Magia internetu

Niedawno prowadziłam spotkanie pt. Od bloga do doktoratu. Jak budować karierę naukową w Internecie?

Już na wstępie postanowiłam postawić sprawę jasno. Kim jestem? Blogerką, która wykorzystuje media społecznościowe do kreowania swojego profilu eksperckiego. Tak naprawdę nie znoszę tego określenia, ale trudno przeczyć faktom: prowadzę bloga, więc jestem blogerką. Jak pamiętacie z dawnego felietonu, niełatwo mnie zaklasyfikować: ni to skandynawistka, ni historyczka sztuki. Ostatnio los ułatwił mi identyfikację, bo dzięki długim staraniom zostałam również doktorantką. W moim własnym przekonaniu nowa łatka znacznie podnosi rangę tej strony, w końcu nie jestem już TYLKO absolwentką jakichś studiów prowadzącą stronę w czasie wolnym. Powoli hobby przekształciło się w coś poważnego, w wizytówkę i kartę przetargową, dzięki której być może łatwiej było mi dostać się na studiach. Czy to możliwe, że blog ułatwił mi drogę do doktoratu?

Po raz pierwszy zalogowałam się do Internetu w późnej podstawówce. W gimnazjum serwowałam już po forach internetowych i zawierałam pierwsze wirtualne przyjaźnie. Konto na Facebooku założyłam na początku liceum. Przez cały ten czas miałam łącznie co najmniej 5 różnych blogów, w tym raczej personalne oraz jeden związany ze sztuką. Utulę Thule założyłam w 2017 roku. Tutaj przybieram wiele ról, trochę recenzuję, trochę bawię się w dziennikarkę, co popisuje felietony, trochę robię za gwiazdę islandzkiego światka, co wypowiada się w mediach (już nie tylko społecznościowych), ale przede wszystkim chcę być dla Was autorką merytorycznych tekstów naukowych lub popularnonaukowych. Publikuję tu moje teksty o Islandii, załączam źródła, żebyście mogli sami wyruszyć na dalsze poszukiwania. No i czasem zmagam się z islandzkim, bo uważam, że z czystym sumieniem pisać o Islandii można tylko jeśli mieszka się tam od lat (choć znam takich, którzy po kilkudziesięciu latach na Wyspie wciąż twierdzą, że w ogóle jej nie znają) albo zna język na tyle dobrze, by wniknąć w dusze Islandczyków. Ale nawet wtedy trzeba uważać z ogólnymi stwierdzeniami, bo możemy kogoś wprowadzić w błąd.

Tak sobie pomyślałam, że wielu z Was zna mnie tylko dzięki moim wydumanym wpisom na blogu, pseudoartystycznym zdjęciom na Instagramie, surowym recenzjom książek albo heheszkom na moim Facebooku. Prowadzę jednak moje media społecznościowe w taki sposób, że pewnie znacie mnie już całkiem nieźle, mimo że nigdy nie widzieliśmy się na oczy. Być może niektórych irytuje takie osobiste podejście to tematu i moje emocjonalne wyciąganie kwestii islandzkich. Ale możliwe również, że właśnie dzięki temu tak wiele pozornie nieznanych mi osób wraca do moich tekstów, komentuje moje wpisy, śledzi mnie i kibicuje mi w codziennych zmaganiach lub cieszy się z moich publikacji. To wielka siła, bo dzięki Wam powstał ten blog i nawet jeśli czyta mnie garstka osób, za żadne skarby nie zamienię Utulę Thule w bloga o wszystkim i o niczym, przynajmniej nie takiego, które wyskakują jako numery jeden po wpisaniu “Islandia” w Waszych wyszukiwarkach 😉

Internet jest super, bo dzięki niemu wielu z nas może codziennie bez wychodzenia z domu przenieść się na Islandię. Robiłam tak na początku swojej islandzkiej przygody, to znaczy napisałam cykl zmyślonych tekstów o podróżowaniu na Wyspie (palcem po mapie i kartach przeglądarki). Możecie je znaleźć na tym blogu, bo choć dzisiaj “Zapiski z podróży nieodbytej” napisałabym zupełnie inaczej (w końcu wiele z tych miejsc widziałam na żywo), to jednak są ciekawym reliktem a) czasów, kiedy informacje na temat Islandii w polskich internetach były jeszcze towarem luksusowym, b) podróż na Islandię nie polegała na tanim locie Wizzairem i bajerowaniem lokalsów na Couchsurfingu.

Internet jest świetny, bo pod Warszawą można zjeść sushi zamówione przez przyjaciela z Reykjaviku. Można mieć kontakt z Islandią 24/7, oglądać transmisje wydarzeń organizowanych przez Polonię, wideo z zorzą polarną live, czytać niezliczone teksty, sprawozdania z podróży, relacje. Można zalać się morzem informacji o Islandii, wierząc, że są one prawdziwe. I tak czytamy różne bzdety, na których wieść Islandczycy łapią się za głowę. Mi z pewnością też zdarzyło się napisać jakąś niezgodną z prawdą generalizację. Często organizuję tu sobie zresztą satyrę, dlatego mam nadzieję, że te bardziej swobodne teksty czytacie z przymrużeniem oka 😉 Ważne, że ma się dystans do własnego dzieła i jest się gotowym na krytykę. Ot, w tekście poświęconym wikińskiej szkatułce zrobiłam błąd kardynalny:  zamiast o Kamieniu Pomorskim, powtórzyłam wiele razy, że dzieło pochodziło z Kamieńca. Praca była czytana przez mądre głowy, ale to dopiero czujny czytelnik bloga Skandis/Vigdis wytknął mi ten błąd. Zrobiło mi się bardzo głupio, ale podziękowałam za korektę i poprawiłam tekst. To bardzo pomocne, kiedy wykrywacie moje błędy, literówki, bo dzięki temu wszystkim jest z tego powodu lepiej. Ja się na nikogo nie obrażam.

Krytyka w internecie jest bardzo potrzebna. Tak jak jest nieodzowna w świecie naukowym, bo praca badawcza to ciągłe dążenie do prawdy i poprawianie swoich poprzedników. Ale to, co trafia do hermetycznego grona ekspertów i redakcji czasopism naukowych może nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Natomiast Internet rządzi się własnymi prawami: tutaj publikować może każdy, bez redakcji, bez cenzury. Na tym największym, najbardziej demokratycznym forum na świecie każdy ma prawo wypowiedzieć się o zamieszczonym kontencie i dzięki temu tekst ma szansę trafić do znacznie szerszego grona odbiorców niż ten wydrukowany w punktowanym czasopiśmie. Warto więc publikować dla siebie, ale trzymać się złotej zasady: to, że każdy uczestnik tego forum może opublikować dowolne informacje na dowolny temat oznacza, że trzeba być czujnym co do ich wiarygodności.

Szwedzi mają nawet specjalne słówka na tę okazję: källkritisk (krytyczny wobec źródeł) oraz faktakolla (sprawdzać źródła). Niewiele jednak osób ma tyle pasji i czasu, który mogą poświęcić na realne sprawdzanie informacji w Internecie, a szczególnie zwracania na to uwagi autorom. Jest jeszcze jedna kwestia, którą uświadomił mi ostatnio mój młodszy brat, świeży student, który zmaga się od pierwszego roku z koniecznością napisania pracy dyplomowej. Zapytał raz retorycznie, jak to było w momencie narodzin Internetu, kiedy studenci, dotąd opierający swoje prace na książkach dostępnych w lokalnej bibliotece, docenili już potencjał dostępu do nielimitowanej ilości informacji, a jednocześnie prawo plagiatu nie było jeszcze tak rozwinięte jak teraz. Zresztą, to było w latach 90., ale kto nie zrobił chociaż jednej szkolnej prezentacji w Power Poincie niemal w całości opartej na tekście z Wikipedii niech pierwszy rzuci kamieniem 😉

Tyle o słodkich stronach Internetu, czyli w skrócie: mnóstwo nieocenionych znajomości, łatwy dostęp do informacji z drugiego krańca świata, demokratyczność zamieszczania własnych tekstów na dowolny temat. Ale są też i gorzkie strony, czyli możliwość nadziania się na teksty pisane przez “autorytety”, ale w całości zerżnięte od innych, lub – co gorsza – w dużej części zmyślone. Internet wzbudza też wiele niepotrzebnych emocji: gównoburze, oskarżenia, usuwanie komentarzy, wciąganie ziomków do publicznej wojny. Tak jakby użytkownik Internetu nie miał prawa do oceniania, komentowania, krytykowania dzieł innych. Właśnie – dzieł, a nie ich autorów. Wydaje się jednak, że w blogosferze granica między autorem a jego dziełem zaciera się. Jak zasugerowałam wcześniej – znamy się, a jednak się nie znamy. Mimo to panuje przekonanie, że jeśli autorzy pokrewnych blogów, mimo że prywatnie nie zamienili ze sobą ani słowa, mają automatycznie polewać się miodem za każdą publikację, serduszkować sobie wzajemnie komentarze i pielęgnować internetową znajomość wedle zasady “share za share”. No ale tak nie powinno być. Powinniśmy się wzajemnie inspirować, wspierać, ale też być otwarci na konstruktywną krytykę i przyznawać się do błędów.

No dobrze, ale jak to się ma do doktoratu? Wykazałam chyba dość wyraźnie, że więcej we mnie (przynajmniej na tę chwilę) z blogerki niż z doktorantki. Jednak wydaje mi się, że jeśli młody autor przejdzie chrzest bojowy w Internecie i postanowi publikować pomimo zagrożenia, że użytkownicy skrytykują formę, treść, a może i samą tematykę pracy – wtedy będzie gotowy do pracy naukowej. Ten jest równie brutalny co wirtualny, z tą tylko różnicą, że Internet jest narzędziem demokratycznym i równościowym, a świat naukowy (przynajmniej w Polsce) wciąż opiera się na hierarchii. Mnie więc te wszystkie lata blogowania uczuliły na język i styl, jakiego używam, na sięganie do źródeł i pilnowanie praw autorskich, na wyszukiwanie najmniej oczywistych tematów i podejmowanie polemiki z ogólnie przyjętymi opiniami. Skoro dotarły do kilkudziesięciu tysięcy czytelników i większość z nich zaakceptowała moją pisaninę, oznacza to, że mogę kontynuować swoją drogę do idealnego planu na karierę akademicką: popularyzacji sztuki nordyckiej.

Jest jeszcze druga ważna zaleta. Poza tym, że pisanie w Internecie kształci w nas poczucie własnej wartości i umiejętność bronienia swoich racji, uczy również systematyczności i konsekwencji. Odkąd postanowiłam sobie publikować nowy tekst przynajmniej raz w tygodniu, a do tego planuję treści na kontach, Utulę Thule stało się szerszym projektem, z którego mogę być dumna i którym mogę legitymizować się nawet podczas kwerend czy wizyt w instytucjach kultury.

Jeśli więc planujesz rozwijać karierę naukową, polecam Ci zacząć już teraz w Internecie. I pamiętaj:

  1. Nawet introwertyk musi być czasem ekstrawertykiem. Pisanie bloga to idealne zajęcie dla kogoś, kto nie lubi być widoczny. Ja sama byłam raczej nieśmiałym dzieckiem i do dzisiaj nie lubię załatwiać ważnych spraw przez telefon lub w bezpośredniej konfrontacji. A jednak dzięki częstemu zgłaszaniu się na zajęciach nie miałam problemu z prezentacjami w szkole, co znacznie pomogło w wystąpieniach na konferencjach i postanowieniu o utworzeniu kanału na YouTube. A więc: nie bój się Hermionić!
  2. Wykształcenie to nie wszystko. Oczywiście, że mówiąc o karierze naukowej nie możemy udawać, że dyplomy i tytuły nie są ważne. Chodzi jednak o to, żeby nie bać się wychodzić poza dany stopień studiów. To nie tak, że na konferencjach mogą występować wyłącznie doświadczeni studenci, a publikować można tylko dobrze przemyślaną pracę dyplomową. Wyżsi rangą i stażem badacze będą próbować podcinać nam skrzydła. Ale nawet jeśli będzie się Wam wydawać, że jesteście śmieszni, bo piszecie bloga, to pamiętajcie, że z wypracowanymi zasięgami jesteście prawdopodobnie bardziej poczytni od zapatrzonego w siebie profesora.
  3. Przynajmniej jedna konferencja na stopień studiów. Studencka, ogólnopolska, internetowa, zagraniczna, nie ma to znaczenia. Ważne, żeby wyjść poza strefę komfortu i spotykać się z innymi mądrymi głowami w realu. Można prowadzić własne wykłady w Internecie, ale dobrze też spotykać ludzi o innych poglądach i metodach, którzy mogą nas zainspirować. Choćby do napisania kolejnego posta na blogu.
  4. Znajdź swój temat. Jeszcze do niedawna myślałam, że jestem jedyną osobą, która pisze o sztuce islandzkiej po polsku. Niestety znalazłam kilka tekstów i publikacji naukowych, które temu zaprzeczyły. Pocieszyłam się potem więc tym, że na pewno mało kto bada sztukę nordycką: ale i tu znalazły się osoby, nawet z macierzystych uczelni, które interesują się Północą. Niszowość jest super, ale jest mało prawdopodobne, że będziemy jedynymi ludźmi na całym świecie, którzy badają dany temat. W takim wypadku lepiej wśród podobnych zainteresowaniami badaczy robić sobie przyjaciół, nie wrogów.
  5. Bądź konsekwentny i systematyczny. Zaczyna się od planowania postów i regularnego publikowana, a kończy na efektywnym systemie pracy nad doktoratem czy tekstem naukowym. Każdy wie, jak trudno zmotywować się do pisania czy tworzenia, jeśli nie mamy sztywnego programu dnia czy siatki godzin. Ale taką cechę można sobie wyrobić i ja wciąż nad tym pracuję.

