Kartka świąteczna ze Szwecji

Mail napisany do mojej rodziny i przyjaciół z Göteborga, grudzień 2017:

Kära och nära!

Zastanawialiście się kiedyś, co jest najbardziej szwedzkim doświadczeniem? Takim, które pokazuje szwedzkość w całej swej wspaniałości? Zawierające wszystkie stereotypy, które jednak czasami okazują się mieć (sporo) ziarenek prawdy? Michael Booth powiedziałby, że to sierpniowe Kräftskiva, kiedy Szwedziory upijają się na umór, wcinają piszczące z kąpieli we wrzątku raki i wreszcie odkrywają swoje prawdziwe twarze (Szwedzi, nie raki). Ktoś inny pewnie wskazałby Midsommar. Albo Julbordet w Ikea (tak, można zapłacić 149kr i objeść się szwedzkimi świątecznymi specjałami). Ale to nie to.
Ani nie próbowanie surströmminga w krzakach, żeby nie zrazić odorem pozostałych mieszkańców akademika.

Ani nie ustawianie sobie dnia pod zaplanowany czas robienia prania i wietrzenie ubrań za oknem, żeby być bardziej miljovänligt (tak, robię to. głównie dlatego, że męczy mnie już garderoba prześmierdnięta indyjskim jedzeniem mojego sąsiada).

Ani nie dyskutowanie z Finką i Norweżką o tym, że nasi sąsiedzi nie segregują śmieci i są mniej miljovänliga od nas.

Ani nie wymienianie wiadomości na Tinderze ze szwedami, którzy w normalnych warunkach gęby by do mnie nie otworzyli, bo się wstydzą.

Ani nawet nie zaangażowanie połowy Erasmusów w zorganizowanie Luciadagen, ćwiczenie luciasånger na niemal dwa miesiące przed 13 grudnia, wnioskowanie o pieniądze od zarządu akademika, żeby zapłacili za wszystkie gadżety, buszowanie po second-handach i supermarketach w celu zakupienia białych sukienek i świeczek. Nawet sama Santa Lucia nie jest najbardziej szwedzkim doznaniem.

Wiecie, co jest? Dwugodzinny świąteczny trening w Fysiken. I już tłumaczę, dlaczego.

IMG_20171203_125257_238.jpg

Po pierwsze: trening. Jest prawdą, że Szwedzi cierpią masowo na träningshets. Chodzę na siłownię codziennie, czasem dwa razy dziennie i często spotykam te same twarze. Wiele z nich zostaje ze mną po jednym treningu na drugim. Nie znamy swoich imion, ale łączy nas uzależnienie od pocenia się na potęgę i podnoszenia sobie poprzeczek podczas kolejnych zajęć. Dzisiaj te same twarze spotkałam oczywiście na dość ekskluzywnym, 2-godzinnym treningu w edycji świątecznej.

Po drugie: święta i julemys. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, można się podczas takiego treningu zrelaksować, a przynajmniej poczuć atmosferę świąt. Były girlandy świąteczne, była choinka, nawet instruktorki były ubrane w czapki mikołajkowe i różne inne błyszczące gadżety. No i oczywiście były świąteczne kawałki. Szwedzkie i amerykańskie hity. W aranżacjach o odpowiednim tempie do wyciskania potu.

Po trzecie: välgörenhet, czyli wszystko to robimy w celach dobroczynnych, bo jesteśmy wspaniałomyślnym i wspierającym społeczeństwem dobrobytu i równości (a przynajmniej za takie się uważamy). A żeby to pokazać, to pod choinkę wkładamy prezenty dla tych, co tego dobrobytu i równości jeszcze w Szwecji nie doświadczyli i dzięki temu czujemy się lepiej, bo zrobiliśmy coś dobrego na święta. Co prawda zrobiliśmy to z pobudek konformistycznych, bo głupio tak nic nie włożyć pod choinkę dla biedniejszych dzieci, ale przecież liczy się efekt. Czyli szczęśliwe święta dla wszystkich. nawet tych wszystkich imigrantów z Bliskiego Wschodu, co świąt i tak nie obchodzą. Ale przecież jesteśmy super tolerancyjnym społeczeństwem. I nie ma w tym cienia złośliwości.

Po czwarte: godis. co z tego, że przyszliśmy tu pracować nad idealną sylwetką i słodycze powinny być zakazane. Przy wejściu stoi stolik z pierniczkami i żelkami. No i napoje energetyczne, mnóstwo cukru. Potem nawet owe łakocie są wciskanie uczestnikom zajęć niemal na siłę. Bo skoro już spalasz te kalorie, to spal jeszcze więcej (albo może zgłodniałeś, bo przecież przyszedłeś tutaj prosto z zajęć, co nie?)

Po piąte: uśmiech. Moc. Fitness. Sport. Endorfiny. Ból i zmęczenie wykrzykujemy, śmiejemy się ze ściekającego po ciałach potu. Niemal się na nim ślizgamy przy pompkach, ale wszyscy jesteśmy jak w transie. To jest ten trans, który pokazuje prawdę o Szwedziorach, wcale nie upojenie alkoholowe. Nagle wszyscy jesteśmy sobie bliscy, choć czekając przed salą na zajęcia nawet nie odpowiemy sobie dzień dobry. Nagle te ciche paniusie i powściągliwi panowie krzyczą, buczą, nie wstydzą się jęczeć z bólu, poklepują się wzajemnie po ramionach, śpiewają. I nagle wszyscy się kochamy, naprawdę.

Po szóste, najważniejsze: små grodorna. Znacie ten motyw, kiedy podczas Midsommar Szwedzi tańczą wokół majstång i śpiewają piosenkę o małych żabkach, jednocześnie pokazując różne części ciała, których owe żabki nie mają? Taniec i wspólne śpiewanie to nadal najbardziej szwedzka forma świętowania. No i my te małe żabki cisnęliśmy podczas dzisiejszego świątecznego treningu. I nie tańcząc wokół choinki (choć głównie na tym opierała się cała część cardio, wokół choinki właśnie). Nie, my te małe żabki cisnęliśmy na stacjonarnych rowerkach. I wszyscy śpiewali. Śpiewaliśmy też snapsvisor (takie piosenki, które się pije do kieliszka), śpiewaliśmy je (ja udawałam oczywiście, bo nie znam słów) przemieszczając się z sali fitness do sali z rowerkami. Trzymając się za ręce.

Więc jeśli kiedykolwiek chcielibyście wziąć udział w takim antropologicznym eksperymencie, polecam udać się do szwedzkiego fitnessclubu. ja doświadczyłam tego nieświadomie, ale idealnie udało mi się wtopić w tłum i śledzić/naśladować te lokalne zwyczaje. Jak prawdziwy antropolog i kulturoznawca.

God Jul!

IMG_20171214_163725.jpg

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *