Pierwsza islandzka malarka?

Przez islandzką historię sztuki zapamiętana przede wszystkim jako nauczycielka Þórarinna Benedikta ÞorlákssonaCo więcej wiemy jednak o Þórze Pétursdóttir?

W najnowszym cyklu poświęconym malarstwie islandzkim wraz z Agnes Á. Bikowską przypominamy mniej znane islandzkie artystki. Dzięki tłumaczeniu fragmentów książki Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim) autorstwa Hrafnhildur Schram, poznajemy życie i twórczość “ukrytych” kobiet w malarstwie islandzkim. Pierwszą bohaterką cyklu będzie Þóra Pjetursdóttir Thoroddsen, uznawana za jedną z pierwszych artystów, którzy przedstawiali uroki Islandii w sztuce, ale też jedną z pierwszych kobiet-artystek, które kształciły się w tym kierunku w Kopenhadze.

Lata najmłodsze

Jako najstarsza córka biskupa Pétur Pétursson, jednego z najbogatszych ludzi w ówczesnej Islandii, otrzymała staranne wykształcenie domowe. Nauczano ją języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego i obowiązkowego wówczas duńskiego, a także robótek ręcznych tradycyjnie przypisywanych kobietom. Już od najmłodszych lat przejawiała jednak szczególne zainteresowanie sztukami plastycznymi, a własne poszukiwania ułatwiał dom i sklep ojca przy Austurstræti 16, który był jednym z głównych centrów życia kulturalnego ówczesnego Reykjavku. Młoda Þóra miała dostęp do zagranicznej prasy, dzięki której mogła ćwiczyć języki, ale o wiele ważniejsze okazało się przeglądanie Skandinavisk Folkemagazin,  bowiem na podstawie drukowanych tam litografii Þóra samodzielnie uczyła się rysunku.

Jednym z pierwszych spotkań ze sztuką w życiu Þóry miała być wizyta angielskiego malarza Samuela Edmunda Waller, który około roku 1870 przybył na Wyspę.  Tak pisała o nim w swoich wspomnieniach:

Jest malarzem i pracował jako szef wystawy, chociaż jest taki młody . Płynął tutaj sześć tygodni i rysował, więc teraz na pewno jakaś z jego prac będzie dostępna w dziale malarstwa w Islandzkim Muzeum Sztuki.

Faktycznie, ten Brytyjczyk tworzył malarskie sceny rodzajowe, ale przede wszystkim grafiki.  Po pobycie w Islandii opublikował “Six weeks in the saddle: a painter’s journal in Iceland” (1874 roku), w którym znajdują się wspomnienia z podróży oraz liczne grafiki krajobrazu islandzkiego i spotkanych tam ludzi.

Þóra również prowadziła swój własny “dziennik z życia” w postaci rysunków i szkiców. Zachowało się wiele szkicowników (przechowywanych obecnie głównie w zbiorach Galerii Narodowej), w których znajdziemy nie tylko scenki z życia codziennego, ale też przede wszystkim szkice krajobrazu oraz widoki miast odwiedzanych w podróży.  Warto jednak zaznaczyć, że do momentu wyjazdu na studia w Kopenhadze jej prace tworzone są wyłącznie w oparciu o własne obserwacje i wnioski wyciągnięte z kopiowania prac innych.

Jeden ze szkicowników Þóry Pétursdóttir, źródło: Sarpur.is.

Þóra nie miała szczególnego punktu odniesienia dla swojej kariery w miejscu zamieszkania. Malarze, który liznęli jakiegoś wykształcenia artystycznego za granicą, zazwyczaj po powrocie do kraju rezygnowali z zawodowego uprawiania sztuki, bowiem Reykjavik nie był jeszcze gotowy na tego typu działalność. W kraju o bogatej kulturze, opartej jednak na słowie, nie było miejsca na sztuki plastyczne, tak więc większość adeptów malarstwa szybko się zniechęcało. Szybko zrozumiała to początkująca malarka:

Rysowanie jest dziedziną, której się uczyłam i którą jestem najbardziej skłonna rozwijać. Jednak tutaj nie ma nikogo kompetentnego, nikogo kto by się na tym znał i dlatego jestem w tym bardzo osamotniona,  stoję w miejscu zamiast iść do przodu i uczyć się więcej, zobaczyć więcej obrazów. Gdyby chociaż tutaj było jakieś zainteresowanie, by w ogóle studiować sztukę…

Ale zanim jeszcze uda jej się rozpocząć studia artystyczne, tworzy kluczowe akwarele. Latem 1873 roku przedstawia Reykjavik z perspektywy jeziorka Tjörnin, z jego zachodniego brzegu przedstawiając część dzielnicy Kvosin. Można powiedzieć, że to pierwsze przedstawienie Reykjaviku namalowane przez jego mieszkańca. Popularny wśród turystów i przybyszów z Danii motyw jest tu jednak przedstawiony z uczuciem i w niemal poetycki sposób: pomimo widocznych braków warsztatowych, problemów z kompozycją i “kanciastości” budynków, jest to technicznie bardzo interesująca praca, szczególnie imponujące jest potraktowanie partii zieleni i gór, które zdradzają dobre oko artystki i postępy w eksperymentowaniu z różnymi technikami.

Studia w Kopenhadze

Jesienią tego samego roku dwudziestosześcioletnia wówczas Þóra udaje się do Kopenhagi. Nie jest to jej pierwsza wizyta w stolicy: już w 1866 roku pojechała tam z rodziną z okazji nadania jej ojcu tytułu biskupa Islandii. Tym razem młoda artystka jedzie we własnym celu: będzie uczyć się malarstwa u profesjonalistów. Zapisała się do szkoły rysunku Vilhelma Kyhna, cenionego wśród duńskich malarzy-pejzażystów. Szkoła mieściła się w domu Khyna przy Farimagsvej 5. w bliskim sąsiedztwie jeziora Skt. Jørgens Sø. W pogodne dni uczniowie pracowali w “Ogrodowym atelier”, czyli  dużym ogrodzie przy domu malarza. Pomimo studiów u pejzażysty i wcześniejszych własnych prób malarskich w Islandii, Þóra zdaje się nie być gotowa na malowanie z natury:

Byłam dzisiaj u Khyna szkicować. Kiedy skończyłam sporządzać różne słoiki i krowy, które moim zdaniem już wystarczająco ćwiczyłam, powiedziałam mu, że kiedy przyjdzie wiosna na pewno nie mogę szkicować drzew albo lasów. Nie wiem, jak powinnam je rysować, ani jak malować ponad połowę natury!

Ciekawe, bo latem wraca na Islandię i maluje właśnie naturę. Jeździła po Wyspie i szkicowała wybrane krajobrazy, a później wykonywała gotowe obrazy techniką olejną w pracowni. W sierpniu 1874 roku powstaje najwcześniejsze przedstawienie równiny Þingvellir namalowane przez Islandczyka. Jak wskazuje Hrafnhildur Schram, Þóra nie tylko zainteresowała się motywem tego ważnego historycznie miejsca, ale w swojej kompozycji połączyła dwie integralne cechy tego miejsca: naturę z kulturą, bowiem poza malowniczą równiną przedstawiła na płótnie również kościół z przylegającymi do niego budynkami. Obraz ten był zdecydowanie początkiem tradycji przedstawiania tego miejsca przez czołowych islandzkich pejzażystów XX wieku.

Jesienią wróciła do Kopenhagi na drugi rok studiów u Kyhna. W prywatnej szkole duńskiego malarza poznaje inne kobiety-artystki: są to w większości Dunki, które mają za sobą już inspirujący pobyt w Paryżu, a z malarstwa zamierzają uczynić swój zawód. Są to m.in. siostry Emmy i Ludovika Thornam czy Marie Luplau, która później założy własną szkołę rysunku. Þóra jest więc świadkiem ważnej zmiany: klasyczne malarstwo Złotego Duńskiego Wieku odchodzi w zapomnienie, a do głosu dochodzi nowoczesność poznana w Paryżu, często manifestowana przez kobiety, które nie mają jeszcze dostępu do akademickiego wykształcenia, ale torują sobie drogę do profesjonalnego wykonywania sztuki we własny sposób. Podejście to mogło wydawać się bardzo inspirujące dla młodej Islandki, jednak wiemy, że dwuletnie studia w Kopenhadze nie były całkowicie poświęcone malarstwu: chodziła również na lekcje śpiewu oraz wykłady pastora Christiana Hermanna Kalkara.

Kopenhaski epizod nadaje jednak szczególną jakość malarstwu pejzażowemu Þóry Pjetursdóttir. Chodzi o romantyczny nastrój, będący bez wątpienia pokłosiem szkoły Düsseldorfskiej, być może nawet dalekim echem prac Caspara Davida Friedricha, którego pamięć nie zagasła jeszcze w Kopenhadze. Choć w trakcie lekcji u Kyhna miała dostęp do nowoczesnego malarstwa plenerowego wykładanego przez dawnego akademika, który jednak podróżował do Paryża i Skagen, a na starość opowiadał się po stronie świetlistego pejzażu narodowego, wydaje się, że ten szczególny, mroczny nastrój romantycznych nokturnów bardziej przypadł malarce do gustu. Można jednak tylko zgadywać, jak wyglądałyby jej obrazy, gdyby miała możliwość z Kopenhagi wyruszyć dalej do Stolicy Sztuki.

Þóra Pjetursdóttir Thoroddsen, Pejzaż, bez daty, Listasafn Islands, źródło: Sarpur.is

Pierwsze sukcesu w kraju i za granicą

Po powrocie do kraju artystka dorabiała jako przewodniczka i opiekunka turystów zza granicy. Wraz z siostrą wykorzystywała znajomość języków i podejmowała gości, głównie Brytyjczyków, w domu swojego ojca. Często miała okazję odwiedzać potem swoich klientów w ich krajach, dzięki temu podróżowała do Anglii i Szkocji (1880). Z tej drugiej podróży wróciła z ilustrowanym przewodnikiem w języku angielskim, zaadresowanym do brytyjskiego turysty w Islandii: Some hints for the Benefit of Gentlemen who intend travelling in Iceland.

W roku 1883 Þóra zakłada własną szkołę w Reykjaviku, w której uczy rysunku i malarstwa. Do jej uczniów należały głównie kobiety, ale niektóre z metod, takie jak praca w plenerze, zaczerpnęła od swojego kopenhaskiego mistrza. Miała szesnaścioro uczniów i przez 10 lat bardzo dobrze zarabiała na nauczaniu malowania. Dodatkowo w tym czasie wystawiała swoje prace, po raz pierwszy na targach przemysłowych w Reykjaviku. Choć wystawa zdominowana była rękodziełem i produktami spożywczymi,  pięć obrazów Þóry znalazło się obok prac dwóch mężczyzn i trzech kobiet.

Þóra Pjetursdóttir Thoroddsen, Bessastaðir og Keilir, 1881 źródło: Sarpur.is

Jako czterdziestolatka wyszła za mąż za Þorvaldura Thoroddsena, uznanego już w całym kraju geografia i geologa. Był wówczas nauczycielem przyrody w Szkole Łacińskiej i dobrze usytuowanym młodym naukowcem, choć w posagu otrzymał dodatkowych 6 tysięcy koron. Po ślubie zamieszkali przy Laufásvegur 5 , a rok po ślubie – w 1888 roku – urodziła im się jedyna córka, Sigríður. Nowe obowiązki jako gospodyni domowej i matki zaczęły ciążyć nauczycielce, dlatego wycofała się z dawania lekcji w 1892 roku.

þóra z mężem i córką, Kopenhaga, 1895

Trzy lata temu jej prace pojawiły się na ważnej wystawie sztuki kobiet w Kopenhadze. Zorganizowana w 1895 roku Kvindernes Udstilling fra Fortid og Nutid (Wystawia Sztuki Kobiet Wczoraj i Dziś) była pierwszą taką imprezą w Europie, wzorowaną na Wystawie w Chicago z 1893 roku. Celem kopenhaskiej ekspozycji było zaprezentowanie twórczości kobiet z prowincji należących do Duńskiej Korony: Islandii, Wysp Owczych, Grenlandii i Duńskich Indii Zachodnich, ale ostatecznie znajdowały się tam również prace artystek norweskich i szwedzkich. Wśród ponad 2000 eksponatów, nie tylko obrazów i rzeźb, ale również przykładów rzemiosła artystycznego, znalazła się silna reprezentacja islandzka: srebrna biżuteria, rzeźby w kości i drewnie, haft, tkanina, dziewiarstwo i stroje ludowe, jak również obraz pędzla  Þóry Thorodssen przedstawiający równinę Þingvellir.  Na kompozycji widać Skałę Prawa Lögberg oraz gospodarstwo nad Þingvallavatn oraz otaczające jezioro góry.

Þóra Pétursdóttir, Þingvellir, 1883

W tym samym czasie, latem 1895 roku, rodzina wyprowadziła się do Kopenhagi z racji rozwijającej się kariery naukowej  Þorvaldura. Wówczas umiera ich 15-letnia córka, a Þóra mocni podupada na zdrowiu. Być może z tego powodu porzuca malarstwo i skupia się na robótkach ręcznych, a jej ostatnim projektem stanie się praca nad książką o starodawnym rękodziele i hafcie islandzkim i zagranicznym. Zbierała materiały podczas licznych podróży z mężem, który ze względu na swoje badania wyjeżdżał do Berlina, Norymbergii, Londynu i Paryża oraz krajów skandynawskich. Þóra wykorzystawa te podróże naukowe męża do własnych kwerend w muzeach i zbiorach kościelnych, analizując ściegi i ornamentykę szat liturgicznych oraz innych wyrobów tekstylnych Europy. Choć zebrała bogaty materiał i wykonała serię kolorowych ilustracji opisywanych wzorów, nie ukończyła książki. Jej praca zainspirowała fotografa Sigfúsa Eymundssona do sfotografowania różnych zabytków ze zbiorów ówczesnego Muzeum Narodowego Islandii, dzięki czemu wiedza i zainteresowanie tymi obiektami wzrosło w całym kraju.

Para przekazała cały swój dorobek właśnie zbiorom Muzeum Narodowego. W kolekcji znalazło się czternaście obrazów olejnych Þóry oraz szkicowniki, dzienniki i rysunki. Wiele jej prac znajduje się w rękach prywatnych, gdyż często przekazywała swoje obrazy jako prezenty zagranicznym przyjaciołom.

Chociaż Þóra urodziła się w połowie XIX wieku, była ona na wiele sposobów kobietą nowoczesną, która pokonała rozmaite przeszkody społeczne. Była człowiekiem światowym i jedną z najlepiej wykształconych kobiet na Islandii. Znała języki obce, była dobra w szachach i utalentowana w wielu dziedzinach. Można się zastanawiać, czy zrobiłaby karierę artystyczną i zdobyła upragnione wykształcenie oraz prowadziła badania nad starym rękodzielnictwem, gdyby jej życie ułożyło się inaczej.

Szkic latarni z Tejkiawiku- þóra szkicowala wszystko ze swojego otoczenia, uwieczniła np. pierwsze uliczne latarnie w mieście, źródło: książka.
Akwarela þóry ukazująca statek w porcie w Stykkishólmur, źródło: książka

Wszystkie informacje i cytaty pochodzą z książki Hrafnhildur Schram, Huldukonur í íslenskri myndlist (Kobiety w malarstwie islandzkim), 2005, przekł. Agnes Á. Bikowska

O tłumaczce:
Agnes Á. Bikowska ukończyła etnologię w Polsce oraz Íslenska sem annað mál na Iniwersytecie Islandzkim, obecnie studentka studiów magisterskich na kierunku Þýðingafræði. Mól książkowy, tłumaczka-hobbistka i pasjonatka języka islandzkiego.

NIESAMOWITY komiks o mitologii nordyckiej

Jesteś fanem komiksów albo mitologii nordyckiej? A może uwielbiasz jedno i drugie? W takim razie wydawnictwo Niesamowite mity i legendy nordyckie jest właśnie dla Ciebie!

Seria komiksów NIESAMOWITE MITY I LEGENDY NORDYCKIE to zbór ułożonych w chronologicznej kolejności mitów pełnych magii, radości, ekscytujących przygód, ale również okrucieństwa i przemocy. Pierwsza część komiksu – Narodziny trzech klas społecznych została wydana zarówno w języku polskim, jak i angielskim i cieszyła się wielkim zainteresowaniem w środowisku miłośników Północy i mitów skandynawskich.

Każdy, kto choć raz zetknął się z mitologią dawnych Skandynawów, musiał słyszeć o Odynie, bogu wyniesionym na szczyt nordyckiego panteonu. Odyn patronował magii oraz śmierci, a także stanom wojennego transu i furii. Mówiono o nim, że był spośród bogów najbardziej uczony oraz że posiadł wszelką możliwą dla żywych istot wiedzę.

W przeciwieństwie jednak do wieszczek i niektórych olbrzymek – a może w ogóle mitologicznych kobiet – nie był to atrybut mu przyrodzony, lecz raczej taki, który musiał on w jakiś sposób pozyskać z zewnątrz, najczęściej uciekając się do forteli i sztuczek. Wbrew późnośredniowiecznym przedstawieniom, Odyn z dawnych wierzeń Skandynawów – a przynajmniej w tym kierunku wskazują dotychczasowe badania – był raczej jednym z wcieleń archetypowego trickstera, niż uosobieniem dostojnego monarchy.

W drugim tomie mitologii nordyckiej bez cenzury przedstawiamy czytelnikom fabularyzowaną wersję mitu, w którym Odyn wyrusza na wyprawę pełną niebezpieczeństw oraz romantycznych podbojów, po to, by zdobyć dla siebie i rodzaju ludzkiego dar poezji.

NIESAMOWITE MITY I LEGENDY NORDYCKIE (+18) jest serią niezwykłych komiksów. To klimat i tajemnica, które będziesz mógł poczuć dopiero po złamaniu pieczęci lakowej i rozpakowaniu pierwszego zeszytu serii. Poczujesz wtedy zapach świeżej drukarskiej farby, zapach zmieszany z czymś jeszcze… Z magią pradawnej Skandynawii!

Dzięki tej serii mitów chcielibyśmy też zachęcić miłośników komiksów (i nie tylko) do odkrywania wspaniałej i wciąż mało znanej mitologii nordyckiej, która w wielu częściach świata jest wciąż nieznana i niesłusznie niedoceniana.

Kan vara en bild av 1 person och mat

Co więcej, współautorką komiksu, czuwającą przede wszystkim nad merytoryczną warstwą tekstu, jest była członkini Studenckiego Klubu Islandzkiego UW, mogę więc ręczyć, że treść komiksu jest największej jakości!

Jeśli chcesz zostać właścicielem/właścicielką obu części komiksu, wspomóż kampanię na Wspieram.to

Utulę Thule jest patronem medialnym wydawnictwa.

U Islandzkich plastyków (część 2)

Udało mi się dotrzeć do całej książki Bohdana Czeszko Inne miejsca (Warszawa 1966). Kontynuuję więc publikację fragmentów poświęconych islandzkim rzeźbiarzom.

Wcześniej publikowałam część opisującą wizytę w domu-pracowni Ásmundura Sveinssona (link poniżej), a teraz wstawiam kolejny fragment:

W kilka dni później odwiedziliśmy Olafsona [Sigurjón Ólafsson]. Mieszka on na innym przedmieściu. Nie ma tam willi tchnących wygodą lecz baraki z falistej blachy, pozostawione przez alianckie wojska, które stacjonowały przed kilkunastu laty na Islandii (…)

Baraki stoją bezładnie po obu stronach krzywej, szutrowatej drogi. Z biegiem lat poobrastały zielskiem, pomalowano je na różne kolory, zardzewiały i pozapadały się w grunt. Mieszkańcy dobudowali komórki i składziki. Kiedy nie leje, nie siąpi i nie mży, na sznurach suszy się bielizna. Gdzieniegdzie przytulony do półokrągłej ściany stoi wrak samochodu, uruchamiany wielkim nakładem pracy. Dzieciaki są w tej dzielnicy wścibskie, ciekawe i pozbawione rezerwy wdrożonej przy pomocy tego, co nasze babki nazywały dobrym wychowaniem.

(…)
Na krańcu tego reykjavickiego “cudu w Mediolanie” mieszka Olafson. W “beczce śmiechu” ma pracownię, przechodzi z niej bezpośrednio do drewnianego, pomalowanego na piernikowy kolor domku. Za domem jest czarny, skalisty obryw i Ocean Atlantycki. W czasie sztormu ocean puka do okien Olafsona. Przed domem stoi kilka rzeźb, a jego wnętrze pełne jest ciepła, prostoty, piękna. Chłopski stół sąsiaduje z fotelem własnego pomysłu i dobrą tkaniną. (…)

Olafson jest rzeźbiarzem o dużym dorobku. Studiował w Danii i tam pozostawił następnie wiele swych prac. Jego rzeźby zdobią duńskie miasta. W Reykjaviku na skwerach widziałem dwie jego prace o charakterze pomnikowym – portrety mężów, którzy zasłużyli na pamięć potomnych swą działalnością dla powszechnego dobra. Rzeźby te wyróżniają się wśród reykjavickich pomników bezpretensjonalnością, prostotą i świetną robotą rzeźbiarską.

Pragnąłbym uspokoić tych czytelników, którzy skłonni są do wykonania gestu machnięcia dłonią: “znamy takich rzeźbiarzy od pomników”… Portretowe prace Olafsona posiadają nowoczesną koncepcję rzeźbiarską, to nie są eksponaty do gabinetu figur woskowych, a ich realizm proszę mu darować. Ostatecznie skoro miasto chce mieć pomnik Fridrika Fridriksona, trudno zaproponować coś w rodzaju dziurawej batysfery.

Olafson odbył inną drogę niż starzeć Swenson. Odszedł od realizmu poszukując maksymalnej prostoty wyrazu. Interesował się egzotyczną rzeźbą prymitywną. W portowej dzielnicy opodal nadbrzeża, gdzie cumują rybackie kutry, przy ustronnej uliczce obok domu, w którym zamieszkuje jeden z przyjaciół rzeźbiarza, stoi kolorowy, wesoły totem. Echo rozważań nad sztuką prekolumbijską odczytać można z rzeźby Olafsona, stojącej w reykjavickim muzeum. O poszukiwaniu prostoty świadczą także podejmowane przezeń próby zobaczenia form organicznych, przynoszonych przez samą naturę. Próby te nie mają oczywiście nic wspólnego z dziwactwami secesji…

Olafson nie sprawia wrażenia artysty “urządzonego”, jest niecierpliwy, atakujący… Wizytę w tym domu, ogrzaną gościnnością młodej i pełnej wdzięku żony rzeźbiarza, zaliczam do najlepszych wspomnień islandzkich.

