Konie to jeden z ulubionych motywów islandzkich malarzy. Zwierzę to ma wyjątkową pozycję w kulturze Islandii, a jego przedstawienia znajdziemy także w sztuce staronordyckiej.
Czy wiesz, że…
🐴 koń islandzki to rasa sięgająca czasów zasiedlenia Islandii? Już w X wieku Althing uznano potrzebę dbania o czystość genetyczną rasy, a w XX wieku podjęto decyzję o zakazaniu wwożenia zwierząt, które wcześniej opuściły Wyspę.
🐴 koń to nieoficjalny symbol Islandii? W romantyzmie koń kojarzył się z wolnością i niezależnością, a także tęsknotą za czasami wikingów.
🐴 w kulturze staronordyckiej można było rzucić klątwę na przyjaciela za pomocą níðstöng, czyli palu z nabitym na niego łbem klaczy. Zapisanie zaklęć runami i umieszczenie takiej ozdoby na terytorium wroga miało gwarantować jego zgubę.
🐴 w filmie O koniach i ludziach (2013 reż. Benedikt Erlingsson) pojawiają się odniesienia do wierzeń ludowych związanych z końmi, np. kojarzeniem ogiera z potencją, a klaczy z upokorzeniem.
🐴 niektórzy badacze twierdzą, że mityczny Sleipnir posiadał osiem nóg dlatego, że staronordyccy malarze próbowali przedstawić ruch jego kopyt, charakterystyczny dla chodu skeið.
🐴 konie pojawiają się również w folklorze islandzkim, np. w postaci wodników.
🐴 w roku 2011 Muzeum Sztuki w Reykjaviku zorganizowało wystawę “Koń w sztuce islandzkiej”, a prezentowane na niej obrazy opisane są w katalogu do wystawy: Adalsteinn Ingólfsson, Jór!: the horse in Icelandic art (Ingólfsson 2011).
Pamiętacie moje zapiski z podróży nieodbytej? Wyobrażałam sobie w nich jak wyglądałaby moja podróż dookoła Islandii jeszcze zanim po raz pierwszy się tam wybrałam.
Gdyby nie obecna sytuacja, od niemalże tygodnia wędrowałabym po Islandii w towarzystwie Magdy Bobryk. Poznałyśmy się na moim Dniu Islandzkim i to było wzajemnie porozumienie od pierwszego wejrzenia. Od wspólnego rozwiązywania supełków papierowych flag islandzkich, nasza znajomość rozwinęła się do wspólnych planów objechania Wyspy szlakiem muzeów. Bilety kupione, lista muzeów spisana, do spakowania walizek brakowało tylko pogody bliżej-długoterminowej, żeby oszacować liczbę ciepłych skarpet. Cieszyłam się na ten wyjazd jak dziecko, zapisałam złotymi literami daty wyjazdu w moim islandzkim kalendarzu. I już zacierałam ręce na to ponowne spotkanie po latach, bo ostatni raz byłam na Islandii w styczniu 2019 roku.
A potem nastąpił koronny krach, a w raz z nim poleciały nasze plany i marzenia. Czy na pewno? Ja głową jestem na Islandii, robię wszystko, by zaklinać nieciekawą koronową rzeczywistość. Tak więc napiszę Wam, jak wygląda(łaby) nasza podróż po Islandii.
Jest dzień 5. naszej wyprawy. Nogi cierpną mi już od przyciasnych butów, choć jeszcze dwa miesiące temu moje ulubione trapery pasowały idealnie. Ale stopy spuchły od chodzenia, a wełniane skarpety przepełniły czarę. Marzę o tym, żeby je w końcu zdjąć i położyć bose stopy na desce rozdzielczej. Ale nie zrobię tego Magdzie. Kieruje już drugi dzień z rzędu, bo ustaliłyśmy, że tu – w Fiordach Zachodnich – powinien dowodzić bardziej doświadczony kierowca. Jestem więc jej drugą parą oczu, wyglądam na drogę i pobocze, tak jakby łudząc się, że przewidzę wyskok jakieś owcy czy wyjeżdżające zza zakrętu samochody. Ale trudno się skupić, widoki przyciągają całym swoim powabem, te piękne zielono-fioletowe stoki soczyste nawet wczesną wiosną.
Choć droga jest tylko jedna, rzucam oko na mapę. Przezorna Magda załadowała w swoim smartfonie taką off-line, na której zaznaczyłyśmy interesujące nas muzea. Stworzenie listy zajęło jedno popołudnie, ale uzgodnienie, ile punktów uda nam się zrealizować – o wiele dłużej. Upierałam się na galeriach sztuki, Magda wyszukiwała jednak niewielkie centra kultury i muzea narracyjne. W końcu uzyskałyśmy jako-taki konsensus i zaczęłyśmy podróż w kierunku całkiem przewidywalnym. Wynajętym samochodem z Keflaviku od razu Jedynką na południe, żeby jeszcze przed końcem dnia ujechać jak najdalej na wschód Wyspy. Udało mi się przekonać Magdę, że jeśli naprawdę się postaramy, uda nam się zrealizować w tydzień punkty od Fjarðabyggð przez Húsavík na północ i aż do Fiordów Zachodnich, z finałem w Reykjaviku.
Wbrew obawom, idzie nam całkiem nieźle. Jak dotąd wszystko niemal zgodnie z planem, tylko do Muzeum Śledzia w Siglufjörður nie udało nam się wejść, bo mimo wcześniejszych ustaleń właściciel nie stawił się na miejscu o umówionej godzinie, żeby otworzyć nam zazwyczaj o tej porze zamkniętą wystawę. Nie odbierał telefonów, a my po rozprostowaniu kości i sfotografowaniu kolorowych budynków na tle malowniczego fiordu postanowiłyśmy pójść na obiad i ruszyć w dalszą drogę. Na pewno trzeba tu będzie wrócić jeszcze latem. Może dla samych śledzi nie chciałoby mi się fatygować, ale chętnie obejrzałabym kolekcję malarstwa Gunnlauga Schevinga czy Juliany. Sveinsdóttir. Trudno, nie pierwsze to i nie ostatnie muzealne drzwi, których klamkę przyszło mi pocałować.
Przynajmniej odhaczyłam miejsca z wcześniejszych niezrealizowanych planów. W końcu udało mi się odwiedzić Muzeum Sztuki w Akureyri, dotąd zamknięte podczas moich pobytów w stolicy Północnej Islandii. Miałam ogromne szczęście, bo załapałyśmy się na instalację Hrafnhildur Arnardóttir, artystki, która reprezentowała Islandię na Biennale w Wenecji. Ale nawet tylko dla wystawy stałej, prezentującej malarstwo XX wieku, byłoby warto odwiedzić to miejsce ponownie. Aż dziw, że Magda wciąż gotowa jest na tour muzealny w Reykjaviku, skoro nawet najdzielniejsi miłośnicy sztuki po takiej dawce zazwyczaj wymiękają. To chyba jednak nie o sztukę chodzi. Tu patrzy się na pejzaż malowany olejem na płótnie, a potem wychodzi się na zewnątrz i widzi ten sam malowniczy krajobraz przed sobą. I dopiero rozumie się dobór kolorów, intensywność barw, nieskazitelność bieli na szczytach gór i soczystość zieleni mchów. Wciągamy to północne powietrze na zapas i jedziemy dalej, podbijać Fiordy Zachodnie.
A więc minęła już połowa naszego wyjazdu, a my jesteśmy w drodze do Hólmavíku. Nie byłam jeszcze w tamtejszym Muzeum Czarów i Czarnej Magii i pewnie nigdy bym tam nie pojechała, ale zdjęcia Magdy i zachęty znajomych miłośników Islandii zmieniły moje konserwatywne podejście do nazywania muzeami wyłącznie tych instytucji, w których prezentuje się obrazy i rzeźby. Liczę na pozytywne zaskoczenie, bo za listę muzeów w tej części Islandii odpowiadała Magda. To dzięki niej jedziemy do wielu niezwykłych i rzadziej uczęszczanych miejsc, których nazw nie wolno mi jeszcze zdradzać. Najbardziej cieszę się jednak na spotkanie z rzeźbami Samúela Jónssona, bowiem w Selárdalur mamy być jutro późnym popołudniem. O tych rzeźbach rozmawiałam sporo z Piotrem Mikołajczakiem, współautorem reportażu Zostanie tylko wiatr…, i mam nadzieję nie odkryć na miejscu, że moje “fachowe uwagi” co do klasyfikacji stylu artysty były wierutnym kłamstwem.
