Ziemniakożercy

Kartoflarze

tytuł oryginalny: Kartöfluæturnar
autor: Tyrfingur Tyrfingsson
tłumaczenie: Agnieszka Klimko
reżyseria: Michał Zdunik
premiera: 23.11.2020
obsada: Krzysztof Szczepaniak, Marcin Stępniak, Katarzyna Herman, Anna Moskal, Karolina Charkiewicz

Rzadko kiedy islandzkie sztuki teatralne docierają do Polski. Właściwie Islandia nie ma wcale swojej reprezentacji w polskich teatrach, z drobnymi wyjątkami gościnnych projektów z udziałem islandzkich reżyserów czy odczytami . Te ostatnie faktycznie zdarzały się wielokrotnie w kilku polskich teatrach, choć wydaje się, że ważniejszym wyzwaniem było samo przetłumaczenie tekstu, niż jego interpretacja dokonana przez polskiego reżysera.

I to właśnie dzięki odczytowi polski widz ma okazję zapoznać się z debiutancką sztuką Kartoflarze Tyrfingura Tyrfingssona, młodego, ale uznanego już na arenie międzynarodowej twórcy z Islandii.  W Polsce jest to oczywiście nazwisko anonimowe, ale niewielu dramatopisarzy czy reżyserów z obszaru nordyckiego zaistniało na stałe w polskim teatrze. Znamy oczywiście wielkich reprezentantów teatru skandynawskiego przełomu XIX i XX wieku: Augusta Strindberga i Henryka Ibsena. Ale nawet oni, choć uznani klasycy, dawno pokryli się patyną, a ich sztuki – choć pod wieloma względami uniwersalne – niekoniecznie odpowiadają na wyzwania dzisiejszego społeczeństwa. Dyletant musi jednak posłużyć się szkolną wiedzą, by mieć choć namiastkę aparatu interpretacyjno-analitycznego do odebrania współczesnej sztuki islandzkiej.

I faktycznie, można byłoby powiedzieć, że Kartoflarze to dzisiejsza wersja Nory. Dramat rodzinny, rozgrywający się w czterech ścianach ciężkich od wspomnień, dotyka problemów społecznych i tematów tabu dokładnie tak, jak Dom lalki Ibsena sto lat temu. Zamiast jednej wyrazistej bohaterki takiej jak Nora mamy w sztuce Tyrfingssona trzy kobiety: Lisę, Brunę i Kristin. Ta pierwsza jest bez wątpienia postacią wiodącą, matką i gospodynią domu, w którym rozgrywa się cały dramat. Niegdyś pielęgniarka pomagająca na wojnie w Jugosławii, za co w nagrodę otrzymała Order Sokoła, w istocie daleka jest od bohaterstwa i krytykowana przez własne dzieci: Brunę, oraz pasierba Mikaela za brak macierzyńskiej troski, za którą została chwalona w Kosowie. Z pozoru silna i niezależna kobieta, nosi brzemię dawno popełnionych błędów i niepowodzeń. Matka, która nie potrafi słuchać, babcia, która nie chce zajmować się własnym wnukiem, dojrzała kobieta, która bez skrupułów zaleca się do młodszych mężczyzn. A mimo to pełna krytycyzmu i surowości względem innych: Lisy, która nie była idealną córką, Mikaela, który nie potrafi dorosnąć, czy Hossiego, który przejawia upodobanie do strojów i zabawek dziewczęcych.

Mieszkającą samotnie Lisę odwiedzają kolejno nowi członkowie rodziny, a z każdą wizytą dramat eskaluje. Najpierw Bruna przyprowadza jej wnuka pod opiekę, choć robi to po raz pierwszy i nie bez skrywanej niechęci. Potem Mikael, który po latach odwiedza macochę i przyznaje się, że dopuścił się gwałtu na swojej dziewczynie. Potem dom odwiedza poszkodowana Kristina, która informuje Lisę o zgłoszeniu przestępstwa, od czego starsza kobieta próbuje ją odwodzić. W końcu każdy bohater wykłada na stół swoje problemy i dawno skrywane emocje. Brunie nie układa się z partnerką, więc planuje ją zostawić, Mikael ucieka do Tajlandii, Kristina nie chce skazać ukochanego na więzienie, ale robi to ze względu na swojego ojca. Lisa wraca wspomnieniami do swojego dzieciństwa i robi rachunek własnego sumienia, przyznając się do stosunku seksualnego z młodszym mężczyzną, bliskiego kazirodztwu.

Głównym problemem rodziny nie jest jednak przestępstwo. Nie mówi się tu nawet wprost o potępieniu Mikaela za to, że dopuścił się gwałtu, a Lisa też nie okazuje skruchy za swoje przewinienia. Kryzys wynika z nieprzepracowanych błędów i porażek, głównie na tle erotycznym. Choć seksualność sama w sobie nie stanowi tematu tabu (a mówi się o niej nawet niezwykle soczystym językiem), jest punktem wyjścia do tragedii każdego z osobna. Problem molestowania, aktu seksualnego z członkiem rodziny, czy wreszcie (pozornie neutralnie przedstawiona) kwestia homo- czy transseksualizmu stają się osią dramatu nie po to, żeby krytykować czy kwestionować pewne zachowania społeczne, lecz by pokazać ich wpływ na dalsze poczynania jednostek. Paradoksalnie tematem tabu jest macierzyństwo, słuchanie drugiej osoby, bezinteresowność czy wsparcie, którego każdy z bohaterów desperacko potrzebuje. Jedni wyrażają to wprost, jak Bruna, a inni maskują tę potrzebę nonszalanckim czy wręcz ignoranckim zachowaniem, jak Mikael.

Tekst, czytany przez socjologa, może być analizą współczesnej rodziny, która nie potrafi uporać sobie z rozszczepieniem wymaganych przez tradycję więzi. Jak twierdzi Adam Ostolski, problemem nie jest jednak próba przełamywania tabu czy oswajania się z kwestiami powszechnie uznawanymi za niewybaczalne. Wbrew ogólnemu przekonaniu, otwartość i liberalizm nie przyczyniają się do kryzysu wartości, a wręcz odwrotnie: ślepe dążenie do zachowania wbrew temu, co moralnie akceptowalne wynika z niepotrzebnie surowych ograniczeń, jakie narzuca nam społeczeństwo. Nie oznacza to bynajmniej, że bohaterowie mogą wymigać się od kary, choć nie są jedynymi winnymi popełnionych błędów.

Tytułowe kartofle to najbardziej błaha z rzeczy, które możemy sobie wyobrazić. Ten nudny i bezbarwny atrybut codzienności staje się jednak prostym łącznikiem członków rodziny: dla Lisy jest wspomnieniem własnego ojca, dla Hossiego prostym i pożywnym posiłkiem, dla innych – nadzieją na normalność w postaci wspólnego, rodzinnego obiadu. To także sygnał, że zjadaczami kartofli, dzielącymi podobne problemy czy dramaty, może być każdy z nas. Jest jednak w tytule sporo nacechowania pejoratywnego. Oryginalnie Kartöfluæturnar wywodzi się od czasownika eta, tłumaczonego jako “żreć”. A więc tytułowi kartoflarze to nie zjadacze kartofli jak na słynnym obrazie van Gogha (do którego swoją drogą chętnie odwołuje się sam autor tekstu), ale ziemniakożercy. Co ciekawe, pierwotne tłumaczenie sztuki w przekładzie Agnieszki Klimko zakładało właśnie taką wersję tytułu, jednak w czasie produkcji zmieniono zdanie. Problemy rodzinne to więc nie kartofel powszedni, które zjadamy w intencji kolejnego, zwykłego dnia. To raczej twardy ziemniak do zgryzienia, na który my, prości grzesznicy, rzucamy się łapczywie. Słowem: zżeramy rzeczywistość bez głębszego zastanowienia nad nią.

O ziemniakach dramatycznie - Wiadomości
Vincent van Gogh, „Jedzący ziemniaki”, 1885, Van Gogh Museum, Amsterdam, zdj. dzięki uprzejmości wydawnictwa Arkady, foto: Onet

Sztuka powinna więc pozostawić w nas jakiś odcisk, wrażenie. Może szokować, obrzydzać, może też zaskakiwać. Reżyser czytania, Michał Zdunik, przyznaje, że tekst Tyrfingssona był dla niego dobrą okazją do zrewidowania własnej wizji Islandii jako raju na ziemi. Nawet podczas dyskusji po premierze odwoływano się do strajku kobiet z 1975 jako punktu wyjścia do niezależności  i wyjątkowej pozycji Islandek w swoim społeczeństwie. Wydaje mi się jednak, że ów mit społecznie lepiej rozwiniętej Islandii to tylko efekt autopromocji zakompleksionego narodu, który jeszcze niedawno składał się z samych zjadaczy kartofli. Choć dziś Islandia uznawana jest za wzór w kwestiach społeczno-światopoglądowych, nie da się zaprzeczyć faktom, że nie brakuje tam także przemocy, gwałtu, dyskryminacji, niesprawiedliwości. Nie potrafię też zgodzić się z treścią opisu sztuki, w którym Lisę nazywa się feministką. W dramacie rodzinnym brak miejsca na jej współczucie czy akt solidarności z drugą kobietą. Zgwałcona Kristin nie może liczyć na słowo otuchy, zostaje jedynie poczęstowana wódką i zachęcona do wycofania swoich zeznań. Wolność jednej kobiety kończy się tam, gdzie powinna zaczynać swoboda drugiej, tak się jednak nie dzieje. Nie tym razem. Na czym polega więc podobieństwo do Nory? Czy pozostawienie swojej rodziny na rzecz samorozwoju i wolności dzisiaj przyjęte byłoby tak samo pozytywnie, jak w dniu premiery sztuki Ibsena?