Czytaj więcej:

U Islandzkich plastyków (część 1)

Fragment pochodzi z książki Bohdana Czeski “Inne miejsca”.

U Islandzkich plastyków (część 1)

Ostatnio wpadła w moje ręce Skandynawia w oczach Polaków. Antologia, opracowana przez Zenona Ciesielskiego (Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1974), a w niej bardzo interesujący tekst Bohdana Czeszko.

Bohdan Czeszko (1923-1988), prozaik, publicysta, przebywał w początkach lat sześćdziesiątych wraz z polską delegacją kulturalną w Islandii. Relacjonuje on swój pobyt w publikacji Inne miejsca (Warszawa 1966), a w wybranym przez Zenona Ciesielskiego fragmencie opisuje wizytę u dwóch islandzkich rzeźbiarzy. Poniżej zamieszczam pierwszą część tego fragmentu:

Koncepcja naszego wyjazdu do Islandii mglista była jak sama Islandia. Miała się koncepcja wyklarować w trakcie pobytu, w świetle zastanych okoliczności. Nie będę jednak na tyle zadufany, aby twierdzić, że się wyklarowała.

Spokój nasz zniszczył Kjartan – człek nieprzewidywany. Przyszedł na przyjęcie dyplomatyczne, w którym uczestniczyliśmy. Stał skromnie w kąciku i pykał małą fajeczkę. Z powołania Kjartan jest artystą grafikiem, ale ponieważ nie może wyżyć z robót artystycznych, pracuje w jednym z wielu przedsiębiorstw rybackich Reykjaviku. Młody ów artysta był na warszawskim festiwalu młodzieżowym i teraz, choć mógł był bardzo łatwo kłopot zdjąć z głowy, podjął się niewdzięcznej funkcji Wergiliusza. Oprowadzała nas, gdzie się dało. Suszył głowę ludziom, otwierał drzwi obcych domów. Bardzo szczodrobliwie odpłacał za gościnę w Polsce, nie żałował swego czasu i służył nam swymi znajomościami. W ten sposób odwiedziliśmy kilka pracowni islandzkich plastyków. (…)

Nieoceniony Kjartan wsadził nas do autobusu i zawiózł do rzeźbiarza nazwiskiem Swenson [Ásmundur Sveinsson]. Swenson pobudował sobie na przedmieściu dom stanowiący jedną z osobliwości Reykjaviku. Jest to budynek przypominający zarazem bunkier obronny i obserwatorium astronomiczne. Ciężka, graniasta bryła, zwieńczona półkulistą kopułą i podparta od strony głównego wejścia dwoma pylonami w kształcie mocarnych klinów.

Dom stoi na wzniesieniu samotny, betonowy i ciężki wśród zieloności traw porastających posesję. Przez drogę sąsiadują z nim świeżo pobudowane, wyciągnięte pod sznur, absolutnie higieniczne wille reykjavickich mieszczan, wille jak bombonierki.

Na domiar złego Swenson otacza obecnie swój bunkier półkolistym pawilonem o ukośnym szklanym dachu. W pawilonie tym będzie się mieścić w niedalekiej przyszłości pracownia i będą miały swe miejsca rzeźby, które teraz stoją na łące lub stłoczone zostały w pomieszczeniach wewnątrz domu.

Kiedy zbliżaliśmy się, Swenson kończył drzemkę. Spał na derce – wśród pokosów świeżo nasieczonej trawy. Podniósł się i szedł ku domowi, a mijając rzeźby dotykał ich dłońmi. Jest mały, siwy i zgarbiony. Porusza się ociężale. Ubrany był w bury, zniszczony sweter, drelichowe spodnie i trampki. Przywitał nas z zakłopotaniem i poprosił do wnętrza domu, które okazało się ciasne i niewygodne.

W kopule mieści się podręczny warsztat ślusarsko-kamieniarki, o ile cokolwiek może się zmieścić w okrągłym pokoju. W punkcie centralnym podłogi zagnieździło się dzwoniące echo, świdruje w uszach, a kroki jego mogłyby stanowić akustyczny efekt do słuchowiska o duchach w opuszczonym zamczysku.

Swenson prezentował nam swe rzeźby jakby mimochodem, jakby starając się odwrócić od nich naszą uwagę. Chętniej pokazywał nam narzędzia własnego wyrobu (zapamiętałem drewniany młot, sporządzony z sękatego klocka dębowego i korbowodu od spalinowego motoru) oraz kupione (zapamiętałem ciężki, twardy młotek, wykonany z nylonu – ponoć nie do zdarcia).

Swenson w twórczości swej, w ciągu wielu lat, stopniowo odchodził od realizmu, początkowo ku ekspresyjnemu kubizmowi, nakazującemu myśleć o bardzo silnym wpływie Picassa, a ostatnio ku abstrakcji. Jego prace najbardziej aktualne to w większości abstrakcyjne konstrukcje, wykonane z metalu. Swenson eksperymentował także w kierunku “mobilów” – rzeźb ruchomych. Wyniki tych prób pokazywał nam w postaci konstrukcji posiadającej ruch podobny do ruchu wagi. Rzeźba nie posiada poruszającego ją mechanizmu – trzeba ją trącić dłonią.

Rozmawialiśmy niewiele i powoli. Później Swenson założył okulary i oglądał polskie wydawnictwa z dziedziny plastyki, jakie przynieśliśmy ze sobą. Podobały mu się. Zwrócił uwagę na fotografię rzeźby Aliny Szapocznikow, wystawionej niegdyś w Arsenale. W pewniej chwili wyciągnął z kieszeni spodnie małe, drewniane puzderko, postukał palcem w wieczko i zażył solenny niuch tabaki. Kjartan napomknął o tym, że Swenson jest z pochodzenia chłopem.

Dzisiaj, kiedy przypominam sobie spotkanie z nim, wydaje mi się, jakby wszystko, co mnie w ów jasny podbiegunowy wieczór otaczało, było obrazem zmagania. Ten zgarbiony człowiek o ciężkich, rozbitych i zrogowaciałych dłoniach, ubrany tak ubogo, jak nie ubierają się do pracy reykjaviccy dokerzy, jego grzybowaty, ciężki dom, niuchanie tabaki przy wykuwaniu abstrakcyjnych “mobilów”, wszystko to wydaje mi się wielką i urzekającą gmatwaniną sprzeczności.

Całość można znaleźć we wspomnianej antologii albo w publikacji “Inne miejsca” Bohdana Czeski. Część dalsza fragmentu zostanie opublikowana za tydzień.

Islandia po staremu

Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądała Islandia przed masową turystyką? Stare książki o Islandii mogą pomóc wyobraźni, szczególnie jeśli pisane są z polskiej perspektywy, np. w latach 70.

Spotkanie z Islandią Haliny Ogrodzińskiej, książka napisana w roku 1974, to niezwykła podróż do przeszłości. Autorka opisuje Islandię czasów wojen dorszowych, Islandię niewinną turystycznie, pełną dzikich i nieznanych ścieżek. To typowa – dla współczesnego czytelnika – relacja z podróży, jednak niezwykła jak na tamte czasy, kiedy o zagranicznych podróżach większość Polaków mogła tylko pomarzyć. Wydaje się jednak, że autorka na stałe (lub przez długi czas) przebywała w Norwegii, gdzie poznała swoich islandzkich przyjaciół i skąd łatwiej było zorganizować wycieczkę na atlantycką Wyspę.

Z perspektywy dzisiejszych marzeń o podróży na Islandię, sytuacja Haliny Ogrodzińskiej może wydawać się lepsza niż idealna: przyjeżdża do Keflaviku na zaproszenie rodziny Johannessonów (pisownia oryginalna), z nimi podróżuje i przez nich jest oprowadzana po największych zabytkach Islandii: Thingvellir, gejzery, historyczne centrum Reykjaviku. Kiedy marznie pod wodospadem Gullfoss i dostaje gorączki, wiele dni spędza w łóżku z lekturami przynoszonymi przez członków zaprzyjaźnionej rodziny. Czyta książki historyczne, sagi, uzupełniając braki wiedzy przed kolejną wycieczką. Jest nawet zaproszona na kolację w polskiej ambasadzie, gdzie u państwa Godków (!) poznaje polskich geografów i glacjologów organizujących ciekawą wyprawę na lodowiec. Sama nie będzie miała niestety okazji zobaczyć lodowców z bliska, za to poza programem dane jej będzie spędzić jedno popołudnie na islandzkiej fermie, gdzie skosztuje świetnie przygotowanej jagnięciny i kupi islandzki sweter.

Narracja pierwszoosobowa, relacjonująca kolejne etapy podróży, uzupełniona jest o dłuższe wykłady z historii i kultury Islandii. Autorka streszcza treść przeczytanych przez siebie książek, opisuje nawet akcję sagi o Njalu, a resztę niezbędnych informacji wkłada w usta swoich bohaterów: Einara, Unn, Pietura i Odil. To oni zdają się w dialogach zarzucać autorkę ciekawostkami i faktami dotyczącymi Islandii, ale nie dowiemy się, czy to wiarygodna relacja z rozmów, czy zabieg używany przez niektórych podróżników do dziś, polegający na czynieniu z napotkanych osób chodzące Wikipedie. Trzeba jednak przyznać, że jak na tamte czasy książka Haliny Ogrodzińskiej mogła być jednym z niewielu źródeł wiedzy o Islandii, dlatego szkolna maniera pisania pasuje do jej dydaktycznych celów.

Jest to jednak narracja nie pozbawiona swoich wad: kiedy zaczyna się lekturę, ma się w głowie niemal automatycznie głos z offu, należący do lektora Polskich Kronik Filmowych. Już opis lądowania na lotnisku w Keflaviku staje się okazją do wspomnienia o wikińskich podróżach, połowach ryb i nazwiskach patronimicznych. Zaledwie 143-stronicowa książka pełna jest takich informacji, czasem wtrąconych w treść jakby przypadkiem, innym razem rozwiniętych na osobne rozdziały czy wielostronicowe opisy. Każda kolejna książka z podróży pisana w guście “opowiem Wam o kraju, który zwiedziłam” zdaje się naśladować ten styl i zarzucać czytelnika ciekawostkami historycznymi, politycznymi, kulturalnymi i geograficznymi.

Ale czy ta maniera nie ma swojego rodowodu właśnie w latach 70., kiedy każda relacja z podróży była na wagę złota, a informacje o dalekich krajach w języku polskim były białym krukiem? W tych właśnie czasach swój złoty wiek przeżywało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Islandzkiej, jedyna organizacja zrzeszająca miłośników Islandii w Polsce i zajmująca się popularyzacją kultury islandzkiej nad Wisłą. Zbierane przez nich materiały i wydawane przez lata Biuletyny były niegdyś jedynymi publikacjami na tematy sztuki, polityki, geografii czy gospodarki islandzkiej. Nic więc dziwnego, że członkowie TPPI nawet do dziś posługują się podobną manierą: powtarzaniem znanych już, a często nawet zdezaktualizowanych, ciekawostek o Islandii.