Ale najbardziej czekam na lato. Przyjdzie dopiero w czwartek, przynajmniej tak twierdzą sami Islandczycy. Sumardagurinn fyrsti, czyli pierwszy dzień lata, przypada zawsze na czwartek między 19 a 25 kwietnia i gdy kupowałyśmy z Magdą bilety, cieszyłam się na to, żeby być na Islandii akurat w tym czasie. To już niedługo, lato tak blisko, a jednak jeszcze niedawno na północy widziałyśmy śnieg, a spanie w samochodzie mimo grubych polarów i śpiworów dostosowanych do minusowych temperatur każe mi wątpić, że lato faktycznie z dnia na dzień się pojawi.
Jestem jednak pełna nadziei, bo to nie o lato na zewnątrz chodzi, ale lato tu, w środku. Otwarta przestrzeń i świeże, czyste powietrze islandzkie rozbuchało we mnie chęć życia, a letnia energia, której nie można lekceważyć szczególnie tu, na zimnej Wyspie Lodu, rozsadza mnie od koniuszków palców u stóp po czubek głowy opatulonej czapką z Islandią i wiatroszczelnym kapturem. Myślę o lecie i już przestają mi ciążyć nogi, buty znowu zrobiły się wygodne, zza chmur wygląda słońce, a Magda właśnie zajechała na parking muzeum w Hólmavíku.
Może dowiem się, jak zaczarować to słońce, to niebo i to lato, żeby było we mnie zawsze, nawet gdy wyjadę z Islandii.
Tekst powstał w ciepłym łóżku przy dźwiękach śpiewu ptaków z nagrań dostępnych na Spotify.
Gdy po raz pierwszy sięgnęłam po wydanie Sag islandzkich z 1960 roku, ogromne wrażenie zrobiły na mnie nie trudne w odbiorze, pisane specyficznym językiem sagi, ale piękne drzeworyty.
Wtedy wymarzyłam sobie napisać o nich pracę licencjacką, ale sprawy potoczyły się inaczej. Temat wrócił jednak do mnie sam po latach, wraz z premierą książki Ewy Kiedio i Marii Czarneckiej: Zostały mi słowa miłości. Maria Hiszpańska-Neumann: życie i twórczość. Tym razem sprawy nabrały obrotów: udało mi się skontaktować z dziećmi artystki, przyjrzeć dokładniej jej pozostałym grafikom i zmotywować wielu miłośników Islandii do sięgnięcia po stare wydania sag islandzkich.
Na początku marca, gdy powietrze pachniało już wiosną, a na Mokotowie kwitły pierwsze krokusy, odwiedziłam panią Bognę Neumann w mieszkaniu, w którym przez lata żyła i pracowała jej mama, Maria Hiszpańska-Neumann. Pani Bogna już na wstępie zaprosiła mnie do widnej przestrzeni, obecnie pełniącej funkcję przedszkola. “To tutaj mama miała swoją pracownię”, sympatyczna gospodyni zachęca mnie, by wejść dalej. “Wszystkie jej prace od 1962 roku powstawały w tym miejscu”, dodaje. Potem przechodzimy do części mieszkalnej, a na stole czekają już sagi islandzkie drukowane nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w latach 70. Otwieramy je, przeglądamy strona po stronie, znajdując charakterystyczne drzeworyty Hiszpańskiej-Neumann na obwolutach, okładkach, stronach tytułowych, oddzielnych stronach, a także winietach i inicjałach w tekście.
Hiszpańska-Neumann zilustrowała cztery wydania sag islandzkich: Sagi islandzkie (opr. Artur Górski, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1960), oraz trzech wydawnictw Poznańskiego w tłumaczeniu Apolonii Załuskiej-Strömberg: Sagę o Njalu (1968), Sagę rodu z Laxdalu (1973) oraz Sagę o Egilu (1974).
W jej dorobku znajdziemy jeszcze kilkadziesiąt innych tytułów, które zilustrowała, łącznie ponad 90 publikacji! Piszą o nich autorki wspomnianej już monografii w rozdziale drugim, Całą głową lecę w romańszczyznę. Ilustracje książkowe. Z niego dowiedziałam się, że Hiszpańska-Neumann, której twórczość znam wyłącznie z ilustracji książkowych, zaczęła swoją przygodę z grafiką użytkową z przypadku, czy może nawet konieczności. Rozpoczęła studia w 1935 roku, ale rozwój kariery artystycznej przerwała wojna. W 1942 roku wywieziono ją do obozu Ravensbrück, gdzie wykonała wiele rysunków. Trzy lata później udało jej się uciec podczas ewakuacji i wróciła do Warszawy w 1945 roku. Wtedy właśnie zaczęła przyjmować zlecenia na ilustracje książkowe, bo w trudnej sytuacji finansowej była to najlepsza droga do zarobienia pieniędzy. Dla niej samej o wiele ważniejsze było malarstwo, którego uczyła się m.in. u Karola Tichego na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W jej dorobku znajdziemy więc liczne przykłady malarstwa sakralnego, w tym – także niezrealizowane lub niezachowane – malowidła ścienne do kościołów projektowanych np. przez Władysława Pieńkowskiego (o czym dowiaduję się od swojego czytelnika, Emiliana Nagiela, za co mu bardzo dziękuję ;)).
A jednak wielu kojarzy ją jako świetną ilustratorkę książkową, mistrzyni drzeworytu. Używała najchętniej dwóch rodzajów tej wypukłej techniki graficznej:
“Ponieważ nad ilustracjami do książek związanych ze średniowieczem pracowała od końca lat czterdziestych aż po lata siedemdziesiąte, ich przegląd pozwala zaobserwować zmian dokonujące się w jej stylu i technice – przejście od wycyzelowanego, bogatego w szczegóły i wysoce dekoracyjnego drzeworytu sztorcowego do prostoty czy wręcz surowości drzeworytu langowego.”[1]
Drzeworyty sztorcowe, czyli poprzeczne, odnajdziemy w ilustracjach do Sag islandzkich z 1960 roku. Tu grafika jest dokładniejsza, szczegółowa i jakby delikatniejsza, co widać chociażby na przykładzie ilustracji do Sagi o Gudrun (poniżej). Linie są prowadzone gładko, twarze mają delikatniejsze rysy, a figury postaci subtelnie wydobyte są z czarnego tła. Do takiego typu drzeworytu używana jest deska cięta w poprzek pnia, składająca się z posklejanych małych klocków. Jak jednak dowiedziałam się od córki artystki, Maria Hiszpańska-Neumann szybko odeszła od małych klocków na rzecz drugiej techniki graficznej.
Jeśli porównamy powyższe grafiki z drzeworytami wykonanymi do późniejszego wydania Sagi Rodu z Laxdalu, opowiadającej tę samą historię, zauważymy znaczne różnice. Tutaj formy wydają się bardziej kanciaste, proporcje (już znacznie wydłużonych postaci) jeszcze bardziej zachwiane, przejścia między bielą a czernią znacznie skrócone, spłaszczające plamę barwną. Rama całej kompozycji ulega pogrubieniu, a formy wydają się ciosane szybko i równo, jakby w twardszym materiale i z mniejszą dbałością. Nawet tło nie jest wydłubane do końca, a artystka pozostawiła jego chropowatą fakturę dla uzyskania efektu widocznego na ilustracji po prawej stronie. Rezygnacja ze szczegółów i modelunku brył, a także wzmożenie ekspresji za pomocą silnego kontrastu między bielą a czernią zdaje się świetnie odpowiadać stylowi sag islandzkich. Jak piszą autorki monografii Hiszpańskiej-Neumann:
“Mocno uproszczone, rzec można nawet: toporne, poddane deformacji i zgeometryzowaniu ryciny odpowiadają grubo ciosanej mentalności bohaterów owych historii”.[2]
W zleceniach dla Wydawnictwa Poznańskiego Hiszpańska-Neumann wykorzystała technikę drzeworytu langowego, czyli wzdłużnego. W tym przypadku używana jest deska cięta wzdłuż pnia, w efekcie czego słoje i włókna biegną równolegle do krawędzi deski, a sama powierzchnia drzeworytu jest większa. Poza całostronicowymi ilustracjami, w wydaniach tych znajdziemy też winiety oraz większe kompozycje na obwoluty książek, wszystkie wykonane techniką drzeworytu wzdłużnego. Szczególnie piękne są te niewielkie kompozycje winietowe, wykonywane w skali 1:1. W wielu z nich dopatrzymy się bezpośredniej inspiracji sztuką dawnej Skandynawii, tak rytami z kamieni runicznych, jak i ilustracjami ze średniowiecznych manuskryptów. Każdy rozdział rozpoczyna się także inicjałami malowanymi tuszem, a w kształcie liter znajdziemy ewidentną stylizację na runy.
Skąd Maria Hiszpańska-Neumann czerpała inspirację? Od jej córki wiem, że nigdy nie była na Islandii, ale podróżowała do Szwecji, gdzie być może odwiedziła jakieś muzeum ze zbiorami sztuki skandynawskiej. Znała ją zresztą dobrze z albumów, które jeszcze do niedawna zdobiły regały mokotowskiego mieszkania. Wśród nich pani Bogna pamięta niemieckojęzyczny album z reprodukcjami sztuki islandzkiej, dowód na to, że ilustratorka przygotowywała się do każdego zlecenia rzetelnie, znajdując nie tylko idealną formę dla ilustrowanej treści, ale też zgodną z kulturą danego tekstu. Fascynowało ją średniowiecze, a dużą wiedzę na temat sztuki romańskiej i gotyckiej zaczerpnęła z wykładów na Uniwersytecie Warszawskim. Z niemieckich źródeł doczytywała to, czego nie dowiedziała się od polskich profesorów. Resztę dopowiedziała wyobraźnia albo znajomi, tak jak Dariusz Bogucki, podróżnik i żeglarz, autor reportażu Islandzki rejs. Jak wspomina pani Bogna, mama przyjaźniła się z Boguckimi i poznawała Islandię poprzez fotografie i opowieści z pierwszej ręki. A te z pewnością pobudzały wyobraźnię, bo nawet fragmenty książek Dariusza Bogackiego dowodzą jego umiejętności budowania plastycznych opisów:
“Krajobraz wokół nas zmienia się ciągle. Trawiaste, połogie wzgórza ustępują miejsca wielkim rumowiskom starej, zwietrzałej lawy. Gdzieniegdzie regularne kształty bruzd zastygłej lawy przypominają zaoraną ziemię lub fale skamieniałego morza. (…) Wjeżdżamy w górzystą okolicę czarnych bazaltowych skał o dziwnych, poszarpanych ostro kształtach. Tworzą one długie, strome grzędy, wyrastające pionowo wśród rudych, piarżystych usypisk i kęp ubogiej trawy.” [3]
Czy mając takie wyobrażenie Islandii można inaczej zilustrować najważniejsze teksty tutejszej literatury? To, że Maria Hiszpańska-Neumann potrafiła bezbłędnie oddać nastrój i charakterystykę tak opisywanych w sagach wydarzeń, jak i samej specyfiki islandzkiej kultury, dowodzi ogromnego talentu i wrażliwości ilustratorki. Choć interesowała się różnymi tekstami doby średniowiecza i ilustrowała wiele z nich, krótki epizod z sagami zaowocował pięknymi ilustracjami, pobudzającymi wyobraźnię czytelników. Wszystkich zaintrygowanych twórczością Myszki, bowiem tym małym gryzoniem sygnowała swoje prace, zapraszam do zgłębienia jej dorobku. A fanów literatury staroislandzkiej zachęcam do pochylenia się nad grafikami Hiszpańskiej-Neumann i odkrycia, z jaką celnością i prostotą potrafiła ubrać daną scenę w odpowiednie formy.
Za pomoc w przygotowaniu tekstu oraz zgodę na wykorzystanie prac Marii Hiszpańskiej-Neumman dziękuję jej dzieciom: Bognie i Michałowi Neumann. Za inspirację i kontakt ze spadkobiercami dziękuję również Ewie Kiedio.
Bibliografia:
[1] Całą głową lecę w romańszczyznę. Ilustracje książkowe [w:] Ewy Kiedio i Marii Czarneckiej: Zostały mi słowa miłości. Maria Hiszpańska-Neumann: życie i twórczość, Wydawnictwo Biblioteka “Więzi”, 2020, s. 218 [2] Ibidem, s. 224. [3] Dariusz Bogucki, Islandzki rejs, wyd. Iskry, Warszawa 1970, s. 101-102.
Więcej o Marii Hiszpańskiej-Neumann: https://maria-hiszpanska-neumann.pl/o_artystce.html http://cdim.pl/maria-hiszpanska-neumann-droga,587 https://niezlasztuka.net/ksiazki/maria-czarnecka-ewa-kiedio-zostaly-mi-slowa-milosci-maria-hiszpanska-neumann-zycie-i-tworczosc/
WSZYSTKIE ILUSTRACJE SĄ AUTORSTWA MARII HISZPAŃSKIEJ-NEUMANN. Copyright: spadkobiercy artystki.
W środę 4 marca prezydent Islandii Guðni Th. Jóhannesson wygłosił wykład gościnny na Uniwersytecie Warszawskim.
Trzeba wiedzieć, że KAŻDA okołoislandzka okoliczność jest dla mnie na wagę złota. Gdy więc jeszcze w lutym dostałam od konsula wiadomość o planowanej wizycie islandzkiego prezydenta w Polsce, ucieszyłam się, że mogłabym mieć szansę poznać go osobiście. Co prawda nie uczestniczyłam w oficjalnym obiedzie organizowanym w Pałacu Prezydenckim, ale pomimo moich dawnych marzeń o karierze dyplomatycznej pomyślałam sobie: bardzo dobrze! Po co stresować się, że znowu popełnię jakąś gafę (już na otwarciu konsulatu w Warszawie ubrałam się w sukienkę, która podobno nie mieściła się w protokole). W budynkach akademickich czuję się natomiast bardziej komfortowo, szczególnie jeśli mowa o mojej alma mater.
Okazuje się, że prezydent Guðni Th. Jóhannesson przed objęciem najważniejszego stanowiska politycznego Islandii był wykładowcą akademickim. Jako profesor historii, swoją wiedzą i doświadczeniem postanowił podzielić się podczas krótkiego wystąpienia o tytule: „Defending Asgard, independence and human rights. The use of history in current affairs”. Temat sam w sobie zapowiadał się ciekawie, zważywszy na mury uczelni oraz fakt, że para prezydencka przyjechała do Warszawy na zaproszenie strony polskiej. Sam Guðni Th. Jóhannesson zaznaczył jednak, że nie zamierza nikogo pouczać, choć wiele słów, które padły z mównicy przydałoby się naszym politykom.
Ale to nie post o polityce, na tej w końcu wcale się nie znam. Wykład w gruncie rzeczy miał być historyczny, a punktem wyjścia dla mówcy był właśnie tytułowy Asgard – mityczna kraina bogów, Asów. Jak podkreślił sam prezydent, wiara w bogów nordyckich jest na Islandii wciąż żywa – działa tam coraz prężniej grupa wyznawców Ásatrú – a wiele z fundamentalnych wartości współczesnego społeczeństwa islandzkiego wynika właśnie z rodzimowierstwa. Jak mówił, tolerancja przychodzi łatwiej, kiedy uświadomimy sobie, że sami bogowie byli przedstawicielami różnych ras, uprawiali homoseksualizm, a nawet zmieniali płeć.
Krótka prezentacja “zawładnięcia” mitologii nordyckiej przez popkulturę, wyliczenie nazwisk brytyjskich pisarzy czy tytułów hollywoodzkich megaprodukcji filmowych, miały na celu pokazanie, że mitologia jest wciąż żywa. Nawet jeśli dowolnie przekształcana, upraszczana, być może nawet daleka od oryginału – nie stanowi większego zagrożenia dla historycznego znaczenia politeizmu w Islandii. O wiele gorsze jest natomiast zawłaszczenie jej symboli i motywów przez ugrupowania nazistowskie. Na to nie można się godzić i trzeba z tym walczyć. Problem tylko zasygnalizowano, ale w Polsce 2020 roku zabrzmiał według mnie niezwykle aktualnie.
Lecz nie polityka, a historia. Prezydent Islandii postanowił porównać współczesne dzieje obu krajów i wykazać, ile mają ze sobą wspólnego. Chodziło głównie o zestawienie dwóch ważnych dla obu narodów dat: 1918 oraz 1944. Historyk postanowił nawet wykazać, że kilka słów islandzkich pochodzi z języka polskiego czy słowiańskiego, na przykład torg od polskiego targ. Faktycznie, słownik etymologiczny potwierdza, że staronordyckie torg, pochodzi od słowiańskiego търгъ. Tu jednak prezydent uciął porównywania i wzajemnie zapożyczenia, wiedząc pewnie, że zapędziłby się w kozi róg wafelków Prince Polo i klecenia o polskiej mniejszości na Islandii, a to na pewno omówił już wcześniej z prezydentem Dudą.