Podczas dyskusji wielokrotnie padało określenie estetyki czy stylistyki nordyckiego noir. Ciekawa jestem, co dokładnie socjolog Adam Ostolski miał tu nam myśli. Jeśli chodziło mu o nastrój panujący w domu Lisy i nieumiejętność znalezienia porozumienia między bohaterami, faktycznie moglibyśmy znaleźć nawiązanie do charakterystyki tego gatunku, z indywidualizmem głównego bohatera czy kryzysem komórki społecznej na czele. Mamy też element zbrodni, a przynajmniej wachlarz przestępstw: gwałt, kazirodztwo, molestowanie, nieudana próba samobójcza, jednak nie są one celem narracji, ale jej środkiem literackim. Mroczne dusze głównych bohaterów brane są na warsztat psychologa czy socjologa, nie znajdziemy tu jednak psychiki typowej dla seryjnego mordercy czy bezpardonowego stróża prawa.

Kartoflarze to opowieść o codzienności. To pozbawiony idealizacji czy nawet koloryzacji portret grupowy rodziny z pozoru normalnej, bezproblemowej. Pod grubą skórką kryją się jednak liczne skazy, które powodują psucie się od środka. Wydaje się, że zarobaczone miejsca, a nawet zgniliznę, można sprytnie wykroić nożykiem, lecz rozpoczętego już procesu psucia nie można zatrzymać. Ale my i tak wrzucamy do garnka nadkrojone kawałki, bo tak robili nasi rodzice i dziadkowie.

źródło: Teatr Dramatyczny
Czytanie odbyło się w ramach projektu “Fabulamundi. Dramaturgia w Europie: Ponad granicami?”. Nagranie (dostępne tylko do niedzieli) można znaleźć tutaj:

https://youtu.be/FSQ_JyITlpE

Koncert czasów zarazy

Wielu pewnie po prostu chciało zobaczyć islandzką kompozytorkę na żywo. Nie spodziewali się całego artystycznego entourage’u tego koncertu. Występ Hildur Guðnadóttir był częścią Ephemera Festival by Unsound.

Trzeba przyznać, że i ja byłam wśród tych zaskoczonych. Gdy dowiedziałam się, że laureatka Oscara za muzykę do Jokera zagra koncert w Warszawie, po prostu chciałam zobaczyć ją na żywo. W dodatku koncert reklamowano jako Chernobyl live, a więc Islandka miała grać własne kompozycje ze ścieżki dźwiękowej do serialu Czarnobyl, który połknęłam w dwa lub trzy wieczory będąc jeszcze zimą we Francji.

Wtedy nie zgadłabym jeszcze, że przyjdą czasy zarazy i że w pewnym sensie rzeczywistość pokazana w serialu będzie miała swoją wariację w bliskiej przyszłości. Choć nie o skażenie atomowe na szczęście przyszło nam się martwić, świat stanął w miejscu i wielu ludzi sparaliżował strach. Przyszło nam nosić maski, unikać skażonych miejsc i ludzi, a nawet widzieć na osiedlach epidemiologów czy pracowników służby ratowniczej w kombinezonach przeciwbiologicznych. Krajobraz jak z serialu, który oglądało się jak science-fiction, bo choć opowiadał historię z przeszłości, w pewnym sensie wyszedł też w przyszłość.

Ale wróćmy do koncertu. To był mój pierwszy event muzyczny od czasów wybuchu epidemii. Kilka dni wcześniej poszłam po raz pierwszy do kina, więc spodziewałam się głównie obowiązku zakrywania nosa i ust. Na miejscu okazało się jednak, że trzeba podpisać oświadczenie, dać sobie zbadać temperaturę oraz zdezynfekować ręce. W sali krzesła ustawione były 1 m od siebie, a na ścianach wyświetlano w nieskończoność obowiązujące na miejscu zasady. W tle sączyła się już fabryczna muzyka, pasująca do tego post-industrialnego miejsca, jakim jest Mińska 65. Nastrój pasował idealnie do tworzącej się na bieżąco historii – być może za kilka lat będziemy wspominać wydarzenia kulturalne w takich warunkach ze śmiechem, być może staną się codziennością. A jednak rygor nakazujący pozostanie na swoim miejscu i nie rozmawianie z innymi w moim umyśle wykraczał już poza sytuację epidemiologiczną, a przybliżał go geopolitycznego kontekstu serialu Czarnobyl.

Wszystko to – świadomie lub nie – budowało napięcie przed koncertem, który rozpoczął się z dużym opóźnieniem, pewnie z racji ogonka czekającego na wynik termometru. W ciszy i podnieceniu oczekiwano wejścia na scenę filigranowej wiolonczelistki, która – gdy wreszcie objawiła się publiczności – została powitana głuchymi oklaskami. Sama nie powiedziała nic, mając twarz zakrytą maską, podobnie jak jest współtowarzysze: Sam Slater i Chris Watson. Ta cisza i sceniczny kamuflaż pogłębiały dystans, który w dzisiejszym świecie jest wartością pożądaną. Artystka była wręcz odwrócona do widowni plecami, być może ze strachu, że może kogoś zarazić przez śpiewanie. A może to tylko wnioski podszyte paranoją i przyzwyczajeniem do nowych standardów, według których niepodanie ręki nie jest już oznaką nieuprzejmości, ale troski o dobro wspólne. I nie jest już ważne, czy kompozytorka ma wrodzoną nieśmiałość i nie prowadzi dialogów z publicznością. W końcu COVID-19 przyszedł z pomocą wszystkim introwertykom tego świata.

Widziałam już zresztą Hildur Guðnadóttir na żywo, ale był to barwny koncert zespołu Múm, grany w czasach przed pandemią, a więc takich, które mało kto już pamięta. Wiem, że jest to z natury pogodna i uśmiechnięta dziewczyna, która miło niewielkiej postury tworzy magię za pomocą wiolonczeli. Ale tym razem nie miała ze sobą najpiękniejszego instrumentu świata, lecz mikrofon i muzyków przy komputerach. To oni odpowiedzialni byli za tajemnicze dźwięki, które budują niezwykły nastrój serialu o wybuchu reaktora jądrowego.

Gdy jednak na ekranie dźwięki spalają się z obrazem, bez video tracą jednak swój kontekst i stają się ciężką, trudną dla ucha nieprzygotowanego na takie doznania kakofonią. Być może to nowe, obce ścieżce dźwiękowej, brzmienie było dziełem Francesci Donadella, odpowiedzialnego za przestrzenność dźwięku. Ten dźwięk faktycznie zaskakiwał widownie z różnych kierunków, czasem atakując od tyłu, a czasem niemal od dołu. Towarzysząca mu od czasu do czasu wibracja tworzyła dodatkowy efekt, który przenikał aż do głębi, ale dla innych mógł wydawać się niekomfortowy. Nie były to jednak dźwięki przecinające umysł na pół czy przyprawiające o ból uszu. Czasem intensywne, czasem ciemne, ciepłe, dawały raz poczucie dyskomfortu, a raz niemalże skłaniały do medytacji z zamkniętymi oczami.

Trudno jednak powiedzieć, czy zamykałam oczy tylko ze względu na podróż muzyczną, a może zmuszały mnie też do tego ostre światła. Podczas koncertu wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ostrzegano pacjentów chorych na epilepsję przed takimi efektami. Często zmieniające się wiązki światła o różnych kolorach, czasem niemal stroboskopowe, okazały się być projektem Theresy Baumgartner, artystki z Berlina. Gra świateł była więc dodatkowym dziełem sztuki towarzyszącym koncertowi, jednak dla niektórych sztuka ta okazała się zbyt mocna. Jeden pan zakrywał długo twarz, aż w końcu opuścił salę przed zakończeniem koncertu.

Ja z kolei przeżywałam różne stany podczas tego dłuższego nieco ponad godzinę występu. Sztukę powinno odbierać się z dobrym przygotowaniem: przyjść na koncert wypoczętym, wyspanym, najedzonym. Ja jednak wpadłam prosto z trzygodzinnej próby chóru, zmęczona i prze-bodźcowana, szczególnie jeśli chodzi o dźwięki. W ciemnej sali z migającymi światłami oddalałam się więc w podróż, która z wolnym tempie z muzycznej zamieniała się w podróż do krainy Morfeusza. W pół śnie oddawałam się przemyśleniom na różne tematy, a brutalne dźwięki przywodziły na myśl najmniej przyjemne wydarzenia. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyłam przeanalizować wszystkie świeże porażki i toksyczne znajomości. Nie spodziewałam się, że koncert w czasach zarazy może okazać się swoistą terapią dźwiękami. Celem sztuki jednak jednak odciągnąć nas od problemów codzienności i zabrać w inny świat, albo zaserwować odbiorcy katharsis. Jeśli muzyka i jej tło skłoniły mnie do tego typu przemyśleń i przeżyć, to w pewnym sensie zdała swój egzamin. Przekaz był na tyle silny, że wyciągnął ze mnie, to co najgorsze. Tylko że po wyjściu niestety nie czułam się lepiej.