Miałam tego przykład całkiem niedawno, kiedy zostałam zaproszona do audycji Lewym Okiem internetowego Nocnego Radia. Jeden z prowadzących należał kiedyś do TPPI, więc jego wiedza na temat Islandii była ogromna. Niestety w którymś momencie rozmowa zamieniła się w wyliczanie islandzkich “naj” i innych stereotypowych określeń, które w świetle nowych badań i zmian społeczno-politycznych mijają się już z rzeczywistością. Z początku starałam się spokojnie zbijać te argumenty i dzielić się moją wiedzą. Okazało się także, że owe “przesłuchanie” postawiło mnie w kłopotliwej sytuacji, bo zaczęto zadawać mi pytania z dyscyplin i tematów, o których zupełnie nie miałam pojęcia. Niemal trzygodzinna audycja była nie lada treningiem cierpliwości i koncentracji, ale mimo wszystko przyjęto mnie bardzo miło, a słuchacze zadawali interesujące pytania.

TPPI działało prężnie do śmierci wieloletniego prezesa i zasłużonego członka organizacji, pana Andrzeja Michałka. Wszyscy członkowie Towarzystwa mówią o nim z sentymentem i poczuciem ogromnej straty, szczególnie, że po nim nie pojawił się żaden tak charyzmatyczny przewodniczący, który zjednoczyłby pozostałych członków. Towarzystwo jest więc zamrożone, a wielokrotnie podejmowano próby jego reaktywacji, zgłaszając się nawet do mnie. Wydaje mi się jednak, że patrząc na bogaty dorobek Towarzystwa, jego reaktywacja musiałaby albo zakładać powrót do stylu czasów jego świetności, albo podporządkować dostosowaniu do nowej formy. Dawne publikacje TPPI opisują Islandię sprzed boomu turystycznego, wielkiej fali migracyjnej Polaków i globalizacji, która sprawiła, że ta daleka Wyspa stała się na wyciągnięcie ręki.

Dlatego książkę Spotkanie z Islandią czytałam przez filtr tych właśnie czasów, kiedy i książki pisano w inny sposób, i wydawanie ich nie polegało na wielkiej kampanii reklamowej i lansowaniu autora w mediach społecznościowych. Samą autorkę szanuję za szczerość i wyważenie: będąc nawet w kraju tak pięknym jak Islandia, nie popada w ślepy zachwyt, a wyrażane przez Odil komplementy w postaci “naj” traktuje z przymrużeniem oka. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że książka Haliny Ogrodzińskiej to reportaż na miarę tamtych czasów i zawężone kompendium wiedzy na temat Islandii sprzed tanich linii lotniczych, Błętkitnej Laguny, Instagrama i blogerów.

Za wynalezienie książki w internetowym antykwariacie dziękuję Klaudii z Po islandzku.

Polityka ze sztuką w tle: Stjórnarráðshúsið

Bardzo lubię oglądać zdjęcia islandzkich polityków w ich miejscach pracy.

Niemal w każdym kadrze znajdzie się miejsce dla jakiegoś płótna, a obrazy wiszące na ścianach ważnych gabinetów to duma islandzkiego malarstwa. Zapraszam do lektury cyklu tekstów, w których opisuję znane Wam dobrze z widzenia obrazy. W pierwszym z nich prezentuję dzieła wiszące na ścianach Gabinetu Premiera Islandii w Stjórnarráðshúsið, czyli Budynku Parlamentu.

Stjórnarráðshúsið – od więzienia do gabinetu premiera

Zacznijmy jednak od historii budynku, w którym urzędują współcześnie premierzy Islandii.  Była to jedna z wielu budowli, które Duńczycy postawili w stolicy w XVIII wieku. Na zlecenie króla duńscy architekci projektowali gmachy użyteczności publicznej, od szkół przez szpitale aż po więzienia. I właśnie to ostatnie było pierwotnym przeznaczeniem budynku stojącego przy Lækjargata. Pomimo niskiej przestępczości na Wyspie, a także wysyłaniu potencjalnych kryminalistów do Danii, protektorzy stolicy wnioskowali o powołanie instytucji przetrzymującej osoby na bakier z prawem, choć z wniosku płynącego ze strony Skúliego Magnússona wynikało, że mieli się tam znaleźć żebracy i bezdomni, których nie było gdzie ulokować.  Przeznaczeniem budowli miało być więc nie tylko przetrzymywanie osobników niebezpiecznych i czekających na wymierzenie sprawiedliwości, ale też – przede wszystkim – zakłócających spokój publiczny. W związku z przeznaczeniem, budynek był zaprojektowany tak, aby posiadać wszelkie udogodnienia potrzebne do dłuższego pobytu mieszkających w nim osób. Budowa trwała w latach 1761-1771, według projektu Georga Davida Anthona, profesora Akademii Sztuk Pięknych. 

Więzienie zamknięto jednak już w 1816 roku. Trzy lata później wprowadził się tu Ludvig Moltke, urzędnik kościelny, z żoną, co doprowadziło do niezbędnej przebudowy domu. W latach 1819-1820 powiększono okna, obniżono podłogi w celu zwiększenia wysokości pięter, a także rozbudowano wejście i klatkę schodową. Tak przeobrażona rezydencja przeszła później w ręce następcy Moltke, Petera Fjeldsted Hoppe, a potem kolejnych: Lorentza A. Kriegera, Carla Emila Bardenfletha, Matthiasa Hansa Rosenørna i Jørgena Ditleva Trampe. Ten ostatni, wprowadziwszy się do Stjórnarráðshúsið w roku 1850, zaczął organizować u siebie wystawne tombole (loterie). W tamtym czasie podobne rozrywki były obce Islandczykom.

W drugiej połowie XIX wieku rezydencję zamieszkiwali arystokraci i inni politycy, aż do roku 1904, kiedy wprowadził się tam pierwszy islandzki minister. Gdy w 1918 roku pojawił się na Islandii premier, postanowiono przekazać budowlę pod miejsce urzędowania całego gabinetu. Tym samym doszło do kolejnej większej reorganizacji wnętrz, przekształcając apartamenty mieszkalne na biura poszczególnych ministrów. 

Sztuka na ścianach

zdjęcie: Facebook

 

Wiele wskazuje na to, że pani premier Katrín Jakobsdóttir bardzo lubi otoczenie obrazów. Na wielu zdjęciach z jej oficjalnego konta na Facebooku pozuje wraz z gośćmi na tle płócien zdobiących ściany jej gabinetu. Większość z nich należy do Galerii Narodowej (Listasafn Íslands), ale w wielu krajach normą jest, że muzea udostępniają swoje prace instytucjom państwowym jako depozyt lub wypożyczenie na czas nieokreślony. Wyboru dzieł mogą dokonać sami politycy, ale najczęściej są to decyzje ich sekretarzy lub samych pracowników muzeum. 

We wnętrzach Stjórnarráðshúsið znajdziemy zarówno klasyki malarstwa islandzkiego początku XX wieku, jak i sztukę nowoczesną, szczególnie abstrakcję. Przykładem niech będzie obraz wiszący za plecami pani premier w jej gabinecie: to płótno Karla Kvarana, jednego z czołowych abstrakcjonistów islandzkich. Dzieło, zatytułowane Kobieta na plaży (isl. Kona við strönd), powstało w 1950 roku i reprezentuje jego wczesny styl. Formy na pierwszym planie, składające się na tytułową kobietę, niosą widoczny wpływ późnego kubizmu. Dostrzegamy tu jeszcze cechy malarstwa figuralnego, przedstawiającego: kształty układają się w znane nam przedmioty. Dopiero później malarz zwróci się ku geometrycznej abstrakcji, komponując dzieła z prostych kształtów w barwach podstawowych, zapożyczonych z minimalizmu i dzieł Pieta Mondriana.

Karl Kvaran, Kobieta na plaży (isl. Kona við strönd), 1950, Listasafn Íslands, zdjęcie: sarpur.is

 

Przykłady malarstwa abstrakcyjnego późniejszej dekady znajdziemy w następnym wnętrzu Stjórnarráðshúsið. Na zdjęciu pani premier z Sigurðurem Ingim Jóhannssonem, ministrem transportu, po prawej widzimy obraz Níny Tryggvadóttir Wiatr (isl. Gustur), z 1962 roku. Jest to obraz typowy dla tej islandzkiej malarki, współtworzącej z Karlem Kvaranem silną grupę islandzkich abstrakcjonistów. Twórczość Níny Tryggvadóttir można nawet zaliczyć do abstrakcjonizmu ekspresyjnego, w którym to nurcie liczyło się nie tylko nieprzedstawianie konkretnych figur rzeczywistych, ale przelanie na płótno emocji i uczuć. W przypadku Islandki przejawia się to w wyborze mocnych, często kontrastujących ze sobą barw oraz sposobu ich nakładania: szybkiego, pozornie niedbałego, z widocznym prowadzeniem pędzla w różnych kierunkach. Choć malarstwo abstrakcjonizmu w swoim założeniu ma być nieprzedstawiające, krytycy twórczości Níny Tryggvadóttir doszukują się w jej płótnach chęci przedstawienia np. pogody. Często sugerują to same tytuły obrazów, bowiem gustur to typ wiatru w Islandii. 

Fjarstæðukennd tilhugsun“ að Samherji múti íslenskum stjórnmálamönnum -  Vísir
Zdjęcie: https://www.visir.is/

 

Nínę Tryggvadóttir najczęściej łączy się z Louisą Matthíasdóttir, ale warto przypomnieć, że zanim obie malarki wyjechały do Stanów w poszukiwaniu nowej sztuki, Nína była uczennicą Ásgrímura Jónssona, jednego z klasyków malarstwa islandzkiego. Jego płótna również często znajdziemy na drugim planie politycznych wydarzeń, jak choćby na zdjęciu premier Katrín z Óttarrem Proppé (partia Björt framtíð, pierwszy z prawej) oraz Benediktem Jóhannessonem (Partia Niepodległości). To pejzaż Z Svarfaðardal (isl. Úr Svarfaðardal) z 1954 roku, namalowany 4 lata przed śmiercią artysty. Drugi, o wiele częściej fotografowany obraz tego samego malarza, bo znajdujący się z bardziej oficjalnym wnętrzu przeznaczonym do przyjmowania gości, to wcześniejszy widok Z Thingvellir (isl. Frá Þingvöllum), datowany na lata 1930-35. Już na przykładzie tych dwóch, odległych czasowo, dzieł widzimy główną sferę zainteresowań tego pejzażysty i preferowaną, zapożyczoną od impresjonistów, paletę barw. Jego widoki z różnych miejsc w Islandii różnią się formą: raz rozmyte, widziane jakby przez mgłę, a raz ostro ciosane, z widocznymi krawędziami skał czy silnym odrysowaniem sylwetek koni od reszty krajobrazu. 

