Białe, czyli bezbarwne

Biały, biały dzień

tytuł oryginalny: HVÍTUR, HVÍTUR DAGUR
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2019
kraj: Dania, Islandia, Szwecja

Mój kolega ze studiów pisał pracę licencjacką o kolorach.

Wspomniałam go dzisiaj, gdy w drodze powrotnej z kina próbowałam wymienić wszystkie asocjacje z przymiotnikiem biały. Biały śnieg, białe światło, biały cień, biała armia, biały jak ściana, białe pieczywo, orzeł biały. Próbowałam zrozumieć, jaki związek z filmem, który przed chwilą oglądałam, ma jego tytuł. 

Film zaczyna się od  sekwencji scen przepełnionych bielą. Samochód jedzie przez zamglony krajobraz. Dom pokryty śniegiem. Białe szczyty gór. Biała mgiełka deszczu. Kiedy mgła spowija ziemię, trudno zobaczyć jej kres, biel scala bowiem niebo z ziemią w mlecznym uścisku. Biała mgła, białe mleko. Ta pierwsza będzie powracającym motywem, to drugie – pojawi się w scenie raz, jednak dobitnie. Czyste, nieskazitelne, a jednak gęste, mokre, brudzące podłogę czy ograniczające pole widzenia.

W niektórych kulturach biel symbolizuje też śmierć. Nie na Islandii, ale Islandczycy też kojarzą biel ze śmiercią. Film otwiera się anonimowym cytatem/mądrością ludową, która brzmi: W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją.  A w tej historii mgła owinęła białym całunem żonę głównego bohatera,  Ingimundura (Ingvar Eggert Sigurðsson). Białobrody mężczyzna w średnim wieku wypełnia pustkę remontem starego domu i opieką nad wnuczką, którą często podrzuca mu pod drzwi jej matka. Ingimundur, były policjant, raczej powściągliwy, ale lubiany w środowisku, zdaje się pracą fizyczną uśmierzyć ból po stracie bliskiej mu osoby. Gdy córka wspomina zmarłą matkę, ten ucina rozmowę, gdy ksiądz-terapeuta wypytuje go o żałobę, ten drastycznie kończy terapię. Gdy były kochanek żony przyznaje się do płonnego romansu, sprawa kończy się krwawą awanturą. 

Trudno właściwie powiedzieć, co przeżywa główny bohater. Miota się między agresją, gniewem, zniecierpliwieniem, złością, pragnieniem zemsty i uporem. Nie stać go na emocje i gesty, które przywykliśmy kojarzyć z żałobą: smutek, żal, płacz. Pamiątki po zmarłej przegląda niemal bezceremonialnie, a i z powodu niedopowiedzianych faktów nie wiemy nawet, ile czasu dokładnie minęło od wypadku. Pogrzeb, grób, trumna są nieobecne tak samo jak żałoba. W całej opowieści wokół śmierci ważnej osoby nie pada nawet jej imię. Na zdjęciach czy nagraniach nie widać jej twarzy. Tak jakby sam Ingimundur nie chciał lub nie mógł już jej sobie przypomnieć. Postać zmarłej otoczona jest tabu, a brak przepracowanej straty odbija się na zachowaniu bohatera. Resztki uwagi i czułości poświęca ośmioletniej Salce, przy której wspominanie zmarłej czy w ogóle myślenie o śmierci przychodzi inaczej.  Jest nawet obrócone w żart, makabryczną historię na dobranoc o trupie, daleką wariację na temat motywu walki z upiorem, którą znamy z sag. Zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją. Upiory wciąż zajmują ważne miejsce w islandzkiej wyobraźni. A cytowane słowa znają swoje ucieleśnienie w ostatniej scenie filmu.

Premiera filmu z Kinie Muranów.

Na spotkaniu towarzyszącym pokazowi mądre głowy rozwodziły się nad filozoficznym sensem filmu. Mowa była o katharsis i współczesnym przeżywaniu smutku i żałoby. Biały, biały dzień zaklasyfikowano jako film psychologiczny i postanowiono skupić się tylko na tym aspekcie. Eksperci z innych dziedzin również uznali film za ważny, jeśli nie wyjątkowy: doceniony na festiwalu w Cannes, był też islandzkim kandydatem do Oscara. Tymczasem wydaje mi się, że gdyby odrzeć film z tego filozoficzno-psychologicznego kostiumu, to okazuje on się nam całkiem nagi: dłużące się sceny, brak szkieletu całości. Rozmyty i niewyraźny, jak ta mgła.

