki”. Projekt powstał już trzy lata temu i skupia się na przybliżeniu islandzkiej sceny muzycznej w Polsce. W tym roku będzie się działo, bo udział potwierdzili już giganci tacy jak Hatari czy FM Belfast. O festiwalu będę Was informować przez całe lato, gdyż objęłam imprezę patronatem medialnym.

Nie możemy się doczekać!

Do zobaczenia w Warszawie! Więcej informacji o festiwalu znajdziecie na oficjalnej stronie internetowej oraz tutaj.

Macie więcej islandzkich polecajek? Koniecznie podzielcie się ze mną 😉

Muzyka bierze się z ciszy

W taki deszczowy, ponury poranek kiedy wstaję na pierwsze zajęcia norweskiego i uświadamiam sobie, że rowerem dzisiaj na uczelnię nie da rady, od razu tracę chęć do rozpoczęcia dnia.

W kalendarzu tkwi jednak data zarezerwowana od dawna: czwartek 21 lutego, koncert Ólafura Arnaldsa. Choć cały dzień był bardzo długi, w końcu doczekałam się momentu, kiedy wysiadłam z autobusu prosto w ciemność i chłód wieczoru i, walcząc z deszczem, powędrowałam w kierunku warszawskiego Torwaru w towarzystwie Eweliny. Pod wejściem ustawiła się już kolejka; otworzyli bramy o 19, a my byłyśmy niewiele spóźnione. Stojąc tak w deszczu, podzieliłam się z Eweliną wspomnieniami z mojego pierwszego koncertu Ólafura, 9 lat temu. Wtedy jeszcze wystarczało mu pianino i mała salka nie istniejącego już Powiększenia przy Zamku Ujazdowskim. Dzisiaj kolejki ustawiają się pod wejściem, a wszyscy w napięciu czekają, by posłuchać – jak sami argumentują – “trochę islandzkiej muzyki”.  Support miał zacząć się już o 19:40, a sam koncert o 20:00, ale kolejka posuwała się powoli, aż do momentu kiedy ktoś z obsługi krzyknął, że na trybuny też wpuszczają wejściami przeznaczonymi dla widzów z biletami na płytę.

IMG_20190221_194009.jpg

Support zaczął się jednak z dużym opóźnieniem, tak jakby w oczekiwaniu, że puste trybuny i krzesła ustawione na płycie w końcu znajdą swoich właścicieli. Tor łyżwiarski straszył jednak pustkami i mi samej szkoda było młodej polskiej pianistki, Hani Rani, której przyszło występować w takich warunkach. Szkoda, bo gra Hani była przepięknie prosta i szczera. Ten pozornie “przypadkowy” support miał jednak sporo wspólnego z Islandią. Hania występowała już bowiem z Ólafurem i Kiasmos, a na swoim koncie ma chociażby utwór Esja, który swą nazwę bierze wprost z topografii Wyspy.  Polecam, bo występ tej introwertycznej artystki był świetnym preludium do głównej gwiazdy wieczoru, czyli samego Ólafura.

Gwiazda stadionowa

Nie, do Ólafura zupełnie nie pasuje określenie “gwiazda”. Powiedziałabym nawet, że ten piekielnie zdolny muzyk jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiążemy z gwiazdą. Choć występuje dziś na wielkich arenach (niczym gwiazda stadionowa), ze sceny zdawał mi się tym samym chłopcem sprzed laty, który rozmawiał ze swoją publicznością jak z grupą znajomych. Ujął nas wtedy swoją otwartością, dostępnością, był pierwszym Islandczykiem, z którym zamieniłam kilka słów i pamiętam, jak bardzo się z tego powodu jarałam. Przez kolejne miesiące po prostu tonęłam w dźwiękach jego muzyki, od poetyckiego jak islandzka mgła w rześki poranek 3055 po porywczy niczym wiatr lub wybuch wulkanu Brotsjór. I choć dzisiaj zagrał muzykę, która już nie przemawia do mnie tak jak kiedyś, utwory, które są “mniej moje”, to wciąż pozostał tym uroczym, przesympatycznym facetem, który dostaje oklaski za samo pojawienie się na scenie.