Benedikt fundaði með styrkveitendum Viðreisnar í miðjum  stjórnarmyndunarviðræðum - Stundin
zdjęcie: https://stundin.is/

 

Zdjęcie: Facebook

 

Częstym bohaterem zdjęć z udziałem pani premier były również płótna Jóhannesa Kjarvala, choć na co dzień nie wiszące w Stjórnarráðshúsið. Ostatnio pięknym tłem dla ważnych wydarzeń politycznych stało się płótno Islandzka pieśń – Hvassárgljúfur (isl. Íslandslag – Hvassárgljúfur) z lat 1949-1959, wypożyczone ze zbiorów Galerii Narodowej i powieszone w budynku Straży Wybrzeża na lotnisku w Keflavík na przyjazd Mike’a Pence’a. To, że obraz wywieszono tam na tę szczególną okazję – po to, aby bohaterowie wydarzenia pięknie prezentowali się na jego tle – podkreśla wagę islandzkiego malarstwa jako scenografii do islandzkiej polityki. Już niedługo zaprezentuję kolejną dawkę malarstwa islandzkiego w oficjalnych wnętrzach. 

Peaceful Iceland amazed at weapons in Pence security detail
Autor: Egill Bjarnason, źrodło: wspa.com

Źródła:
www.stjornarradid.is
www.sarpur.is
www.icelandictimes.com
Za udzielenie informacji o tytułach dzieł dziękuję panu Sighvaturowi Arnmundssonowi z biura pani premier.

Z Atlantyku nad Wisłę

Dużo mówi się o Polakach emigrujących na Islandię. Ale co z Islandczykami mieszkającymi w Polsce? O tym, dlaczego zdecydowali się na życie nad Wisłą, rozmawiam z Vaką i Böðvarem.

Trudno dokładnie oszacować oficjalną liczbę Islandczyków mieszkających w Polsce. W grupie Íslendingar í Póllandi jest zaledwie 85 członków, ale należą do niej również islandzkojęzyczni Polacy. Nawet na stronie Konsulatu Honorowego Republiki Islandii w Warszawie nie znajdziemy dokładnych liczb, choć pracownicy IHC szacują, że Islandczyków mieszkających w Polsce na stałe powinno być kilkudziesięcioro. Udało mi się zrobić krótkie wywiady z dwójką z nich. Oboje przeprowadzili się do Polski trzy lata temu, w 2017 roku. Vakę Hafþórsdóttir poznałam w szkole językowej Stacja Północ, bo przez pierwszy rok swojego pobytu w Polsce uczyła islandzkiego. Z zawodu jest jednak prawniczką i na co dzień pracuje zdalnie dla firmy w Islandii. Kontakt z Böðvarem Böðvarssonem udało mi się nawiązać za pośrednictwem klubu piłkarskiego Jagiellonia, w którym gra na pozycji obrońcy.

Islandczycy a sprawa polska

Kiedy Polacy emigrują na Wyspę, mogą spodziewać się dużej społeczności rodaków, a ze względu na długoletnią tradycję emigracji i zainteresowanie Islandią w Polsce, mają wiedzę lub przynajmniej wyrobione zdanie na temat nowego kraju. A jak jest z Islandczykami przyjeżdżającymi do Polski? Właściwie działa to też w drugą stronę. Kiedy gościłam na zajęciach języka polskiego na Uniwersytecie w Reykjaviku, studenci opowiadali mi, że ich zainteresowanie językiem i kulturą polską wynika z dużej liczby Polaków na Islandii i prywatnych związków z nimi. Większość uczyła się języka swojego partnera, inni – chcieli zwiedzać kraj, który wydaje się im szczególnie bliski. Nie zapominajmy też o Islandczykach przyjeżdżających do nas w celach nie tylko turystycznych, ale też po tańsze zakupy i usługi dentystyczne.

Co jednak z motywem do przeprowadzki? Dominuje polski partner, z którym Islandczycy i Islandki przeprowadzają się do Polski. Vaka znalazła się nad Wisłą ze względu na swojego chłopaka, podobnie jak wielu innych Islandczyków, których przelotnie spotykałam w Polsce. Nie jest to jednak jedyna przyczyna przyjazdu do Polski. Wielu młodych Islandczyków przyjeżdża do Polski na studia, chociażby do Łódzkiej Szkoły Filmowej, z którą związany jest chociażby Rúnar Rúnarsson. Pamiętam też, że kiedy na Islandii otwierano pierwszy H&M, Islandki praktykowały w warszawskich sklepach tej sieci. O wiele rzadziej zdarza się, aby Islandczyk przyjeżdżał do Polski w celach zawodowych. To jednak przypadek Böðvara, piłkarza, który rozpoczął współpracę z Jagiellonią.

Oto pierwszy Islandczyk w Ekstraklasie. Jak doskonale pamiętamy z Euro 2016, piłkarze z tego kraju są dobrze zbudowani, wybiegani i potrafią zostawić
Böðvar Böðvarsson z barwami Jagielloni, zdjęcie: https://gol24.pl/

Pierwsze kroki

Początki zawsze wydają się trudne, szczególnie dla przyjezdnych wrzuconych w polskie społeczeństwo bez znajomości języka ani wsparcia bliskich. Moi rozmówcy nie mieli jednak tego problemu. Vaka, zanim na stałe osiadła w Warszawie, wielokrotnie odwiedzała rodzinę swojego chłopaka w Wielkopolsce. Do stolicy przyjechała dwa razy przed przeprowadzką, nie było to więc obce jej miasto. Podobnie z towarzystwem: poza chłopakiem i jej znajomymi, pierwszymi Polakami, z jakimi zaczęła się kolegować na miejscu byli jej uczniowie z kursu islandzkiego.

Böðvar przyznaje z kolei, że zanim się tu przeprowadził, znał wielu Polaków z Islandii, więc nie jechał do zupełnie obcego mu kraju. Przyjechał tutaj w lutym 2017 roku, wówczas jako 22-latek. Choć sprowadziły go tu kwestie wyłącznie zawodowe, jak sam twierdzi, nie miał trudności z zaklimatyzowaniem się:

Większość moich znajomych na miejscu to koledzy z drużyny albo pracownicy klubu, ale mam też znajomości spoza środowiska piłkarskiego. Nie miałem żadnych problemów z nawiązywaniem kontaktu z Polakami.

Co więcej, piłkarz podkreśla, że przyjazd do Polski nie był dla niego szokiem kulturowym. Poznani na miejscu Polacy utwierdzili go w przekonaniu, że mają sporo wspólnego z Islandczykami: przede wszystkim poczucie humoru wydawało mu się podobne. Dużym, ale pozytywnym zaskoczeniem było natomiast polskie jedzenie. Pewnie nie spodziewał się, że może być tak smaczne, ale dzisiaj ocenia je w prostych słowach: “Kocham je!”.

Vaka również ciepło zapamiętała swoje pierwsze przemyślenia dotyczące Polski i Polaków:

Jedną z rzeczy, które pamiętam, jest zdumienie, jak przytulne były dla mnie polskie wnętrza. Na Islandii wystrój domu jest bardzo skandynawski, np. białe ściany, minimalistyczny wystrój i tylko kilka kolorowych akcentów. Od razu zauważyłam, że Polacy nie boją się używać kolorów w swoich domach i wszędzie mają wiele elementów dekoracyjnych, co sprawia, że ich ​​domy są tak zachęcające i przytulne.

Polskie plusy i minusy

Oboje Böðvar i Vaka spędzili dużo czasu na podróżowaniu po Polsce, szczególnie zwiedzając największe miasta. Dla Böðvara zdecydowanym numerem jeden jest Kraków, natomiast z opowieści Vaki wynika, że szczególną sympatią darzy Warszawę. Kiedy pytam o to, co szczególnie podoba jej się w Polsce w porównaniu z Islandią, mówi właśnie o Warszawie. Porównując obie stolice, podoba jej się to, jak dobrze skomunikowane jest nasze miasto stołeczne, co jest szczególnie ważne dla niej jako dbającej o środowisko. Na Islandii posiadanie własnego samochodu jest niemal niezbędne, z kolei w Polsce (przynajmniej w miastach) można posługiwać się komunikacją miejską. Warszawa to także duże miasto, jakim Reykjavik nie jest. Dzięki temu, jak wiele ma do zaoferowania w kwestii kulturalno-gastronomicznej, nigdy nie można się tu nudzić.

Moi rozmówcy często chwalą polskie jedzenie. Böðvar uwielbia pierogi i ma nadzieję, że kiedy wróci na Islandię, uda mu się znaleźć dobrą polską restaurację z tradycyjnymi pierogami. Ze względu na powroty na Islandię i częste treningi, nie miał jednak okazji spędzać żadnych świąt w Polsce, tak jak Vaka. Ta przypomina sobie góry jedzenia, które kojarzą jej się z obchodami Bożego Narodzenia czy Wielkiejnocy. Przeprowadziła się do Polski tuż przed Wielkanocą i wszyscy ostrzegali ją, żeby przygotowała się na świętowanie z pustym brzuchem. “Byłam zaskoczona tą przestrogą, przecież my, Islandczycy, jemy równie dużo podczas świąt”, mówi. Gdy po raz pierwszy zasiadła przy świątecznym stole, zmieniła zdanie:

Wy, Polacy, osiągnęliście nowy poziom w świątecznym objadaniu się! (śmiech) Przez trzy dni bez przerwy jadłam mazurki, sałatkę warzywną i faszerowane jajka (i bardzo mi się to podobało!).

 Jedynym minusem dla Vaki jest ilość mięsa w polskiej kuchni. Sama jest wegetarianką, więc kiedy próbowała ugotować coś według tradycyjnych przepisów, zderzyła się ze ścianą. Po kilku próbach udało się jej jednak zrobić bezmięsne gołąbki czy wegetariańskie schabowe. Uwielbia też szeroki wybór wegetariańskich i wegańskich restauracji w Polsce.

Polskie jedzenie bezsprzecznie skrada islandzkie serca, ale również pogoda. Co ciekawe, moi rozmówcy mają ekstremalnie różne zdania co do… polskiego lata! Dla Böðvara jest to zdecydowanie jeden z największych plusów Polski, coś, czego będzie mu brakowało tak samo jak pierogów: “Będę tęsknił za polskim latem, ponieważ są one bardzo różne od tego, do czego jestem przyzwyczajony w Islandii.” Z kolei dla Vaki polskie upały wydają się największą zmorą:

Szczerze mówiąc, temperatura była dla mnie dość trudna do zniesienia. Zawsze otwierałam wszystkie okna w mieszkaniu, żeby zrobić przewiew, ale nie pomagało mi to w lipcu czy sierpniu. Jednym z pierwszych słów, których nauczyłam się po polsku, było „wachlarz”, bo zawsze jakiegoś szukałam!

Nie ukrywa jednak, że będzie brakowało jej ciepłych wieczorów i spacerów nad Wisłą czy czytania książki na balkonie. Nawet jeśli polskie lato kojarzy się z upałami, na Islandii trudno o pogodę, która pozwala na tak wiele czynności na świeżym powietrzu.

Bilden kan innehålla: 2 personer, personer som ler
Vaka Hafþórsdóttir podczas obchodów Dnia Islandzkiego, zdjęcie: Studencki Klub Islandzki.