Masz więcej pytań? Napisz do mnie! Chcesz założyć swojego bloga? Kliknij tutaj.

Ziemniakożercy

Kartoflarze

tytuł oryginalny: Kartöfluæturnar
autor: Tyrfingur Tyrfingsson
tłumaczenie: Agnieszka Klimko
reżyseria: Michał Zdunik
premiera: 23.11.2020
obsada: Krzysztof Szczepaniak, Marcin Stępniak, Katarzyna Herman, Anna Moskal, Karolina Charkiewicz

Rzadko kiedy islandzkie sztuki teatralne docierają do Polski. Właściwie Islandia nie ma wcale swojej reprezentacji w polskich teatrach, z drobnymi wyjątkami gościnnych projektów z udziałem islandzkich reżyserów czy odczytami . Te ostatnie faktycznie zdarzały się wielokrotnie w kilku polskich teatrach, choć wydaje się, że ważniejszym wyzwaniem było samo przetłumaczenie tekstu, niż jego interpretacja dokonana przez polskiego reżysera.

I to właśnie dzięki odczytowi polski widz ma okazję zapoznać się z debiutancką sztuką Kartoflarze Tyrfingura Tyrfingssona, młodego, ale uznanego już na arenie międzynarodowej twórcy z Islandii.  W Polsce jest to oczywiście nazwisko anonimowe, ale niewielu dramatopisarzy czy reżyserów z obszaru nordyckiego zaistniało na stałe w polskim teatrze. Znamy oczywiście wielkich reprezentantów teatru skandynawskiego przełomu XIX i XX wieku: Augusta Strindberga i Henryka Ibsena. Ale nawet oni, choć uznani klasycy, dawno pokryli się patyną, a ich sztuki – choć pod wieloma względami uniwersalne – niekoniecznie odpowiadają na wyzwania dzisiejszego społeczeństwa. Dyletant musi jednak posłużyć się szkolną wiedzą, by mieć choć namiastkę aparatu interpretacyjno-analitycznego do odebrania współczesnej sztuki islandzkiej.

I faktycznie, można byłoby powiedzieć, że Kartoflarze to dzisiejsza wersja Nory. Dramat rodzinny, rozgrywający się w czterech ścianach ciężkich od wspomnień, dotyka problemów społecznych i tematów tabu dokładnie tak, jak Dom lalki Ibsena sto lat temu. Zamiast jednej wyrazistej bohaterki takiej jak Nora mamy w sztuce Tyrfingssona trzy kobiety: Lisę, Brunę i Kristin. Ta pierwsza jest bez wątpienia postacią wiodącą, matką i gospodynią domu, w którym rozgrywa się cały dramat. Niegdyś pielęgniarka pomagająca na wojnie w Jugosławii, za co w nagrodę otrzymała Order Sokoła, w istocie daleka jest od bohaterstwa i krytykowana przez własne dzieci: Brunę, oraz pasierba Mikaela za brak macierzyńskiej troski, za którą została chwalona w Kosowie. Z pozoru silna i niezależna kobieta, nosi brzemię dawno popełnionych błędów i niepowodzeń. Matka, która nie potrafi słuchać, babcia, która nie chce zajmować się własnym wnukiem, dojrzała kobieta, która bez skrupułów zaleca się do młodszych mężczyzn. A mimo to pełna krytycyzmu i surowości względem innych: Lisy, która nie była idealną córką, Mikaela, który nie potrafi dorosnąć, czy Hossiego, który przejawia upodobanie do strojów i zabawek dziewczęcych.

Mieszkającą samotnie Lisę odwiedzają kolejno nowi członkowie rodziny, a z każdą wizytą dramat eskaluje. Najpierw Bruna przyprowadza jej wnuka pod opiekę, choć robi to po raz pierwszy i nie bez skrywanej niechęci. Potem Mikael, który po latach odwiedza macochę i przyznaje się, że dopuścił się gwałtu na swojej dziewczynie. Potem dom odwiedza poszkodowana Kristina, która informuje Lisę o zgłoszeniu przestępstwa, od czego starsza kobieta próbuje ją odwodzić. W końcu każdy bohater wykłada na stół swoje problemy i dawno skrywane emocje. Brunie nie układa się z partnerką, więc planuje ją zostawić, Mikael ucieka do Tajlandii, Kristina nie chce skazać ukochanego na więzienie, ale robi to ze względu na swojego ojca. Lisa wraca wspomnieniami do swojego dzieciństwa i robi rachunek własnego sumienia, przyznając się do stosunku seksualnego z młodszym mężczyzną, bliskiego kazirodztwu.

Głównym problemem rodziny nie jest jednak przestępstwo. Nie mówi się tu nawet wprost o potępieniu Mikaela za to, że dopuścił się gwałtu, a Lisa też nie okazuje skruchy za swoje przewinienia. Kryzys wynika z nieprzepracowanych błędów i porażek, głównie na tle erotycznym. Choć seksualność sama w sobie nie stanowi tematu tabu (a mówi się o niej nawet niezwykle soczystym językiem), jest punktem wyjścia do tragedii każdego z osobna. Problem molestowania, aktu seksualnego z członkiem rodziny, czy wreszcie (pozornie neutralnie przedstawiona) kwestia homo- czy transseksualizmu stają się osią dramatu nie po to, żeby krytykować czy kwestionować pewne zachowania społeczne, lecz by pokazać ich wpływ na dalsze poczynania jednostek. Paradoksalnie tematem tabu jest macierzyństwo, słuchanie drugiej osoby, bezinteresowność czy wsparcie, którego każdy z bohaterów desperacko potrzebuje. Jedni wyrażają to wprost, jak Bruna, a inni maskują tę potrzebę nonszalanckim czy wręcz ignoranckim zachowaniem, jak Mikael.

Tekst, czytany przez socjologa, może być analizą współczesnej rodziny, która nie potrafi uporać sobie z rozszczepieniem wymaganych przez tradycję więzi. Jak twierdzi Adam Ostolski, problemem nie jest jednak próba przełamywania tabu czy oswajania się z kwestiami powszechnie uznawanymi za niewybaczalne. Wbrew ogólnemu przekonaniu, otwartość i liberalizm nie przyczyniają się do kryzysu wartości, a wręcz odwrotnie: ślepe dążenie do zachowania wbrew temu, co moralnie akceptowalne wynika z niepotrzebnie surowych ograniczeń, jakie narzuca nam społeczeństwo. Nie oznacza to bynajmniej, że bohaterowie mogą wymigać się od kary, choć nie są jedynymi winnymi popełnionych błędów.

Tytułowe kartofle to najbardziej błaha z rzeczy, które możemy sobie wyobrazić. Ten nudny i bezbarwny atrybut codzienności staje się jednak prostym łącznikiem członków rodziny: dla Lisy jest wspomnieniem własnego ojca, dla Hossiego prostym i pożywnym posiłkiem, dla innych – nadzieją na normalność w postaci wspólnego, rodzinnego obiadu. To także sygnał, że zjadaczami kartofli, dzielącymi podobne problemy czy dramaty, może być każdy z nas. Jest jednak w tytule sporo nacechowania pejoratywnego. Oryginalnie Kartöfluæturnar wywodzi się od czasownika eta, tłumaczonego jako “żreć”. A więc tytułowi kartoflarze to nie zjadacze kartofli jak na słynnym obrazie van Gogha (do którego swoją drogą chętnie odwołuje się sam autor tekstu), ale ziemniakożercy. Co ciekawe, pierwotne tłumaczenie sztuki w przekładzie Agnieszki Klimko zakładało właśnie taką wersję tytułu, jednak w czasie produkcji zmieniono zdanie. Problemy rodzinne to więc nie kartofel powszedni, które zjadamy w intencji kolejnego, zwykłego dnia. To raczej twardy ziemniak do zgryzienia, na który my, prości grzesznicy, rzucamy się łapczywie. Słowem: zżeramy rzeczywistość bez głębszego zastanowienia nad nią.

O ziemniakach dramatycznie - Wiadomości
Vincent van Gogh, „Jedzący ziemniaki”, 1885, Van Gogh Museum, Amsterdam, zdj. dzięki uprzejmości wydawnictwa Arkady, foto: Onet

Sztuka powinna więc pozostawić w nas jakiś odcisk, wrażenie. Może szokować, obrzydzać, może też zaskakiwać. Reżyser czytania, Michał Zdunik, przyznaje, że tekst Tyrfingssona był dla niego dobrą okazją do zrewidowania własnej wizji Islandii jako raju na ziemi. Nawet podczas dyskusji po premierze odwoływano się do strajku kobiet z 1975 jako punktu wyjścia do niezależności  i wyjątkowej pozycji Islandek w swoim społeczeństwie. Wydaje mi się jednak, że ów mit społecznie lepiej rozwiniętej Islandii to tylko efekt autopromocji zakompleksionego narodu, który jeszcze niedawno składał się z samych zjadaczy kartofli. Choć dziś Islandia uznawana jest za wzór w kwestiach społeczno-światopoglądowych, nie da się zaprzeczyć faktom, że nie brakuje tam także przemocy, gwałtu, dyskryminacji, niesprawiedliwości. Nie potrafię też zgodzić się z treścią opisu sztuki, w którym Lisę nazywa się feministką. W dramacie rodzinnym brak miejsca na jej współczucie czy akt solidarności z drugą kobietą. Zgwałcona Kristin nie może liczyć na słowo otuchy, zostaje jedynie poczęstowana wódką i zachęcona do wycofania swoich zeznań. Wolność jednej kobiety kończy się tam, gdzie powinna zaczynać swoboda drugiej, tak się jednak nie dzieje. Nie tym razem. Na czym polega więc podobieństwo do Nory? Czy pozostawienie swojej rodziny na rzecz samorozwoju i wolności dzisiaj przyjęte byłoby tak samo pozytywnie, jak w dniu premiery sztuki Ibsena?

Podczas dyskusji wielokrotnie padało określenie estetyki czy stylistyki nordyckiego noir. Ciekawa jestem, co dokładnie socjolog Adam Ostolski miał tu nam myśli. Jeśli chodziło mu o nastrój panujący w domu Lisy i nieumiejętność znalezienia porozumienia między bohaterami, faktycznie moglibyśmy znaleźć nawiązanie do charakterystyki tego gatunku, z indywidualizmem głównego bohatera czy kryzysem komórki społecznej na czele. Mamy też element zbrodni, a przynajmniej wachlarz przestępstw: gwałt, kazirodztwo, molestowanie, nieudana próba samobójcza, jednak nie są one celem narracji, ale jej środkiem literackim. Mroczne dusze głównych bohaterów brane są na warsztat psychologa czy socjologa, nie znajdziemy tu jednak psychiki typowej dla seryjnego mordercy czy bezpardonowego stróża prawa.

Kartoflarze to opowieść o codzienności. To pozbawiony idealizacji czy nawet koloryzacji portret grupowy rodziny z pozoru normalnej, bezproblemowej. Pod grubą skórką kryją się jednak liczne skazy, które powodują psucie się od środka. Wydaje się, że zarobaczone miejsca, a nawet zgniliznę, można sprytnie wykroić nożykiem, lecz rozpoczętego już procesu psucia nie można zatrzymać. Ale my i tak wrzucamy do garnka nadkrojone kawałki, bo tak robili nasi rodzice i dziadkowie.

źródło: Teatr Dramatyczny

Czytanie odbyło się w ramach projektu “Fabulamundi. Dramaturgia w Europie: Ponad granicami?”. Nagranie (dostępne tylko do niedzieli) można znaleźć tutaj:

https://youtu.be/FSQ_JyITlpE

Islandczyk jak Frankenstein

autor: Victor Hugo
tytułHan z Islandii (oryginalny: Han d’Islande)
rok: 1823
wydawnictwo: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
liczba stron: 272

Wyobraź sobie, że mieszkasz w XIX-wiecznej Francji. Twoje wyobrażenie o Północy to składowa lektury Edd, powieści grozy i malarstwa romantycznego. Jaki obraz Islandii może mieć wówczas w swojej głowie młody francuski dyletant?