img_20190221_212455.jpg

Muzyka jak ze snów

Niezwykła atmosfera wypełniła Torwar dzisiaj wieczorem. Nie tylko ze względu na piękną choreografię świateł na scenie, migające bliki, dym, grę cieniami. Zespołowi udało się porwać publiczność w somnambuliczny taniec ramion i głów za pomocą dźwięków smyczków i pianina. Tych ostatnich instrumentów było na scenie aż trzy, jak zauważyła Hania Rani przed występem, takiej klasy sprzęt rzadko się w Polsce zdarza. Ólafur grał jednak tylko na dwóch z nich, możliwe, że trzecie pianino zostało ustawione na scenie ze względów estetycznych – symetrycznie wypełniało przestrzeń, a do tego odpowiednio oświetlone dawało dodatkowy efekt wizualny. Być może kaprys operatora świateł, albo samego artysty, musi być jednak jakiś logiczny powód wożenia dodatkowego ciężaru przez całą Europę. Bo w samochodzie musiało znaleźć się i miejsce dla perkusji, która – choć używana podczas całego występu dość sporadycznie – dodawała energii w momentach, kiedy widz (mimo starań) powoli już odpływał do krainy snów…

Świetnie dobrana setlista nie dała jednak pospać najmniej opornym. Nastrojowe, wolne utwory na pianino i skrzypce przeplatały się z bardziej elektronicznymi dźwiękami urozmaiconymi perkusją. Zamknąć oczy, zanurzyć się w melodii, a potem orzeźwić się energicznym unoszeniem górnych części ciała, te dolne bowiem były skutecznie uwięzione między wąsko ustawionymi rzędem niewygodnymi krzesełkami z plastiku. Być może również i one, zgodnie ze starą koncepcją Wyspiańskiego, zostały zaprojektowane tak, aby widz na nich nie zasnął. Trudno jednak nie dać się wtulić w ramiona Morfeusza, kiedy Ólafur gra takie piękne kołysanki. Piszę to bez szydery oczywiście.

img_20190221_220448.jpg

Wieczór anegdot

Ólafur jest świetnym kompozytorem, ale również wybitnym stand-uperem. Za każdym razem, gdy chwytał za mikrofon, publiczność reagowała na to salwami braw. O wybitnej osobowości tego młodego (wciąż wygląda jak 10 lat temu, a jednak ten wiecznie młody chłopiec przekroczył już 30!) muzyka świadczy chociażby jego Instagram. Codzienne porcje wycinków ze studia, podróży, trasy koncertowej relacjonowane są z humorem i dystansem do samego siebie, czym Ólafur może chwycić za serce czasem niemal tak samo, jak swoją muzyką. Okazuje się, że naturę komedianta zachowuje również na scenie, o czym świadczą liczne anegdoty i komentarze do granych utworów. Jak historia o babci, której zadedykował jeden z utworów, kiedy zmarła. Wspomnienie o sprytnej starszej kobiecie, która szukała pretekstów do zaaranżowania odwiedzin nastoletniego wnuka, zajęła około 10 minut. Ólafur przyznał, że właśnie dziadkom zawdzięcza rozwój swojej kariery muzycznej; zaczynał w punkrockowym zespole, co babci wsłuchanej w Chopina mogło się nie podobać. Dlatego wołała wnuka do siebie za każdym razem, gdy zepsuło jej się radio, a tak naprawdę chciała smażyć z nim naleśniki i słuchać utworów polskiego kompozytora godzinami. Podobno sam dziadek Ólafura ubrał się kiedyś w smoking i zasiadł przed głośnikami, żeby posłuchać Chopina. Celebrowanie tego sam-na-sam z genialną muzyką zajęło mu ponoć 4 dni i zostało przerwane lamentowaniem żony.

Polskie wspomnienia artysty

Historia ta jest pewnie ubarwiona, tak jak okoliczności powstania utworu Poland, który Ólafur zagrał po latach specjalnie dla polskiej publiczności. Jak opowiedział nam w kolejnej długiej dygresji między utworami, kawałek ten został skomponowany w Polsce, stąd jego tytuł. Na nic jednak nadzieje na romantyczne historie o tym, jak zachwyciła go polska gościnność, piękne krajobrazy czy cokolwiek innego. Utwór ten powstał bowiem z powodu… złych polskich dróg. Tak, Ólafur wspomina, że podczas trasy koncertowej sprzed lat jeździli po Europie dużym autokarem i choć mieli w zwyczaju sypiać podczas nocnych przejazdów, w Polsce było to niemożliwe – ze względu na dziury w nawierzchni. Nie wiem jakimi drogami jechała cała ekipa, ale jak wierzyć Ólafurowi, wstrząsy były tak silne, że nikt z zespołu nie mógł zmrużyć oka. Kupili więc wódkę na stacji benzynowej i zamiast spać, pili. Kiedy dojechali do Poznania, gdzie tego dnia mieli grać koncert, wszyscy czuli się gorzej niż źle. Ólafur usiadł więc do pianina i leczył kaca pisaniem muzyki. Anegdotę skwitował morałem: Nie każda smutna piosenka powstaje z powodu zawodu miłosnego. W Polsce wystarczą do tego złe drogi.