Wsiąkanie w polskość

Trzy lata to wystarczająco długo, aby poczuć się w nowym kraju jak u siebie i zgłębiać jego kulturę i zwyczaje na tyle, by częściowo stały się codziennością obcokrajowca. Dla Vaki proces ten był na tyle naturalny, że miała regularny kontakt z rodziną swojego partnera, a do tego postanowiła nauczyć się języka polskiego. Po trzech latach bardzo dużo rozumie i używa komunikatywnego polskiego. Jak sama jednak zauważa, jej życie towarzyskie w Warszawie składało się zarówno z polskich przyjaciół, jak i znajomości z obcokrajowcami poznanymi na kursie. Głównym językiem, którym posługiwała się w tych relacjach pozostawał jednak język angielski.

W przypadku Böðvara angielski również pozostaje językiem numer jeden: “Nawet jeśli rozumiem dużo z języka polskiego, mam problem z mówieniem w tym języku”. Na pytanie, czy po trzech latach w Polsce czuje się już trochę Polakiem, odpowiada: “Tak, trochę”. Jak przyznaje, podoba mu się zarówno miasto, w którym przyszło mu mieszkać, jak i ludzie. Zgodnie z kontraktem ma pozostać w białostockim klubie do czerwca 2021 roku, ale niewykluczone, że będzie grał w żółto-czerwonych barwach nieco dłużej.

A co na temat swojej polskości mówi Vaka? Zdecydowanie zgadza się z tym, że ma już w sobie coś z Polki, mimo że niedawno wróciła na Islandię:

Po latach w Polsce czuję bardzo silny związek z Polską i Polakami w ogóle. Teraz, gdy wróciłam na Islandię, postrzegam Polskę, a zwłaszcza Warszawę, jako starego przyjaciela, którego będę odwiedzać jak najczęściej.

Jako dowód na to, że ma już w sobie sporo polskości, są jej talenty kulinarne. W ostatnim czasie opanowała nie tylko wiele przepisów z tradycyjnej książki kucharskiej, ale też uczestniczyła w warsztatach lepienia pierogów. Mówi, że teraz jej uszka wigilijne wyglądają tak dobrze, jakby wykonała je polska babcia. Co więcej, bardzo podobają jej się typowo polskie tradycje i święta, takie jak stawianie dodatkowego nakrycia na wigilijnym stole czy wróżby andrzejkowe. To pierwsze zdecydowanie przejmie podczas obchodzenia świąt na Islandii, z kolei przepowiadanie przyszłości traktuje nie tylko jako świetną zabawę: “W ubiegłym roku moją andrzejkową wróżbą był samolot. Kto wie, może zwiastował powrót na Islandię?”.

Czy coś nas łączy?

Böðvar powiedział, że Polacy i Islandczycy są do siebie bardzo podobni pod względem poczucia humoru i cech charakteru. Twierdzi, że Polacy są równie pracowici, co jego rodacy. Gdyby mógł pozwolić sobie na dłuższą rozmowę, pewnie prędzej czy później porównałby przywiązanie do sportu i miłość do piłki nożnej. Wyraża to jednak za niego Vaka: “Oba narody potrafią oszaleć na punkcie jakieś dyscypliny, w której ich reprezentacja akurat odnosi sukcesy”. Za przykład podaje skoki narciarskie i szał na Adama Małysza, porównując to z popularnością Gunnara Nelsona dzięki jego wynikom w MMA. “Nagle wszyscy Islandczycy stali się ekspertami sportowymi”, dodaje.

Być może polska i islandzka pracowitość w oczach Böðvara wynika z chęci podkreślenia obecności swojego państwa na arenie międzynarodowej. Sport jest tu świetną okazją, ale nie tylko. Jak świetnie dostrzega to Vaka, Polacy i Islandczycy pragną dawać z siebie wszystko za granicą. A przywiązanie do kultury i tradycji każe nam być dumnymi narodami, które chcą podkreślać swoją wyjątkowość na różne sposoby. 

Zbliżamy się więc powoli do dyskusji na tematy polityczne. Piłkarz nie chce komentować sytuacji politycznej w Polsce, ale chętnie podejmuje się tego Vaka, osobiście mocno zaangażowana w aktywizm społeczny, co widać również na jej mediach społecznościowych:

Podczas mojego pobytu w Warszawie zawsze głośno mówiłam o znaczeniu poszanowania praw człowieka, a jako prawniczka jestem bardzo rozczarowana działaniami podejmowanymi przez polski rząd w ostatnich latach. Powód, dla którego brałam udział w Marszu Równości czy Strajku kobiet jest taki sam, jak w Marszu Równości i Marszu Kobiet (Druslugangan) na Islandii. Po prostu mocno wierzę w prawa człowieka i prawo jednostki do samodzielnego decydowania o sprawach własnego życia.

Trudno zaprzeczyć, że Islandki szczególnie gorąco kibicowały polskim kobietom w walce o ich prawa. Pozostałe kwestie są już indywidualne, ale niewątpliwie polsko-islandzka współpraca dyplomatyczna czy oddolne organizacje polonijne odwołują się do cech, które mieli na myśli moi rozmówcy: uwielbieniu wolności, niezależności czy uporowi i osiąganiu celów ciężką pracą.

Moi rozmówcy przeprowadzili się do Polski z różnych przyczyn, ale trzyletni pobyt nad Wisłą dał im podobne wrażenia i doświadczenia. Mnie najbardziej zaskoczył ich ciepły i wyrozumiały stosunek do samego języka, przez większość obcokrajowców mieszkających w Polsce uznawany przecież za niemożliwy do opanowania! Czy to jednak nie kolejna cecha łącząca nasze kraje, że oba języki wydają się z pozoru nieopanowalne, ale wystarczy odrobina uporu i osłuchania, aby prędzej czy później móc używać go w codziennych sytuacjach?

Jeśli znacie innych Islandczyków związanych z Polską, chętnie poznam i opiszę tutaj ich historie.

Amerykański sen

autorEinar Kárason
tytuł: Ziemia przyobiecana
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwo:  Marpress
liczba stron: 264

Ostatnia część trylogii reykiawickiej Einara Kárasona, Ziemia przyobiecana to zwieńczenie historii wielopokoleniowej rodziny Karoliny i Tómasa.

Po kultowej Wyspie diabła i jej kontynuacji, Złotej Wyspie, saga rodu z Thulecampu dobiega końca. Główni bohaterowie, prababcia Lina i inni mieszkańcy Starego Domu, ustępują najmłodszemu pokoleniu i pojawiają się tym razem już tylko w ich wspomnieniach. Akcja ostatniej części trylogii rozgrywa się w tytułowej ziemi obiecanej, jaką Islandczykom wydawała się wówczas Ameryka, szczególnie Stany Zjednoczone.

Bohaterami ostatniej części są Mundi i Bobo (synowie Dolli, a więc prawnuczkowie wróżki Liny) oraz Manni, syn Fii i Totiego, spokrewnionych z mieszkańcami Starego Domu i Nowej Lepianki. Mundi i Manni, których w ostatnim czasie połączyła wierna przyjaźń, przylatują do Ameryki w poszukiwaniu babci Gogo i wujka Baddiego, najbardziej barwnej postaci w całej familii. W hotelu kontaktują się z Bobo, najwyraźniej od dłuższego czasu bawiącym na Manhattanie, i we trójkę udają się w długą podróż w głąb kontynentu, aby odnaleźć członków rodziny. Na miejscu udaje im się spotkać nie tylko najbliższych krewnych, ale także pierwszego męża Gogo i jej dzieci oraz Daisy, niegdyś pomieszkującą u Liny i Tommiego wraz z ówczesnym narzeczonym.

Warto powiedzieć, że Islandczycy przyjeżdżają do Stanów jak do siebie. Nie chodzi tylko o analogię do odkrycia Ameryki przez islandzkich wikingów, ale raczej osobisty związek z Nowym Kontynentem. Chłopcy znają język i zwyczaje amerykańskie, bo przyjeżdżają z kraju opanowanego kulturowo przez USA. Nie są obcy kodom kulturowym, tak samo jak autochtoni śpiewają piosenki Elvisa z pamięci czy palą Camele. Z początku wizyta u rodziny wydaje się ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Trzej chłopcy z Reykjaviku otrzymują nocleg na farmie, Daisy jest gotowa zawieźć ich wszędzie, a gdzie nie pojadą, ugoszczeni są darmowym piwem. Zresztą piwo okazuje się głównym napojem bohaterów tej serii. Panowie piją z goszczącym ich świniopasem, z wujkiem Baddim, ze stałymi bywalcami odwiedzanych w podróży barów, z gośćmi hotelowymi, ze znajomymi i z nieznajomymi na końcu autokaru. Alkohol leje się strumieniami i prowadzi do kłótni, bójek, złamanych kończyn, a w najlepszym wypadku: ciężkiego kaca. Wydaje się jednak, że z każdej opresji chłopcy wychodzą bez szwanku. Gospodarze i policja zajmują się przybyszami z dalekiej Europy ze szczególną uwagą, a jeśli dochodzi już do poważnych problemów, wszystkim zajmie się babcia Gogo. Bo ona wszystko załatwi.

Ale amerykański sen to tylko pozór, tak jak bogactwo Bobo czy ustatkowanie Gogo. To, co bajecznie wygląda w filmach lub brzmi obiecująco w rock’n’rollowych piosenkach, na miejscu okazuje się błahe i tandetne. Nie tylko nieudana wizyta w rezydencji Elvisa Graceland, ale każda przygoda w drodze do i z Missisipi staje się pretekstem do zdarcia złotej farby z tego wyidealizowanego obrazu, choć mamy wrażenie, że sami Amerykanie nie chcą do tego dopuścić. Niech przykładem będzie podsycanie kultu Elvisa i dbanie o jego dobrą reputację: nawet jeśli zapił się na śmierć, spotkany pasażer autobusu utrzymuje, że był “dobrym chłopcem”. Może najbardziej autentyczni są grający w pokera panowie w kowbojskich kapeluszach, ale oni przynależą do rodzajowej scenki życia codziennego w dymie papierosów i lepiącego się od piwa i krwi z wczorajszej bójki.  Nie brakuje też ozdobników w postaci groźnych Murzynów czy obawy przed pederastami, słowem: chłopcy z Islandii wpadają w sam środek amerykańskiej rzeczywistości. Niczym Pawlak i Kargul z trudem odnajdują się w nowych miejscach, które przypominają raczej cmentarz (trafne porównanie Nowego Yorku z uwagi na numerowane ulice) czy burdel.

Autor nie szczędzi obrazowego, bezpośredniego języka. Tak jak w poprzednich częściach, nie wstydzi się pisać o fekaliach czy innych problemach fizjologicznych, choć seks wciąż stanowi pewnego rodzaju tabu. W warstwie językowej nie brakuje oczywiście typowo seksualnych określeń, ale erotyczna przygoda Manniego z gospodynią pozostaje jedynie w sferze eufemizmów. Członkowie rodziny nie mają jednak problemu z mówieniem o tym, co innego o innych, bardziej brutalnych i drastycznych doświadczeniach. Do tych Gogo woli się nie przyznawać, zbywając sytuację uśmiechem i – zgodnie z rodzinną tradycją – drinkiem. To także dowód na niesłabnące poczucie humoru Kárasona, humoru czarnego i gorzkiego, rodem z sag.