Tak totalnie bez złośliwości: prezydent Guðni Th. Jóhannesson sprawia wrażenie dowcipnego, bardzo inteligentnego i rozsądnego człowieka. Wiem, że na Islandii dystans między politykiem a suwerenem jest mniejszy niż w Polsce, ale i tak jego luzackie, a przy tym bardzo profesjonalne, podejście mocno mi zaimponowało. Odpowiadał na zadawane mu pytania rzetelnie i z jajem, chociażby prezentując układ walk między brytyjskimi i islandzkimi trawlerami z czasów wojen dorszowych za pomocą kartek z notatkami i pilota do zmiany slajdów. Tym skradł moje serce i zachęcił do znalezienia w sobie odwagi, żeby w sekcji pytań o politykę, Brexit, programy edukacyjne i Polonię (swoją drogą ciekawe, że autor poniższego artykułu z całego wykładu wyciągnął tylko jeden temat, o którym prezydent mówił zaledwie przez minutę, jako dygresję przy odpowiedzi na pytanie…) zapytać go o coś zupełnie innego. Który obraz jest Pana zdaniem najważniejszym dla islandzkiej tożsamości narodowej i który obraz jest prywatnie Pana ulubionym?
Nie ukrywam, że najpierw chciałam uświadomić prezydenta Islandii o tym, że w Polsce funkcjonował kiedyś Studencki Klub Islandzki, a jakaś tam Emiliana Konopka, która była jego prezeską, zajmuje się teraz sztuką islandzką. Prezydent uśmiechnął się i podziękował za zaangażowanie, a potem odpowiedział na moje pytania bardzo dyplomatycznie: zacznijmy od Kjarvala. Zna Pani Kjarvala, prawda?
Oczywiście, że znam. Więcej: zna go każdy, kto widział zdjęcia prezydenta Islandii z jego gośćmi w oficjalnych wnętrzach. W ich tle znajduje się obraz Jóhannesa Sveinnsona KjarvalaLeda i łabędź, który znajduje się również na rewersie banknotu 2000-koronowego. Pan Prezydent wyznał, że tak bardzo lubi ten obraz, że niemal od razu po objęciu urzędu postanowił powiesić go w widocznym miejscu, aby oglądali go zarówno goście, jak i obiektywy aparatów. Obecność dzieł sztuki w tych kadrach jest więc bardzo przemyślana, również ze względów pr-owskich w samej Islandii. Kjarval to w końcu ulubiony malarz Islandczyków, nie dziwne więc, że pan prezydent wybrał właśnie niego. Jego zdaniem islandzkim obrazem numer jeden jest natomiast Fjallamjók, czyli Mleczna Góra, widok z Thingvellir. Można go oglądać w zbiorach Kjarvalsstaðir.
Innym obrazem bliskim sercu prezydenta Islandii, również dostrzegalnym na oficjalnych zdjęciach z wizyt, jest Saga (Historia) Níny Tryggvadóttir. Wspomnienie tego płótna było okazją do opowiedzenia kilku słów o życiu malarki (podczas pobytu w Stanach podejrzewanej o kolaborowanie z komunistami), mogę więc uznać, że moje pytanie nie było to końca takie samolubne. Publiczność również dowiedziała się tego i owego o kulturze Islandii, a siedzący obok mnie pracownik biura prezydenta googlował na bieżąco omawiane obrazy i pokazywał je mniej poinformowanym sąsiadom.
Sztuka przybliża, bo choć nie spodziewałam się, że prezydent dowie się o moim istnieniu, po oficjalnym zakończeniu spotkania podszedł uścisnąć mi rękę i pochwalić tulisiową naszywkę na mojej marynarce. – Flótt! – Takk fyrir! to była zatem moja pierwsza i jedyna rozmowa po islandzku przeprowadzona z prezydentem Islandii, Guðnim Th. Jóhannessonem. Znalazła się nawet chwila na pamiątkowe zdjęcie i chyba oprawię je sobie w ramkę. Bo prezydent Islandii to fajny człowiek, można z nim nawet o sztuce pogadać. Chciałabym, żeby w Polsce na wysokich stanowiskach również zdarzali się tacy politycy.
Z miejsca muszę przyznać, że w dzieciństwie nie czytałam Tintina. Historię młodego reportera odkrywam na bieżąco z komiksów mojego chłopaka.
Matthis związany jest ze swoim ulubionym bohaterem z dzieciństwa do tego stopnia, że napisał nawet pracę dyplomową na temat reprezentacji geopolitycznej świata w Przygodach Tintina. Co prawda nie zawarł w niej Islandii, ani nawet nie pamiętał, że ten kraj również pojawia się w kreacji Hergé’go. Wystarczyła jednak jedna pochmurna niedziela ubiegłego lata, żebym z nudów zaczęła czytać pierwszą z brzegu książkę z jego kolekcji. Na moje szczęście była to dziesiąta część z serii, zatytułowana Tajemnicza gwiazda. Właśnie ta, w której Tintin zatrzymuje się w Akureyri.
Tym, którzy nigdy nie czytali Przygód Tintina szybko zarysuję kontekst. Wymyślił je belgijski rysownik Hergé (Georges Remi) w latach 20. XX wieku, początkowo publikował je na łamach gazety Le soir, a od lat 30. w formie książkowej. Cała seria składa się z 24 tomów, wydawanych z różnymi odstępami do lat 80. Ostatnia, nieukończona część, została wydana po śmierci Hergé’go w 1986 roku. Przygody młodego reportera, który zwiedza świat w towarzystwie psa Milou (w polskiej wersji nazywa się Miluś) oraz Kapitana Haddocka (Baryłki) podbiły cały świat. Pierwsze polskie wydanie ukazało się dopiero w 1994 roku, tomy wydawano w różnej kolejności i niektóre z nich przetłumaczono dopiero w 2009 lub 2011 roku. Nic dziwnego, że w dzieciństwie zaczytywałam się raczej w gazetkach W.I.T.C.H., bo Tintina po polsku jeszcze wtedy nie było.
Skąd Tintin wziął się na Islandii?
Świat Hergé jest mocno zainspirowany rzeczywistym, ale jest w nim też wiele miejsc i krajów, które powstały w wyobraźni artysty. Szczęśliwie dla nas, belgijski rysownik postanowić osadzić część akcji Tajemniczej gwiazdy w prawdziwej Arktyce. Statek Kapitana Haddocka, biorący udział w ekspedycji Aurora na Biegun Północny, zatrzymuje się u wybrzeża Islandii w celu zatankowania przed dłuższym postojem na Grenlandii. Bohaterowie cumują w porcie Eyjafjördur i schodzą na ląd, aby poprosić lokalne władze o paliwo. Jak się okazuje, władze portu są w zmowie z konkurencyjną ekspedycją, więc odmawia się Kapitanowi użycia paliwa Golden Oil. Kiedy obaj z Tintinem zaczynają godzić się z wizją utknięcia w Akureyri, Haddock wpada na towarzysza z dawnych lat, Kapitana Chestera. Zgodnie ze swoim temperamentem (Baryłka to marynarz bardzo agresywny i często pijany) zaczyna wieszać psy na Islandii.
Cała trójka postanawia jednak udać się do pobliskiej gorzelni, aby znaleźć rozwiązanie sytuacji. Przy whisky i wodzie gazowanej (Haddock akurat jest abstynentem, ale nieopatrznie wypija wodę z tonikiem) wpadają na pomysł, aby zatankować Aurorę za pośrednictwem statku Chestera. Sirius nie uczestniczy w wyścigu na Biegun Północny, a więc ma pozwolenie na zakup paliwa w Eyjafjördur. Gdy statek jest gotowy do dalszego rejsu, bohaterowie wchodzą na pokład i opuszczają Akureyri.
Choć w całej 62-stronicowej historii akcja rozgrywająca się na Islandii zajmuje tylko kilka stron, pobyt tej kultowej postaci europejskiego komiksu chętnie wspominany jest w islandzkim kontekście. W mediach społecznościowych znaleźć można fotomontaże i zdjęcia z plastikowymi figurkami Tintina czy Haddocka zwiedzającymi Islandię. Ale to nie wszystko, bo sami Islandczycy mają sentyment do tego wątku i od lat planowane jest postawienie pomnika Tintina w porcie w Akureyri. Jak donoszą media, realizacja tych planów nie jest jednak taka prosta z uwagi na zasady dotyczące praw autorskich, których właścicielem jest Moulinsart S.A., bardzo restrykcyjnie podchodząca do sprzedawania wizerunków wykreowanych przez Hergé’ego. Z prawnego punktu widzenia każdy posługujący się cytatami z komiksu Przygody Tintina bez licencji może liczyć się z wysoką karą pieniężną.
Tintin w sztuce islandzkiej
Nie przeszkadza to jednak powstaniu tematycznego fanartu, przede wszystkim przez fanów Tinniego, a więc islandzkiej wersji Tintina. Na stronie Tinni á Íslandi można znaleźć bardzo dużo rysunków, na których tytułowy bohater komiksu przedstawiony jest w typowo islandzkich okolicznościach: pijąc kawę, chodząc do kina na islandzkie filmy, kibicując piłkarzom, świętujący setną rocznicę uzyskania autonomii.
Do postaci Tintina odwoływali się też islandzcy malarze, np. Birgir Rafn Friðriksson czy Thrandur. Ten pierwszy, posługujący się pseudonimem BRF, stworzył całą serię obrazów inspirowanych postacią Tintina. Wszystkie można znaleźć na jego Instagramie.
Skandynawskie wydanie komiksów Hergé’go były monitorowane przez duńskiego wydawcę, Pera Carlsena. To on zajął się wprowadzaniem Tintina na rynek duński, szwedzki, ale też niemiecki. Islandzkie tłumaczenia Przygód Tintina (isl. Ævintýri Tinna) pojawiły się już w latach 70. W wydaniach skandynawsko-języcznych bohaterowie zachowali swoje oryginalne imiona, z wyjątkiem Milou, który po duńsku, szwedzku i norwesku nazywa się Terry. W wersji islandzkiej natomiast wszyscy mają islandzko brzmiące imiona: Tintin to Tinni, Milou – Tobbi, a Haddock – Kolbeinn.
Choć w samej serii komiksów nie znajdziemy zbyt wielu skandynawskich wątków – z krajów Północy Tintin odwiedza tylko Islandię i Grenlandię – w twórczości Hergé’go pojawiły się co najmniej dwa rysunki inspirowane wikingami. Pierwszy to karta urodzinowa dla Pera Carlsena z podziękowaniem za wkład w północne wydania Tintina. Natomiast rysunek Tintin w kraju wikingów (1982) powstał na potrzeby promocji serii komiksów w krajach nordyckich. Co ciekawe, dzieło to było na tyle popularne w ówczesnej Skandynawii, że powoływali się na nie nawet krytycy Midvinterblot Carla Larssona, atakując komiksową kreskę tej kompozycji.
Sztuka na Islandii to już nie tylko artyści islandzcy. Coraz widoczniejsze są tam również działania naszych rodaczek. Rozmawiałam z Wiolą Ujazdowską i Agnieszką Majką.
W ostatnim czasie skontaktowałam się z dwiema polskimi artystkami tworzącymi na Islandii. Choć różnią się wykształceniem, charakterem swojej artystycznej działalności i obszarem zainteresowań, sylwetki obu naszych rodaczek pokazują pewną różnicę traktowania i myślenia o artystkach w naszym kraju a na Północy.
Mówisz o sobie: artystka
Kiedy Wiola Ujazdowska w 2015 roku napisała w grupie Polacy na Islandii posta zaczynającego się od słów “Jestem artystką i…” pod jej wpisem wylała się burza komentarzy. Niektóre sugerowały, że nazywanie się artystką “trąci jak cholera” i projekt, o którym pisze nie jest właściwie sztuką. Wiola ukończyła historię sztuki i malarstwo na UMK w Toruniu oraz konserwację zabytków w Cologne Institute of Conservation Sciences, dlatego dziwi się, że w Polsce na tytuł artysty trzeba zasłużyć. “Dla mnie jest to zawód, profesja, która wymaga lat edukacji, ciężkiej pracy i ogromnego zaangażowania” twierdzi. “Ludzie krzywią się, jakbym nie wiadomo za kogo się uważała, bo artystą był przecież Jan Matejko, a nie jakaś młoda kobieta”. Co innego w Islandii: tutaj nikogo nie dziwi jej zawód, a tworzenie jest cenione do tego stopnia, że nawet bez odpowiedniego wykształcenia ludzie mogą nazywać się artystami.
Potwierdza to Agnieszka Majka, która ukończyła edukację artystyczną w zakresie sztuk plastycznych na Uniwersytecie Rzeszowskim. “Z moich obserwacji na Islandii niekoniecznie musisz ukończyć studia artystyczne, żeby być artystą” mówi. Sama uczy islandzkie dzieci plastyki w szkołach, ale niedawno ukończyła też pierwszy stopień kursu złotnika w Reykjaviku. Jej zdaniem nabycie nowych umiejętności otworzyły przed nią wiele możliwości, ale co najważniejsze: odnalazła drogę, którą chce podążać jako artystka.
Działania Agnieszki to obecnie przede wszystkim biżuteria artystyczna. Drobne fragmenty przyrody zatapia w żywicy epoksydowej i na tej podstawie tworzy swoje dzieło. Zajmuje się również fotografią, w której interesuje ją głównie pejzaż i portret. Jej pejzaże islandzkie wystawianie były już w Islandii i w Polsce, ale poza projektami fotograficznymi (takimi jak najnowszy Timeless, w którym skupia się na starszych modelach), realizuje się na Islandii również jako malarka. Jej obrazy również były już wystawiane na Wyspie, a swoje akwarele prezentuje także w Internecie.
Wiola Ujazdowska od kilku lat pracuje głównie z nowymi mediami oraz na pograniczu sztuki, antropologii, perfomance i aktywizmu. Współpracuje z artystami islandzkimi i polskimi, należy również do Związku Artystów Islandzkich (Samband íslenskra myndlistarmanna), co dla artystów pochodzenia nieislandzkiego jest szczególnym wyróżnieniem. Aby dostać się do Związku należy złożyć wniosek, w którym oprócz wykształcenia trzeba wymienić wystawy, w których się uczestniczyło. Aby wniosek rozpatrzono pozytywnie, ważna jest również długoletnia rezydencja na Wyspie. Jak mówi mi Wiola, przykładowo Icelandic Art Center nie przyznaje dofinansowań artystom obcego pochodzenia, jeśli nie mieszkali na Islandii minimum 5 lat.
Twórca musi popełniać pomyłki
Projekt, o którym Wiola Ujazdowska wspominała na grupie Polacy na Islandii miał dotyczyć emigracji jako zmierzania się ze stereotypami związanymi z polskością. Artystkę interesują przede wszystkim obserwacje dynamicznie zmieniającego się społeczeństwa, w tym również zagadnień emigranckich. Ostatnio była kuratorką projektu Ágústkvöld/Pod koniec sierpnia – polsko-islandzkiego festiwalu, współtworzonego z islandzką artystką Ragnheiður Sigurðardóttir Bjarnarson.
Obecnie pracuje dla Reykjavik Esemble oraz nad produkcją performance wraz z Alexandrem Robertsem i Asrun Magnusdottir dla Reykjavik Arts Festival 2020. Oba projekty podejmują temat przemian społecznych w Islandii w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Oprócz dużych projektów tworzy własne mniejsze projekty, na przykład w ramach Sequences Art Festival zaprezentuje nową pracę Where and how, która – jak opisuje sama artystka – “jest uliczną interwencją na pograniczu street artu i urban guerrilli”.
Co najbardziej podoba jej się w pracy na Islandii? Jak twierdzi, przyjazd na Wyspę dał rozpęd jej twórczości i odwagę, której nie miała w Polsce. Jak twierdzi, nad Wisłą środowisko jest bardzo zawistne i zamiast współpracować, oczekuje się tylko potknięć ze strony artysty. A zdaniem Wioli Ujazdowskiej artysta musi się czasem mylić, bo bez popełniania błędów nie można się odpowiednio rozwijać. Jak dodaje, “Każda praca dla mnie to eksperyment i często nie wiem jaki będzie tego produkt finalny. Najbardziej interesuje mnie aspekt transformacji czy deformacji.” W swojej twórczości próbuje też walczyć o dostępność i inkluzywność sztuki. Szczególnie interesują ją mniej słyszane mniejszości: artystki, artyści queer, artyści niepełnosprawni oraz wywodzący się z mniejszości etnicznych. W Islandii wychodzi to o wiele łatwiej niż w Polsce.
Fauna, flora, aura
Agnieszka Majka tworzy i inspiruje się przede wszystkim przyrodą Islandii. Jak mówi, odkąd zaczęła tworzyć biżuterię, z każdego spaceru przynosi liście, mech, trawy, kwiaty, muszle, kamienie, piasek, które potem zatapia w żywicy. Jako fotografka i malarka wzrusza się pięknem krajobrazów. Przez osiem lat mieszkała w Kirkjubæjarklaustur, wciąż bywa i wystawia na południu Islandii, np. ostatnio w Vík, a teraz przebywa głównie w Reykjaviku. W akwareli często wraca do motywu zorzy polarnej, z kolei na jej fotografiach widać przyrodę, ale też ludzi na jej tle. W projekcie ReadHead portretowała rudowłose Polki, które pozowały na łonie natury, zestawiała je z kontrastującym tłem zieleni, błękitów i fioletowych łubinów.
Poza islandzką florą i fauną, istotna jest dla artystki również aura. Dla jej malarskiej i fotograficznej działalności kluczowe jest tutaj światło, które jej zdaniem jest na Islandii całkowicie odmienne. Zmieniające się pory roku również zachęcają do działania: pogodne jesienne dni, ale też te wypełnione szalonym wiatrem, nieustającym deszczem, który nie jest łaskawy dla nikogo. Co ciekawe, obie artystki potwierdzają, że nieobliczalna pogoda działa na nie bardzo twórczo. Dla Wioli sztorm to dobry czas, by się dokształcić, nadrobić nowe publikacje, szukać inspiracji on-line. Z kolei Agnieszka uważa, że “gdy człowiek utknie w domu, zaczyna szukać sobie zajęcia więc… tworzy.”