Wiemy jednak, że Ólafur wcale nie chciał być złośliwy. Lubi Polskę, próbował podlizać się nam tym, że sam Chopin był przecież Polakiem, mówił też oczywiście o wódce. I o tym, że lubi spacerować po Warszawie, choć od dzisiaj to miasto będzie mu się kojarzyło wyłącznie z deszczem. I z miejscem o dziwnej nazwie; pod koniec koncertu zachodził w głowę, co oznacza tajemnicze Torwar. Przeczytawszy z angielsko-islandzka “Thor War” przekonywał sam siebie, że to jakaś była jednostka wojskowa. Niby wiedział coś o lodowisku i łyżwach, ale wolał zostać przy swojej wersji. A mi odcisnął piętno na mózgu – od tego momentu nie będę mogła myśleć o niczym innym, ale o wojnie Thora przy każdej podróży Trasą Łazienkowską.

Writer’s block?

Podczas koncertu było też sporo na temat braku weny. O tym, że ostatni album, re:member powstawał w męczarniach, artysta zmuszał się do pracy miesiącami. W końcu wybrał się na “oczyszczającą umysł” podróż do Azji, gdzie spędził między innymi Nowy Rok. Poznawał inne kultury i zwyczaje, tak jak ten, że w tej części świata Sylwestra obchodzi się w spokoju i ciszy, bez telefonu ani internetu, zamkniętym w czterech ścianach, by dać odpocząć sobie, ale również planecie. Nie dziwne, że właśnie w tym momencie wena wróciła i powstał jeden z pierwszych utworów na płytę. “Muzyka bierze się z ciszy”, podsumował artysta. W reszcie pomógł podobno zaprzyjaźniony matematyk, z którym opracował maszynę odpowiadającą sekwencjami dźwięków na konkretne przyciski.

Twórczość Ólafura to połączenie klasyków z nowoczesnymi technologiami, takimi jak looping. Nagrywane na bieżąco dźwięki są zapętlane i w taki sposób stają się tłem dla całej kompozycji. W graniu na żywo nie byłoby to możliwe bez publiczności; Ólafur zaczął występ od nagrania nas śpiewających chóralne “A”. Potem ten dźwięk, odpowiednio przetworzony, towarzyszył nam przez cały utwór. Dobrze, bo zanim skrzypce i pianino dołączyły do naszego głosowego instrumentu, Torwar wypełnił się kościelnym zaśpiewem i było to zbyt piękne. Na szczęście potem weszła perkusja i reflektorowy op-art i znowu czuliśmy się jak na koncercie.

Takk fyrir, Ólafur!

IMG_20190221_171345.jpg

Dobry wieczór islandzki!

Rano nie poszłam na islandzki, bo koniecznie musiałam przeczytać teksty na inne zajęcia (a było tam też trochę o Islandii), poza tym te pierwsze, wprowadzające wykłady znam już niemal na pamięć, bo chodziłam do Przemka na islandzki przynajmniej przez trzy lata (a raczej trzy razy robiłam podchody do zaliczenia tego przedmiotu wcześniej, ale nigdy mi się nie udawało mi się go dopisać do programu danego roku zajęć, więc po pierwszych tygodniach kursu po prostu przestawałam na niego chodzić). Teraz, kiedy oficjalnie już w moim planie widnieje język staroislandzki, traktuję pierwsze spotkania jako przypominajki, ale też – z całą sympatią i szacunkiem do prowadzącego – nie mam ochoty słuchać po raz kolejny soft wersji historii osadnictwa na Islandii w pigułce, bo znam to wszystko już niemal na pamięć…

Wieczorem miałam się spotkać za to z Eweliną, którą znam od miesięcy z Instagrama. Ewelina miała dzisiaj zaczynać swój kurs islandzki w ramach zajęć w szkole językowej na mojej uczelni, jednak dziś rano dostała maila, że kurs się nie odbędzie. Napiszę później innego posta o uczeniu się islandzkiego w Warszawie, ale to co wydarzyło się na mojej uczelni z tym kursem islandzkiego podchodzi już chyba pod skandal. Na razie bez szczegółów, zdradzę tylko, że nawet mnie pytano o przeprowadzenie takiego kursu z islandzkiego. A ja – jak Przemek potwierdzi – nie mam żadnych kwalifikacji do uczenia tego języka, bo nawet liczebników nie potrafię ogarnąć. Serio, po latach prób z islandzkim umiem tylko podstawowe zwroty w stylu Komdu sæll!