Jeszcze wczoraj mówiłam znajomemu, że kino islandzkie jest dla mnie jak cheeseburger: choć nie jest to arcydzieło, często z przyjemnością się na nie decyduję, bo wiem, czego się spodziewać. Zawsze znajdę tam dobrą dawkę czarnego humoru i muszę przyznać, że i w Białym, białym dniu zdarzały się sceny dowcipne, tak absurdalne i makabryczne, jak lubię najbardziej. Skorzystam jednak z przysługującego mi koła ratunkowego i przyznam otwarcie, że najnowszy film Hlynura Pálmasona nie jest na moje kubki smakowe. Menu reżysera okrzykniętego teraz wschodzącą gwiazdą, nie odpowiada moim preferencjom. Już jego długometrażowy debiut Zimowi bracia (Vinterbrødre, 2017) oglądałam bez przekonania, charakteryzował się takim samym tempem rozwoju wydarzeń i przewagą fizycznej interakcji aktorów nad wypowiadanymi przed nich słowami.  Było w nim też dużo bieli, czasami wręcz kłującej w oczy. Mogę jednak z czystym sumieniem podsumować, że zdecydowanie wolę cierpką zieleń Kobieta idzie na wojnę czy torfowy brąz Baranów, od białego, bezbarwnego sosu.

Homo legens w tarapatach

autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
tytułŚwięte słowo
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwoWydawnictwo Literackie
liczba stron: 336

Święte słowo, najnowsza książka Sigríður Hagalín Björnsdóttir, utwierdziła mnie w przekonaniu, że autorka jest islandzkim Danem Brownem.

Na początek przypomnijmy sobie tego amerykańskiego pisarza, który pewnie czasy największej popularności ma już za sobą. Jego powieści sensacyjne zyskały miano bestsellerów: najpierw hitowy Kod da Vinci, potem Anioły i demony. Jako nastolatka zaczytywałam się w tej pierwszej przed wycieczką do Paryża. Naiwna gimnazjalistka, dałam się wciągnąć w tę plotkarską niemal opowieść o sekcie, a jako początkująca miłośniczka sztuki łyknęłam autorskie interpretacje wielkich dzieł sztuki. Po latach przeczytałam Inferno, równie szokujące, ale już nie dla mnie – osoby po częściowych studiach italianistycznych już nie tak łatwo można było oszukać. Czytałam jednak jednym tchem, bo świetnie wchodziło.

Kod da Wyspa

Z twórczością Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest tak samo. Świetnie się czyta. Jej druga powieść potwierdza, że pisarka jest przede wszystkim dziennikarką, bowiem dociekliwość i sięganie do źródeł to cechy charakterystyczne jej twórczości. Podobnie jak szukanie sensacyjnych, nośnych tematów. Debiutancka Wyspa to dystopia, wariacja na temat całkiem prawdopodobnej sytuacji, w której Islandia odcięta jest od reszty świata i jakoś musi sobie radzić. Na spotkaniach autorskich oraz w materiałach prasowych autorka często wspominała, że zanim napisała książkę, była pewna, że ktoś wcześniej wpadł już na podobny pomysł. A jednak nie – a książka okazała się hitem. Sama przeczytałam ją z wielką przyjemnością, choć późniejsze debaty na ten temat (z Islandczykami lub nie) obudziły we mnie niepewność: czy w powieści bardziej pociąga mnie samo gdybanie na temat przyszłości, czy warsztatowo sprawnie napisana opowieść?

Zdjęcie z pisarką z Gdańskich Targów Książki, marzec 2019.