Ogromnym plusem tego wieczoru jest fakt, że po koncercie spotkałam znajomych-nieznajomych. Jednym z nich był Adam Świtała, polski muzyk na co dzień mieszkający na Islandii, człowiek wielu talentów, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. W takim gronie trudno było przyznać się do mieszanych uczuć odnośnie koncertu, ale rozmowa na inne tematy pozwoliła na ochłonięcie, odrobinę odpoczynku od hałasu i przetrawienie tego intensywnego doświadczenia. Wróciwszy do domu uznałam, że jednak nie było tak źle, jak myślałam, będąc jeszcze na sali.

Żałuję tylko, że tak mało widziałam i słyszałam samą Hildur. Choć nie tworzy ona muzyki, której towarzyszy wizualne show na scenie, jej miła postać w lepszym świetle być może byłaby nagrodą za intensywną terapię. Kto wie, może w czasach zarazy przyszło mi oglądać ją na żywo po raz ostatni, a niewykluczone, że był to pierwszy i ostatni koncert dla mnie w tym sezonie. Mam tylko nadzieję, że wrócą normalnie czasy, kiedy na kameralnych koncertach widziało się wykonawcę na wyciągnięcie ręki, a publiczność stłoczona była pod sceną, nie patrząc na zachowanie żadnej odległości. Wtedy pewnie najbardziej industrialne dźwięki trafiałyby prosto do serca, nie tworząc wiwisekcji na naszych umysłach.

Unsound zaprasza: Ephemera Festival Warszawa - Portal Promocji Kultury  ProAnima.pl

Dziękuję działowi promocji za zaproszenie na koncert.

Dzień Islandzki 2019

Nie spodziewałam się, że uda mi się w pojedynkę zorganizować coś takiego. Ale tegoroczny, pierwszy samodzielnie organizowany przeze mnie jako Utulę Thule, Dzień Islandzki potwierdził przede wszystkim moje przekonanie o tym, że Islandia przyciąga wyłącznie niesamowitych ludzi.

Takimi właśnie ludźmi po brzegi zapełniła się sala klubokawiarni Kicia Kocia. Choć schodzili się do nas nieśmiało i wolno, to jednak islandzki chłód (i klimatyzacja w sali) przyciągnęła wielu fanów Islandii. Jedni z kilkoma już podróżami na Wyspę w bagażu emocjonalnym, inni jeszcze planujący przygodę życia. Wszyscy tęskniący za tym miejscem i marzący o rychłym wyjeździe. Każdy z nas zainteresował się Islandią z innego powodu, ale wszystkich połączyło niezwykłe przyciąganie do tej malutkiej wysepki na Atlantyku. Islandia to więcej niż destynacja turystyczna, to miejsce spełnionych marzeń, wielkich przemian, zawartych znajomości, wylanego potu i łez.

Taką właśnie Islandię chciałam pokazać swojej publiczności. Dlatego zaprosiłam gości, którzy podzielą się swoim osobistym stosunkiem do Wyspy. Choć niektórych z nich nie poznałam jeszcze nigdy na żywo, islandzka więź internetowa trwała od dłuższego czasu. Więc może nieco egoistycznie, ale zaprosiłam tych, których sama z wielką ochotą chciałam posłuchać. Osób, od których chciałam się dowiedzieć nie tyle o Islandii, ale o jej miejscu w pamięci i sercu. O pasji Islandią, która trzyma w swoich objęciach przez lata, niektórzy mają z nią już przygodę liczącą pół wieku!

Moim pierwszym gościem była Vaka Hafþórsdóttir, Islandka od kilku lat mieszkająca w Polsce. Choć przeprowadziła się do naszego kraju ze względów osobistych, zawsze cieszy się na spotkanie z grupą ludzi tak bardzo zainteresowanych jej krajem. Specjalnie dla nas przygotowała krótki kurs/wykład o języku islandzkim, przedstawiając trudne słowa islandzkie, które czasem są wręcz nieprzetłumaczalne na język polski. Nie był to jednak zwykły wykład o języku! Vaka włożyła w to całe swoje poczucie humoru i przeplatała swoją wypowiedź w języku angielskim słówkami polskimi.

Następnym punktem programu było spotkanie z Martyną Zastrożną (W międzyczasie na Islandii), która wraz ze mną opowiadała o swoim subiektywnym spojrzeniu na Wyspę. Ostatni raz była na Islandii kilka lat temu, a mimo to wciąż intensywnie prowadzi swoją stronę, niedawno reaktywowała też bloga O północy. Martyna wspomniała, że interesowała się Skandynawią od dawna, a jej pierwszą pasją była Finlandia, wkrótce jednak zawładnęła nią Islandia. Wszystko zaczęło się od muzyki, ale jej prawdziwa miłość do Islandii  ma związek – jak twierdzi sama Martyna – z prezydentem Trumpem, kiełbaskami i chlorkiem amonu. O co chodzi? O humor Hugleikura Dagssona, protest Islandek z 1975 roku, oraz islandzkie słodycze. Te ostatnie, czyli lukrecję, Martyna mogłaby jeść i jeść. Ale potrafi też piec islandzkie specjały, bo przygotowała dla nas ciasto rabarbarowe według przepisu z jej strony.

Trzeci w kolejce do podzielenia się swoją islandzką pasją był Bartek Wilk, dziennikarz portalu muzykaislandzka.pl oraz twórca audycji Tónlist. Bardzo możliwe, że to właśnie Bartek zaraził wielu z nas pasją do Islandii, w końcu w przypadku Wyspy droga do serca często prowadzi przez muzykę. Bartek mówił o swoim zauroczeniu zespołem Sigur Rós, mówił też o początkach popularności tej grupy w Polsce i wymiany wrażeń fanów na stronie sigur-ros.art.pl. Bartek czytał nam nawet losowe wypowiedzi fanów, a wielu z nich przyznawało się do tego, że Sigury zaprowadziły ich na Islandię. Bartka z kolei zaprowadziły do pomysłu stworzenia strony muzykaislandzka.pl, na której mógłby pisać nie tylko o Sigurach, ale też innych wykonawcach z Islandii. Od lat wyszukuje najciekawszych piosenek, podsłuchanych w islandzkich sklepach muzycznych czy otrzymywanych bezpośrednio od Islandczyków, ma kontakt z wieloma artystami, organizuje koncerty i zdaje relacje z wydarzeń muzycznych na Islandii. Wiedzą dzieli się na portalu oraz w audycji Tónlist.

zdjęcie: Magda Bobryk
zdjęcie: Magda Bobryk

Potem przyszła kolej na Mariusza Wolskiego (My Life Challenge), który o swojej samotnej wyprawie rowerowej po Islandii opowiadał już chociażby w ramach festiwalu Nordic Talking. Niestety nie mogłam go wysłuchać, więc z wielką przyjemnością zaprosiłam Mariusza najpierw na prywatne spotkanie (nie mogliśmy się nagadać!), a potem na Dzień Islandzki. Mariusz to ta osoba, która z Islandią ma bardzo osobisty związek. Nie pojechał tam turystyczne, nie zwiedzał Wyspy tak jak większość z nas. Pojechał na Islandię rowerem, i to zimą. Mówi, że to, co przeżył, zmieniło jego stosunek do wielu rzeczy i bardzo dużo Wyspie zawdzięcza. Podkreślił też, że miał naprawdę dużo szczęścia: nie zamarzł (mimo kilkunastostopniowych mrozów), nie padł ze zmęczenia (choć czasami było blisko), nie zmiótł go wiatr ani śnieżyca. Fragmenty swojej wyprawy pokazał na filmie stworzonym we współpracy z Kubą Witkiem.

A na koniec odlot, czyli wystąpienie pani Joanny Trzcińskiej-Mejor, która urzekła nas energią, pasją, uśmiechem i swoim zainteresowaniem Islandią od 50 lat! Już jako studentka weszła w szeregi Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Islandzkiej, a potem złączyła się z Wyspą organizacją wycieczek. I nie byle jakich wycieczek, bo po raz pierwszy pojechała z grupą na Islandię w roku 1998 (podobno była to pierwsza zorganizowana wycieczka z Polski). Nie samolotem, a autokarem. Trzy tygodnie: przez Norwegię, promem, a w drodze powrotnej przez Wyspy Owcze i Danię. Z autokarem pełnym ludzi oraz prowiantu. Podobno na granicy musiała przekonać islandzkich celników, żeby wyjątkowo zgodzili się na wwiezienie na Islandię obcego jedzenia, czyli setek puszek z konserwami i chlebów. Ale udało się, dzięki czemu grupa nie musiała jeść potwornie drogiego jedzenia na Wyspie i miała trzy posiłki przygotowywane przez przywiezionych ze sobą kucharzy. W tamtych czasach wszystko było drogie, ale atrakcje były za darmo i całkowicie na dziko. Błękitna Laguna bez przebieralni i opłacanych wejściówek, droga do wodospadów nieogrodzona, praktycznie brak ludzi przy gejzerze czy w Thingvellir. A mimo to pani Joanna, zapytana o zmiany na Islandii w ciągu ostatnich 30 lat, odparła, że nic się nie zmieniło.