No więc komdu sæl, Ewelina, witaj w klubie! Na pocieszenie idziemy na koncert Ragnara Ólafssona do tajemniczego miejsca na Żoliborzu o nazwie La Boheme. O samym Ragnarze wiem tyle, że jest jednym z tych islandzkich chłopców z gitarą, którzy od kilku lat importowani są hurtowo przez Borówkę Music do Polski i promują muzykę islandzką nad Wisłą. Piszę to ze złośliwością, bo z tymi islandzkimi koncertami jest trochę jak z islandzkim kinem albo kolejnym slajdowiskiem z widoczkami z Islandii. Wiemy, czego się spodziewać, wiemy, że fajerwerków nie będzie, ale i tak idziemy, bo lubimy rytuały. Ja już co prawda na slajdowiska nie chodzę, bo po prostu nie mogę tego więcej wytrzymać, ale filmy islandzkie traktuję jak Cheeseburgera za granicą – wiem, że zawsze będzie smakował tak samo i mogę mieć gwarancję satysfakcji, ale nie jem ich za często, bo po prostu źle się potem czuję. Wydawać by się bowiem mogło, że to co dociera do polskich kin i na polskie sceny muzyczne to taka islandzka pocztówka z Bónusa. Otrzymujemy to, co dla Islandii najbardziej charakterystyczne, w dodatku w całkiem niezłej cenie.

Ragnar to na pewno nie Jónsi, ani nawet nie mój ulubiony Júníus Meyvant (choć też ma długie rudoblond włosy i jakąś tam brodę, jak chyba 80% islandzkich postwikingów). Nie spodziewałam się więc muzycznych fajerwerków, a nawet pierwsza część koncertu po prostu mnie nudziła. Chłopiec z gitarą śpiewa wysokim głosikiem o tym, jak sobie radzi z rozstaniem (o tym jest cała jego solowa płyta) albo o tym, jak radzi sobie z radzeniem z rozstaniem (bo nowa płyta, choć tworzona jakieś trzy lata po rozstaniu, nadal powraca do tych doświadczeń). I nie chcę tutaj w żaden sposób kpić sobie z uczuciowego życia naszego bohatera (a tak prywatnie to radziłabym mu się przyjrzeć moim pięknym rodaczkom w trakcie właśnie rozpoczynającego się tournée po Polsce), ale takich piosenek mamy już na pęczki i nawet sprawnie prowadzona konferansjerka w wykonaniu samego piosenkarza, w której wielokrotnie przypominał nam, że najlepsze dzieła powstają w bólu, niekoniecznie mnie przekonywała.

Ale trzeba przyznać Ragnarowi dwie rzeczy: jest świetnym gawędziarzem i o wiele chętniej słucha się go, kiedy zapowiada swoje piosenki, niż kiedy je śpiewa. Choć właściwie drugą zaletą islandzkiego piosenkarza jest jego głos, z którym może wiele zrobić i którego zdecydowanie nie wykorzystuje śpiewając swoje popowe ballady. Publiczność mogła się o tym przekonać podczas dwóch utworów z innych gatunków w repertuarze Ólafssona: bluesa i country. Tutaj mocny, ukraszony chrypką głos i bardziej energiczne szarpanie strun pobudziło widownię, a nawet skłoniło do interakcji w postaci klaskania czy śpiewania refrenów. Ragnar sprawdził się więc jako wodzirej własnego koncertu, tym bardziej, że większości publiczności jego muzyka była nieznana, a na kolejne tytuły piosenek żywo reagowała tylko jedna wierna fanka, nota bene siedząca z nim razem na scenie.

Wniosek jest taki, że Ragnar to fajny chłopak i musi jak najszybciej nagrać nową płytę, na której podobno ma się znaleźć sporo “amerykańskich” piosenek, w końcu piosenki pisał podczas spływu łodzią po Missisipi. Ragnar to też taki piosenkarz w typie “chłopaka z sąsiedztwa”, bo żartować potrafi, zaangażować do śpiewania szkolnego “lalala” też, poprzedza kolejne piosenki łykiem czerwonego wina i z autentycznym sobie wdziękiem sam zachęca nas do oklasków i bisów, żeby mógł przedłużyć koncert, bo jak sam twierdził, to miejsce przypomina mu własny salon i czuje się jak w domu.