Książka musi być lepsza od Internetu

Dysleksja i hiperleksja

W nowej powieści Święte słowo Sigríður Hagalín Björnsdóttir oddaje głos Ragnheiður, sparaliżowanej kobiecie, która opowiada losy swoich dzieci: Einara i Eddy. Edda co prawda nie jest jej prawdziwą córką, ale Ragnheiður pomagała w wychowywaniu jej matce, Julii. Obie kobiety zaszły w ciążę z tym samym don juanem i postanowiły wspólnie zamieszkać, aby wzajemnie pomagać sobie wychowywać dzieci. Einar i Edda to więc niejako bliźnięta, od dzieciństwa nierozłączni i najbliżsi przyjaciele. Podobni, a jednak nie do końca: Einar jest dyslektykiem, nawet jako dorosły nie potrafi sprawnie czytać, a całe dzieciństwo kojarzy mu się ze stresem związanym z nauką czytania. Edda natomiast to jego przeciwieństwo: nauczyła się czytać w wieku 3 lat i całe dzieciństwo spędziła wśród książek, opowiadając bratu niestworzone historie. Ona – wyobcowana, autystyczna, najchętniej spędzająca czas w domu, on – towarzyski, otwarty, głodny wrażeń i przygód. Kiedy nastoletni Einar postanawia wyprowadzić się do ojca mieszkającego za oceanem, ich święte porozumienie pęka. Edda, aspołeczna i niegotowa to poznawania nowych przyjaciół, musi zmierzyć się z nową codziennością: codziennością bez brata, jej jedynego poplecznika i obrońcy.

I pewnie jako nerdka schowałaby się w swoim książkowym świecie jeszcze bardziej. Ale Edda przestaje czytać i staje się najpopularniejszą w Islandii instagramerką. Zgrzyt, ale cała historia jest na tyle ciekawa, że zaczyna się od zaginięcia dziewczyny. W kilka dni po porodzie, młoda matka opuszcza swój dom i słuch o niej zaginął. Mąż nic nie wie, jedna matka nic nie wie, druga matka nic nie wie, obserwujący i media krajowe nic nie wiedzą. Brat też nic nie wie, bo od lat ma z siostrą słaby kontakt i nowe życie siostry mniej go interesuje, jej nowa osobowość nie pasuje do niego. Ale matka każe mu szukać siostry i wysyła prostego chłopaka do Stanów Zjednoczonych, bo bilet kupiony przez Eddę to jedyny trop, na jaki wpada rodzina. Einar, z oporami, wybiera się jednak do Nowego Jorku na poszukiwania zaginionej w jednej z największych metropolii świata.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

UWAGA – SPOILER!

Magiczna funkcja słowa

Fabuła opisana w ten sposób trąci melodramą i mogłaby z powodzeniem stanowić kanwę scenariusza wenezuelskiej telenoweli. Tak, fabuła jest prosta, ale jednak cała magia w tym, jak skonstruowana jest sama powieść. Autorka nie opowiada nam całej historii od razu, ale dzieli ją na kawałki i podaje porcjami. Wątek nowojorskich poszukiwań Einara przepleciony jest z jego wspomnieniami z dzieciństwa oraz przemyśleniami Ragnheiður, opowiadającej historie sprzed narodzin dzieci.  Czytelnik dostaje nowe tropy, sam staje się śledczym, który próbuje połączyć wątki i znaleźć rozwiązanie. Najpierw poznaje Eddę jako powierzchowną influencerkę, a dopiero potem dowiaduje się o stwierdzonej w dzieciństwie hiperleksji i nastoletnich problemach z dostosowaniem się do reszty społeczeństwa. Edda znika, bo ma w tym jakiś cel, ale toczy z bratem grę, a ten także ma jej jedną tajemnicę do zdradzenia.

Spora część poszukiwań Einara ma miejsce w bibliotece. Brat wpada na pomysł, że Edda mogła wrócić do dawnej pasji i ma nadzieję spotkać ją w największej czytelni Nowego Jorku. Gdy pyta obsługę o zaginioną i posługuje się jej imieniem, ma się wrażenie, że autorka puszcza w tym momencie oko do każdego, kto chociaż minimalnie zna się na literaturze islandzkiej. Pracownik biblioteki wyszukuje bowiem w katalogu Eddę młodszą i przekierowuje Einara do konkretnego regału. Okazuje się jednak, że konkretne książki przybliżą brata do siostry, a wśród tomów Einar znajdzie ukrytą wiadomość.