Odpowiedź daje nam Victor Hugo i jego debiutancka powieść Han z Islandii. Co prawda powieść ta została napisana jako druga, jednak to właśnie ją wysłał do druku jako pierwszą 21-letni wówczas pisarz. Autor Nędzników i Dzwonnika z Notre-Dame zadebiutował jako autor krótkiej powieści grozy, której akcja rozgrywa się w XVII-wiecznej Norwegii. W okolicach Trondheim (w książce figurującego jako Drodheimus), sieje postrach tytułowy Han, potwór z Klipsdalur. Ta tajemnicza postać, o której legendy opowiadają sobie tak baronowie, jak prości rybacy, znana jest z podpaleń i brutalnych morderstw. Mówi się o nim, że jest to mężczyzna olbrzymiego wzrostu i nieludzkiej siły, inni zaś wiedzieli go jako niskiego karła o brzydkiej twarzy, odzianego w skóry zwierząt. Plotkom i pogłoskom towarzyszą rewelacje o tym, że Han żywi się krwią ludzką i nosi długie, ostre pazury. Wśród prostych ludzi bano się wymawiać jego imię i szerokim łukiem omijano miejsca, w których widziano słynnego złoczyńcę. Ten zaś jest nieuchwytny, a mimo wysokiej nagrody za jego głowę próżno szukać śmiałka, który zaryzykowałby spotkanie oko oko z potworem.

Niczym w dramatach Moliera, poznajemy tytułowego bohatera z relacji innych zanim osobiście wkroczy on na karty powieści. Oczekujemy najgorszego, a kiedy już główna postać pojawia się w akcji, narrator nie daje nam pewności, czy to właśnie Han z Islandii. Przyjmuje on bowiem w historii ciągle nowe role i stroje, stając się istotnie postacią poboczną całej akcji, a mimo to spirytus movens intrygi. Choć nie wiemy zbyt wiele szczegółów jego osobistej historii, prywatna żądza zemsty za zabójstwo własnego syna staje się motorem akcji, w którą wplątane są różne postaci z dworu i prostego ludu. Raz to Han ma dowodzić grupą buntowników, gotowych wzniecić rewolucję przeciwko królowi, raz przypadkiem pomaga w rozwiązaniu tajemnicy rodowej, która przeszkadza młodym kochankom połączyć się szczęśliwym więzem małżeństwa. Nigdy jednak Han nie działa jako przyjaciel, raczej jako samotny wilk, który dokładnie waży swoje działania i sprawdza, co ułoży się najlepiej po jego myśli. Mający posłuch u niedźwiedzi, śmiechem reagujący na niebezpieczeństwo, do ostatnich chwil swojego życia pozostaje samolubny i ogarnięty potrzebą pomszczenia swojego potomka. Han jest więc tytułowym bohaterem powieści, a jednak anty-bohaterem, który łączy w sobie najgorsze cechy i zachowania. Tak przedstawia się w jednej z ostatnich scen książki, kiedy samodzielnie stawia się przed sądem:

Jestem szatanem z Klipstadur. Matką moją jest stara Islandia, wyspa wulkanów. Dawniej była ona tylko górą, ale spłaszczyła ją ręka olbrzyma, który, spadłszy z chmur, oparł się na jej szczycie. Nie potrzebuję wam mówić o sobie; wiecie chyba, że jestem potomkiem Ingólfa Tępiciela i że jego ducha noszę w swoim ciele. Więcej popełniłem morderstw i wznieciłem pożarów, aniżeli wy wszyscy wydaliście niesłusznych wyroków. (…) Wypiłbym z rozkoszą wszystką krew z waszych żył. Natura moja to nienawiść do ludzi; złe im wyrządzać – moje posłannictwo.

W treści książki wielokrotnie powracają określenia „szatan”, „potwór”, „olbrzym”, „dziki zwierz”, „rozbójnik”, a więc najgorsze przymioty anty-bohatera. Pytanie jednak brzmi: dlaczego to właśnie Islandczyk ma być ucieleśnieniem zła, co skłoniło młodego Francuza to przypisania wszystkich złych cech akurat temu narodowi? Bez wątpienia Hugo miał jakieś pojęcie o Islandii; czytał w końcu Eddę, która pojawia się także w powieści jako poczytna lektura. Śledził poczynania pionierów literatury grozy: Horacy’ego Walpola, którego Zamczysko w Otranto z 1764 roku uznawany jest za początek gatunku, oraz Mary Shelley, autorki Frankensteina, prekursorskiej powieści grozy. Od najlepszych zaczerpnął więc nastrój i scenerię powieści: neogotycki kontekst architektoniczno-sceniczny, umieszczenie historii w dalekiej przeszłości, elementy nadnaturalne, dalekie jednak od typowo baśniowych postaci, ale potencjalnie wyobrażalne, bo będące w bliskim związku z człowiekiem.

W estetyce neogotyzmu często wykorzystywano miejsca odległe od cywilizacji i kultury wciąż przesiąknięte wierzeniami ludowymi. Obszar nordycki ze swoją germańską spuścizną wydawał się więc idealny jako tło dla powieści grozy. Hugo sięgnął po rozpowszechnione w Europie wyobrażenie dzikiej, tajemniczej, nieprzyjemnej, wręcz diabelskiej i nieludzkiej Północy, a Islandia – najdalsza znana wówczas wyspa tej szerokości geograficznej, stałaby się więc kulminacją takich obrazów. Czytelnicy neogotyckiej powieści grozy karmili się przecież potworami mieszkającymi w ciemnych jaskiniach, mających cechy zwierzęce, pozbawionych serca morderców czy zdolnych do układów z diabłem rozbójników. Ich perypetie świetnie kontrastowały z romansami, w których niezmiennie więzione w wieżach bezbronne kobiety mogły zostać ocalone jedynie dzięki miłości dzielnego, pięknego młodzieńca. W tej słodkiej historii miłosnej utkanej intrygami i przeciwnościami inspirowanymi Romeem i Julią potrzeba więc groźnego zgrzytu, elementu niesamowitego, strasznego motywu, który zmrozi krew w żyłach.

To wyraźne zestawienie idealizowanych kochanków: przystojnego rycerza Ordenera z niezwykle piękną, lecz pozbawioną wolności Ethel z wyobcowanym na własne życzenie anty-bohaterem Hanem stanowi punkt wyjścia dla późniejszych powieści w twórczości Victora Hugo, gdzie Han z Islandii stanowi pierwszy przykład bohatera odtrąconego przez społeczeństwo. Daleki krewny Quasimodo nie jest jednak postacią o dobrym sercu w skórze potwora. To potwór pozbawiony cech ludzkich, bo nawet zemsta po stracie syna nie powodowana jest żałobą po utraconym dziecku, ale potrzebą ukarania tych, którzy przyczynili się do zerwania kontynuacji rodu z Klipsdalur, bowiem zmarły młodzieniec był ostatnim potomkiem Ingólfa Tępiciela  z Islandii. Żądny krwi i idący do celu po trupach (dosłownie) Han ma więc także cechy bohatera powieści frenetycznych. Popularna w połowie XIX wieku frenezja romantyczna (od frénétique – gwałtowny, szaleńczy) skupiała się na scenach makabrycznych, motywach okropności, zbrodni i szaleństwa.

Wydanie francuskojęzyczne Hana z Islandii uzupełnione jest analizą i interpretacją dzieła. Jej autor zestawia tytułowego bohatera z innym, bardziej charakterystycznym dla literatury grozy bohaterem: potworem doktora Frankensteina, potocznie zwanego po prostu Frankensteinem.  Choć bohater powieści Mary Shelley nie był człowiekiem, a tworem rąk ludzkich, niebezpiecznym eksperymentem, Han z Islandii również przejawia cechy potwora gotowego do zabijania i pozbawionego skrupułów. Czy Victor Hugo tak właśnie wyobrażał sobie Islandczyków? Dzikich, niecywilizowanych wyrzutków, dla których honor i rodzina ważniejsze są od zasad społecznych? Czy Han to XVI-wieczny wiking, rozbójnik o nieludzkiej sile, niczym średniowieczni berserkowie? Gwałciciel zmuszający do stosunku samotną kobietę, tylko po to, by przedłużyć ród, z którego się wywodzi? Noszący u boku konkretny atrybut (czaszkę) dla wzbudzania postrachu u innych?

Warto sięgnąć po młodzieńczą powieść Victora Hugo nie tyle po to, by prześledzić rozwój jego stylu. Dla mnie jest on świetnym świadectwem stanu wyobrażeń na temat Islandii w XIX-wiecznej Francji i zestawieniem stereotypów, którymi posługiwano się, nie mając bezpośredniego kontaktu z daleką Północą.

Nordycki przepis na szczęście

autorki: Magdalena Szczepańska, Aleksandra Michta-Juntunen, Agnieszka Jastrząbek, Aldona Hartwińska, Iga Faurholt Jensen, Kinga Eysturland
tytułCodziennie jest piątek. Szczęście po nordycku. Sztuka celebrowania każdej wolnej chwili
rok: 2020
wydawnictwo: Pascal
liczba stron: 318

Cukier, słodkości i różne śliczności! Znacie początek znanej kreskówki Atomówki? Wydaje mi się, że w podobny sposób można streścić przepis na szczęście po nordycku.

Na pewno kojarzycie hasła takie jak hygge, lagom, þetta reddast, koseligt. Za tymi pojęciami kryje się sedno nordyckiego szczęścia, a przynajmniej różne oblicza tego, co Nordycy uważają za potrzebne do szczęścia. Od kilku lat te hipstersko brzmiące pojęcia stają się nowym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Blogi lifestyle’owe i sklepy z produktami do urządzania wnętrz, a nawet cukiernie i księgarnie wykorzystują te magiczne hasła do marketingu, aby sprzedać nam szczęście w postaci pachnących świeczek, domowego ciasta, ciepłych kocyków, nastrojowych lampek, lektur do czytania w długie zimowe wieczory. Czy jednak na tym polega nordyckie szczęście? Czy można kupić je w sklepie i obkładać się takimi przedmiotami, żeby poczuć się lepiej?

Już od dawna marzyło mi się znaleźć islandzki odpowiednik słynnego hygge. Chciałam odnaleźć przepis na islandzkie szczęście, ale na szczęście (nomen omen) zrobiła to za mnie Aga Jastrząbek, autorka bloga Vikingaland. Wraz z innymi członkiniami kolektywu Nordic Talking wzięła udział w ciekawym projekcie, polegającym na zestawieniu popularnych w obszarze nordyckim wyobrażeń o dobrym samopoczuciu i przyjemnie spędzonym czasie. Efektem tego eksperymentu jest książka Codziennie jest piątek, w której – poza słynnym duńskim hygge (omówionym przez Igę Faurholt Jensen) czy szwedzkim lagom (część Aldony Hartwińskiej) – czytamy również o fińskim sisu, norweskim kos, farerskim hugni i islandzkim þetta reddast. Każda część książki, której bohaterem jest dany kraj, kończy się słowniczkiem kluczowych pojęć, przepisami na idealne dania na rodzinny piątek oraz wywiadami z autochtonami. Ta świetna formuła pomieszania przyjemnego z pożytecznym, popularnonaukowego stylu z naukowym podejściem (na końcu mamy kompletną bibliografię) oraz obiektywnego tonu z subiektywną perspektywą, daje nam książkę wnikliwie poruszającą problem, która nie jest traktatem akademickim, a solidną pozycją na chłodne wieczory.

Skupmy się jednak na części islandzkiej, najbliższej mojemu sercu. Bardzo cieszę się, że za tekst wzięła się właśnie Aga – od wielu lat mieszkająca na Islandii i znająca język, kulturę oraz kuchnię islandzką. Z wielką przyjemnością czytałam jej narrację, bo z jednej strony jest bardzo osobista, a z drugiej – pełna odniesień do doświadczeń Islandczyków. Aga, jak zresztą pewnie pozostałe autorki, sama praktykuje wiele z zasad, o których pisze, co czyni jej tekst wiarygodnym i niezwykle atrakcyjnym. Czytelnik sam ma ochotę zanurzyć się w ciepłym basenie albo usiąść przy dużym stole i jeść domowe ciasto z rabarbarem. Zresztą może je sobie samodzielnie przygotować, choć – niestety – pozostaje w pewnym rodzaju rozczarowania, że samo ciasto nie uczyni atmosfery iście magiczną.

Przepis na “szczęście po nordycku” nie jest bowiem prosty. Owszem, cukier, słodkości i inne śliczności to stały element piątków we wszystkich krajach nordyckich: usiądź wygodnie na kanapie, otaczaj się ładnymi, ale przyjemnymi rzeczami, zjedz coś prostego, ale pysznego na kolację, najlepiej przed telewizorem. Tego dnia dzieciakom pozwala się jeść słodycze, a i dorośli pozwalają sobie na pizzę czy drinka. Ale czy tak nie wyglądają piątkowe wieczory również w Polsce? Co jest tym tajemniczym “związkiem X”, który czyni nordyckie spędzanie wolnego czasu bardziej komfortowym, a ludzi – szczęśliwszymi? 

Jeśli wierzyć autorkom książki, kluczem do szczęścia nie jest wcale objadanie się słodyczami i wylegiwanie na kanapie. Wręcz przeciwnie! W każdym kraju Północy obowiązuje również kult ruchu na świeżym powietrzu, z norweskiego: friluftsliv. Ja rozumiem ten paradoks tak: jeśli na co dzień ruszasz się, odżywiasz zdrowo, oddychasz świeżym powietrzem i wychodzisz na dwór niezależnie od pogody, taki piątek w ciepłym domu z kominkiem i ciastkami smakuje dwa razy lepiej. Jest nagrodą za cały tydzień, choć też pewnie Skandynawowie nie stresują się pracą tak jak i my. Związkiem X może być właśnie mniej stresu, spowodowane kontaktem z przyrodą, lepszymi warunkami pracy, być może również lepszymi nastrojami społecznymi. Jest to na pewno idealizowanie krajów nordyckich, ale niezależnie od tego, co czytamy w zaufanych reportażach o Północy, spędzenie choćby kilku dni w krajach nordyckich utwierdza w przekonaniu, że tam n a p r a w d ę żyje się lepiej. Być może związkiem X jest mentalność i postawa obywatelska, wsparcie państwa opiekuńczego, dostęp do rozrywek i finansowe możliwości podróżowania za granicę kilka razy w roku. 

Aga pisze o “islandzkiej kolonii” na Teneryfie, powszechnym dostępie do basenów, wyjątkowości saumaklúbbar, czyli połączenia koła gospodyń wiejskich z klubem dyskusyjnym. O tym, że Islandczycy radzą sobie w najtrudniejszych sytuacjach, od kryzysu gospodarczego po wybuch wulkanu. O wynagradzaniu sobie tygodnia pracy domową pizzą i zabawnym programem telewizyjnym. To tylko kilka przykładów z życia rozwiniętego, bogatego, nowoczesnego społeczeństwa, które jeszcze do niedawna nie widziało granic konsumpcjonizmu i kupowało Jeepy na kredyt.

Choć Codziennie jest piątek pisany jest z optymistycznym zachwytem, zdaje się nie demaskować prawdy o państwach nordyckich, które swoje szczęście zbudowały dzięki swojej wyjątkowej sytuacji geopolitycznej. Względnie nietknięte większymi konfliktami zbrojnymi, niemające wojennej przeszłości w pamięci zbiorowej (może poza Norwegią i Finlandią), kreatywnie i efektywnie rozwiązały problem biedy (jeszcze w XIX wieku Szwedzi  z głodu masowo emigrowali do Ameryki), przekuwając problemy społeczne i gospodarcze w nieźle działający system państwa dobrobytu. Nie mówię, że Skandynawowie nie zasłużyli sobie na to szczęście, wręcz przeciwnie – zapracowali na nie. Ale jeśli łudzimy się, że świeczki i smaczna herbata dadzą nam choć namiastkę hygge, jesteśmy niestety w błędzie. 

Codziennie jest piątek nie jest jednak pozycją naukową, nie musi więc analizować problemu wnikliwie. Jest miłą, dobrze napisaną i ładnie wydaną książką o zjawiskach, które są charakterystyczne dla państw Północy. W przyjemnej dla oka rozkładówce typowej dla kolorowych czasopism znajdziemy wiele fotografii ilustrujących szczęście po nordycku. Ta radosna estetyka sprzyja przekonaniu, że kraje Północne są niemal idealne, ale nawet jeśli przypadkiem tak zinterpretujemy relację Polek mieszkających w krajach nordyckich lub zakorzenionych w ich kulturach, przepytani Nordycy sami nierzadko dokonują krytyki swoich zwyczajów, przyznając się do słabości i wad. Przykładowo: czy Islandczycy faktycznie zachwycali się swoim krajem zanim masowo zaczęli przyjeżdżać do niego turyści? Żeby uzyskać odpowiedź, sięgnijcie po książkę. 

Czy da się połączyć przyjemnie spędzany czas ze szczęściem? Jeśli wykorzystamy definicje szczęścia przedstawione przez bohaterów publikacji, zrozumiemy, że źródłem szczęścia wcale nie są przedmioty, ale drugi człowiek. Aga przywołuje islandzkie powiedzenie maður er manns gaman, człowiek jest szczęściem drugiego człowieka. W zimnych, ciemnych krajach północy towarzystwo i bliskość są na wagę złota, ale i my możemy nauczyć się doceniać obecność drugiego człowieka i spróbować nordyckiego przepisu na szczęście: zakupić niezbędne hygge-atrybuty, a potem podzielić się nimi z kimś bliskim.

Dziękuję wydawnictwu Pascal za egzemplarz recenzencki.

Lodowce jako narodowe dziedzictwo

Nikt nie ma wątpliwości, że sagi islandzkie albo powieści Laxnessa stanowią ważny element islandzkiej kultury. Ale czy elementem narodowego dziedzictwa mogą być również obiekty naturalne? Przypadek lodowców uczy nas, że tak.

W roku 2019 wpisano Vatnajökull na listę UNESCO. Islandzki lodowiec stał się więc częścią światowego dziedzictwa, a także obiektem, o który wyjątkowo trzeba dbać. Islandczycy zdają sobie z tego sprawę już od dawna, choć park narodowy na tym terenie powstał dopiero w 2008 roku. Ale tak naprawdę Vatnajökulsþjóðgarður połączył dwa, istniejące już wcześniej obszary objęte ochroną: Skaftafell i Jökulsárgljúfur. Na chronionym obszarze znajduje się nie tylko największy lodowiec na Islandii i jeden z największych w Europie, ale również kryjące się pod jego czapą wulkany (bardzo aktywne), wypływające z niego liczne rzeki (większość większych na Wyspie) oraz wodospady. Częścią tego obszaru jest także fotogeniczna Jökulsárlon. Nawet tylko ta atrakcja turystyczna dowodzi, że jak ważna dla Islandczyków jest ochrona tego obszaru.

Dziedzictwo z natury

Vatnajökull to jednak tylko jeden z 269 znanych z nazwy lodowców na Islandii. Wszystkie zajmują aż 11% powierzchni Wyspy, a wypływające z nich rzeki są ważnym, jeśli nie głównym, źródłem wody pitnej na Islandii.  Jeśli to nie wystarczający powód do tego, by otaczać je ochroną i uznać za narodowe dziedzictwo – bez tego życie na Wyspie byłoby o wiele trudniejsze – warto podkreślić, że lodowce są gwarantem równowagi w ekosystemie. Dopóki temperatura utrzymywała się na stabilnym poziomie, ich topnienie było optymalne – dawało początek rzekom i jeziorom. Niestety w wyniku globalnego ocieplenia lodowce pochłaniają znaczną część temperatury i topnieją znacznie szybciej, powodując nie tylko katastrofy lokalne (takie jak jökulhlaup na Islandii), ale również podnoszenie się poziomu morza, co w niedalekiej przyszłości grozi zatopieniem wielu wysp i terenów przybrzeżnych.

Lodowce w kulturze

Nie dziwi więc, że kwestia lodowców to jeden z najbardziej “palących” problemów, częsty temat islandzkiej sztuki współczesnej. Powstały prace zwracające uwagę na sam proces topnienia lodowców (np. świeczki projektu Brynjara Sigurðarsona, które przypominają wyglądem lodowce i znikają wraz z ich topnieniem) ale też takie, które dobitniej pokazują, na czym polega problem, ustawiając bryły prawdziwego lodu i pozwalając na ich zniknięcie, jak w pracy Ólafura Eliassona pt. IceWatch.

To, że współcześni artyści angażują się w ochronę przyrody wynika z przekonania, że lodowce są zagrożone. Nie ma więc czasu na zachwycanie się ich pięknem, tak jak robili to jeszcze malarze ubiegłego stulecia. Artyści tacy jak Ásgrímur Jónsson, Jóhannes Sveinsson Kjarval, Guðmundur frá Miðdal, Þórarinn Benedikt Þorláksson, Júlíana Sveinsdóttir, Jón Stefánsson i wielu, wielu innych, prezentowało obsypane śniegiem masywy na swoich płótnach. Nie zawsze są to lodowce takie, jakie widzimy na zdjęciach: jęzory lodu wypływające między wzgórzami. Czasem są to czapy lodu na wzniesieniach – wulkanach, masywy dominujące islandzki krajobraz, znaki szczególne na horyzoncie, punkty orientacyjne w dość monotonnym pejzażu. Czy traktowane były jako integralną część malowanego kadru rzeczywistości, a może obiekty o szczególnym znaczeniu, może nawet symboliczne? To kwestia indywidualna, uzależniona od stosunki artysty do danej przestrzeni: może była to góra bliska miejsca zamieszkania, może widok z okna pracowni, a może cel wycieczek czasów młodości? Liczba przedstawień lodowców w sztuce islandzkiej podkreśla jednak fakt, że są obecne w świadomości i wyobraźni zbiorowej Islandczyków. Chcąc nie chcąc Islandia bez nich nie istnieje.

W końcu lodowce pojawiały się w islandzkich tekstach kultury znacznie wcześniej. Weźmy chociażby jeden z najstarszych zabytków literatury islandzkiej – Eddę – a dowiemy się, że już jej autor doceniał potęgę lodowców. Snorri Sturluson pisze bowiem, że z lodowca narodziła się krowa Auðumbla, będąca odpowiedzialna za pojawienie się pierwszego człowieka na ziemi: “Krowa sama żywiła się liżąc lód i kamienie solą okryte. Po trzech dniach jej kamieni lizania, urodził się z nich Bure.” Poszukiwanie początków cywilizacji w lodowcach nie jest jednak w kulturze islandzkiej wyjątkowe, bowiem Andri Snær Magnason zestawia islandzki archetyp “lodowcowej kropy” z podobnym motywem w kulturze tybetańskiej. W O czasie i wodzie autor ten wielokrotnie odwołuje się do lodowców, jako depozytariuszy dziejów danego miejsca.  Są one świadkami interesujących wydarzeń również w powieści Halldóra Laxnessa Duszpasterstwo koło lodowca, ekranizowanej przez córkę pisarza, Guðný Halldórsdóttir. 

Źródło drogocennej mamony

Z lodowców płyną też pieniądze, wprost na konta Islandczyków albo do skarbu państwa. Po Błękitnej Lagunie i gorących źródłach, wycieczki na lodowiec lub do jaskiń lodowcowych stanowią obecnie jedno z najmodniejszych i najdroższych rozrywek na Wyspie. Bogatsi turyści mogą pozwolić sobie na takie wyprawy, prowadzone przez licencjonowanych przewodników albo organizowane przez lokalne biura podróży. Wspinaczki na Sólheimajökull czy Breiðamerkurjökull cieszą się rosnącym zainteresowaniem, podobnie jak wycieczki do jaskiń Langjökull czy Mýrdalsjökull. 

Ci, którzy na sporty ekstremalne wolą popatrzeć w telewizji, zawsze mogą jeszcze namacalnie doświadczyć islandzkiego lodowca poprzez zakup butelkowanej wody glacjalnej, reklamowanej jako najczystsza woda pitna na ziemi. Marka Icelandic Glacial zdaje się stawiać głównie na turystów, zachęcając ich do “posmakowania” Islandii z importowanych butelek, ale też zabrania tego smaku ze sobą z powrotem do domu. Ta druga opcja jest także dostępna w nieplastikowej formie – na lotnisku w Keflaviku można napełnić własną butelkę wodą, która – jak głosi napis nad kranikiem – pochodzi wprost z islandzkich lodowców. 