Pod koniec serii autor przyznaje się do swoich źródeł i inspiracji, choć robi to w sposób niebezpośredni. Można powiedzieć, że przerzuca odpowiedzialność za opowiadanie historii na Manniego, który jawi chęć napisania kroniki wielopokoleniowej rodziny ze Starego Domu. Początkujący pisarz opowiada Mundiemu o swoich mistrzach: autorach sag islandzkich, Hemingwayu czy Dashielu Hammetcie. Poszkodowany przez skąpych i mało wrażliwych na sztukę rodziców, w dzieciństwie miał ograniczony dostęp do książek, aż w końcu w tajemnicy czytywał jedyne woluminy obecne w mieszkaniu Fii i Totiego: kupione wraz z drogim regałem jako dekoracja. Ten epizod z życia bohatera uzupełnia nam obraz Islandczyków jako czytającego narodu kronikarskiego, być może jest puszczeniem oka w stronę krytykującego zubożałą kulturę amerykańską Halldóra Laxnessa, który po wizycie za Oceanem stwierdził: „W Ameryce uświadomiłem sobie swoją narodową odrębność i nauczyłem się cenić duchowe dziedzictwo mojego kraju, tak bogate i wartościowe w porównaniu z bezdziejowością i ubóstwem tradycji w USA”.

W posłowiu Jacek Godek zwraca uwagę na to, że Einar Kárason należy do pierwszego “postnoblowskiego” pokolenia islandzkich pisarzy. Urodził się dokładnie w 1955 roku, czyli roku przyznania literackiego Nobla Laxnessowi. To wydarzenie było początkiem fali pisania i wydawania powieści w języku ojczystym. Dzięki przekładowi Jacka Godka i serii Bałtyk wydawnictwa Marpress, które zdecydowało się na publikację całej trylogii, polski czytelnik ma wreszcie szansę zapoznać się z całością tych kulturowych powieści, które – jak nazywa je tłumacz  – składają się na “truelogię”, prawdziwy obraz Islandii czasów transformacji kulturowo-społecznej. Moim skromnym zdaniem cały trójksiąg jest lekturą obowiązkową dla każdego, która uważa Islandię za kraj mlekiem i miodem płynący, za dzisiejszą ziemię przyobiecaną.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Marpress.

Czytaj dalej:

Noblista spod znaku łososia

65. lat temu literacką nagrodę Nobla przyjął pierwszy, i jak na razie jedyny, Islandczyk w historii.

Halldór Kiljan Laxness odebrał nagrodę w Sztokholmie 10 grudnia 1955 roku z rąk ówczesnego króla Szwecji, Gustafa VI Adolfa. Na nagraniu z archiwum Svenska Filminstitutet widzimy przedstawicieli rodziny królewskiej, gości gali oraz ówczesnego laureata, który widocznie nie może doczekać się odebrania nagrody. Po wręczeniu nagród laureatom pozostałych dyscyplin, w 7. minucie filmu wyczytuje się w końcu Laxnessa, zapraszając go do odebrania nagrody w języku islandzkim:

Nagrodzenie twórczości Laxnessa uzasadniono tymi słowami: “za jego żywą moc epicką, która odnowiła wielką sztukę narracyjną Islandczyków”. Istotnie, nie było innego tak płodnego i tak zasłużonego pisarza na Wyspie, jak Halldór Kiljan Laxness. Zostawił po sobie 51 powieści, w tym wiele inspirowanych literaturą staroislandzką i ukazujących życie ludu islandzkiego, ale też opisujących współczesne społeczeństwo sięgając po nowe formy literackie (np. realizm magiczny). Interesował się historią, kwestiami społecznymi i polityką, pisząc np. powieść nasjonalistyczno-pacyfistyczną czy powieści satyryczne. Pisał też dramaty, eseje, poezję, oraz teksty do gazet.

Do wydanych w Polsce i przetłumaczonych na nasz język powieści należą:

  • Sprzedana wyspa (1955, tłum. Zenon Szczygielski)
  • Niezależni (1956, tłum. Maria Skibniewska)
  • Światłość świata (1957, tłum. Zenon Szczygielski)
  • Flecista (1957, tłum. Zygmunt Łanowski)
  • Dzwon Islandii (1957, tłum. Edmund Misiołek, Maria Szypowska)
  • Salka Valka (1963, tłum. Maria Wisłowska, Stanisław Średncki)
  • Czysty ton (1966, tłum. Maria Wisłowska)
  • Duszpasterstwo koło lodowca (1978, tłum. Karol Sawicki)

Pisarz spod znaku łososia

Właściwie nazywał się Halldór Guðjónsson, ale przyjął pseudonim artystyczny od farmy Laxness, na której się wychowywał. W jego biografii wiele było radykalnych zmian, momentów przejścia, zwrotów akcji i zaskakujących decyzji życiowych. Już od 17. roku życia często podróżował, szczególnie po Europie. We Francji i Niemczech poznawał najnowsze trendy w sztuce i literaturze, tym modny wówczas ekspresjonizm. Poznawał też różne systemy filozoficzne i inne spojrzenia na świat, przez co w połowie lat 20. przekonwertował się na katolicyzm (a był z urodzenia protestantem). Wynikiem tej młodzieńczej fascynacji było wstąpienie do klasztoru Saint Maurice de Clairvaux w Luksemburgu i wypróbowanie ascezy. Ta swoista podróż duchowa przyniosła dwie powieści: Undir Helgahnúk (1924) oraz Vefarinn mikli frá Kasmír (1927). Druga, której tytuł możemy tłumaczyć na “Wielki tkacz z Kaszmiru”, uznawana jest za pierwszy poważny debiut autora.

Eksperyment klasztorny się jednak nie powiódł, a młody pisarz zrezygnował z religijnej rutyny i udał się w dalszą podróż, tym razem za Ocean. Spędził w Ameryce trzy lata, które okazały się być może najważniejszymi dla rozwoju jego twórczości. Po pierwsze: uświadomił sobie, że jest socjalistą i ostro krytykował amerykański kapitalizm. Po drugie: zubożałość kultury amerykańskiej zaowocowała zwróceniem ku własnemu dziedzictwu narodowemu i pierwszym powieściom poświęconym społeczeństwu islandzkiemu. Napisana wówczas Alþydubókin (1929) jest świetnym przykładem tych przełomowych odkryć. Kolejne powieści, Þú vínviður hreini (1931) oraz Fuglinn í fjörunni (1932) wydane wspólnie jako Salka Valka drążą kwestie życia islandzkiego rybaka. Tytułowa bohaterka, zwykła młoda dziewczyna, przewodniczy buntowi rybaków przeciwko potężnemu kupcowi. Dwie kolejne powieści, Sjálfstætt fólk (Niezależni, 1934-35) oraz Ljós heimsins (Światłość świata, 1937-40) również traktują o przywiązaniu do ziemi ojczystej i stawiają islandzką wieś w centrum akcji, a głównym bohaterem staje się ludowy poeta. Tym samym podróżujący po świecie pisarz wraca z Zachodu i docenia uroki swojej małej ojczyzny, tak jak w dzieciństwie przeprowadził się ze stolicy, by dorastać w Łososiowej Farmie. 

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.
więcej Islandczyków, których warto znać, znajdziesz na moim Facebooku

Pisarz i polityka

Jak już wspomniano, Laxness był zdeklarowanym socjalistą i antyfaszystą. W dniu wybuchu II wojny światowej ostro krytykował Hitlera i protestował przeciwko atakowi nazistów na Polskę. Nic dziwnego, że pisane w trakcie wojny powieści miały charakter polityczny, a według samego pisarza powstały “ku pokrzepieniu serc”. Trylogia historyczna Íslandsklukkan (Dzwon Islandii, 1943-46) składa się z trzech części.  Akcja powieści rozgrywa się na przełomie XVII/XVIII wieku i opiera na wielu faktach historycznych, takich jak pożar Kopenhagi czy obecność duńskich urzędników na Islandii w celu zebrania sag i wywiezienia ich do Królestwa. Pamiętajmy, że były to też czasy kluczowe dla sfinalizowana niezależności małego państwa na Oceanie Atlantyckim. 

W 1944 roku Islandia odzyskuje niepodległość, a fakt ten również widoczny jest w twórczości Laxnessa. Niezwykle ważna jest satyra na sytuację w powojennej Islandii, “skolonizowanej” przez Stany Zjednoczone za sprawą budowy amerykańskiej bazy NATO w Keflaviku (Atómstöðin, 1948). W latach 50. powstają kolejne powieści zaangażowane, np. Gerpla (1952) oraz Paradísarheimt (1960). Wówczas też gruntuje się międzynarodowe uznanie dla autora. Zostaje uhonorowany Międzynarodową Leninowską Nagrodą Pokoju w 1953 roku (Laxness podróżował do Związku Radzieckiego i napisał kilka tekstów z pobytu w Rosji), a dwa lata później otrzymał Nagrodę Nobla z dziedziny literatury. Tak jak sympatia do Związku Radzieckiego zmaleje za sprawą powstania węgierskiego w 1956 roku, tak wysoka pozycja Laxnessa w krajach skandynawskich zostanie przypieczętowania ekranizacją jego powieści Salka Valka w reżyserii Arne Mattssona.

W latach 60. twórczość Laxnessa przechodzi kolejną zmianę. Powstaje Duszpasterstwo koło lodowca (Kristnihald undir Jökli, 1968), zdecydowanie najbardziej wizjonerska i interesująca pozycja w jego literackim dorobku. Namaszczona realizmem magicznym, opowieść o szalonej plebanii pełnej niezwykłych wydarzeń i barwnych postaci, doczekała się ekranizacji w reżyserii córki pisarza, Guðný Halldórsdóttir. 

Home sweet home

Pisarz światowego formatu osiadł na starość w Islandii, a konkretniej w posiadłości Gljúfrastein koło Mosfellsbær, niedaleko rodzinnej farmy Laxness.  Islandczyk zakupił ten dom w 1945 roku wraz z drugą żoną, Auður Sveinsdóttir Laxness, także pisarką oraz rzemieślniczką, autorką projektów Lopapeysa. Była matką dwóch córek Halldóra, Sigríður oraz Guðný. Rodzina spędzała większość czasu w owej willi z basenem, wyposażonej w najnowsze sprzęty, najmodniejsze meble oraz wiele regałów z książkami. Przekraczając próg Gljúfrastein spoglądamy na zegar wahadłowy, bohatera powieści Czysty ton, a później nasz wzrok pada na gustownie zaprojektowane wnętrza pełne skandynawskiego designu lat 60. i 70. oraz tradycyjnych wzorów islandzkich. Nie brakuje tu więc ani kultowego fotelu Łabędź Arne Jacobsena, ani makat i pledów wykonanych przez Auður.

Dom zaprojektował Ágúst Pálsson, a za projekt wnętrz odpowiedzialna była Birta Fróðadóttir. We wnętrzu, jak i na zewnątrz można podziwiać wiele dzieł sztuki: prace artystów takich jak: Svavar Guðnason, Nína Tryggvadóttir, Louisa Matthíasdóttir (której obrazy znajdziemy na okładkach amerykańskich wydań książek Laxnessa), Jóhannes Kjarval, Karl Kvaran, Ásmundur Sveinsson, a także malarzy skandynawskich: Duńczyka Asgera Jorna oraz Norwega Jakoba Weidemanna. Na zewnątrz znajdziemy również rzeźbę Erlingura Jónssona pt.  Koń o umieniu Krapi. Krapi był bohaterem powieści Paradísarheimt i jawi się tam jako metafora Islandii pod rządami Duńczyków. Z początku pełen sił witalnych młody ogier, ofiarowany królowi duńskiemu staje się nadwornym kucem, tracąc nie tylko dawny blask, ale też godność. 