W niej Edda opowie Einarowi bajkę, jak dawniej. Jest to jednak opowieść o tym, jak pismo niszczy swojego użytkownika. Jak niszczy każdego z nas, całą naszą cywilizację. Siostra włącza się do projektu ALEX, którego celem jest przygotowanie się do świata niezdolnego czytać (stąd nazwa – od aleksji). Litery i druk mają zniknąć, a ludzie przypomną sobie zdolność opowiadania, wrócą do korzeni, bo – jak twierdzi Edda – mózg zmuszany jest do nabywania umiejętności czytania, jest ona nienaturalna. Człowiek wymyślił pismo przeciwko samemu sobie, a przeciwnikami liter byli już filozofowie starożytni, tacy jak Sokrates. Z wywodu Eddy można wysnuć więc wniosek, że nasze przekonanie o roli pisma w budowaniu cywilizacji jest błędne, a przodkowie radzili sobie bez zapisywania: wówczas pielęgnowali umiejętność opowiadania.

Jak się zastanowić: Islandczycy faktycznie radzili sobie świetnie bez pisma. Skaldowie recytowali swoje wiersze, lögsögumenn głosili prawo z pamięci,  a mitologia nordycka była zbiorem opowieści zanim została spisana. Ale nie mogę w pełni zgodzić się z Eddą. Gdyby nie pismo, nie znalibyśmy nordyckich mitów, nie zachowałyby się do naszych czasów. Bez kronik i sag Islandczycy byliby odarci ze swojej tożsamości, a to stare i dobrze zachowane manuskrypty są islandzkim dziedzictwem narodowym. Edda pisze o świętości słowa mówionego, ale podczas lektury miałam wrażenie, że zapomina też o wielkiej magii run – te miały swoją funkcję dopiero wtedy, kiedy zostały spisane. Choć według bohaterki opowieść to czary (i dowiadujemy się, jak istotne znaczenie miały dla rodzeństwa), akurat w tradycji islandzkiej czarami stawały się dopiero w formie zapisanej.

Science fiction?

Kiedy dowiadujemy się, że Edda cierpi na hiperleksję i wraz z bratem poddawana była w dzieciństwie dziwnemu eksperymentowi, a potem dobrowolnie zgadza się na jego kontynuację, powieść sensacyjno-kryminalna trąci już innym gatunkiem. Pasowałoby tu określenie science fiction, choć tylko rozumiane dosłownie: fikcja dotycząca świata nauki.

Zacznijmy od hiperleksji – szczerze mówiąc przed lekturą Świętego słowa nie miałam o tej przypadłości pojęcia. W treści książki czytelnik nie raz ma do czynienia z fachową terminologią neurologiczną. Pisarka wkłada skomplikowane pojęcia i nazwy w usta bohaterów-autorytetów: lekarzy, językoznawców. Sięga też po literaturę klasyczną, cytując Platona albo odwołując się do mitologii sumeryjskiej. Słowem: czytelnika mniej sprawnie poruszającego się w zagadnieniach dotyczących tych dyscyplin zasypuje faktografią, która każe mu myśleć, że historia jest wielce prawdopodobna.  To narzędzie zapożyczone od Dana Browna: autor Kodu da Vinci również oparł swoją fikcję na kilku faktach, które dodają historii rysu prawdopodobieństwa, ale historiografia nie potwierdza jego teorii na temat Marii Magdaleny i tak dalej.

Czytelnik Świętego słowa chce wierzyć, że opisane w niej zdarzenia są prawdopodobne. Cytaty, odwołania – podobnie jak wycinki prasowe w Wyspie – zacierają granicę między fikcją a rzeczywistością. Powieść wciąga tak samo jak filmowy thriller: operuje napięciem, niedomówieniem, sytuacjami i historiami opartymi na faktach lub takich, które mogą się wydarzyć. Mało kto na serio boi się zombie i wilkołaków, bo wie, że nie istnieją. Ale kiedy oglądamy filmy o egzorcyzmach czy nawiedzonych domach, często mamy dreszcze. Fabuły Dana Browna czy Sigríður Hagalín Björnsdóttir przyprawiają o podobną ekscytację: aż chciałoby się wierzyć, że są na świecie różne sekty i instytucje tworzące różne spiski i mające kontrolę nad całym światem. Nawet pisząc o tym mam wątpliwości, czy się nie mylę.

“Książka to umierające medium”

Takie słowa padają z ust jednego z bohaterów Świętego słowa. To już nie hipoteza, to realny proces, który codziennie obserwujemy. Portale internetowe ograniczają tekst do minimum, zastępując je fotogaleriami. Infografiki stają się skuteczniejszą formą przekazywania informacji. W mediach społecznościowych większą popularnością cieszą się zdjęcia niż dłuższe wpisy. Ci, którzy jeszcze lubią i chcą czytać, łapią się za głowy: otumanione dzieciaki wpatrzone w smartfony, wtórni analfabeci, upraszczanie i obniżanie poziomu wiedzy ogólnej młodszych pokoleń, kres edukacji, koniec cywilizacji! Edda, jaką poznajemy, wydaje się ucieleśnieniem tego “wroga” współczesnej inteligencji: powierzchowna, pozująca do selfies z dziubkiem, królowa social media. Sigríður Hagalín Björnsdóttir odwraca jednak kota ogonem i mówi: spójrzcie, może pismo, czytanie, książki wcale nie są nam potrzebne? Więcej, może nam szkodzą? Może to dobrze, że wracamy do źródeł, jakimi były piktogramy? To nie jest opinia samej pisarki, to słowa wielu językoznawców broniących nowej formy wyrażania emocji: emoji i emotikonek.

Święte słowo to jednak paradoks, bo zaprzecza samo sobie. To książka, pismo, które traktuje o wadach pisma. To opowieść o molu książkowym, który nie ma przyjaciół, bo spędził dzieciństwo w bibliotece. Edda marzy o tym, aby zatracić umiejętność czytania. A przynajmniej uwolnić się od potrzeby ciągłego przyklejenia do książek. Czy taka powieść spodoba się zapalonym czytelnikom? Czy miłośnicy literatury ocenią ją dobrze? W końcu to książka wymierzona przeciwko nim. A przecież książka świetna – otwierająca pole do dyskusji na wiele tematów, będąca głosem w ważnej i szerokiej debacie. Moim zdaniem – bardzo potrzebna. No i świetnie napisana.

Pismo ma swoje wady, a widać je w samej książce. Książce-rzeczy, a nie samej powieści. To już nie pierwszy raz, kiedy literatura islandzka wydawana jest bez islandzkich znaków. Miłośnikowi Islandii mocno rzuca się to w oczy, a nie wierzę, że to dzieło tłumacza czy braki w fontach. Co kierowało redaktorem/wydawcą, aby podjąć taką decyzję? Mam wrażenie, że podobne błędy da się wybaczyć wydaniom z lat 70., ale dzisiaj są właściwie niewybaczalnie. Stąd moja prośba do Wydawnictwa Literackiego: przy następnej wydanej przez Państwa książce islandzkiej (a liczę na więcej!) proszę o znaki islandzkie. Jeszcze nie zawładnęła nami aleksja, więc homo legens domaga się w tekście wszystkich literek z Orsmbók cytowanej przez samą autorkę w motta powieści:

Potępiona Thule

autor: Einar Kárason
tytuł: Wyspa diabła
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2019
wydawnictwoMarpress
liczba stron: 244

Z klasykami jest niemal zawsze to samo. Najpierw oglądasz film, a dopiero potem czytasz książkę.

U mnie tak właśnie było z Diabelską wyspą czy Wyspą Diabła, bo pod tą pierwszą nazwą poznałam film, a pod tą drugą – książkę. Film puszczali w ramach festiwalu Ultima Thule, a najlepiej pamiętam z niego Baltasara Kormákura ucharakteryzowanego na Jamesa Deana czy innego Elvisa.  Książkę, bez wątpienia jeden z najważniejszych tytułów współczesnej literatury islandzkiej, poznałam dopiero teraz, przy jego drugim polskim wydaniu. A samego autora, Einara Kárasona poznałam przy okazji Gdańskich Targów Książki. Był tam też tłumacz drugiego wydania, Jacek Godek.

Książkę poznałam w ostatniej kolejności, a więc nie da się nie oceniać jej przez pryzmat pozostałych danych. Tuż po skończeniu lektury szukałam filmu (reż. Friðrik Þór Friðriksson, 1996), aby odświeżyć sobie pamięć i przekonać się, czy jest on bardziej ekranizacją, czy adaptacją. Ale na razie muszę pozostać w niepewności o tym, ile z książki faktycznie znajduje się w filmie. Skoro pamiętam głównie Kormákura, odgrywającego rolę Baddiego, to zakładam, że produkcja skupia się na tej części historii, kiedy chłopiec jest już dorosły i powraca z Ameryki przywożąc ze sobą lansiarski wóz, buty w szpic i rock’n’rolla. A cała filmowa historia oscyluje właśnie wokół amerykańskiego snu, o czym pisałam w recenzji dla Studenckiego Klubu Islandzkiego:

Zadziwiające, jak niewiele powstało filmów islandzkich o tak jasnym odniesieniu do miejsca Ameryki w wyobraźni Islandczyków w latach 50.  (…) A  temat jest bardzo ciekawy, bo od połowy XX w. Islandia ma więcej wspólnego z USA niż Europą.

W książce ten wątek amerykański jest ważnym, jeśli nie dominującym dla zrozumienia perypetii mieszkańców Thulecampu. Reykjawickie baraki, w których mieszka rodzina Thomassonów i ich znajomi, to w końcu budowle pozostawione przez żołnierzy amerykańskich. “Jankesi” wciąż obecni są w życiu codziennym Islandczyków, wracają też często we wspomnieniach domowników i opowieściach ich sąsiadów, traktowani z szacunkiem albo poirytowaniem. Owocem spotkań Islandek z Amerykanami są tutejsze dzieci, a małżeństwo Gogo z przybyszem zza Oceanu jest głównym źródłem dostatku i wysokiej pozycji rodziny Thomassonów w całym Thulecampie. Ameryka to dla Islandczyków kraj nowinek technologicznych i możliwości: aparatów fotograficznych, samochodów, lepszej pracy czy modnych mebli. Ale dla innych jest też miejscem niepewnym i podstępnym, szczególnie gdy przyciąga młodych chłopców, osieracając Islandię.

Ale w książce historia toczy się też tu i teraz, a więc w Reykjaviku z lat 50. W barakowym getcie życie wygląda jednak inaczej niż w sąsiadujących z nimi blokach. Tam ludzie mają zawody, pieniądze na kontach, są wykształceni i przeszkadzają im mieszkańcy baraków. Ci bowiem są głośni, awanturniczy, piją i marnują czas. Jeśli dzieci z baraków pójdą do szkoły, są obśmiewane przez okoliczne dzieci. Potrafią się jednak odgryźć mocnymi razami, a buńczuczną młodzież próbuje się opanować zajęciami sportowymi. W tym mikrokosmosie pijaków i bijących ich żon panuje jednak solidarność i wsparcie, którego ucieleśnieniem jest największy autorytet w okolicy: drobny kupiec Thomas i jego żona Karolina, lokalna wróżka. Mieszkańcy Starego Domu zdają się zarządzać całą dzielnicą baraków, bo mają jakieś wykształcenie, szacunek ludzi z zewnątrz i córkę w Ameryce.

Lina trzęsie barakami ze względu na swój dar widzenia przyszłości i niewyparzony język. Ale zaskakuje szczególna pozycja Thomasa – starego wilka morskiego, który zdobywanie mórz zamienił na bezinteresowną pomoc bliskim, zaangażowanie lokalne i uczciwą pracę przynoszącą jakieś dochody. Postać ta nie pasuje do Thulecampu, ale może właśnie dlatego jest tak ważnym bohaterem w tej sadze rodzinnej. W niej odnaleźć można kilka cech samego autora, Einara Kárasona, który większość życia spędził na statku i umilał sobie pracę na morzu lekturą książek, tak jak Thomas urozmaica sobie godziny w sklepie słuchając fińskich koncertów akordeonowych. 

Wyspę Diabła czyta się jak sagę. Nie tylko ze względu na konstrukcję historii, która wprowadza każdego z członków rodzinny po kolei do akcji. Wątki przybliżające dzieje poszczególnych osób pojawiają się jednak niespodziewanie, a pewnych relacji nie da się czasem wygodnie prześledzić. Z sagami łączy powieść również język, choć trudno orzec, czy to zasługa samego autora, czy tłumacza. Styl Jacka Godka bezsprzecznie kojarzy się ze stylem sag, ale stosowane przez Kárasona poczucie humoru i mówienie o kwestiach fizjologicznych wprost jest charakterystyczne dla stylu XIII-wiecznych manuskryptów. Pytanie, czy tłumacz lub autor robią to świadomie, czy obaj zanurzeni są w tych średniowiecznych tekstach do tego stopnia, że mówią ich językiem.