Z kolei o zmianach na Islandii opowiedział ostatni gość, Henryk Binkowski. Pełnił on chwilowo funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Islandzkiej i przyniósł ze sobą stare biuletyny wydawane niegdyś przez TPPI oraz legitymację członkowską. Opowiedział o dziejach Towarzystwa i wszystkich jego zasługach oraz przyczynach obecnego wygaśnięcia TPPI. Dzielił się też wiedzą o starej Islandii, a przede wszystkim o pierwszych relacjach polsko-islandzkich: wizytach islandzkich prezydentów w Warszawie i wyjazdach na Islandię reprezentantów z Polski.

Dzień Islandzki zakończył się integracją najbardziej wytrwałych fanów Islandii. Rozmawialiśmy o podróżach, planach na przyszłość, ulubionych elementach islandzkiej kultury. A przede wszystkim dzieliliśmy się sobą, swoją pasją i różnymi doświadczeniami. To było naprawdę niezapomniane spotkanie i bardzo dziękuję wszystkim, od których mogłam nauczyć się tak wiele na temat mojego ulubionego kraju!

Dziękuję również Klubokawiarni Kicia Kocia za przyjęcie mojego wydarzenia! Kto wie, być może do zobaczenia za rok!

Książka musi być lepsza od Internetu

W dniach 29-31 marca w budynku Polskiej Filharmonii Bałtyckiej przy Ołowianka 1 miały miejsce Gdańskie Targi Książki ze specjalnym udziałem Islandii jako gościa honorowego.

Nie mogło mnie tam zabraknąć, choć długo się wahałam, czy mogę sobie pozwolić na wyjazd do Trójmiasta na tydzień przed planowanym od dawna Festiwalem Nordic Talking. Ciekawość, jak również chęć poznania wielu nowych miłośników Islandii, zwyciężyły. I choć jeszcze w wieczornym pociągu do Gdańska żałowałam swojej decyzji, następnego dnia rano podekscytowana dreptałam w pięknym słońcu na miejsce targów. Od dawna wyczekiwana przeze mnie wiosna pewnie zatrzymałaby mnie na zewnątrz, a jednak w środku czekało na mnie wiele interesujących wydarzeń. 

O byciu Wyspą

Pierwsze z nich to spotkanie z Sigríður Hagalín Björnsdóttir, autorką “Wyspy”. Pisarka z przepięknym uśmiechem opowiadała o inspiracjach  dla swojego literackiego debiutu. Jako dziennikarka, interesuje się sprawami z Islandii i ze świata, ale od dawna zastanawiało ją, dlaczego nikt nigdy nie napisał książki o czymś, co właściwie mogłoby się stać. “Wyspa” to bowiem dystopia, w której mieszkańcy Islandii zostają całkowicie odizolowani od świata. Niby przed samolotami i Internetem taka sytuacja panowała tam od dawna, a jednak trudno sobie wyobrazić, jak przyszłoby Islandczykom żyć bez dostaw jedzenia i innych towarów spoza wyspy. Sigríður przyznała, że jej książka wzbudziła ogromne zainteresowanie na samej Islandii, a politycy wydzwaniali do niej z pytaniami, jak mieliby reagować gdyby kraj faktycznie znalazł się w takiej sytuacji. Tak dziennikarka stała się ekspertką od kryzysu.

Na zdjęciu: Adam Szaja, Jacek Godek, Sigríður Hagalín Björnsdóttir.

Była też mowa o tym, jak cienka może być granica między dystopią a utopią, i że niektórzy właśnie tak odczytali jej książkę. Autorka ze śmiechem potwierdziła, że islandzcy rolnicy tylko zacieraliby ręce na brak dostaw żywności z Unii Europejskiej, choć na dłuższą metę nikt nie chciałby, aby sytuacja opisana w książce wydarzyła się naprawdę… Prowadzący, Adam Szaja, zwrócił uwagę, że powieść napisana była przed Trumpem i rosnącym w Europie nacjonalizmem, a jednak trzy lata po premierze jest bardzo aktualna.

Książka musi być lepsza od Internetu

Kolejnym wydarzeniem w islandzkiej części programu towarzyszącego Targom była dyskusja “Kultura czytelnicza – tkanka łącząca w demokracji?” z udziałem prezydent Gdańska, Aleksandry Dulkiewicz, literaturoznawcy prof. Tomasza Swobody oraz pisarza Hallgrímura Helgasona. Najbardziej cieszyłam się oczywiście z obecności tego ostatniego, autora najpopularniejszych powieści z Islandii, w tym kultowej już “101 Reykjavik”. Podczas dyskusji wypowiedział on wiele interesujących spostrzeżeń i bardzo zabawnych “złotych myśli” dotyczących pisania na Islandii. Zapytany o udział książek w islandzkiej demokracji odpowiedział, że tak jak zachodnie pokolenia wychowywały się na kolejnych częściach “Gwiezdnych Wojen”, tak Islandczycy wychowywali się na sagach. Nie było w tym jednak cienia wyższości, bo ironicznie dodał, że “połowa Islandczyków pisze, a druga połowa chce, aby o nich pisano”. Tym sposobem pisarz nie zajmuje jakiegoś zaszczytnego miejsca w islandzkim społeczeństwie, choć – nagabywany przez potencjalnych bohaterów swoich książek – często załapuje się na darmowe drinki w knajpach. Helgason przyznał też, że za każdym razem gdy zabiera się do pisania, mówi sobie, że nowa książka musi być lepsza od Internetu.

Od lewej: Agnieszka Michajłow, Prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz, prof. Tomasz Swoboda, pisarz Hallgrímur Helgason oraz tłumacz Łukasz Kotyński.

Sama dyskusja była dla mnie jednak sporym rozczarowaniem. Pomijam już polityczny wkład pani Prezydent, która zupełnie niepotrzebnie przemycała w swoich odpowiedziach krytykę  opozycji i próbowała przekonać wszystkich (wraz z prowadzącą, Agnieszką Michajłow), że Gdańsk to “najfajniejsze” miasto w Polsce, bo tutaj najwięcej się czyta. Zapał ten gasił prof. Swoboda, który nie raz podkreślał, że kultura czytelnicza niewiele musi mieć wspólnego z dobrą demokracją. Choć – moim zdaniem – zadaniem dyskusji było uwypuklenie różnic między Islandią a Polską, jako krajem czytającym i nieczytającym, a Helgasonowi zadawano pytania o “receptę” na islandzką demokrację, ani razu nie padły ważne kwestie, takie jak wpływ protestantyzmu na wysokie czytelnictwo w krajach skandynawskich czy tamtejszą politykę kulturalną, wraz ze świąteczną tradycją obdarowywania się książkami pod choinkę na Islandii. Nie było nawet szansy na zaangażowanie publiczności w dyskusję, słowem: wydarzenie niewiele miało wspólnego z demokracją.

O Islandii bez Islandki

Małym zaskoczeniem było też spotkanie ze Steinunn Sigurðardóttir, które odbyło się bez autorki. I choć Islandka nie dotarła do Gdańska z powodu choroby, dr Jakub Konefał, tłumacz Jacek Godek oraz aktorka Karolina Gruszka świetnie wypełnili przeznaczoną im w programie godzinę. Prowadzący, który jest specjalistą od kina islandzkiego, zaczął od zapytania gości o ich związki z Islandią. Podczas gdy Jacka Godka nie muszę chyba nikomu przedstawiać (dotąd przetłumaczył 30 książek islandzkich, a licząc z pozycjami niewydrukowanymi byłoby to aż 50 tytułów!), Karolina Gruszka przyznała się, że od czerwca zaczyna zdjęcia do islandzkiego filmu, w którym zagra… po islandzku! W ramach przygotowania uczy się teraz tego trudnego języka, co udowodniła podczas lektury fragmentów prozy Steinunn Sigurðardóttir, przetłumaczonej oczywiście przez Godka.

Od lewej: Karolina Gruszka, Jacek Godek, dr Jakub Konefał.

Oprócz dyskusji nad nową książką Islandki, która ukaże się jesienią tego roku dzięki nakładowi wydawnictwa Kobiece, rozmawiano też o islandzkim chłodzie, izolacji, ale też islandzkich kobietach, jako że one będą bohaterkami nowej książki. Wspomniano, że powieść opierać się będzie na historii prawdziwej Islandki, która w swojej karierze była modelką, policjantką, farmerką i aktywistką ekologiczną. Szczegóły poznamy jednak po premierze.