Tak, zgodzę się z Ragnarem, że La Boheme to miejsce naprawdę wyjątkowe. Niby garaż, niby pracownia malarska, a w istocie coś w rodzaju salonu z kanapą i stołem, a wszędzie stoi dużo bibelotów, w które powtykane są pawie pióra. Właściciele tego miejsca są równie gościnni, co rodzinni – przy wejściu przedstawiają się, przyjmują zamówienia na wino, proponują herbatę z dolewką. A przede wszystkim mają zapchany kalendarz i wśród zaplanowanych występów znaleźć można sporo nazwisk islandzkich. Już za tydzień będzie u nich grała Halla Nordfjörd, o której też niewiele wiem, ale być może atmosfera miejsca sprawi, że wieczór spędzę tak miło, jak dzisiaj.

IMG_20181009_215419.jpg

Po zrobieniu sobie zdjęcia z artystą okazało się, że wcale nie przyszłam na koncert jako osoba prywatna. Po raz pierwszy w życiu bowiem zdarzyło mi się, że zupełnie anonimowa osoba rozpoznała mnie jako Utulę Thule i powiedziała, że śledzi moje dokonania w mediach społecznościowych (!!!).  Wyszło więc na to, że nie tylko Ragnar ma swoich zagorzałych fanów w dość nietypowych miejscach, ale nawet ja mogę napotkać się na ludzi, którzy czytają moje wypociny, a wcale nie są moimi znajomymi. Miło! Dziękuję Ci bardzo, Kamilo!

Jónsi symfonicznie

The feeling of going
Spektakl taneczno-muzyczny
Skånes Dansteater/ Malmö Opera

Choreografia: Ben Wright
Scenografia: Will Holt
Muzyka: Jónsi

Jesienią 2017 do repertuaru Skånes Dansteater w Malmö powrócił spektakl “The feeling of going”, który – odnosząc wielki sukces po premierze w 2013 roku – po raz ostatni grany był na deskach tego teatru w 2015. Teraz realizatorzy wielkiego projektu taneczno-muzycznego opartego na kompozycjach Jónsiego z jego solowego albumu “Go” postanowili odświeżyć skład tancerzy oraz solistów, zapraszając do współpracy szwedzkiego wokalistę Oskara Humlebo, posługującego się scenicznym pseudonimem Moto Boy.

The feeling of going” to opowieść o bezimiennym bohaterze, którego jedynym atrybutem jest szary garnitur, wyróżniający się na tle barwnych, należących do zupełnie innego porządku, tancerzy i solistów. Poprzez następujące po sobie piosenki Jónsiego odkrywamy jakby kolejne warstwy świadomości głównego bohatera, jego pragnienia i lęki. Poznajemy je jednak pośrednio, za sprawą ekspresyjnego ruchu scenicznego, wyreżyserowanego przez Bena Wrighta. Współpracujący ze Skånes Dansteater od lat, brytyjski choreograf stworzył niezwykle przejmujące układy taneczne, idealnie pasujące do klimatycznej muzyki Jónsiego. Uzdolnieni tancerze z różnych zakątków świata z wyczuciem przekazują emocje za pomocą ciała i gestu, a także materii swych baśniowych kostiumów, zaprojektowanych przez Theo Clinkarda. Szczególnie atrakcyjny jest ekspresyjny taniec w sukience obszytej metalowymi dyskami, które z każdym ruchem tancerki dodawały wdzięczności utworom granym przez orkiestrę.

Wszystkie piosenki Jónsiego z płyty “Go”, zachowane w oryginalnej kolejności, zostały zaaranżowane przez szwedzkiego kompozytora i dyrygenta, Jonasa Nydesjö. Choć aranżacja muzyki poprockowej na instrumenty symfoniczne, chór i solistów wydaje się trudnym zadaniem, Nydesjö wykonał je naprawdę dobrze. Kompozycje Jónsiego zyskują na wdzięku i otrzymują dodatkową siłę rażenia, kiedy wybrzmiewają z pudeł rezonansowych skrzypiec, kontrabasów i wiolonczeli. Delikatna, a jednak pełna mocy muzyka płynąca spod sceny jest znakomitym tłem dla tańca i bajecznej scenografii zaprojektowanej przez Willa Holta. Wraz z Zerliną Huges, odpowiedzialną za światła, stworzyli oni oprawę wyjątkową: tematem przewodnim scenografii jest las o różnych porach dnia, czasem spowity w nocnych ciemnościach, czasem zalany czerwonym światłem zachodzącego słońca. Dodatkowym efektem są instalacje wideo autorstwa Finna Rossa, które – choć czasem wyjątkowo kiczowate – wprowadzają ruch i życie między pnie drzew.