Słyszałam o tej książce opinię, że lekturze towarzyszy i śmiech, i łzy, a czasem śmiech przez łzy. Mi często towarzyszyły niesmak i złość, ale nie z uwagi na bezpardonowe opisy scen toaletowych, ale niektóre cechy głównych bohaterów. Dlaczego Lina jest tak zapatrzona w swojego wnuka, Baddiego, że nie dostrzega jego wad, szczególnie gdy chłopiec stawia cały dom do góry nogami co weekend, spraszając do siebie kolegów? Dlaczego Thomas daje za wygraną innym, stawiając siebie i swoje interesy zawsze na drugim miejscu, poświęcając się dla sprawy? Dlaczego wiele postaci jest tak naiwnych i pozbawionych wyobraźni czy chociażby zdrowego rozsądku?

Zdaje się, że Kárason maluje realny portret biedniejszych mieszkańców Reykjaviku lat 50. Co prawda uprzedza czytelnika, że “historia ta jest prawdziwą, choć opisane wydarzenia i postaci zostały zmyślone”, ale możemy założyć, że książkowi mieszkańcy Thulecampu oparci są na prawdziwych Islandczykach, którzy po wojnie przeprowadzali się ze wsi do miast by wieść życie, o którym pomarzyć mogli w amerykańskim śnie. Ich jedyną ambicją jest stwarzanie pozorów i zarabianie, a nawet magazynowanie, pieniędzy, czego przerysowanym przykładem jest para Fia i Toti. Komiczni niczym muminkowi Topik i Topcia, strzegą swoich skarbów za wszelką cenę i mówią własnym językiem, w którym rozpoznajemy słowo klucz: piiniądze. Portret malowany przez Kárasona jest na wpół realistyczny, ma bowiem w sobie również cechy karykatury. 

Czy Islandia jest diabelską wyspą? Czy w treści książki choć raz pada takie stwierdzenie? Pewnie z perspektywy ziemi obiecanej, jaką w tamtym czasie była Ameryka, odpowiedź brzmi “tak”. Ale wozy, telewizory, winyle i multipleksy docierają w końcu na Islandię, a więc amerykański blask oświetla również i przeklętą Thule, nawet zapomniany przez bogów (i władze miasta) barak Thulecamp. Synowie marnotrawni powracają do ojczyzny, ale Baddi reprezentuje w sobie wszystko to, co kojarzyłoby się komunistom ze zgniłym zachodem. Zachwyceni nowoczesnością Islandczycy zdają się jednak nie zauważać tego zepsucia, choć w Thulecamp pamięta się jeszcze ciężką pracę na roli i trudne dzieciństwo. Może właśnie dlatego dziadkowie ulegają dzikim pomysłom rozpuszczonego młodziaka i dają się uwieźć urokom młodości, odkładając tradycyjne formy wychowania na bok i wsadzając w dłoń chłopaka banknoty stukoronowe.

Czy powieść Kárasona miała być przestrogą przed kapitalistycznym rozpasaniem Islandii? Czy w drugim wydaniu zachowuje aktualizm i świeżość przesłania? Choć opowieść o Wyspie sprzed ponad pół wieku wydaje się archaiczną i nudną lekcją o historii, może być ciekawą inspiracją dla zrozumienia Islandczyków współczesnych. Szczególnie, że Wyspa diabła to klasyk i przeczytał ją podobno co ósmy Islandczyk.

Za książkę, oraz ekoopakowanie przesyłki, dziękuję Wydawnictwu Marpress.

Czytaj więcej:

Farma pełna światła

autor: Steinunn Sigurðardóttir
tytuł: Farma Heidy
tłumaczenieJacek Godek
rok: 2019
wydawnictwo: Kobiece
liczba stron312

Kiedy podczas Gdańskich Targów Książki Karolina Gruszka czytała fragmenty książki Farma Heidy, świeżo zresztą wówczas przetłumaczonej przez Jacka Godka, zapadła mi w pamięć raczej historia o kobiecie, która zrezygnowała z kariery modelki dla pracy w gospodarstwie. Z czytanych fragmentów wyobraziłam sobie, że ta piękna, wysoka blondynka, Heiða Ásgeirsdottír, marzyła o wyjeździe w wielki świat, ale tradycja kazała zostać jej na ojcowiźnie. Cieszę się, że mogłam zanurzyć się w lekturze tuż po premierze książki i całkowicie zmienić zdanie o Islandce, której historię spisała Steinunn Sigurðardóttir.