Jeżeli będziecie mieli okazję zatrzymać się przy Mosfellsbær w drodze na Złoty Krąg z Reykjaviku, koniecznie to zróbcie. Wizyta w dawnym domu Laxnessa, sprzedanym po jego śmierci państwu i przekształconym w muzeum, to z pewnością świetna okazja do zrozumienia fenomenu tego pisarza. Pod koniec życia chorował, zmagał się głównie z Alzheimerem, umierając 8 lutego 1998 roku w wieku 95 lat, 30 lat po otrzymaniu literackiej nagrody Nobla. 

Źródła:

Nobel Lectures, Literature 1901-1967, Editor Horst Frenz, Elsevier Publishing Company, Amsterdam, 1969
Michał Sikorski, Halldór Kiljan Laxness (1902-1998), on-line: http://www.islandia.org.pl/laxness.html
https://www.gljufrasteinn.is/en/home

Najgorsza zbrodnia

W pułapce (Serial TV 2015- ) - Filmweb

W pułapce. Sezon 2

tytuł oryginalny: Ófaerð, angielski: Trapped
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2019

Po ogromnym sukcesie pierwszego sezonu, z niecierpliwością czekałam na następny. Głód rośnie w miarę jedzenia, więc zjadłam 10 odcinków w kilka wieczorów.

Zacznijmy od faktów: pierwszy sezon W pułapce (premiera w 2015 roku) był międzynarodowym objawieniem, nowym rozdziałem popularności islandzkich produkcji, a być może w ogóle gatunku nordic noir. Jeśli jakimś cudem nie oglądałeś_łaś jeszcze pierwszego sezonu, na pewno o nim słyszałeś_łaś. Obsypany nagrodami, dystrybuowany do wielu krajów (polska premiera odbyła się w 2016), podkręcający turystykę i zainteresowanie surową Północą… było jedynie kwestią czasu, aby następny sezon ujrzał światło dzienne. Fani z radością przyjmowali kolejne wiadomości o pracy nad nowymi odcinkami, ale choć drugi sezon wyemitowano na Islandii już w ubiegłym roku, do Polski dotarł dopiero niedawno.

Jeszcze przed włączeniem pierwszego odcinka zastanawiałam się, czy nie przypomnieć sobie poprzedniego sezonu. Oglądałam go lata temu, ale dość szybko twarze głównych bohaterów ułożyły dawne obrazy na miejscu. Detektyw Andri (Ólafur Darri Ólafsson), pracujący teraz w Reykjaviku, wraca do dawnego miejsca pracy ze względu na tajemnicze samobójstwo: farmer Gisli podpalił się pod siedzibą rządu, przygarniając do siebie swoją siostrę, ministrę spraw wewnętrznych, Hallę. Wszystko wskazuje na to, że aby wyjaśnić sprawę, najlepszy detektyw Islandii musi udać się na Północ. Dawni współpracownicy: Hinrika (Ilmur Kristjánsdóttir), obecna komendant policji w Siglufjörður, oraz  Ásgeir (Ingvar Eggert Sigurðsson) cieszą się na powrót do starych czasów, ale wydaje się, że w mieście nie jest już tak, jak dawniej.

Trapped 2 - Icelandic Thriller TV Series is back. | PferdKultur

Rolnicze Siglufjörður zmieniło się bowiem w plac budowy elektrowni finansowanej przez koncern z zagranicy. Gospodarstwa plajtują lub są do tego zmuszane, bo tereny potrzebne są pod nowe inwestycje. Zwierzęta i ludzie chorują przez trującą wodę, zanieczyszczaną odpadami przemysłowymi. Okolicę nawiedzają coraz częstsze trzęsienia ziemi, powodowane odwiertami. Społeczność buntuje się przeciwko tym zmianom, a część protestujących okazuje się członkami neo-nazistowskiej grupy Młot Thora, która stawia sobie za cel zatrzymanie napływu obcych na Islandię. Celem ich ataków są nie tylko przedstawiciele American Alluminium, szczególnie prezes o śniadej cerze, ale również imigranci pracujący w elektrowni, z których najwięcej widzimy Polaków i Ghańczyków.

Śledztwo szybko zostaje uzupełnione o kolejne zbrodnie. Policja musi zmierzyć się z trzema morderstwami, wciąż zmieniając tropy i uzupełniając kwestionariusz o kolejne tajemnice rodzinne i lokalne skandale. W część z nich zaangażowana jest córka Andriego, Þórhildur. Jednak nie tylko główny detektyw będzie miał problemy osobiste; Hinrika przechodzi kryzys w małżeństwie, a Ásgeir rozwija nową znajomość ze śledczą przybyłą z Reykjaviku. Ich prywatne problemy to jednak nic w porównaniu z losami i dramatami rodziny, wokół której skupiają się wszystkie przestępstwa. Rozdzielone rodzeństwo będzie miało okazję odnowić kontakty z okazji pogrzebu ich krewnego, ale powrót do dawnych wspomnień okaże się tragiczny w skutkach.

Trzeba powiedzieć, że akcja miejscami mocno się ślimaczy. Jak to w kryminale, policjanci trafiają na ślepe tropy, często wracają do punktu wyjścia, mają na karku ciekawskich dziennikarzy i egoistycznych polityków, którzy utrudniają śledztwo. Gdy już jeden podejrzany zamknięty jest w areszcie, pojawiają się nowe dowody, a brak komunikacji między policjantami prowadzi do konfliktów i rywalizacji, która nie pomaga śledztwu. Nie pomagają też “wścibskie dzieciaki”, czyli Þórhildur i jej chłopak, Aron, którzy zdają się lekceważyć znaczenie śledztwa i popełniają błędy, które znacznie spowolnią dojście do prawdy.

Trapped - what time is it on TV? Episode 6 Series 2 cast list and preview.

Może to syndrom sequelu, a może kwestia idealizowanych wspomnień co do pierwszego sezonu, ale mam wrażenie, że pomimo tych samych – swoją drogą świetnych – aktorów oraz twórców (reżyserem całości wciąż jest Baltasar Kormákur, choć przy większości pojedynczych odcinków pojawiają się inne nazwiska reżyserów) drugiej części serialu brakuje tego czegoś, co urzekło nas za pierwszym razem. Może to zmęczenie materiału, a może zmiana optyki i rozumienia tytułu serialu W pułapce. Podczas gdy za pierwszym razem było jasne, że tytułową pułapką jest daleka Północ, a w szerszym sensie – sama Wyspa, tym razem każdy z bohaterów zdaje się mieć własne ograniczenia, przez co ogólne wrażenie uwięzienia mocno się rozmywa.

Pierwsza różnica, która od razu rzuca się w oczy, to otoczenie i scenografia. Akcja dzieje się jesienią, więc zamiast białych kadrów typowych dla pierwszego sezonu, mamy zieleń i brązy, szerokie pola lawy zamiast ośnieżonych szczytów i jeepy zamiast skuterów śnieżnych. To ciekawe posunięcie, gdyż wydawałoby się, że biel i zima to nieodłączny element estetyki nordic noir. Gdy w pierwszym sezonie wyławia się ciało z morza, widzowi nie umyka na uwadze, że woda jest lodowata, miejscami zamarznięta. Niepokorna i nieprzyjazna pogoda potęgowała nastrój, a mroczny klimat dopełniały noce polarne. Islandia skuta lodem i pokryta śniegiem była faktycznie więzieniem, z którego nie można się wydostać. Sceneria jesienno-wiosenna (da się wychwycić wiele detali, które wskazują na to, że zdjęcia kręcono wiosną) jest – jak to w przyrodzie przystało – bylejaka, pozbawiona tego samego klimatu, jakim jest ostra zima. Nie zmienia to jednak faktu, że widoki są boskie, a jeśli ktoś oglądał W pułapce właśnie dla nich, to na pewno nie będzie rozczarowany.

Mam zresztą taką teorię, że producenci poszli za ciosem. Wcześniej Islandia kojarzyła się wyłącznie z zimą, bo taki obrazek dominował w mediach. Obecnie turyści mogą przyjechać na Wyspę o każdej porze roku, a więc poszerzono wachlarz kadrów krajobrazu, które mogą się z Islandią kojarzyć. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy znajdujemy się na północy, czy na południu Wyspy (a przecież w obu sezonach część zdjęć kręcono z Reykjaviku, centrum dowodzenia krajowej policji i decyzji podejmowanych przez polityków). Geograficznie mamy niemal wszystkie cuda przyrody, które kojarzą się z surową Islandią z wyobrażeń backpackersów i autostopowiczów: pola lawy, jaskinie, rzeki, jeziora, szczyty gór.

Jeśli nie przyroda, to co jest pułapką? Tautologią jest powiedzieć, że po prostu każdy z bohaterów nosi swoją własną, choć zdecydowanie czynnik ludzki wychodzi na pierwszy plan. To kwestie społeczne zdają się bardziej interesować twórców drugiego sezonu: kontrast południe/północ (a więc miasto/wieś), kompleks mieszkania na końcu świata, zaściankowość prowincji i wynikające z tego przywiązanie do ziemi, ale też bardziej kontrowersyjne poglądy (podatny grunt dla treści homofobicznych, ksenofobicznych i antykapitalistycznych). Skłócone rodziny, hipokryzja, granie na emocjach czy nieuczciwość to codzienność tej niewielkiej społeczności, a stereotyp surowej i gorzkiej Islandii pogłębia obecność “złych Polaków”, którzy pracują tylko dla pieniędzy, choćby źródłem ich pieniędzy były nielegalne zagrywki.

Ma się jednak wrażenie, że za dużo tych negatywów w jednej małej miejscowości. To nie Islandia w pigułce, ale karykatura Islandii widziana oczami surowego krytyka. Scenarzyści chcieli z pewnością przedstawić bardziej aktualny obraz Islandii niestołecznej, ale nie tyle oczekujemy od nich zgodności z faktami, co wyważenia akcentów. Nordic noir to w końcu tylko fikcja, karykatura dalekiej Północy, hiperbolizacja obrazu odizolowanych miejscowości i ich chłodnych mieszkańców. Celem nordic noir jest opowiedzenie historii o zbrodni i przemocy, o której trzeba przypominać w realnym świecie, ale czasami przybiera cechy kiczowatego horroru niż psychologizującego dreszczowca.

Drugi sezon wciąga, ale chyba wyłącznie z przywiązania do pierwszej części historii. Skrócenie wątków i zmieszczenie wszystkich możliwych motywów, od samospalenia, przez niedoniesioną ciążę, po gwałt, w 10 odcinkach było dla mnie zbrodnią. Nie dlatego, że jestem wrażliwym widzem i nie doczytałam ostrzeżeń Netflixa o kłopotliwej zawartości programu. Ale dlatego, że nie trzymał mnie w napięciu tak, jak powinien dobry kryminał. No i może dlatego, że córka Arniego strasznie mnie irytowała, a w serialu zdecydowanie za dużo było martwych zwierząt, przed czym mnie nie ostrzeżono!

Watch Trapped: Season 2 | Prime Video

Wszystkie kadry z filmów oraz plakat pochodzą z materiałów prasowych.