Każdej piosence towarzyszy inny entourage, dzięki czemu widz ma wrażenie, że ogląda maraton barwnych teledysków. Na przykład otwierający spektakl utwór  “Hengilás”, pełniący funkcję uwertury, rozgrywa się we wnętrzu drewnianej chaty, w której głównego bohatera nawiedzają postacie zagadkowego czarownika z włosami do ziemi i jego sługi, kuśtykającego mężczyzny obrośniętego gałęziami. Z pierwszymi dźwiękami piosenki “Go Do” do chaty wpadają tancerze, którzy za sprawą swoich szalonych kostiumów (jedna z postaci ma na głowie dwustronną czaszkę bawoła) i żywej choreografii dosłownie roznoszą cały dom. Tym samym w “Animal Arithmetic” akcja dzieje się już w lesie, a między drzewami możemy dostrzec członków chóru i solistów, z których jeden ma na sobie kostium satyra. Później między utworami przewijać się będą inne zagadkowe postacie, takie jak kobieta o zawiązanych oczach i rozświetlonej sukni na ogromnym stelażu albo “gnijąca panna młoda” z morzem rudych włosów całkowicie zakrywających jej twarz.

Jednocześnie wszystkie utwory tworzą płynną całość, której wspólnym mianownikiem jest główny bohater, ale i soliści. Piosenki Jónsiego śpiewane są na trzy głosy: przejmujący bas Erica Roosa, krzykliwy sopran Elisabeth Freiding oraz, najbliższy głosowi Jónsiego, pisk Moto Boya. Wokal okazał się niestety najbardziej uderzającym mankamentem całego spektaklu, bo – być może winne było temu nagłośnienie – większości tekstów nie można było wręcz usłyszeć. Szkolnie wyćwiczone głosy zawodowych śpiewaków operowych gryzły się z kompozycjami Jónsiego, choć trzeba przyznać, że czasami nadawały im ciekawego kolorytu. Największa odpowiedzialność ciążyła jednak na głównym soliście, Moto Boyu, którego zadaniem było sprostanie oczekiwaniom fanów charakterystycznego głosu Jónsiego. Niestety, choć w wielu utworach Oskar Humlebo radził sobie zaskakująco dobrze, momentami tracił panowanie nad głosem i nie trafiał w wyższe dźwięki. Wielka szkoda, bo jego postać była bardzo ciekawie wymyślona: w długich blond włosach ukrywały się diabelskie różki, a bordowe futro jakby zerwane z pluszowego misia dodawało mu jednocześnie szyku, co bajkowego blichtru.

Dekoracje, muzyka i taniec tworzą oprawę jak ze snu. Może to być “Sen nocy letniej” Williama Szekspira, choćby za sprawą Erica Roosa w kostiumie satyra, ale też zagadkowych postaci czarownika i jego sługi, przypominających Sykoraks i Kalibana z “Burzy” autorstwa angielskiego dramatopisarza. Ten sam czarownik wydaje się jednak wyjęty wprost z prac szwedzkiego artysty Johna Bauera, znanego z ilustracji do książek dla dzieci. W “Boy Lillikoi” pojawia się natomiast zwierzę-stwór, przypominający bohaterów książki Maurice’a Sendaka “Gdzie mieszkają dzikie stwory”. Jeśli nie bajkowe i przywołujące dzieciństwo, to spektakl też ma w sobie typowo skandynawskie motywy nocy letniej. Brzozowy las, tak często pojawiający się na akwarelach Carla Larssona, to niemal atrybut szwedzkiego midsommar, święta przesilenia letniego. Dodając do tego nastrojową muzykę Jónsiego i tancerzy, nie raz wpadających w szał uniesień, otrzymujemy spektakl wypełniony życiem i radością, kolorami i dźwięcznością, które w najlepszy chyba sposób charakteryzują album “Go”.

Ta recenzja została napisana dla strony Stacja Islandia.