Morskie opowieści

Dzień zakończył się spotkaniem z Einarem Kárasonem, autorem “Wyspy Diabła”, która niedługo zostanie wydana ponownie. Jednak bohaterką rozmowy była nowa książka islandzkiego pisarza, “Sztormowe ptaki”, które ukażą się jeszcze w tym roku nakładem wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W dyskusji udział wzięli: sam autor, tłumacz książki Jacek Godek, reprezentująca WUJ Anna Świerczyńska oraz Fabian Cieślik z Marpress, wydawnictwa zajmującego się literaturą marynistyczną. Jak bowiem podkreślał prowadzący spotkanie, prof. Dariusz Rott, twórczość Kárasona ściśle związana jest z morzem.

Od lewej: prof. Dariusz Rott, Jacek Godek, Einar Kárason, Fabian Cieślik, Anna Świerczyńska.

Zadałam autorowi pytanie o jego związek z morzem. Odpowiedział, że przez dwa lata pracował jako rybak, a sama książka czekała na spisanie około 20 lat! Jako twórca nie przejmuje się specjalnie rutyną pisarską, zaczyna pisać późnym rankiem, a kończy przed obiadem. Żeby tworzyć, potrzebuje skupienia i energii, dlatego do klawiatury siada po wykonaniu wszystkich niezbędnych obowiązków. Od niedawna pełni też funkcję w islandzkiej polityce, i choć – jak sam podkreślał – jest to bardzo nudne, wierzy, że praca w parlamencie przysporzy mu nowych tematów na książki. Podczas spotkania dowiedzieliśmy się, że marynarze z Fiordów Zachodnich mają w zwyczaju zabierać na statek skrzynki pełne książek, żeby wypełnić jakoś czas przed dopłynięciem na łowisko. Choć Kárason zaznaczył, że dziś na pokładzie jest też dostęp do Internetu, wielu umila sobie czas islandzkimi klasykami lub tytułami literatury światowej. Tym samym czytelnictwo na Islandii niezależne jest od klas i hierarchii społecznej: czyta każdy, od rybaka po premiera.

Islandzkie zbliżenia

Miałam przyjemność porozmawiać z autorem przed spotkaniem, bowiem złapałam go przy stoisku Islandii, żeby wręczyć naklejkę z logo Utulę Thule. Potem nosił ją podczas całego dnia Targów, a nawet na wieńczącej sobotnie wydarzenia dyskusji. Spotkałam też wielu innych islandzkich pisarzy: Sigríður Hagalín Björnsdóttir podpisała mój egzemplarz “Wyspy”, poetka Elísabet Jökulsdóttir podarowała mi swój tomik poezji, natomiast Hallgrímur Helgason na moich oczach wkleił tulisową naklejkę do etui swojego telefonu!

Wielokrotnie odwiedzałam Stoisko Islandii, na którym można było porozmawiać z pisarzami, jak również reprezentantkami Miðstöð Íslenska Bókmennta (Icelandic Literature Center). Hrefna Haraldsdóttir oraz Gréta María Bergsdóttir z uśmiechem i bardzo kompetentnie opowiadały o islandzkich wydaniach tłumaczonych na język polski oraz pozycjach, które warto znać. Choć niestety nie można było na stoisku niczego kupić, inni wystawcy oferowali pozycje islandzkich autorów: “Pułapkę” i “Śmierć” Lilji Sigurdardóttir, kryminały Arnaldura Indriðasona oraz Yrsy Sigurdardóttir, “Miasteczko w Islandii” Guðmundura Andriego Thorssona, a także polskie książki poświęcone Islandii, w tym “Szepty kamieni” Piotra i Bereniki z Ice Story oraz “Islandię…” Piotra Milewskiego.

Hrefna Haraldsdóttir oraz Gréta María Bergsdóttir z Miðstöð Íslenska Bókmennta (Icelandic Literature Center)

Z ogromnym żalem opuściłam Targi przed ich zakończeniem. W niedzielnym programie znalazło się bowiem spotkanie z Elísabet Jökulsdóttir połączone z czytaniem fragmentów jej poezji przez Małgorzatę Brajner oraz czytanie Eddy Poetyckiej w przekładzie Apolonii Załuskiej-Strömberg, jak również wspólne tłumaczenie piosenki Björk z udziałem Jacka Godka, Olgi Knasiak (Polka na Islandii) i Anny Karen.

Na koniec chciałabym podziękować wszystkim, których miałam okazję spotkać i poznać na Targach. Przede wszystkim niektórych z Was, którzy w miłych słowach wypowiadali się o mnie i mojej działalności; mówiliście, że piszę ciekawie i merytorycznie i jestem dumna, że tak chętnie wchodzicie na moją stronę! Ślę też uściski w stronę Olgi Knasiak, Olgi Szelc oraz Aleksandry Cieślińskiej, z którymi tworzymy zespół czterech kobiet z czterech różnych zakątków Polski, które jednak w jakiś sposób dotarły na Islandię i swoją pasją dzielą się na łamach czasopisma ROK. Do zobaczenia, dziewczyny!

Muzyka bierze się z ciszy

W taki deszczowy, ponury poranek kiedy wstaję na pierwsze zajęcia norweskiego i uświadamiam sobie, że rowerem dzisiaj na uczelnię nie da rady, od razu tracę chęć do rozpoczęcia dnia.

W kalendarzu tkwi jednak data zarezerwowana od dawna: czwartek 21 lutego, koncert Ólafura Arnaldsa. Choć cały dzień był bardzo długi, w końcu doczekałam się momentu, kiedy wysiadłam z autobusu prosto w ciemność i chłód wieczoru i, walcząc z deszczem, powędrowałam w kierunku warszawskiego Torwaru w towarzystwie Eweliny. Pod wejściem ustawiła się już kolejka; otworzyli bramy o 19, a my byłyśmy niewiele spóźnione. Stojąc tak w deszczu, podzieliłam się z Eweliną wspomnieniami z mojego pierwszego koncertu Ólafura, 9 lat temu. Wtedy jeszcze wystarczało mu pianino i mała salka nie istniejącego już Powiększenia przy Zamku Ujazdowskim. Dzisiaj kolejki ustawiają się pod wejściem, a wszyscy w napięciu czekają, by posłuchać – jak sami argumentują – “trochę islandzkiej muzyki”.  Support miał zacząć się już o 19:40, a sam koncert o 20:00, ale kolejka posuwała się powoli, aż do momentu kiedy ktoś z obsługi krzyknął, że na trybuny też wpuszczają wejściami przeznaczonymi dla widzów z biletami na płytę.

IMG_20190221_194009.jpg

Support zaczął się jednak z dużym opóźnieniem, tak jakby w oczekiwaniu, że puste trybuny i krzesła ustawione na płycie w końcu znajdą swoich właścicieli. Tor łyżwiarski straszył jednak pustkami i mi samej szkoda było młodej polskiej pianistki, Hani Rani, której przyszło występować w takich warunkach. Szkoda, bo gra Hani była przepięknie prosta i szczera. Ten pozornie “przypadkowy” support miał jednak sporo wspólnego z Islandią. Hania występowała już bowiem z Ólafurem i Kiasmos, a na swoim koncie ma chociażby utwór Esja, który swą nazwę bierze wprost z topografii Wyspy.  Polecam, bo występ tej introwertycznej artystki był świetnym preludium do głównej gwiazdy wieczoru, czyli samego Ólafura.

Gwiazda stadionowa

Nie, do Ólafura zupełnie nie pasuje określenie “gwiazda”. Powiedziałabym nawet, że ten piekielnie zdolny muzyk jest zaprzeczeniem wszystkiego, co wiążemy z gwiazdą. Choć występuje dziś na wielkich arenach (niczym gwiazda stadionowa), ze sceny zdawał mi się tym samym chłopcem sprzed laty, który rozmawiał ze swoją publicznością jak z grupą znajomych. Ujął nas wtedy swoją otwartością, dostępnością, był pierwszym Islandczykiem, z którym zamieniłam kilka słów i pamiętam, jak bardzo się z tego powodu jarałam. Przez kolejne miesiące po prostu tonęłam w dźwiękach jego muzyki, od poetyckiego jak islandzka mgła w rześki poranek 3055 po porywczy niczym wiatr lub wybuch wulkanu Brotsjór. I choć dzisiaj zagrał muzykę, która już nie przemawia do mnie tak jak kiedyś, utwory, które są “mniej moje”, to wciąż pozostał tym uroczym, przesympatycznym facetem, który dostaje oklaski za samo pojawienie się na scenie.

img_20190221_212455.jpg

Muzyka jak ze snów

Niezwykła atmosfera wypełniła Torwar dzisiaj wieczorem. Nie tylko ze względu na piękną choreografię świateł na scenie, migające bliki, dym, grę cieniami. Zespołowi udało się porwać publiczność w somnambuliczny taniec ramion i głów za pomocą dźwięków smyczków i pianina. Tych ostatnich instrumentów było na scenie aż trzy, jak zauważyła Hania Rani przed występem, takiej klasy sprzęt rzadko się w Polsce zdarza. Ólafur grał jednak tylko na dwóch z nich, możliwe, że trzecie pianino zostało ustawione na scenie ze względów estetycznych – symetrycznie wypełniało przestrzeń, a do tego odpowiednio oświetlone dawało dodatkowy efekt wizualny. Być może kaprys operatora świateł, albo samego artysty, musi być jednak jakiś logiczny powód wożenia dodatkowego ciężaru przez całą Europę. Bo w samochodzie musiało znaleźć się i miejsce dla perkusji, która – choć używana podczas całego występu dość sporadycznie – dodawała energii w momentach, kiedy widz (mimo starań) powoli już odpływał do krainy snów…

Świetnie dobrana setlista nie dała jednak pospać najmniej opornym. Nastrojowe, wolne utwory na pianino i skrzypce przeplatały się z bardziej elektronicznymi dźwiękami urozmaiconymi perkusją. Zamknąć oczy, zanurzyć się w melodii, a potem orzeźwić się energicznym unoszeniem górnych części ciała, te dolne bowiem były skutecznie uwięzione między wąsko ustawionymi rzędem niewygodnymi krzesełkami z plastiku. Być może również i one, zgodnie ze starą koncepcją Wyspiańskiego, zostały zaprojektowane tak, aby widz na nich nie zasnął. Trudno jednak nie dać się wtulić w ramiona Morfeusza, kiedy Ólafur gra takie piękne kołysanki. Piszę to bez szydery oczywiście.

img_20190221_220448.jpg

Wieczór anegdot

Ólafur jest świetnym kompozytorem, ale również wybitnym stand-uperem. Za każdym razem, gdy chwytał za mikrofon, publiczność reagowała na to salwami braw. O wybitnej osobowości tego młodego (wciąż wygląda jak 10 lat temu, a jednak ten wiecznie młody chłopiec przekroczył już 30!) muzyka świadczy chociażby jego Instagram. Codzienne porcje wycinków ze studia, podróży, trasy koncertowej relacjonowane są z humorem i dystansem do samego siebie, czym Ólafur może chwycić za serce czasem niemal tak samo, jak swoją muzyką. Okazuje się, że naturę komedianta zachowuje również na scenie, o czym świadczą liczne anegdoty i komentarze do granych utworów. Jak historia o babci, której zadedykował jeden z utworów, kiedy zmarła. Wspomnienie o sprytnej starszej kobiecie, która szukała pretekstów do zaaranżowania odwiedzin nastoletniego wnuka, zajęła około 10 minut. Ólafur przyznał, że właśnie dziadkom zawdzięcza rozwój swojej kariery muzycznej; zaczynał w punkrockowym zespole, co babci wsłuchanej w Chopina mogło się nie podobać. Dlatego wołała wnuka do siebie za każdym razem, gdy zepsuło jej się radio, a tak naprawdę chciała smażyć z nim naleśniki i słuchać utworów polskiego kompozytora godzinami. Podobno sam dziadek Ólafura ubrał się kiedyś w smoking i zasiadł przed głośnikami, żeby posłuchać Chopina. Celebrowanie tego sam-na-sam z genialną muzyką zajęło mu ponoć 4 dni i zostało przerwane lamentowaniem żony.

Polskie wspomnienia artysty

Historia ta jest pewnie ubarwiona, tak jak okoliczności powstania utworu Poland, który Ólafur zagrał po latach specjalnie dla polskiej publiczności. Jak opowiedział nam w kolejnej długiej dygresji między utworami, kawałek ten został skomponowany w Polsce, stąd jego tytuł. Na nic jednak nadzieje na romantyczne historie o tym, jak zachwyciła go polska gościnność, piękne krajobrazy czy cokolwiek innego. Utwór ten powstał bowiem z powodu… złych polskich dróg. Tak, Ólafur wspomina, że podczas trasy koncertowej sprzed lat jeździli po Europie dużym autokarem i choć mieli w zwyczaju sypiać podczas nocnych przejazdów, w Polsce było to niemożliwe – ze względu na dziury w nawierzchni. Nie wiem jakimi drogami jechała cała ekipa, ale jak wierzyć Ólafurowi, wstrząsy były tak silne, że nikt z zespołu nie mógł zmrużyć oka. Kupili więc wódkę na stacji benzynowej i zamiast spać, pili. Kiedy dojechali do Poznania, gdzie tego dnia mieli grać koncert, wszyscy czuli się gorzej niż źle. Ólafur usiadł więc do pianina i leczył kaca pisaniem muzyki. Anegdotę skwitował morałem: Nie każda smutna piosenka powstaje z powodu zawodu miłosnego. W Polsce wystarczą do tego złe drogi.

Wiemy jednak, że Ólafur wcale nie chciał być złośliwy. Lubi Polskę, próbował podlizać się nam tym, że sam Chopin był przecież Polakiem, mówił też oczywiście o wódce. I o tym, że lubi spacerować po Warszawie, choć od dzisiaj to miasto będzie mu się kojarzyło wyłącznie z deszczem. I z miejscem o dziwnej nazwie; pod koniec koncertu zachodził w głowę, co oznacza tajemnicze Torwar. Przeczytawszy z angielsko-islandzka “Thor War” przekonywał sam siebie, że to jakaś była jednostka wojskowa. Niby wiedział coś o lodowisku i łyżwach, ale wolał zostać przy swojej wersji. A mi odcisnął piętno na mózgu – od tego momentu nie będę mogła myśleć o niczym innym, ale o wojnie Thora przy każdej podróży Trasą Łazienkowską.

Writer’s block?

Podczas koncertu było też sporo na temat braku weny. O tym, że ostatni album, re:member powstawał w męczarniach, artysta zmuszał się do pracy miesiącami. W końcu wybrał się na “oczyszczającą umysł” podróż do Azji, gdzie spędził między innymi Nowy Rok. Poznawał inne kultury i zwyczaje, tak jak ten, że w tej części świata Sylwestra obchodzi się w spokoju i ciszy, bez telefonu ani internetu, zamkniętym w czterech ścianach, by dać odpocząć sobie, ale również planecie. Nie dziwne, że właśnie w tym momencie wena wróciła i powstał jeden z pierwszych utworów na płytę. “Muzyka bierze się z ciszy”, podsumował artysta. W reszcie pomógł podobno zaprzyjaźniony matematyk, z którym opracował maszynę odpowiadającą sekwencjami dźwięków na konkretne przyciski.

Twórczość Ólafura to połączenie klasyków z nowoczesnymi technologiami, takimi jak looping. Nagrywane na bieżąco dźwięki są zapętlane i w taki sposób stają się tłem dla całej kompozycji. W graniu na żywo nie byłoby to możliwe bez publiczności; Ólafur zaczął występ od nagrania nas śpiewających chóralne “A”. Potem ten dźwięk, odpowiednio przetworzony, towarzyszył nam przez cały utwór. Dobrze, bo zanim skrzypce i pianino dołączyły do naszego głosowego instrumentu, Torwar wypełnił się kościelnym zaśpiewem i było to zbyt piękne. Na szczęście potem weszła perkusja i reflektorowy op-art i znowu czuliśmy się jak na koncercie.

Takk fyrir, Ólafur!

IMG_20190221_171345.jpg

Dobry wieczór islandzki!

Rano nie poszłam na islandzki, bo koniecznie musiałam przeczytać teksty na inne zajęcia (a było tam też trochę o Islandii), poza tym te pierwsze, wprowadzające wykłady znam już niemal na pamięć, bo chodziłam do Przemka na islandzki przynajmniej przez trzy lata (a raczej trzy razy robiłam podchody do zaliczenia tego przedmiotu wcześniej, ale nigdy mi się nie udawało mi się go dopisać do programu danego roku zajęć, więc po pierwszych tygodniach kursu po prostu przestawałam na niego chodzić). Teraz, kiedy oficjalnie już w moim planie widnieje język staroislandzki, traktuję pierwsze spotkania jako przypominajki, ale też – z całą sympatią i szacunkiem do prowadzącego – nie mam ochoty słuchać po raz kolejny soft wersji historii osadnictwa na Islandii w pigułce, bo znam to wszystko już niemal na pamięć…

Wieczorem miałam się spotkać za to z Eweliną, którą znam od miesięcy z Instagrama. Ewelina miała dzisiaj zaczynać swój kurs islandzki w ramach zajęć w szkole językowej na mojej uczelni, jednak dziś rano dostała maila, że kurs się nie odbędzie. Napiszę później innego posta o uczeniu się islandzkiego w Warszawie, ale to co wydarzyło się na mojej uczelni z tym kursem islandzkiego podchodzi już chyba pod skandal. Na razie bez szczegółów, zdradzę tylko, że nawet mnie pytano o przeprowadzenie takiego kursu z islandzkiego. A ja – jak Przemek potwierdzi – nie mam żadnych kwalifikacji do uczenia tego języka, bo nawet liczebników nie potrafię ogarnąć. Serio, po latach prób z islandzkim umiem tylko podstawowe zwroty w stylu Komdu sæll!