Jest jednak także druga, równie dochodowa co turystyka, branża wykorzystująca islandzkie lodowce. Chodzi tu mianowicie o branżę filmową, “wypożyczającą” islandzkie krajobrazy na plan filmowy. Wiele z hollywoodzkich produkcji kręcono na słynnej lodowej lagunie Jökulsárlón: Tomb Raider (2001), Śmierć nadejdzie jutro (2002), czy na samych lodowcach: Prometheus (2012), Interstellar (2014), żeby podać tylko największe tytuły. Islandzkie lodowce znajdziemy także w tle teledysków, zarówno islandzkich zespołów (Kaleo – Save yourself), jak i zagranicznych:  u Bon Iver, Justina Biebera, a nawet naszej rodaczki: Natalii Przybysz

W jakim więc sensie islandzkie lodowce stanowią element dziedzictwa narodowego? Chodzi nie tylko o to, że Islandczycy mogą identyfikować się z tym dość charakterystycznym i wcale nie takim rzadkim, choć występującym głównie na południu Wyspy, fragmentem krajobrazu. Jeśli jednak część społeczeństwa nie wychowywała się w cieniu lodowców, przekonali się, że są one częścią kultury z książek i obrazów, które kształtowały i nadal kształtują tę tożsamość zbiorową. Obecnie rola lodowców jako “wizytówki” Islandii została podkreślona w wyniku masowego wykorzystywania tego wizerunku w turystyce i marketingu. To, co jawi się obcym i przyjezdnym jako “typowo islandzkie” jest wylansowane przez klipy filmowe, materiały promocyjne, reklamy wycieczek oraz specyficzne produkty dedykowane jako pamiątki. Islandzkie lodowce w globalnym świecie turystyki i międzynarodowych produkcji filmowych mogą stać się więc już nawet wspólnym dziedzictwem światowym, niekoniecznie tylko wpisany na oficjalną listę UNESCO Vatnajökull. 

Svínafellsjökull, fot. Piotr Mikołajczak/IceStory .pl

Kobiece spojrzenie na Wyspę

Czy kobietom lepiej żyje się na Islandii? Trudno przeprowadzić obiektywne porównanie, chyba że zapytamy Polki, które od jakiegoś czasu mieszkają na Islandii.

We wrześniu Olga (Polka na Islandii) zaprosiła dziewięć dziewczyn mieszkających na Wyspie do udziału w projekcie Polki na Islandii. Celem przedsięwzięcie było nie tylko zaprezentowanie naszych rodaczek i ich kont w mediach społecznościowych, ale też pokazanie mniej oczywistych miejscowości w Islandii, z ich warunkami do życia i charakterystyką. Tak o projekcie pisze pomysłodawczyni, Olga:

#PolkiNaIslandii to projekt o życiu, możliwościach i dziewczynach z każdej części kraju. Każda z nich opisze swoje miejsce zamieszkania i opowie o swoim życiu z dala od stolicy.

Na początek jednak, ja przedstawię Wam moje życie w Reykjaviku, abyście mieli odniesienie. Agnieszka zaś opowie o życiu w stolicy północy, Akureyri, które pewnie nie odbiega bardzo od mojego życia. Jak żyje się w mniejszych miejscowościach i na islandzkiej wsi na końcu świata opowie Wam Paulina (Borgarnes), Paulina (Flúðir), Ewa (Þórshöfn), Zuza (Húsavík), Eliza (Þorlákshöfn), Ilona (Patreksfjörður), Emilia (Eskifjörður), Anonim (Blönduós).

Projekt zaowocował kolejnymi tekstami o każdej z dziewczyn i każdym z miejsc, w którym mieszkają, a także bogatym materiałem na kontach Instagram, szczególnie u Olgi. U niej zresztą zawsze znajdziecie mnóstwo interesujących informacji na temat życie na Wyspie, a jej blog podzielony jest na kategorie: Kobieta, Emigrantka, Matka, Islandka i myślę, że to świetnie podsumowuje, jak wielowątkowa jest jej opowieść i z ilu ciekawych perspektyw opisuje ona swoje życie na Islandii.

Postanowiłam jednak zadać uczestniczkom projektu własne pytania, przygotowując się do wystąpienia podczas XII Festiwalu Kultur Europy „Islandia jest (z) kobietą? – o sytuacji kobiet na wyspie”. Sporo już przeczytałam na temat obecnej sytuacji kobiet na Islandii, nawet co nieco już o tym napisałam, ale postanowiłam zapytać też konkretnie mieszkanki Wyspy o to, jak naprawdę czują się na Islandii na co dzień. Postanowiłam skupić się na aspektach, które podkreśla na swoim blogu Olga, czyli: jak to jest być na Islandii kobietą, matką, żoną? A wszystko to z podwójnej perspektywy: bycia wieloletnią insiderką i mając porównanie z Polską.

Kobieta

Zacznijmy od tego, co wspomina Olga w cytowanym tutaj wpisie na Instagramie: wyglądzie. Choć nikt nie chce tego mówić głośno i oficjalnie, w Polsce bardzo często ocenia się kobiety po wyglądzie, co wpływa nie tylko na ich życie prywatne, ale również zawodowe. Polki muszą dbać o swój wygląd, golić nogi, a największymi celebrytkami w kraju są fitnesstrenerki, które pod płaszczykiem “dbania o dobrą kondycję i lepsze samopoczucie” nakręcają poczucie winy, że nie mieścimy się w rozmiar S. Zdaniem Polek na Islandii sytuacja jest zupełnie inna:

Ilona: Tak, zdecydowanie. Czuję, że tutaj mniej ocenia się nie tylko kobiety, ale w ogóle wszystkich, po wyglądzie.

Agnieszka: Nie ma czegoś takiego jak większa tolerancja względem kobiecego wyglądu. Nikogo nie obchodzi jak wyglądasz, vide: baseny.

Najczęściej przywoływanym argumentem jest właśnie regulamin każdego basenu miejskiego. Tutaj regułą jest rozbieranie się do naga i prezentowanie się pod prysznicem w stroju Ewy, i jak wynika z relacji wielu dziewczyn mieszkających czy odwiedzających Islandię – nie trzeba martwić się o oceniające spojrzenia współtowarzyszek. A skoro kobiety mniej porównują się do siebie, to i mają lepszy kontakt z własnym ciałem i mniej stresu związanego z tym, jak powinny wyglądać. Tak wygląda według mnie świat idealny, i znaleźć go można na islandzkich basenach.

A jak wyglądają relacje damsko-męskie?

Agnieszka: Normalnie. Nikt nie przepuszcza mnie w drzwiach, nie całuje w ręce, całe szczęście! Jak niosę coś cięższego, to również nikt do mnie nie podskakuje z pomocą, ale udzielą ją, jeśli poproszę, a nie mam z tym problemu. Większy miałabym w Polsce.

Ilona: Gesty w Polsce uważane za szarmanckie czy kulturalne – przepuszczanie w drzwiach, wkładanie płaszcza – tu się raczej nie zdarzają.

Jedni powiedzą więc, że Islandia to jedno z głównych gniazd wyklucia trującego feminizmu, który stopniowo kastruje mężczyzn, inni – że to raj dla równości płci. Jeśli jednak faktem jest spostrzeżenie, że kobieta nie oczekuje pomocy, ale może na nią liczyć, jeśli poprosi, to możemy przekonać się, że islandzkie społeczeństwo dąży ku idealnej równowadze i sprawiedliwości płci, z zachowaniem zrozumienia i szacunku dla różnic wynikających z biologii, nie przykuwając jednak wagi do tradycyjnych, kulturowych stereotypów.

Żona

Skoro na Islandii łatwiej o równouprawnienie kobiet na rynku pracy i w sferze publicznej, łatwiej też o to samo w sferze prywatnej: czyli w związku małżeńskim oraz w domu. Tutaj również panuje nowy model podziału obowiązków i praw, który – na szczęście – nie jest też już aż taki obcy na polskim podwórku. Niemniej jednak skoro pytane przeze mnie dziewczyny zdecydowały się to podkreślić, różnica ta musi wciąż robić wrażenie, a z pewnością skala par/małżeństw wymieniających się obowiązkami, również opieką nad domem i dziećmi.

Agnieszka: Mój mąż jest Islandczykiem i nie oczekuje ode mnie absolutnie niczego, naturalnie nie tyle co dzielimy się obowiązkami (bo nie musieliśmy nigdy podpisywać żadnej umowy czy porozumienia) dostosowujemy się do sytuacji. Często prace domowe wykonuje osoba, której się… chce.

Gotowanie, pranie, sprzątanie to zadania dotąd przypisywane kobietom, a przejmowanie ich przez mężczyzn stanowi o powolnym wyrównywaniu różnic, które przez lata spowalniały kobiety na rynku pracy. Czy są jednak aktywności tradycyjne przypisane mężczyznom, które na Islandii coraz częściej wykonują również kobiety?

Agnieszka: Może to, że kobiety często prowadzą samochód nawet będąc z pasażerem płci męskiej/mężem/partnerem.

Ilona: Prawie równie często widzę tu Islandkę z wiertarką albo wałkiem do malowania, co Islandczyka.

Może dziwić, że takie widoki mogą dziwić. A jednak to, co dla Islandczyków może wydawać się normalne, z polskiej perspektywy wciąż może mieć charakter sensacji.

Matka

Podobnie jak progresywne podejście do antykoncepcji, aborcji, leczenia niepłodności oraz ciąży. Nawet jeśli kobieta ma tę “wyższość” nad mężczyzną, że może rodzić dzieci, to jest w Islandii pewna swoich praw, również związanych z decydowaniem o swoim ciele i podjęciu decyzji o tym kiedy i czy w ogóle zajdzie w ciążę. Tym, które decydują się na dziecko, państwo idzie bardzo na rękę:

Eliza: Piękne jest to, że kiedy dzieci są chore, nie muszę się stresować ze nie idę do pracy. Po pierwsze klienci są 300% bardziej wyrozumiali, po drugie jak nie idę nawet tydzień do pracy to nie muszę się martwic o pieniądze, a w Polsce to by była ogromna tragedia z wielkim uszczerbkiem na finansach rodzinnych.

Do ważnych benefitów socjalnych pytane przeze mnie dziewczyny zaliczają również długi w skali europejskiej urlop tacierzyński, a także opieka w trakcie ciąży i pierwszych dniach życia dziecka (o czym poczytacie również u Dobry poród). Kobiety ciężarne i matki na pewno mogą liczyć na wyrozumiałość ze strony zatrudniającego i rynku pracy, ale z drugiej strony nie są “dyskryminowane” przez swój stan i według pytanych przeze mnie dziewczyn pozostają w pracy stosunkowo długo:

Ilona: Czasami samopoczucie kobiety w ciąży jest lekceważone, lekarz na niektóre dolegliwości odpowiada “ciąża to nie choroba”. Jasne, ale to nie jest normalny stan dla organizmu, a tu na Islandii panuje jakiś kult pracy do końca ciąży.

Mogłoby się więc wydawać, że jeśli od kobiety ciężarnej oczekuje się pełnej gotowości do pracy przed urodzeniem, to po urodzeniu Islandki przyjmują funkcję super-matek, które idealnie łączą życie zawodowe z macierzyństwem. Tymczasem Islandczycy dalecy są od idealizowania kobiety-matki, przynajmniej w kontekście społecznym. Co to znaczy? Że matka może popełniać błędy, zaniedbać swoje obowiązki, a społeczeństwo jej za to nie zlinczuje.

Ilona: Kilka razy spotkałam się z tym, że mama pisze na Facebooku: „Czy ktoś wie gdzie jest mój syn? Nie przyszedł po lekcjach do domu”, a ktoś jej na spokojnie odpisuje: “Jest u nas z moim synem”, „widziałam go przed chwilą w sklepie” itp. Nigdy za to nie słyszałam o tym, żeby ktoś o takiej mamie wypowiadał się źle: że nie pilnuje swojego dziecka itp. Islandzkie mamy bez obaw o dziecko i swoją reputację zostawiają półroczne dziecko z babcią i wyjeżdżają na kilka dni na city break. Chcesz karmić piersią czy butelką? Nikt nie będzie cię próbował przekonać do jedynej słusznej wersji.

Dodajmy do tego jeszcze mitologizowane w polskiej narracji nordyckie zostawianie dzieci w wózkach pod sklepem czy przed kawiarnią. Motyw ten często powtarzalny jest w literaturze faktu czy wspomnieniach emigrantów, surowo jednak oceniany z pozycji polskiego ideału matki-Polki. Dobrze skomentowano to w scenie Złotokapu, w którym polska imigrantka uspokaja obce dziecko znalezione w centrum handlowym, a pojawiająca się w końcu matka nie dziękuje jej za pomoc i troskę, ale wyzywa od szalonych, które dotykają nieswoje dzieci.

Imigrantka

Historie przyjazdu dziewczyn na Islandię i pierwszych kroków na Wyspie, a także udomowiania się na obczyźnie, poznawania kultury, obyczajów, nauki języka oraz szukania pracy w wybranych punktach Islandii poczytacie w tekstach z serii #PolkinaIslandii na blogu Olgi.

Bardzo dziękuję Oldze, Ilonie, Agnieszce i Elizie na poświęcony mi czas, a pozostałym uczestniczkom projekty #PolkinaIslandii dziękuję za pokazanie swojej wizji Islandii w swoich treściach na mediach społecznościowych. Jeśli macie ochotę zmierzyć subiektywne doświadczenia Polek mieszkających na Islandii z ogólną sytuacją kobiet w społeczeństwie islandzkim, podaną w liczbach i według konkretnych fenomenów społeczno-kulturowych ostatnich lat, zapraszam Was 21 października (środa) na mój wykład on-line w ramach XII Festiwalu Kultur Europy w Dom Bretanii: „Islandia jest (z) kobietą? – o sytuacji kobiet na wyspie”, godz. 18:00.