Dzięki uprzejmości Agnieszki Majki.
Co najbardziej podoba jej się w pracy na Islandii? Kurs złotnika pokazał jej nowy sposób wyrażania się, od tego momentu “zatapianie się w islandzką przyrodę” nabrało nowego sensu. Agnieszka Majka dodaje również, że swoboda artystyczna i otwartość Islandczyków na sztukę pozwala rozwijać skrzydła. Czuje, że może robić to co lubi i że jej twórczość wkrótce zostanie zauważona również w Reykjaviku. Do tego tutaj rozwija umiejętności pracy z ludźmi, szczególnie w sesjach zdjęciowych. We wspomnianym już projekcie Timeless szuka formuły na ukazanie piękna osób starszych. “To z ich twarzy można tak dużo wyczytać”, mówi. “Nie tylko zmarszczki i blizny, które przedstawiają miniony czas, ale i dobro. Czyste i nieskazitelne dobro. Tego nie da się zagrać. Tylko w oczach starszych ludzi możesz tak jasno i wyraźnie odczytać ten silny wewnętrzny spokój”.
O roli sztuki
Twórczość Agnieszki Majki to przede wszystkim rzeczy ładne, sztuka użytkowa: biżuteria do noszenia, piękny widok do powieszenia. Jak mówi, “sztuka nie musi krzyczeć, szarpać, niszczyć czy obrażać, żeby za pomocą szoku przekazać swoją informację odbiorcy”. I dodaje: “w mojej duszy mieszka spokojna istota. Chce się spełniać, tworzyć piękne rzeczy, którymi zwykły śmiertelnik może się otaczać i czuć się dobrze i swobodnie. Biżuteria, którą tworzę ma dać możliwość posiadania przy sobie odrobinki islandzkiej przyrody, nutkę magii”.
Z kolei Wiola Ujazdowska twierdzi, że “artysta jest reprezentantem swoich czasów, zwierciadłem i filtrem wyłapującym fragmenty rzeczywistości, które następnie przetwarza w wybrany przez siebie sposób”. Stąd jej zainteresowania oscylują wokół sztuki społecznej, co widać w wielu projektach zaangażowanych w życie różnych społeczności. “Osobiście czuję się najlepiej w małych miastach i społecznościach, w których idea sąsiedztwa jest obecna” – dodaje. “Aby być up-to date i tworzyć aktualne prace nie trzeba mieszkać w wielkich miastach, w czasach globalizacji wszystkie przemiany odbiją się na społecznościach lokalnych i właśnie w tym kontekście są najciekawsze. To trochę jak gra w głuchy telefon, na końcu wychodzi często coś zaskakującego i pewnego rodzaju izolacja Islandii sprawia, że wszystko to, co dzieje się w większych ośrodkach odbija się echem na wyspie i jest przekształcane na sposób lokalny”.
Czy współpracują wciąż ze światem artystycznym w Polsce? Agnieszka Majka ma wiele projektów poza Wyspą, głównie współpracuje z grupą Niezależna Akademia Frenetyków. W tym roku bierze udział w grupowej wystawie w Biurze Wystaw Artystycznych Jatki w Nowym Targu. Wiola Ujazdowska przyznaje natomiast, że przez życie na emigracji wypadła już z obiegu w polskim świecie artystycznym, ale ma nadal kontakty chociażby z CSW w Toruniu, a współpracuje z wieloma ośrodkami na świecie. Wciąż jednak jest artystką “pomiędzy”: “dla Polaków jestem zbyt islandzka, a dla Islandczyków zbyt polska, chociaż w Islandii się to już powoli zmienia i zaczynam być opisywana jako artystka islandzka polskiego pochodzenia”. Choć tworzy w Związku i jej twórczość finansowana jest przez rząd islandzki, dodaje, że “z dumą reprezentuje oba kraje”.
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jakie to uczucie znaleźć się w środku włochatej bestii? Doświadczyć kosmatych glonów wszystkimi zmysłami? Może Ci na to pozwolić dzieło sztuki.
A dokładniej twórczość islandzkiej artystki Hrafnhildur Árnadóttir działającej pod pseudonimem Shoplifter. Miałam przyjemność oglądać jej prace podczas wystawy czasowej w Listasafn Íslands latem 2017 roku. Wówczas zaprezentowała dwie instalacje TAUGAFOLD VII oraz NERVESCAPE VII, które składały się na girlandy futrzanych glonów czy kolorowych włosów rozpiętych pod sufitem sali muzeum w Reykjaviku. Nie można było ich dotknąć, ale samo przemieszczanie się pomiędzy nimi, ta feeria barw i zaskakujący materiał utkwiły mi na długo w pamięci. Czułam się jakbym chodziła po jakimś kosmicznym oceanie nogami do góry, mając nad sobą niezwykłe stworzenia, glony i włochate gąsienice w intensywnych kolorach. Jakbym, niczym Alicja, wpadła do psychodelicznej Krainy Czarów, w której Pan Gąsienica najadł się wszystkich substancji psychotropowych dostępnych ludzkości. Jakbym szła tanecznym krokiem u boku Mistera Furry z reklamy MTV.
O wiele intensywniejsze przeżycia doświadczyć można podczas 58. Biennale Sztuki w Wenecji. Za tegoroczny pawilon islandzki odpowiedzialna jest właśnie Shoplifter i wypełniła go masą kolorowych włosów. To dzieło Chromo Sapiens, zdające się w pełen sposób odpowiedzieć na temat przewodni tegorocznego Biennale: May You Live in Interesting Times. Ciekawe czasy, to zdaniem Hrafnhildur Árnadóttir czasy człowieka chromatycznego, barwnego. A barwność tę można interpretować na wiele sposobów: od radości życia, przez estetyzm, po różnorodność i brak nudy. Czy to utopia, prognoza przyszłości, a może komentarz do naszych czasów? Czymkolwiek jest Chromo Sapiens, jest przede wszystkim instalacją przyciągającą tysiące zwiedzających. Od połowy maja, czyli momentu otwarcia imprezy, Instagram wypełniony został zdjęciami futrzanego wnętrza.
Zdjęcia neonowych włosów nie oddadzą na pewno doznań, o jakie chodziło projektantce pawilonu. Stary magazyn na weneckiej wyspie Guidecca został bowiem wypełniony nie tylko kolorami poruszającymi nasze oczy, ale też dźwiękami muzyki heavy-metalowej islandzkiego zespołu HAM, mocno oddziałującymi na nasze uszy i wibrującymi całym ciałem. Wrażenia dla zmysłu wzroku i słuchu zostają tu jednak dopełnione doznaniami haptycznymi. Kosmate włosy można objąć, pogłaskać, położyć się na nich, przeczesać palcami, przeżywając rozkosz wszystkich zmysłów jednocześnie.
Zdaniem samej artystki oraz kuratorki wystawy, Birty Guðjónsdóttir, cały pawilon ma cechy jaskini. Kolorowe włosia odgrywają tu więc rolę miękkich stalaktytów, a przygaszone światło i mroczne dźwięki mają stworzyć wrażenie przestrzeni, która przerasta widza, również dosłownie. “Tracisz wrażenie własnego rozmiaru”, komentuje to sama Shoplifter, “Musisz się po prostu skalibrować”. Wejście do pawilonu ma być też rodzajem “chroma-terapii”, przeżywania swego rodzaju katharsis zmysłowego. Chodzi nie tylko o poruszenie wyobraźni i podjęcie gry w “co widzisz”: ogromne szczotki do kurzu zwisające z sufitu czy kosmate trolle śpiące do góry nogami niczym nietoperze? Trzeba poczuć je całym ciałem, oddać się działaniu koloru.
Instalacji Hrafnhildur Árnadóttir nie da się więc przeżyć jedynie przez ekran telefonu. Martwi mnie, że tegoroczne Biennale już otagowano hasłem “Instagram-friendly” i że w wielu artykułach poświęconych pracy Chromo Sapiens wychodzi się od estetycznego waloru islandzkiego pawilonu, tak jakby był wręcz zaprojektowany pod zdjęciową aplikację. Shoplifter broni jednak swojej pracy:
Instagram jest sprowadzony do małego ekranu i małego głośnika, i z zasady różni się od prawdziwego świata, który nas otacza. (…) Moim celem było stworzenie pełnego, analogowego, multisensorycznego doświadczenia, które otacza Cię w prawdziwym świecie, które opiera się na dźwięku otaczającym Cię ze wszystkich stron.