No więc komdu sæl, Ewelina, witaj w klubie! Na pocieszenie idziemy na koncert Ragnara Ólafssona do tajemniczego miejsca na Żoliborzu o nazwie La Boheme. O samym Ragnarze wiem tyle, że jest jednym z tych islandzkich chłopców z gitarą, którzy od kilku lat importowani są hurtowo przez Borówkę Music do Polski i promują muzykę islandzką nad Wisłą. Piszę to ze złośliwością, bo z tymi islandzkimi koncertami jest trochę jak z islandzkim kinem albo kolejnym slajdowiskiem z widoczkami z Islandii. Wiemy, czego się spodziewać, wiemy, że fajerwerków nie będzie, ale i tak idziemy, bo lubimy rytuały. Ja już co prawda na slajdowiska nie chodzę, bo po prostu nie mogę tego więcej wytrzymać, ale filmy islandzkie traktuję jak Cheeseburgera za granicą – wiem, że zawsze będzie smakował tak samo i mogę mieć gwarancję satysfakcji, ale nie jem ich za często, bo po prostu źle się potem czuję. Wydawać by się bowiem mogło, że to co dociera do polskich kin i na polskie sceny muzyczne to taka islandzka pocztówka z Bónusa. Otrzymujemy to, co dla Islandii najbardziej charakterystyczne, w dodatku w całkiem niezłej cenie.

Ragnar to na pewno nie Jónsi, ani nawet nie mój ulubiony Júníus Meyvant (choć też ma długie rudoblond włosy i jakąś tam brodę, jak chyba 80% islandzkich postwikingów). Nie spodziewałam się więc muzycznych fajerwerków, a nawet pierwsza część koncertu po prostu mnie nudziła. Chłopiec z gitarą śpiewa wysokim głosikiem o tym, jak sobie radzi z rozstaniem (o tym jest cała jego solowa płyta) albo o tym, jak radzi sobie z radzeniem z rozstaniem (bo nowa płyta, choć tworzona jakieś trzy lata po rozstaniu, nadal powraca do tych doświadczeń). I nie chcę tutaj w żaden sposób kpić sobie z uczuciowego życia naszego bohatera (a tak prywatnie to radziłabym mu się przyjrzeć moim pięknym rodaczkom w trakcie właśnie rozpoczynającego się tournée po Polsce), ale takich piosenek mamy już na pęczki i nawet sprawnie prowadzona konferansjerka w wykonaniu samego piosenkarza, w której wielokrotnie przypominał nam, że najlepsze dzieła powstają w bólu, niekoniecznie mnie przekonywała.

Ale trzeba przyznać Ragnarowi dwie rzeczy: jest świetnym gawędziarzem i o wiele chętniej słucha się go, kiedy zapowiada swoje piosenki, niż kiedy je śpiewa. Choć właściwie drugą zaletą islandzkiego piosenkarza jest jego głos, z którym może wiele zrobić i którego zdecydowanie nie wykorzystuje śpiewając swoje popowe ballady. Publiczność mogła się o tym przekonać podczas dwóch utworów z innych gatunków w repertuarze Ólafssona: bluesa i country. Tutaj mocny, ukraszony chrypką głos i bardziej energiczne szarpanie strun pobudziło widownię, a nawet skłoniło do interakcji w postaci klaskania czy śpiewania refrenów. Ragnar sprawdził się więc jako wodzirej własnego koncertu, tym bardziej, że większości publiczności jego muzyka była nieznana, a na kolejne tytuły piosenek żywo reagowała tylko jedna wierna fanka, nota bene siedząca z nim razem na scenie.

Wniosek jest taki, że Ragnar to fajny chłopak i musi jak najszybciej nagrać nową płytę, na której podobno ma się znaleźć sporo “amerykańskich” piosenek, w końcu piosenki pisał podczas spływu łodzią po Missisipi. Ragnar to też taki piosenkarz w typie “chłopaka z sąsiedztwa”, bo żartować potrafi, zaangażować do śpiewania szkolnego “lalala” też, poprzedza kolejne piosenki łykiem czerwonego wina i z autentycznym sobie wdziękiem sam zachęca nas do oklasków i bisów, żeby mógł przedłużyć koncert, bo jak sam twierdził, to miejsce przypomina mu własny salon i czuje się jak w domu.

Tak, zgodzę się z Ragnarem, że La Boheme to miejsce naprawdę wyjątkowe. Niby garaż, niby pracownia malarska, a w istocie coś w rodzaju salonu z kanapą i stołem, a wszędzie stoi dużo bibelotów, w które powtykane są pawie pióra. Właściciele tego miejsca są równie gościnni, co rodzinni – przy wejściu przedstawiają się, przyjmują zamówienia na wino, proponują herbatę z dolewką. A przede wszystkim mają zapchany kalendarz i wśród zaplanowanych występów znaleźć można sporo nazwisk islandzkich. Już za tydzień będzie u nich grała Halla Nordfjörd, o której też niewiele wiem, ale być może atmosfera miejsca sprawi, że wieczór spędzę tak miło, jak dzisiaj.

IMG_20181009_215419.jpg

Po zrobieniu sobie zdjęcia z artystą okazało się, że wcale nie przyszłam na koncert jako osoba prywatna. Po raz pierwszy w życiu bowiem zdarzyło mi się, że zupełnie anonimowa osoba rozpoznała mnie jako Utulę Thule i powiedziała, że śledzi moje dokonania w mediach społecznościowych (!!!).  Wyszło więc na to, że nie tylko Ragnar ma swoich zagorzałych fanów w dość nietypowych miejscach, ale nawet ja mogę napotkać się na ludzi, którzy czytają moje wypociny, a wcale nie są moimi znajomymi. Miło! Dziękuję Ci bardzo, Kamilo!

Dzień Islandzki 2018

W sobotę 30 czerwca odbył się 6. już organizowany przez nas Dzień Islandzki. Dzięki współpracy z Kinem Elektronik mogliśmy poszerzyć tegoroczną listę atrakcji o pokaz trzech filmów islandzkich, a także mieliśmy wspaniałe warunki na przeprowadzenie warsztatów i spotkań.

Harmonogram wydarzeń przygotowanych przez SKI:

Warsztaty
16:00 Warsztaty językowe: czytanie manuskryptów islandzkich z Hannah R F Hethmon (Uniwersytet w Reykjaviku) (WARSZTATY W JĘZYKU ANGIELSKIM).
16:30 Hnefatafl – szachy wikingów. Warsztaty przygotowane przez Studencki Klub Międzyepokowych Badań Historycznych

IMG_20180630_170023.jpg

We foyer kina można było również wziąć udział w konkursie z nagrodami, a także zakupić czasopisma Zupełnie Inny Świat oraz naszą najnowszą publikację „Islandia: Język. Naród. Natura”.

dav

dav

Spotkania w sali kinowej
18:00 Prezentacja firmy Islandia.org.pl i degustacja Skyru oraz ekipy Zupełnie Innego Świata
18:20 Projekcja dokumentu “ISOLAND: Islandzkie historie polskich emigrantów” reż. Kuba Witek. Po filmie spotkanie z reżyserem.
19:30 Spotkanie z Wojciechem Żołądkowicz z Projekt EDDA

sdrdav

Dziękujemy wszystkim gościom, którzy wzięli udział w Dniu Islandzkim! Do zobaczenia za rok!

dzienislandzki1.jpg

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Nordic Talking

14 kwietnia w gdańskiej Sztuce Wyboru miała miejsce pierwsza edycja Nordic Talking, imprezy jednoczącej blogerów i internetowych influencerów interesujących się Skandynawią. Organizatorki przedsięwzięcia – Magdalena Łącka-Wojciechowska z Moods of Scandinavia oraz Magdalena Szczepańska i Ewelina Małkowska ze szkoły języka norweskiego Trolltunga – zaprosiły do udziału Emilianę Konopkę, autorkę fanpage Utulę Thule, dzięki czemu również i Studencki Klub Islandzki był reprezentowany na spotkaniu.

Bez nazwy

Podczas całodniowego spotkania o Islandii mogliśmy posłuchać aż trzy razy: najpierw w krótkim wykładzie Agnieszki Świątek-Brzezińskiej, która opowiadała o runach, potem w prezentacji Doroty Sosińskiej, która opowiadała o muzyce islandzkiej, prezentując mniej znane zespoły i artystów z Wyspy, a na koniec podczas panelu dyskusyjnego poświęconego życiu na emigracji w krajach skandynawskich – o Islandii wypowiadał się Piotr Mikołajczak, znany jako współautor książki Szepty kamieni oraz bloga IcestoryA podczas przerw można było kupić książki o Islandii oraz islandzki numer Zupełnie Innego Świata, w którym także maczaliśmy palce.

autorka zdjęć: Katrina Lukina

Nordic Talking był jednak przede wszystkim świetną okazją do poznania znanych nam od lat osób, których nigdy jednak nie widzieliśmy na oczy. Marcin Kozicki ze Stacji Islandia, dla której wielu Członków SKI pisze teksty, Martyna Zastrożna z fanpage W międzyczasie na Islandii, wspomniany już Piotr Mikołajczak z Icestory czy Marta i Adam Biernat z Bite of Iceland, Kuba Witek, który ostatnio nakręcił film o Polakach na Islandii, a także Jacek Godek, tłumacz literatury islandzkiej. Nie zabrakło też doktora Przemysława Czarneckiego z Poznania, którego akurat znamy bardzo dobrze, uczył nas w końcu islandzkiego 🙂

Studencki Klub Islandzki UWs foto.Na zdjęciu od lewej znane postacie, lecz być może mniej znane twarze: Piotr Mikołajczak (IceStory), Marcin Kozicki (Stacja Islandia), Emiliana Konopka (Utulę Thule), Jacek Godek, Kuba Witek, Martyna Zastrożna (W międzyczasie na Islandii).