Islandzkie kobiety zimne jak lód?

Już w islandzkich sagach spotykamy prawdziwe femmes fatales, które wodziły swoich mężczyzn na pokuszenie. Czy kobiety islandzkie są faktycznie zimne jak lód?

Kobiety w sagach

Kobiety w dawnej Skandynawii, przynajmniej według tego, co czytamy w sagach, miały się całkiem dobrze. Na Islandii, co także nietypowe w Europie, kobieta miała bardzo wysoką estymę i status społeczny. Choć w głównej mierze podporządkowana była woli ojca (szczególnie jeśli chodzi o małżeństwo), a potem męża, mogła decydować o sobie w wielu ważnych sprawach. Kiedy mąż wyjeżdżał na wiking, czyli w zamorskie podróże, to ona stawała się panią domu, decydentką spraw dotyczących gospodarstwa i podwładnych. Mogła zarządzać też własnym majątkiem, a w przypadku rozwodu otrzymała prawo do odebrania swojego posagu. Nie dość, że w islandzkim świecie średniowiecznym możliwe było wzięcie rozwodu, to także na wniosek kobiety. Co więcej, do unieważnienia małżeństwa nie potrzebowano zbyt wiele. W sadze o Gudrun przyczyną rozwodu był na przykład nieodpowiedni strój: tytułowa bohaterka zażądała rozwodu z mężem, powołując się na jego szatę, zbytnio odkrywającą pierś, co w tamtych czasach uważano za zniewieścienie i obrazę małżeństwa. Z kolei kiedy kobieta zostawała wdową, co było dosyć częste, sama wybierała sobie męża, a w dodatku dzieci mogły otrzymać wówczas jej nazwisko i stawały się podległe woli matki, zarówno córki, jak i synowie.

Czytaj więcej:

Zniewieścienie i siła kobiet to zresztą motywy pojawiające się w sagach niemal naprzemiennie. Mamy w nich bowiem często powtarzający się obraz kobiety niezależnej, mściwej, pragnącej władzy, przy jednoczesnym używaniu inwektyw polegających na porównywaniu słabego, tchórzliwego mężczyzny do kobiety. Przykładowo, w sadze o Hawardzie z Fiordu Lodowego, Tordis gani swojego syna słowami: 

„Teraz widzę, że z ciebie raczej córka nie syn, kiedy nie masz odwagi przyjść swoim krewnym z pomocą”.

Dobra żona czy matka to taka, która pomści swojego męża kiedy będzie to konieczne, nie zrobi tego jednak własnymi rękami, ale jej rolą jest zachęcenie mężczyzny do wymierzenia sprawiedliwości. Nie oznacza to jednak, że każda kobieta będzie wzorem wierności swojemu mężowi, bo w sagach pełno jest zdrad i romansów, ale też o wiele gorszych przewinień. Przykładową bohaterką fatalną jest Hallgerd z sagi o Njalu. Znana ze swoich pięknych, złotych włosów, ale również nieprzebieraniu w słowach, staje się przyczyną śmierci swojego męża, który kiedyś spoliczkował ją za poważnie przewinienie względem wroga (pamiętajmy o wikińskim honorze). Kiedy gospodarstwo Gunnara najeżdżają wrogowie (swoją drogą też mszczący się za przewinienia jego żony) i gospodarz znajduje się w pułapce, otoczony przez wroga i z przebitą cięciwą od łuku, prosi Hallgerd o jeden z jej cudownych włosów, którym mógłby naprawić swoją broń. Ta jednak przypomina mu dawny policzek i odmawia, tym samym przyczyniając się do przegranej męża, jego śmierci i spalenia całego gospodarstwa. Co więcej, w tej samej sadze pojawia się postać Aud, „przeciwwagi” Hallgerd, wzorzec kobiety godnej naśladowania, cnotliwej żony i matki, wiernej i oddanej mężowi, które ginie wraz z nim podczas najazdu nieprzyjaciela.

Ilustracja: Maria Hiszpańska-Neumann https://utulethule.pl/maria-hiszpanska-neuman-sagi-jak-malowane/

Anty-bohaterka Gudrun

Sagi islandzkie, szczególnie saga o Njalu i saga o Gudrun mówią nam dużo o pozycji i „typach” kobiet w średniowiecznej Skandynawii. Najsłynniejszą bohaterką jest Gudrun, typowa skandynawska femme fatale. Już na początku sagi zostaje zaprezentowana jako „przednia we wzięciu się”. Autor sagi mówi, że w porównaniu z innymi dziewczętami w jej wieku była przenikliwsza, mocniejsza w słowie i szczodra, a przede wszystkim znacznie poważniejsza i dojrzalsza. Jej historia rozpoczyna się od prośby lokalnego jasnowidza o wyłożenie jej snu: jej sen jest zapowiedzą burzliwego życia prywatnego bohaterki i tragicznego końca każdego z jej czterech mężów. SPOILER! Wraz z rozwojem akcji dowiadujemy się, że Gudrun była odpowiedzialna częściowo za ich śmierć lub niedolę.

Pierwsze małżeństwo Gudrun nie jest po jej myśli; choć na Islandii kobiety miały dużą swobodę i mogły wypowiadać się w sprawie swojego zamążpójścia, rzadko zdarzało się sprzeciwić woli ojca. Szybko jednak znajduje sobie kochanka, który namawia ją do przygotowania mężowi szaty odkrywającej pierś i zażądania rozwodu skarżąc się na jego zniewieściałość (zresztą jej wybranek, Tord, później weźmie rozwód z analogicznej przyczyny – bo jego żona nosiła spodnie). Jednak prędzej czy później Gudrun znowu jest sama i rozpoczyna romans z Kjartanem, bardzo obiecującym i mężnym wikingiem. Kjartan postanawia jednak, zgodnie ze zwyczajem, udać się w podróż zamorską i  prosi Gudrun, aby poczekała na niego przez trzy lata. Jest to motyw dość częsty w sagach islandzkich, a jednak reakcja Gudrun jest bezprecedensowa: ukazuje ona złość, co nie przystoi średniowiecznej niewieście, a przede wszystkim nie obiecuje Kjartanowi, że poczeka na jego powrót, czego moglibyśmy się spodziewać po romansach rycerskich tego okresu. Co więcej Kjartan wcale nie jest wierny swojej wybrance – podczas pobytu na dworze angielskim nie spieszy mu się do powrotu, a mowa nawet o tym, że łączy go wyjątkowa przyjaźń z królewską córką.

Kjartan nie wraca na Islandię na czas, za to przed nim wraca jego przybrany brat, Bolli, który zainteresowany jest piękną Gudrun. Stara się o jej rękę, jednak ona twardo odmawia mówiąc „Nie wyjdę za żadnego mężczyznę za mąż dopóki wiem, że Kjartan żyje”. Na tę wiadomość Bolli powtarza jej plotki o bliskości między Kjartanem a Ingibjoerg. Reakcja Gudrun jest zastanawiająca odpowiada, że „musi być to dobra niewiasta, żeby była godna Kjartana”, ale odchodzi cała czerwona i kryje przed wszystkimi swój smutek. Ostatecznie, znowu za namową ojca, którego woli nie może się sprzeciwić, Gudrun wychodzi za Bollego, wciąż tęskniąc za Kjartanem, choć tego nie okazując. Tymczasem Kjartan wraca na Islandię i dowiaduje się, że Gudrun wzięła ślub z jego bratem; daruje zatem piękną chustę, dar od królewskiej siostry, innej kobiecie i bierze z nią ślub. Zachowanie Gudrun podczas spotkania z Kjartanem pokazuje jej żal i tęsknotę – tłumi swoje emocje, ale jest bardzo zazdrosna o Hrefnę, żonę Kjartana, a być może nawet bardziej o kosztowny dar królewski. Podczas uczty zorganizowanej na powitanie Kjartana, namawia Hrefnę do przymierzenia chusty na jej oczach, tym samym dowiadując się miejsca jej przechowywania, był to bowiem dar zbyt cenny, aby znajdował się w polu widzenia wszystkich. Potem dowiadujemy się, że chusta Hrefny zaginęła. Choć nie jest to powiedziane wprost, wiemy, że brat Gudrun na jej polecenie wykradł dar i go spalił. Tak więc poradziła sobie Gudrun ze swoją zazdrością.

Z powodu Gudrun dawna przyjaźń między Bollim a Kjartanem przechodzi ciężką próbę. Jest powszechnie wiadomym, choć się o tym nie mówi, że Kjartan ma bratu za złe, iż odebrał mu Gudrun, zaś Bolli staje się zazdrosny o pozycję przybranego brata po jego słudze u króla Anglii. Sama Gudrun namawia męża do pozbycia się swojego brata, gdyż jego obecność w sąsiedztwie zagraża jego pozycji. Konflikt między braćmi rośnie, ale Bolli nie chce zorganizować towarzyszy przeciwko bratu. Wówczas Gudrun stawia mu warunek:  „z naszym pożyciem małżeńskim będzie koniec, jeżeli wycofasz się z tej wyprawy”.

Dalej czytamy: „pod wpływem dalszych słów Gudrun wzrastały w Bollim zawziętość i wrogość przeciw Kjartanowi”. Kobiece podżeganie kończy się tym, że Bolli osobiście zabija Kjartana. Po tym czynie ma wyrzuty sumienia i sam zawiadamia o popełnieniu zabójstwa. Gdy wraca do domu i informuje o przebiegu wyprawy, Gudrun daje wyraz swojej radości. Chwali męża za poprawnie wykonany obowiązek względem domu: „Wielka jest praca naszego dnia, ja  wyprzędłam jedenaście łokci przędzy, a ty zabiłeś Kjartana.” Bolli nie może zrozumieć jej zawziętości i nienawiści, lecz na Gudrun nie robi wrażenia żadna z reprymend męża. Ostatecznie komentuje całą sprawę słowami:

„A wymieńmy i to na ostatku, co mi się wydaje najlepsze ze wszystkiego, że Hrefna dziś wieczór nie pójdzie śmiejąca się do łoża.”

Zgodnie z prawem na Islandii krewni Kjartana mają prawo zemścić się na Bollim. Gdy ostatecznie dochodzi do zamordowania męża Gudrun w ich domu, ona sama nie okazuje smutku, uśmiecha się i odprowadza zabójców męża do drogi. Próbują oni potem zinterpretować jej zachowanie; być może wynikało z jej dobrego wychowania, a może z przemyślanej już kolejnej zemsty. I faktycznie Gudrun będzie potem namawiała swoich synów, Torleika i Bollego, do pomszczenia ojca. Pokazuje im zakrwawione ubrania Bollego, mówiąc: „Te szaty mają wam przypomnieć pomstę za śmierć ojca”. Sama, jako kobieta, nie może sięgnąć po broń, ale jej rolą jest namówienie mężczyzny do pomszczenia bliskiej jej osoby. Synowie mają wówczas po 16 i 12 lat, dlatego odmawiają wykonania matczynego rozkazu. Tymczasem na horyzoncie pojawia się inny mężczyzna, Torgils, który ma ochotę pomścić Bollego w zamian za rękę Gudrun. W odpowiedzi na tę ofertę Gudrun składa fałszywą przysięgę, dzięki której po dokonanym morderstwie uda jej się wykręcić z małżeństwa z Torgilsem. W tym fragmencie sagi dowodzi swojego sprytu i umiejętności wodzenia mężczyznami, którzy są gotowi dla niej łamać prawo, kiedy ona łamie ich serca.

Gudrun wiąże się z Torkelem, zamożnym i starszym mężczyzną, którego najwyraźniej kochała, gdyż związała się z nim z własnej woli. Według przepowiedni opartej na jej śnie otwierającym sagę, Torkel rychło umiera, a jej serce staje się „ciężkie”. Trudno jednak jednoznacznie powiedzieć, czy Gudrun odwzajemniała uczucia któregokolwiek z bohaterów sagi. Pod koniec historii dowiadujemy się o wielkiej przemianie Gudrun – staje się bardzo zbożną, pierwszą kobietą w Islandii, która znała psałterz, pierwszą też islandzką zakonnicą i pustelnicą. Gdy syn na niedługo przed jej śmiercią zadaje jej pytanie: „którego męża kochałaś najbardziej?”, Gudrun wydaje się rozliczyć ze swoich błędów i żałować za grzechy:

„Temum najcięższą chwilę w życiu dała, kogom z głębi serca ukochała.”

Można więc uznać Gudrun za skandynawską femme fatale.  Piękna, inteligentna, wodzi i zwodzi mężczyzn, prowadzi ich na pokuszenie, a wręcz zatracenie, ale ostatecznie umiera w spokoju i samotności żałując za swoje grzechy.

Ilustracja: Maria Hiszpańska-Neumann https://utulethule.pl/maria-hiszpanska-neuman-sagi-jak-malowane/

Postacie femmes fatales z sag, szczególnie Gudrun, są bardzo zagadkowe i zastanawiają badaczy. Być może historie te zostały podkoloryzowane przez XIII-wiecznych chrześcijańskich skrybów, którzy próbowali nadać bohaterkom cechy biblijnej Ewy? Nie jest jednak tak, że spisujący sagi skrybowie byli szowinistami i przypisywali wszelkie niepowodzenia zwodniczej naturze kobiet. Owszem, pojawiają się w sagach nawet wątki miłosne, bliskie romansom rycerskim, jednak w wydaniu islandzkim bohaterowie zawsze będą stąpać mocno po ziemi.  Kiedy młody wiking wyjeżdżał z kraju i wiązał się z ukochaną obietnicą powrotu po trzech latach, a mimo to nie wracał na czas albo podczas jego nieobecności konkurent poślubiał jego ukochaną, po jego powrocie nie spotykamy się z porywami serca.  Nawet jeśli kochankowie (bo często dziewczyna zmuszana była do ślubu z niechcianym mężczyzną) cierpią, to robią to w milczeniu.  Ale tak naprawdę wątki romantyczne pojawiają się w sagach o wiele późniejszych, widocznie już inspirowanych europejskimi chansons de gests.

Czytaj więcej:

Maskonur wśród kwiatów

W Blómahús Mögdu, kwiaciarni w Keflavíku, oprócz kwiatów znajdziecie również dzieła sztuki. Są one sygnowane polskim nazwiskiem, a ich twórca zaprojektował również logo kwiaciarni.

W zeszłym roku na jednej z grup miłośników Północy zobaczyłam piękną grafikę z maskonurem. Postanowiłam odnaleźć autora i napisać o nim, choćby praca była jednorazowym eksperymentem czy hobbistycznym wykwitem. Nie minęło dużo czasu, a udało mi się nawiązać kontakt z autorem, Adamem Dereszkiewiczem. Zdjęcie linorytu pokazała mi jego żona, która szybko powiązała nas na Facebooku.

Adam Dereszkiewicz to grafik z wykształcenia i zajmuje się tą dziedziną sztuki zawodowo. Jak jednak wielokrotnie podkreślał w naszej rozmowie, a także na swojej stronie, czuje się w pierwszej kolejności fotografem. W jego portfolio znajdziemy efekty wielu projektów portretowych, a także różnorodność technik: cyjanotopie, fotogramy, multiekspozycje. Obecnie fotografia zajmuje go niemal wyłącznie, jest organizatorem plenerów, jurorem wielu konkursów, a także laureatem tychże. Przeglądając jego stronę, trudno odnaleźć ślad maskonurów, a nawet prywatne związki z Islandią. Jedyny trop to biogram w języku islandzkim, niewspominający jednak w żaden sposób tego, że jego prace można kupić w Keflaviku.

Umówiliśmy się na rozmowę i od samego początku Adam wyrażał powątpiewanie w to, czy warto w ogóle rozmawiać o tym niewielkim dziele. Przyznam, że było to wielkie zaskoczenie i jednocześnie zawód dla kogoś, kto spodziewał się odkrycia wielu serii graficznych z maskonurem w roli głównej. Tymczasem według słów autora, geneza linorytu była prosta: koleżanka prowadząca kwiaciarnię zasugerowała temat, który można było zrealizować pod kątem komercyjnym. I tak narodziły się trzy płyty z kompozycjami, z których powstało po kilka odbitek. Większość przeznaczona do kwiaciarni, a Magda, jej właścicielka, powiedziała mi, że zostały już ostatnie sztuki.

Zdjęcie dzięki uprzejmości artysty.

Więc niemal od razu ten biało-czarny maskonur o smutnym spojrzeniu przemienił się w białego kruka. Nie dziwię się, bo dzieło w swojej prostocie jest niezwykle ujmujące, dzięki oszczędnym liniom autor oddał cały urok tego sympatycznego ptaszka. Grafika została wykonana w technice linorytu, a więc druku wypukłego polegającego na użyciu linoleum, w którym żłobi się pożądaną kompozycję. Znane są mi co najmniej dwie kompozycje z maskonurami: smutny z rybami w dziobie i drugi, profilem, z nieco szalonym spojrzeniem. Ten pierwszy powstał w formacie A4 i odbitek było mniej, drugi natomiast dostępny był w formacie A5 i według samego artysty powinno jeszcze znaleźć się kilka odbitek. Być może znajdą się chętni, którzy zechcieliby powiesić sobie taką pracę w mieszkaniu? Ponoć w planach było również wykonanie podobnych grafik z innymi ptakami Islandii, w tym np. siwką, ale wszystko skończyło się na szkicach. Kto wie, być może autor wróci do projektu, a przynajmniej odświeży stare, od dawna nieużywane płyty?

Zdjęcie dzięki uprzejmości artysty.

Zdjęcie dzięki uprzejmości artysty.

Adam Dereszkiewicz nie poprzestał jednak na maskonurach, bowiem w keflawickiej kwiaciarni znajdziemy wiele innych prac. W Blómahús Mögdu znajdziemy również pokaźną kolekcję cyjanotypii, czyli dzieł uzyskanych poprzez kładzenie negatywu na papier pokryty roztworem soli żelaza, bardzo światłoczułej. W ten sposób kształt obija się na niebieskim tle, a w przypadku dzieł Adama Dereszkiewicza, kompozycje składają się z roślin i ziół. Sylwetki kwiatów i traw piękne odbijają się na tle w różnych odcieniach granatu i błękitu. Prace te były częścią unikatowej wystawy “Magiczne łąki” i choć nie powstały na zamówienie Magdy, świetnie wpisały się w przestrzeń kwiaciarni i właśnie tam znalazły nowe miejsce na ekspozycję. 

Zdjęcia z wnętrza kwiaciarni, dzięki uprzejmości artysty.

Z rozmowy z Adamem wynika zatem, że maskonury powstały raczej na potrzeby komercyjnie i kwiaciarnia okazała się świetnym miejscem na ich sprzedaż. Mimo niewielkiego rozczarowania z mojej strony, był to jednak krótki epizod w twórczości artysty, który nie ukrywa, że na co dzień woli zajmować się innymi tematami.  Jeśli  jednak chcielibyście zapolować na swojego maskonura, zajrzyjcie do kwiaciarni Magdy: Blómahús Mögdu, Hafnargötu 25, 230 Keflavík. Być może uda Wam się wejść w posiadanie tej pięknej grafiki, a jeśli będzie już za późno: sprawicie sobie piękną cyjanotypię.

Fałszywe złoto

Złotokap

tytuł oryginalny: Gullregn 
reżyseria: Ragnar Bragason
rok produkcji: 2020
kraj: Islandia

Złotokap (2020) - Filmweb

Jeśli zastanawialiście się, jak nazywa się islandzka odpowiedniczka Grażyny, to już Wam mówię: Indíana Jonsdóttir.

O filmie Złotokap w reżyserii Ragnara Bragasona dowiedziałam się jeszcze podczas Gdańskich Targów Książki, kiedy Karolina Gruszka w spotkaniu z Jackiem Godkiem opowiadała o swoich przygotowaniach do zdjęć. Tłumacz pomagał aktorce okiełznać islandzką wymowę oraz zrozumieć scenariusz do przygotowywanego filmu. Wówczas było jeszcze tajemnicą, o czym dokładnie będzie ta historia, jednak gdy tylko pojawiły się pierwsze zapowiedzi dystrybucji filmu w Polsce, zacierałam ręce z ciekawości i dziwnej dumy z udziału Polki w islandzkiej produkcji.

Nasza rodaczka wciela się w postać Danieli, pielęgniarki z Polski, która wywodząc się z wielodzietnej rodziny rozrzuconej po świecie, wyemigrowała na Islandię i od kilku lat zmaga się z językiem oraz szuka sobie ciekawych zajęć. Poznajemy ją jako pracownię domu starców, ale jako dyplomowana pielęgniarka będzie próbowała swoich sił również w ochotniczej grupie ratowników górskich, która zbiera nierozsądnych turystów z lodowców i innych niebezpiecznych destynacji. To właśnie w ramach tego wolontariatu poznaje Unnara (Hallgrímur Ólafsson), sympatycznego, ale też raczej nieśmiałego ratownika w średnim wieku. Ten każdą wolną chwilę poświęca swojej matce, Indíanie, właścicielce tytułowego złotokapu, czyli egzotycznego drzewa, które hoduje w swoim prywatnym ogródku na osiedlu wielkiego miasta (strzelam, że to gdzieś w reykjawickiej dzielnicy Breiðholt).

Wbrew polskiej linii promocji filmu, główną bohaterką nie jest Daniela, ale właśnie Indíana Jonsdóttir (Sigrún Edda Björnsdóttir). Typowa Grażyna, która surowo ocenia innych, sama będąc uosobieniem najgorszych cnót. Indíana to wyzyskiwaczka systemu, która wegetuje na zasiłkach i jeszcze na wszystko narzeka. Jako samotna matka wyszukała u syna wszelkie możliwe choroby, które pozwoliły jej na pobieranie publicznych pieniędzy i wakacyjne wyjazdy do sanatorium. Sama również jest na wszystko chora, udając niepełnosprawną kiedy wychodzi z domu. Wszystko po to, żeby się nie przepracować i nie zmęczyć, choć uważa, że jej życie od zawsze utkane było samymi przeciwnościami i los rzucał jej kłody pod nogi.

Jedynym pocieszeniem i adresatem bezinteresownych uczuć jest tytułowy złotokap, który dogląda i pielęgnuje z największą miłością. Egzotyczne drzewko przyniosło jej wiele zasług i dyplomów, lecz kiedy Ministerstwo Środowiska postanawia pozbyć się wszystkich gatunków obcych islandzkiej florze, kobieta idzie na wojnę z władzami. Pisze listy i wykłóca się z urzędnikami, uzbrojona w kule i okulary, które mają dowieść jej niepełnosprawności i wzbudzać litość. 

W domu jest jednak przeciwieństwem schorowanej i biednej obywatelki. Sprawna i całkiem już zdrowa, ma siłę wygrażać hałasującym sąsiadom, a kul używa do stukania w sufit, kiedy mieszkająca nad nią nastolatka ćwiczy grę na pianinie. Co gorsza, pianistka ma wietnamskie pochodzenie i zdaniem Indíany powinna wynieść się z Islandii, jak wszyscy inny imigranci. Indíana jest tradycjonalistką i wrogiem wszelkich nowości czy eksperymentów kulinarnych, traktując wszystko, co islandzkie, za najlepsze. Ciekawe tylko, że jej życie kręci się wokół egzotycznego drzewa, które z pewnością nie jest islandzkie. Niewielkie mieszkanko oświetlane złotem ukochanego drzewka jest jej królestwem i centrum dowodzenia: z fotela dyryguje dorosłemu już synowi oraz sąsiadce, Jóhannie (Halldóra Geirharðsdóttir), która pomimo własnej, potwierdzonej niepełnosprawności, usługuje jej na każdym kroku.

Jóhanna Einarsdóttir (świetnie zagrana rola!) jest postacią barwną i podkreślającą wszystkie wady Indíany, bo stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Choć ograniczona ruchowo po wypadku, nie narzeka i nie boi się ruchu, czy to przy pracy, czy podczas igraszek z “narzeczonym”. Pogodnie i pokornie przyjmuje swój los, angażując się w życie społeczne osiedla i kolegując się ze wszystkimi sąsiadami. Jest bardzo otwarta na świat i ciekawa obcych kultur, ciesząc się obecnością imigrantów w swoim bloku. Gdy w życiu Indíany pojawia się Gabriela, polska dziewczyna Unnara, Jóhanna przyjmuje ją z otwartymi ramionami, chwaląc postępy w języku islandzkim i wypytując o polskie zwyczaje. Matka Unnara – wręcz przeciwnie – przyjmuje wrogie nastawienie do dziewczyny tylko dlatego, że nie jest Islandką i kaleczy język. 

Bilet na Złotokap - Warszawa, 05 Wrzesień 19:00 - Bilety24.pl

Indíana uosabia więc tradycjonalizm i ksenofobizm obecny na Islandii. Choć Wyspiarze wolą prezentować się jako tolerancyjni i otwarci, mieszkający tam emigranci przekonali się nie raz, że są gorsi, bo nie pochodzą stąd. Film jasno krytykuje islandzką zaściankowość i umiłowanie do tradycji czy puryzmu językowego, zgrabnie zestawiając ten groźny nacjonalizm z niewątpliwie dalekimi od patriotyzmu zachowaniami: pobieraniem publicznych pieniędzy bez powodu i nielegalnym dorabianiem na boku.