Mam jednak dziwne wrażenie, że artystka dokładnie tak wyobrażała sobie odbiór swojego dzieła: że stanie się wiralowym tematem Facebookowej aplikacji. Jako kuratorka od 15 lat pracująca w Nowym Jorku zdaje sobie sprawę z potęgi mediów społecznościowych, a także spłaszczenia, jakiemu ulega nasze otoczenie w ich pryzmacie. Czy nie taki, gorzki smak może mieć również projekt Chromo Sapiens? Definiujemy się i kreujemy swoje życie poprzez te małe ekraniki na telefonach, często też piękno Islandii sprowadza się do kilku ujęć w nieskończoność powielanych przez fotografujących ją turystów. Czy to źle? Czy to dobrze? To właśnie uczynienie czasów, w których żyjemy, interesującymi. Całość doznań otaczającego nas świata możemy zamknąć w kolorowym kwadraciku albo kilkusekundowym snapie.
Chromo Sapiens to moim zdaniem environmental art naszych czasów. W latach 60. i 70. artyści przekształcali otaczającą ich przyrodę, tworząc sztukę z materiałów naturalnie występujących w danym miejscu i tym samym zmieniając oryginalny krajobraz. Shoplifter pracuje z syntetycznymi tworzywami, które udają organiczne: włosami, które przypominają glony, kosmate zwierzęta, fragmenty jaskiń. To właśnie “naturalne materiały” naszych czasów. Wypełnia nimi określoną przestrzeń w duchu site specific, ale pełny sens praca otrzymuje dopiero w zetknięciu z publicznością. Przeżywanie jej za pomocą telefonów komórkowych to jedno z zagrożeń, z którymi zmaga się obecnie sztuka. Ale kreowanie dzieła tak, by ewokowało potrzebę zrobienia zdjęcia jest już moim zdaniem cechą sztuki społecznej.
Główny motyw twórczości Hrafnhildur Árnadóttir to hamur, z islandzkiego “futro”. Artystka zderza za ich pomocą pojęcia “prawdy”i “piękna” z kategoriami “fałszu” i “groteski”, bowiem bawi się tradycyjnym atrybutem kobiecego piękna i erotycznej atrakcyjności poprzez nadanie mu rysy: tworzenia ich ze sztucznych tworzyw. Naturalne piękno jest tu zestawione z tandetą tworzoną masowo., fabrycznie. Prawdziwe pukle “czeszących się” stają się plastikową peruką clowna, miękkie futro zwierzęcia – zastąpione sztucznym włosem pluszowego misia. Powszechna reakcja na jej prace pokazuje nam, że sztuczne piękno może zachwycić bardziej, niż naturalne. Że kontakt z ersatzem zastępuje nam prawdziwe doznanie zmysłowe.
Cóż, May You Live in Interesting Times.
Pawilon islandzki można oglądać do 24 listopada 2019 roku.
Iceland is attractive not only to the Polish people. Many, even from much warmer and nicer places, choose to live on this moody but wonderful island.
For unknowns reasons, I keep meeting all the most positive weirdos, whose stories are much stunning than mine. Although I haven’t met Mak Jürgen in person yet, we had one chat on-line and it clicked immediately. We contacted due to his exhibition “I miss the days chasing lights”, photography and poetry show in HART Hostel and Art Gallery in Wrocław. It started on the 22nd of March and will last untill the 5th of April.
Utulę Thule: How was the vernissage?
Mak Jürgen: It was a bunch of people. More than I expected, kind of surprising. I thought that younger people might come, but not all of them were young. Maybe young in the inside, but definitely not from the outside! (laughter). I’d say around their 50-60s. Very nice.
UT: There are many Polish people interested in Iceland. Wrocław is especially close to Reykjavik, as both cities are partners. There are also many Wrocław inhabitants involved in a Polish-Icelandic “ROK” magazine. How did you end up here?
UT: Tell me something about the whole project. Why Iceland? I know it’s a cliché question, at the end people don’t usually need reasons to move there, because it’s just amazing. Is there anything particular that stroke you?
MJ: Usually a lot of people ask me this question. Most of them are like: you come from Spain, where it’s so sunny and warm, many people want to live there, why Iceland then? Well, I come from the Basque Country, where it is not that hot as they think, of course not as cold as in Iceland either, but it was not the weather that brought me here (laughter). I have always been attracted by Nordic countries in general and Iceland in particular, so, one day I just took my car and I drove to Iceland, I took the ferry from Hirtshals in Denmark to Seyðisfjörður. This was three years ago, since then I worked in different places, and after spending two years in Akureyri, I moved to Reykjavik in October.
UT: How did your artistic career start? You say you have been creative since you were a child, but you can’t just be an artist on Iceland. Everybody needs to have at least two professions there.
MJ: I’m a graphic designer. Of course you can’t just make a living with art here. There is a place in Reykjavik called Andrými, It’s not a creative/art place persé but arts and creativity are a part of it. It’s truly more like a social place, an open house available for any kind of activity or event, where everyone is welcome and whoever can join and develop their inquisitiveness on any field. From social help and participation till more actively anticapitalist/anticonsumist aims or more creative related initiatives. Is a lot of things and everybody who is involved can have their perception and definition of this place. In the house there are different workshops or ateliers and one of them is a darkroom where I started my advantage with photography.
UT: Yes, you’re not a professional photographer, you use very artistic technique: analogue. Did you get the inspiration in Andrými?
MJ: I’m not a professional photographer but I rediscovered this media. I met a few friends and among them, Kordian, from somewhere between Katowice and Kraków, who is a former professor in the School of Photography in Kraków. He helped me, I learned a lot with him and with some other people that I’m grateful I’ve met in the dark room.
UT: So the project? Was it born in Reykjavik?
MJ: No, I had had the idea much earlier, I wanted to do it but didn’t have time at first. No real studio neither, so the project got a bit of stuck. I was travelling around Europe and the moment when I came back to Iceland, was when I got more and more inspired. Travelling, taking pictures and writing – all happened in a very organic natural way. The idea grew and I started taking it more deeply and working on it. Finally, I realised that I gathered some material, so I thought of publishing a book – which became much of a longer project.
UT: As for now, it’s a collection of analogue pictures of lighthouses with some examples of your poetry, written by hand and developed just like photos. When will the book be ready then?
MJ: The book will hopefully get published by the end of the year.
UT: But taking pictures is a thing that people usually do on Iceland. You know, there are thousands of accounts on Instagram, people just want to take similar pictures, to have their own “postcards”. But you decided to take pictures of lighthouses, which is both unexpected and characteristic for the Icelandic landscape.
Both in visual and practical way, I think lighthouses are very Icelandic. We have them everywhere, we are used to them in towns, harbours, but in Iceland they seem very special. For me they have a poetic and metaphorical value. They can inspire in so many ways, and I tend to have very emotional attachment to them.
UT: So you don’t see them as one of millions, some random buildings outstanding from the Icelandic skyline? Do you then own your own, favourite one?
MJ: Each of them has different, but evenly intense impact on me. Depending on the moment or the day, the same one can reflect on my (or it’s me reflecting on them) different feelings or emotion. That is why lighthouses are alive to me.
This is part 1. Click here for part 2 of the interview with Mak Jürgen.
Czy byliście kiedyś w Göteborgu? Ja spędziłam tam rok i bardzo chętnie wracam. Również dlatego, że jak to w dużym mieście skandynawskim, można znaleźć tu bardzo bogatą ofertę kulturalną. Również wystawy artystów islandzkich.
W krajach nordyckich bardzo wysoko stawia się współpracę artystów, organizowanie wystaw przedstawicieli pozostałych krajów Północy, jest też szereg projektów i dofinansowań ułatwiających wymianę inspiracji. Skandynawowie płynnie przekraczają granice w poszukiwaniu pracy (od lat szefową podgöteborskiego Nordiska Akvarellmuset jest pochodząca z Islandii Bera Nordal). W grudniu 2017 roku byłam natomiast na intrygującym przedstawieniu teatralnym w Atalante. Był to gotycko-erotyczny performens islandzko-szwedzkiego duetu Amandy Apetrea i Halli Ólafsdóttir. Niezapomniane wrażenia!
Skandynawskie muzea oferują również przestrzeń wystawienniczą dla artystów z krajów nordyckich. Podczas jednej tylko wizyty w szwedzkim mieście udało mi się uczestniczyć w dwóch pokazach z udziałem Islandczyków. Pierwsze z wydarzeń to wystawa fotograficzna w Hasselblad Center przy Muzeum Sztuki w Göteborgu, drugie zaś było samodzielnym pokazem całokształtu twórczości islandzkiego projektanta w (nowo) otwartym Röhsska (Muzeum Designu).