Wielu entuzjastów Skandynawii miało też okazję nabyć u nas naszą najnowszą antologię, czym później chwalili się w swoich relacjach z powrotów do domu. Bardzo nam miło!

Bez nazwy1

PS: Pozostałych uczestników pierwszej edycji Nordic Talking i krótką relację z przebiegu wydarzenia możecie zobaczyć w filmiku przygotowanym przez Aldonę Hartwińską z Pofikasz? O Szwecji po polsku.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Premiera publikacji ,,Islandia. Język, Naród, Natura”

W czwartek w końcu mieliśmy okazję pochwalić się naszą długo wyczekiwaną publikacją ,,Islandia. Język, Naród, Natura”.

W książce znalazły się artykuły prezentowane podczas pierwszej uniwersyteckiej konferencji naukowej w pełni poświęconej Islandii, która miała miejsce w 2016 roku.

W klimatycznej klubokawiarni Między Wierszami na warszawskiej Pradze, autorzy i twórcy publikacji opowiadali o kulisach pracy nad książką.

dav

Na początek Emiliana Konopka przybliżyła nam historię powstania publikacji i dlaczego wyróżnia się na tle innych książek o Islandii. Dodatkowo dowiedzieliśmy się jak rozpoznać antologię naukową i dlaczego na efekt finalny czekaliśmy niemal dwa lata.

O projekcie okładki o ,,ukrytych” znakach wewnątrz książki opowiedział Julian Podgórski, który stworzył projekt okładki i zadbał o część graficzną.

W trakcie spotkania wywiązała się również interesująca dyskusja na temat różnych publikacji o Islandii. Wspólnie znaleźliśmy co najmniej kilka pomysłów i inspiracji na kolejne książki.

Porozmawialiśmy także na temat tytułu książki i znaczeniu języka, patriotyzmu i natury w Islandii.

Dziękujemy wszystkim uczestnikom spotkania i zachęcamy do lektury publikacji.

Więcej szczegółów znajdziecie na naszym fanpage’u, gdzie będziemy informować w jaki sposób możecie nabyć książki.

26731636_10213165866799515_680152857730944192_n

Chcesz dostać książkę? Napisz do nas: islandia.kn@uw.edu.pl

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Jónsi symfonicznie

The feeling of going
Spektakl taneczno-muzyczny
Skånes Dansteater/ Malmö Opera

Choreografia: Ben Wright
Scenografia: Will Holt
Muzyka: Jónsi

Jesienią 2017 do repertuaru Skånes Dansteater w Malmö powrócił spektakl “The feeling of going”, który – odnosząc wielki sukces po premierze w 2013 roku – po raz ostatni grany był na deskach tego teatru w 2015. Teraz realizatorzy wielkiego projektu taneczno-muzycznego opartego na kompozycjach Jónsiego z jego solowego albumu “Go” postanowili odświeżyć skład tancerzy oraz solistów, zapraszając do współpracy szwedzkiego wokalistę Oskara Humlebo, posługującego się scenicznym pseudonimem Moto Boy.

The feeling of going” to opowieść o bezimiennym bohaterze, którego jedynym atrybutem jest szary garnitur, wyróżniający się na tle barwnych, należących do zupełnie innego porządku, tancerzy i solistów. Poprzez następujące po sobie piosenki Jónsiego odkrywamy jakby kolejne warstwy świadomości głównego bohatera, jego pragnienia i lęki. Poznajemy je jednak pośrednio, za sprawą ekspresyjnego ruchu scenicznego, wyreżyserowanego przez Bena Wrighta. Współpracujący ze Skånes Dansteater od lat, brytyjski choreograf stworzył niezwykle przejmujące układy taneczne, idealnie pasujące do klimatycznej muzyki Jónsiego. Uzdolnieni tancerze z różnych zakątków świata z wyczuciem przekazują emocje za pomocą ciała i gestu, a także materii swych baśniowych kostiumów, zaprojektowanych przez Theo Clinkarda. Szczególnie atrakcyjny jest ekspresyjny taniec w sukience obszytej metalowymi dyskami, które z każdym ruchem tancerki dodawały wdzięczności utworom granym przez orkiestrę.

Wszystkie piosenki Jónsiego z płyty “Go”, zachowane w oryginalnej kolejności, zostały zaaranżowane przez szwedzkiego kompozytora i dyrygenta, Jonasa Nydesjö. Choć aranżacja muzyki poprockowej na instrumenty symfoniczne, chór i solistów wydaje się trudnym zadaniem, Nydesjö wykonał je naprawdę dobrze. Kompozycje Jónsiego zyskują na wdzięku i otrzymują dodatkową siłę rażenia, kiedy wybrzmiewają z pudeł rezonansowych skrzypiec, kontrabasów i wiolonczeli. Delikatna, a jednak pełna mocy muzyka płynąca spod sceny jest znakomitym tłem dla tańca i bajecznej scenografii zaprojektowanej przez Willa Holta. Wraz z Zerliną Huges, odpowiedzialną za światła, stworzyli oni oprawę wyjątkową: tematem przewodnim scenografii jest las o różnych porach dnia, czasem spowity w nocnych ciemnościach, czasem zalany czerwonym światłem zachodzącego słońca. Dodatkowym efektem są instalacje wideo autorstwa Finna Rossa, które – choć czasem wyjątkowo kiczowate – wprowadzają ruch i życie między pnie drzew.

Każdej piosence towarzyszy inny entourage, dzięki czemu widz ma wrażenie, że ogląda maraton barwnych teledysków. Na przykład otwierający spektakl utwór  “Hengilás”, pełniący funkcję uwertury, rozgrywa się we wnętrzu drewnianej chaty, w której głównego bohatera nawiedzają postacie zagadkowego czarownika z włosami do ziemi i jego sługi, kuśtykającego mężczyzny obrośniętego gałęziami. Z pierwszymi dźwiękami piosenki “Go Do” do chaty wpadają tancerze, którzy za sprawą swoich szalonych kostiumów (jedna z postaci ma na głowie dwustronną czaszkę bawoła) i żywej choreografii dosłownie roznoszą cały dom. Tym samym w “Animal Arithmetic” akcja dzieje się już w lesie, a między drzewami możemy dostrzec członków chóru i solistów, z których jeden ma na sobie kostium satyra. Później między utworami przewijać się będą inne zagadkowe postacie, takie jak kobieta o zawiązanych oczach i rozświetlonej sukni na ogromnym stelażu albo “gnijąca panna młoda” z morzem rudych włosów całkowicie zakrywających jej twarz.

Jednocześnie wszystkie utwory tworzą płynną całość, której wspólnym mianownikiem jest główny bohater, ale i soliści. Piosenki Jónsiego śpiewane są na trzy głosy: przejmujący bas Erica Roosa, krzykliwy sopran Elisabeth Freiding oraz, najbliższy głosowi Jónsiego, pisk Moto Boya. Wokal okazał się niestety najbardziej uderzającym mankamentem całego spektaklu, bo – być może winne było temu nagłośnienie – większości tekstów nie można było wręcz usłyszeć. Szkolnie wyćwiczone głosy zawodowych śpiewaków operowych gryzły się z kompozycjami Jónsiego, choć trzeba przyznać, że czasami nadawały im ciekawego kolorytu. Największa odpowiedzialność ciążyła jednak na głównym soliście, Moto Boyu, którego zadaniem było sprostanie oczekiwaniom fanów charakterystycznego głosu Jónsiego. Niestety, choć w wielu utworach Oskar Humlebo radził sobie zaskakująco dobrze, momentami tracił panowanie nad głosem i nie trafiał w wyższe dźwięki. Wielka szkoda, bo jego postać była bardzo ciekawie wymyślona: w długich blond włosach ukrywały się diabelskie różki, a bordowe futro jakby zerwane z pluszowego misia dodawało mu jednocześnie szyku, co bajkowego blichtru.

Dekoracje, muzyka i taniec tworzą oprawę jak ze snu. Może to być “Sen nocy letniej” Williama Szekspira, choćby za sprawą Erica Roosa w kostiumie satyra, ale też zagadkowych postaci czarownika i jego sługi, przypominających Sykoraks i Kalibana z “Burzy” autorstwa angielskiego dramatopisarza. Ten sam czarownik wydaje się jednak wyjęty wprost z prac szwedzkiego artysty Johna Bauera, znanego z ilustracji do książek dla dzieci. W “Boy Lillikoi” pojawia się natomiast zwierzę-stwór, przypominający bohaterów książki Maurice’a Sendaka “Gdzie mieszkają dzikie stwory”. Jeśli nie bajkowe i przywołujące dzieciństwo, to spektakl też ma w sobie typowo skandynawskie motywy nocy letniej. Brzozowy las, tak często pojawiający się na akwarelach Carla Larssona, to niemal atrybut szwedzkiego midsommar, święta przesilenia letniego. Dodając do tego nastrojową muzykę Jónsiego i tancerzy, nie raz wpadających w szał uniesień, otrzymujemy spektakl wypełniony życiem i radością, kolorami i dźwięcznością, które w najlepszy chyba sposób charakteryzują album “Go”.

Ta recenzja została napisana dla strony Stacja Islandia.