Indíana, jak typowa Grażyna czy Karen, jest uosobieniem średniactwa, które grozi współczesnym, multikulturowym i otwartym społeczeństwom. Biała, przynależąca do grupy etnicznej zamieszkującej swój kraj, należąca do większości kobieta w średnim wieku o średnim wykształceniu i reprezentująca klasę średnią niższą. Ma byle jakie pojęcie o świecie, ale uważająca się za pępek tego świata i wzór cnót. Nie podróżuje i nie zna języków obcych, więc wymaga od innych perfekcyjnego islandzkiego i przynależności do islandzkiej kultury. Sama nie pracuje i żyje z zasiłków, ale krytykuje niskie stanowiska innych czy pracę wolontariacką. Nie ma gustu i otacza się kiczowatymi przedmiotami, ale pozuje na elegancką, zadbaną damę w drogim futrze i wykwintnych upodobaniach. Wszystko to jednak opiera się na kompleksach, poczuciu własnej niższości, brakach w rozwoju duchowym i nierzadko trudnym dzieciństwie. 

Choć przeszłość Indíany mogłaby wyjaśnić jej toksyczną relację z synem i trudne podejście do świata, widz nie jest w stanie obdarzyć jej współczuciem. Jej zachowanie nie ma wytłumaczenia, a całe zło, które wyrządziła swojemu synowi, czyniąc go nie niepełnosprawnym uczuciowo i społecznie, jest krzywdą nie do naprawienia. Dobroć i wyrozumiałość Gabrieli z Polski nie wystarczy, aby wyleczyć tę ranę swoją miłością. Skierowanie wszystkich uczuć na drzewo przy wykorzystaniu własnego dziecka jako maszynki do pobierania zasiłków jest skrytykowane postawą postaci granej przez Karolinę Gruszkę, ale ostatecznie zło zwycięża z dobrem. Barwna egzotyka i wielokulturowość opuszcza ostatecznie dom Jonsdóttir, nie tylko dlatego, że jej ukochane drzewko zostanie w końcu wycięte. 

Film Złotokap świetnie wpisuje się w nurt czarnych komedii o charakterze gorzkiej analizy islandzkiego społeczeństwa, jaką widzieliśmy w W cieniu drzewa czy Kobieta idzie na wojnę. Użyta tu konwencja teatru telewizji, na którą uwagę zwrócił mój towarzysz, ma moim zdaniem uwypuklić role i podkreślić różnice między trzema bohaterkami: toksyczną i ograniczoną Indíaną, sympatyczną i otwartą Jóhanną oraz dobrą i współczującą Gabrielą. Te trzy typy kobiety dają wgląd w islandzkie społeczeństwo XXI wieku: złożone z radykalnych ksenofobów, lewicujących postępowców oraz licznych imigrantów. Ciekawe, że to właśnie role kobiece są w tym obrazie tak silne, spychając mężczyzn na drugi plan. Ci są albo zagubieni i bezsilni (Unnar), zrezygnowani i pozbawieni pewności siebie (Anton) albo emocjonalnie wykastrowani (Hjalti Pétur – krótka, ale barwna rola Jóna Gnarra). 

Czy na radykalizujące, idące w chory nacjonalizm i zaściankowość społeczeństwo islandzkie (i nie tylko) spadnie złoty deszcz zdrowego rozsądku? Czy oświetli nas wreszcie idea świata otwartego na wszystkich, tolerancyjnego, pełnego mądrych, ciekawych i dobrych ludzi? Skoro nawet społeczeństwo kraju uważanego powszechnie za jeden z najlepiej zorganizowanych i światłych zepsute jest aż do korzeni, czy jest nadzieja na to, że zakwitnie nam jeszcze lepsza Europa? Czy pastiszowy obraz Indíany-Grażyny stanie się czymś więcej niż niewyczerpalnym źródłem dla żartów i memów? Nie mówię, że Złotokap to film genialny i w pełni analizujący to, co dzieje się we współczesnym świecie. Uważam jednak, że wiele w nim celnych uwag i dobrze zanalizowanych przypadków, dlatego warto go obejrzeć, nawet jeśli – albo właśnie dlatego, że – znudziły nas już żarty z Grażyny i Janusza.

Koncert czasów zarazy

Wielu pewnie po prostu chciało zobaczyć islandzką kompozytorkę na żywo. Nie spodziewali się całego artystycznego entourage’u tego koncertu. Występ Hildur Guðnadóttir był częścią Ephemera Festival by Unsound.

Trzeba przyznać, że i ja byłam wśród tych zaskoczonych. Gdy dowiedziałam się, że laureatka Oscara za muzykę do Jokera zagra koncert w Warszawie, po prostu chciałam zobaczyć ją na żywo. W dodatku koncert reklamowano jako Chernobyl live, a więc Islandka miała grać własne kompozycje ze ścieżki dźwiękowej do serialu Czarnobyl, który połknęłam w dwa lub trzy wieczory będąc jeszcze zimą we Francji.

Wtedy nie zgadłabym jeszcze, że przyjdą czasy zarazy i że w pewnym sensie rzeczywistość pokazana w serialu będzie miała swoją wariację w bliskiej przyszłości. Choć nie o skażenie atomowe na szczęście przyszło nam się martwić, świat stanął w miejscu i wielu ludzi sparaliżował strach. Przyszło nam nosić maski, unikać skażonych miejsc i ludzi, a nawet widzieć na osiedlach epidemiologów czy pracowników służby ratowniczej w kombinezonach przeciwbiologicznych. Krajobraz jak z serialu, który oglądało się jak science-fiction, bo choć opowiadał historię z przeszłości, w pewnym sensie wyszedł też w przyszłość.

Ale wróćmy do koncertu. To był mój pierwszy event muzyczny od czasów wybuchu epidemii. Kilka dni wcześniej poszłam po raz pierwszy do kina, więc spodziewałam się głównie obowiązku zakrywania nosa i ust. Na miejscu okazało się jednak, że trzeba podpisać oświadczenie, dać sobie zbadać temperaturę oraz zdezynfekować ręce. W sali krzesła ustawione były 1 m od siebie, a na ścianach wyświetlano w nieskończoność obowiązujące na miejscu zasady. W tle sączyła się już fabryczna muzyka, pasująca do tego post-industrialnego miejsca, jakim jest Mińska 65. Nastrój pasował idealnie do tworzącej się na bieżąco historii – być może za kilka lat będziemy wspominać wydarzenia kulturalne w takich warunkach ze śmiechem, być może staną się codziennością. A jednak rygor nakazujący pozostanie na swoim miejscu i nie rozmawianie z innymi w moim umyśle wykraczał już poza sytuację epidemiologiczną, a przybliżał go geopolitycznego kontekstu serialu Czarnobyl.

Wszystko to – świadomie lub nie – budowało napięcie przed koncertem, który rozpoczął się z dużym opóźnieniem, pewnie z racji ogonka czekającego na wynik termometru. W ciszy i podnieceniu oczekiwano wejścia na scenę filigranowej wiolonczelistki, która – gdy wreszcie objawiła się publiczności – została powitana głuchymi oklaskami. Sama nie powiedziała nic, mając twarz zakrytą maską, podobnie jak jest współtowarzysze: Sam Slater i Chris Watson. Ta cisza i sceniczny kamuflaż pogłębiały dystans, który w dzisiejszym świecie jest wartością pożądaną. Artystka była wręcz odwrócona do widowni plecami, być może ze strachu, że może kogoś zarazić przez śpiewanie. A może to tylko wnioski podszyte paranoją i przyzwyczajeniem do nowych standardów, według których niepodanie ręki nie jest już oznaką nieuprzejmości, ale troski o dobro wspólne. I nie jest już ważne, czy kompozytorka ma wrodzoną nieśmiałość i nie prowadzi dialogów z publicznością. W końcu COVID-19 przyszedł z pomocą wszystkim introwertykom tego świata.

Widziałam już zresztą Hildur Guðnadóttir na żywo, ale był to barwny koncert zespołu Múm, grany w czasach przed pandemią, a więc takich, które mało kto już pamięta. Wiem, że jest to z natury pogodna i uśmiechnięta dziewczyna, która miło niewielkiej postury tworzy magię za pomocą wiolonczeli. Ale tym razem nie miała ze sobą najpiękniejszego instrumentu świata, lecz mikrofon i muzyków przy komputerach. To oni odpowiedzialni byli za tajemnicze dźwięki, które budują niezwykły nastrój serialu o wybuchu reaktora jądrowego.

Gdy jednak na ekranie dźwięki spalają się z obrazem, bez video tracą jednak swój kontekst i stają się ciężką, trudną dla ucha nieprzygotowanego na takie doznania kakofonią. Być może to nowe, obce ścieżce dźwiękowej, brzmienie było dziełem Francesci Donadella, odpowiedzialnego za przestrzenność dźwięku. Ten dźwięk faktycznie zaskakiwał widownie z różnych kierunków, czasem atakując od tyłu, a czasem niemal od dołu. Towarzysząca mu od czasu do czasu wibracja tworzyła dodatkowy efekt, który przenikał aż do głębi, ale dla innych mógł wydawać się niekomfortowy. Nie były to jednak dźwięki przecinające umysł na pół czy przyprawiające o ból uszu. Czasem intensywne, czasem ciemne, ciepłe, dawały raz poczucie dyskomfortu, a raz niemalże skłaniały do medytacji z zamkniętymi oczami.

Trudno jednak powiedzieć, czy zamykałam oczy tylko ze względu na podróż muzyczną, a może zmuszały mnie też do tego ostre światła. Podczas koncertu wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ostrzegano pacjentów chorych na epilepsję przed takimi efektami. Często zmieniające się wiązki światła o różnych kolorach, czasem niemal stroboskopowe, okazały się być projektem Theresy Baumgartner, artystki z Berlina. Gra świateł była więc dodatkowym dziełem sztuki towarzyszącym koncertowi, jednak dla niektórych sztuka ta okazała się zbyt mocna. Jeden pan zakrywał długo twarz, aż w końcu opuścił salę przed zakończeniem koncertu.

Ja z kolei przeżywałam różne stany podczas tego dłuższego nieco ponad godzinę występu. Sztukę powinno odbierać się z dobrym przygotowaniem: przyjść na koncert wypoczętym, wyspanym, najedzonym. Ja jednak wpadłam prosto z trzygodzinnej próby chóru, zmęczona i prze-bodźcowana, szczególnie jeśli chodzi o dźwięki. W ciemnej sali z migającymi światłami oddalałam się więc w podróż, która z wolnym tempie z muzycznej zamieniała się w podróż do krainy Morfeusza. W pół śnie oddawałam się przemyśleniom na różne tematy, a brutalne dźwięki przywodziły na myśl najmniej przyjemne wydarzenia. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyłam przeanalizować wszystkie świeże porażki i toksyczne znajomości. Nie spodziewałam się, że koncert w czasach zarazy może okazać się swoistą terapią dźwiękami. Celem sztuki jednak jednak odciągnąć nas od problemów codzienności i zabrać w inny świat, albo zaserwować odbiorcy katharsis. Jeśli muzyka i jej tło skłoniły mnie do tego typu przemyśleń i przeżyć, to w pewnym sensie zdała swój egzamin. Przekaz był na tyle silny, że wyciągnął ze mnie, to co najgorsze. Tylko że po wyjściu niestety nie czułam się lepiej.

Ogromnym plusem tego wieczoru jest fakt, że po koncercie spotkałam znajomych-nieznajomych. Jednym z nich był Adam Świtała, polski muzyk na co dzień mieszkający na Islandii, człowiek wielu talentów, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. W takim gronie trudno było przyznać się do mieszanych uczuć odnośnie koncertu, ale rozmowa na inne tematy pozwoliła na ochłonięcie, odrobinę odpoczynku od hałasu i przetrawienie tego intensywnego doświadczenia. Wróciwszy do domu uznałam, że jednak nie było tak źle, jak myślałam, będąc jeszcze na sali.

Żałuję tylko, że tak mało widziałam i słyszałam samą Hildur. Choć nie tworzy ona muzyki, której towarzyszy wizualne show na scenie, jej miła postać w lepszym świetle być może byłaby nagrodą za intensywną terapię. Kto wie, może w czasach zarazy przyszło mi oglądać ją na żywo po raz ostatni, a niewykluczone, że był to pierwszy i ostatni koncert dla mnie w tym sezonie. Mam tylko nadzieję, że wrócą normalnie czasy, kiedy na kameralnych koncertach widziało się wykonawcę na wyciągnięcie ręki, a publiczność stłoczona była pod sceną, nie patrząc na zachowanie żadnej odległości. Wtedy pewnie najbardziej industrialne dźwięki trafiałyby prosto do serca, nie tworząc wiwisekcji na naszych umysłach.

Unsound zaprasza: Ephemera Festival Warszawa - Portal Promocji Kultury  ProAnima.pl

Dziękuję działowi promocji za zaproszenie na koncert.