Encounters: Bára Kristinsdóttir
Wystawa w Hasselblad Center, zatytułowana Encounters. Nordic photography beyond borders (23.02-5.05.2019) to prezentacja dzieł pięciu fotografów z pięciu krajów nordyckich. Fundacja Hasselblada już od 2004 wspiera młodych skandynawskich fotografików, finansując stypendia do Wielkiej Brytanii czy USA oraz organizując pokazy ich dzieł. Tegoroczna wystawa jest nie tylko prezentacją pięciu punktów widzenia, ale też wynikiem współpracy kuratorów z pięciu krajów nordyckich: z Islandii jest to Jóhanna Guðrún Árnadóttir z Muzeum Fotografii w Reykjaviku.
Tytuł wystawy ma zwrócić uwagę na przekraczanie granic administracyjnych na dzisiejszym rynku sztuki, ale też skupia się na etymologii słowa “encounters” (spotkanie, najczęściej jednak nieplanowane, nagłe, zaskakujące). Przekraczanie granic można natomiast traktować metaforycznie, gdyż w pracach mamy do czynienia z różnymi ograniczeniami: społecznymi, osobistymi, warsztatowymi.
W tym roku Islandię reprezentuje Bára Kristinsdóttir. Artystka studiowała fotografię w Szwecji, stąd też zainteresowanie fotografią dokumentalną. Prezentowane na wystawie prace są wynikiem dłuższego projektu It All Has a Story, rozciągniętego na lata 2013-2017. Jej “spotkanie” dotyczy starej fabryki na Islandii, która powoli odchodzi w zapomnienie i ulega destrukcji. Przy rozwoju globalnego przemysłu takie miejsca nie mają już racji bytu, pozostają po nich tylko puste przestrzenie i stare, nieużywane już narzędzia pracy. Choć ten zakład pracy jeszcze funkcjonuje, ostatnimi pracownikami są dwaj sportretowani starsi mężczyźni, lecz wraz z ich śmiercią umrze też cała fabryka. “Spotykają” się więc tutaj lokalna przedsiębiorczość ze światowym kapitalizmem, stare, rzemieślnicze rozwiązania z nowymi technologiami, prywatne zakłady pracy z wielkimi firmami. Fotografowana fabryka jest zapiskiem przemijającej epoki, ale też zwraca uwagę na wiele takich miejsc na Islandii, porzuconych, opustoszałych, przegrywających z nowoczesnością.
Wystawa będzie “podróżowała” po obszarze nordyckim. W reykjawickim Muzeum Fotografii będzie można ją oglądać od 14 września 2019 do połowy stycznia 2020.
Röhsska: Brynjar Sigurðarson
Röhsska, göteborskie Muzeum Designu i Rzemiosła, otwarte po wieloletnim remoncie, prezentuje twórczość Brynjara Sigurðarsona. Pokaz związany jest z nagrodą Söderberga, której laureatem w 2018 roku został islandzki projektant. Nagrodę im. Torstena Söderberga otrzymują wyróżniający się nordyccy projektanci i jest to największa nagroda tego typu w Skandynawii (w wysokości 1 miliona koron szwedzkich). W uzasadnieniu komisji tegoroczny wybór twórczości Sigurðarsona wiązał się przede wszystkim z obecną w jego pracach widoczną inspiracją tradycjami islandzkimi, które ważne są również dla całej kultury skandynawskiej: rybołówstwa i opowiadania historii. Komisja określiła projekty Islandczyka jako przykład “Nordic take” we współczesnym designie europejskim.
Na czym polega fenomen twórczości Islandczyka? Za pomocą projektowanych obiektów i różnych mediów opowiada on historie. Na wystawie można oglądać tak fotografie, jak i krótkie pokazy będące właściwie etiudami filmowymi niż typowym video-arts. Do tego wiele przedmiotów: fantazyjnych mebli, tapiserii przypominających sieci rybackie czy sfilcowaną owczą sierść, kamienie, narzędzia pracy przerobione na instrumenty muzyczne (jak szczotka do zamiatania, której trzon wyrzeźbiony jest w kształt fletu). Sigurðarson “tka” więc historie, przyglądając się życiu Islandczyków niczym antropolog. Przy tym artysta pozostaje z zewnątrz, do czego przyznaje się w podzielonym na akty filmie; “I haven’t lived in Iceland for a while, which makes me even more Icelandic. I’m a translator” – mówi w filmie. Z Islandii wyprowadził się mając 23 lata, a po 9 latach powraca na Wyspę, traktując ją jako źródło fascynujących historii oraz obszar zainteresowań dla geologa czy antropologa właśnie.
Artysta jest więc tłumaczem; przybliża nam życie Borgþóra, islandzkiego eremity żyjącego z dala od ludzi (video-art Borgþór Sveinsson, 2012) czy muzyczne życie Wyspy, współpracując z flecistą Jean-Yves Roosenem, który skonstruował flet-okrąg, na którym może grać jednocześnie czterech muzyków, a stojąca w środku osoba ma szansę przeżyć niesamowite doświadczenie dźwiękowe (Circle flute, 2016). Są też obiekty, opowiadające historię Wyspy: 53 kamieni wykonanych z porcelany czy szklane formy o zielonkawym zabarwieniu kojarzące się z islandzką przyrodą. Są też słynne “świece lodowcowe” (Glacier candles, 2015), w przepiękny sposób uświadamiające topnienie lodowców i poważne zmiany klimatyczne.
Meble, sieci rybackie, owcza wełna, zdjęcia i filmowe obrazy islandzkiej przyrody, jej skały i lodowce, to niemal Islandia w pigułce. Do niej dodaje jednak artysta pojedyncze historie, przypominając, że każdy najdrobniejszy obiekt i głaz ma swoją opowieść. Całość opiera się na czterech żywiołach, bowiem jak podkreśla projektant, “The elements here in Iceland influence our imagination”. Jest więc woda jako źródło utrzymania rybaków, powietrze, jako potężna siła, z którą walczy eremita na islandzkim pustkowiu, jest ogień wulkanów i ziemia, reprezentowana przez kamienie i zdjęcia mchu. Proste, ale piękne.
W piątek 22 marca we wrocławskim HART (Hostel & Art) przy Rydygiera 25a odbędzie się wernisaż wystawy zdjęć i poezji Maka Jürgena.
Mak Jürgen urodził się w Kraju Basków, od trzech lat mieszka jednak w Islandii. Jego talent artystyczny przejawia się od dzieciństwa – najpierw interesował się rysunkiem i malarstwem, teraz głównie fotografią i pisaniem. Jego najnowszy projekt, Vitar, to “poszukiwanie światła i poznawanie samego siebie”.
Z materiałów prasowych do wystawy:
I Miss The Days Chasing Lights to wystawa będąca prezentacją procesu prowadzącego do opracowania książki zatytułowanej Vitar, która ukarze się jesienią. Pochodzące z języka islandzkiego słowo vitar oznacza latarnie morskie. W publikacji, i tym samym w ramach wystawy, autor, wykorzystując fotografię i poezję, eksploruje myśli i uczucia towarzyszące mu podczas licznych podróży wokół Islandii.
Podążając w poszukiwaniu latarni morskich, będących motywem przewodnim i inspiracją, Mak Jürgen, niejednokrotnie zmagając się z wymagającymi warunkami pogodowymi panującymi na wyspie, docierał w odległe miejsca pełne wyśnionych krajobrazów. W ten sposób stworzył zbiór fotografii i tekstów będących symbolicznym zapisem tych doświadczeń.
Wszystkie przedstawione obrazy autor zarejestrował na negatywie i ręcznie wywołał. Wiersze zapisał odręcznie i podobnie jak fotografie przeniósł je na papier światłoczuły w ciemni fotograficznej.
Zastosowanie technik tradycyjnych i prezentacja twórczości wykonanej własnoręcznie umożliwia odbiorcom bliższe przyjrzenie się całemu procesowi, a tym samym duszy i umysłowi autora. W pracach Jürgena zobaczyć można jego zmagania z niedoskonałościami jak również dostrzec swoisty urok i emocjonalny wkład. Wszystko to podkreśla niepowtarzalność każdego wytworu i czyni projekt bardzo osobistym.
W ramach wystawy autor prezentuje swoją pracę ze światłem i pokazuje odbiorcom znacznie więcej aniżeli tylko zbiór zdjęć.
Dzięki temu sposobowi przedstawienia projektu odbiorca może zobaczyć więcej, aniżeli zbiór fotografii zawieszonych na ścianie.
Enjoy the trip.
Wernisaż w najbliższy piątek 22 marca o 18:00, podczas którego będzie okazja poznać artystę i zadać mu pytania o jego twórczość i najnowszy projekt. Wystawa potrwa do 5 kwietnia.