Heiða to postać istniejąca naprawdę. Faktycznie zapowiadała się na modelkę, ale w życiu próbowała wielu zawodów i zajęć. Nauczycielka wf-u, poetka, policjantka, właścicielka dużego gospodarstwa, krasomówczyni, rolniczka, lokalna polityk, parlamentarzystka, działaczka ekologiczna. Wszystkie role przenikają się ze sobą, ale Heiða wielokrotnie podkreśla, że najważniejszą z nich jest prowadzenie gospodarstwa o pięknej nazwie Ljótarstaðir, które można tłumaczyć jako “farma światła”, a przynajmniej tak chce rozumieć tę nazwę właścicielka. Praca na nim, podlegająca rytmowi pór roku, organizuje układ całej książki według czterech głównych części: Lato, Jesień, Zima, Wiosna. W każdej z nich przedstawione są najważniejsze obowiązki dla danej pory roku: latem żniwa, jesienią redyk i strzyżenie owiec, zimą spis ciąż w całej Islandii, wiosną wykot. Opieka nad całkiem licznym kierdlem i związane z nią obowiązki to praca na cały etat i przez wszystkie dni w roku, z okazją do jedynie krótkich wakacji za granicą.

Meet Heiða, a sheep farmer at Ljótarstaðir in Skaftártunga in South Iceland. She keeps 500 sheeps and it can take a few days to shear them all.

Publicerat av Inspired by Iceland Fredag 13 januari 2017

I być może gdyby historia Heiðy była tylko opowieścią o przywiązaniu islandzkiego chłopa do ziemi i cykliczności pór roku, odłożyłabym ją z niesmakiem, bo Chłopów to się czytało w liceum. A jednak pozycja ta zrobiła furorę w samej Islandii i za granicą, niemal sto lat po przyznaniu Reymontowi Nobla. Urok Farmy Heiðy polega na niej samej. Po pierwsze: to kobieta samodzielnie zarządzająca wielkim gospodarstwem. Nawet jeśli islandzki feminizm nas nie dziwi, to jednak nawet na Islandii kobieta na farmie to rzadkość. Choć nie jest jedyną rolniczką w regionie, wielokrotnie zawstydza kolegów po fachu umiejętnością wywiązania się z trudnych zadań bez pomocy. Ale i sukces Heiðy polega na tym, że pomimo swojej wrodzonej nieśmiałości i dość skąpej towarzyskości,  może liczyć na duże grono rodziny i przyjaciół pomagających jej w najtrudniejszych zadaniach.

Heiða nie ma partnera ani dzieci, ale nie jest samotna. Mieszka z matką, czasem przyjmuje licznych gości. Otacza się zwierzętami, których traktuje jak bliskich przyjaciół. A do tego udziela się w swojej społeczności, co z trudem mieści się w dość napiętym harmonogramie zajęć. Mimo nawału pracy w gospodarstwie, angażuje się w działalność ekologiczną, idąc na wojnę z firmami planującymi budowę elektrowni. Determinacja i przywiązanie do małej ojczyzny doprowadzi ją nawet do udziału w polityce krajowej, kiedy w wyborach parlamentarnych zostaje wybrana na reprezentantkę swojego okręgu. Między sondą do liczenia ciąż a prowadzeniem traktora Heiða odbiera więc kilkadziesiąt telefonów dziennie i odpisuje na wiadomości, jedną ręką w macicy owcy lub na kierownicy.

Wydaje się jednak, że bez ryzyka i odrobiny szaleństwa życie Heiðy po prostu nie miałoby sensu. Dlatego wciągamy się w jej historię, choć osobie mającej zerowe doświadczenie w pracy z owcami specjalistyczna terminologia może odebrać chęć na dalszą lekturę. Nazwy różnych rodzajów umaszczenia islandzkich owiec są tu jednak przeplecione poezją. Krótkie formy autorstwa samej Heiðy, fragmenty jej ulubionych utworów czy wierszowane odpowiedzi na listy od jej przyjaciół nie zdziwią czytelnika przyzwyczajonego do literackiego dziedzictwa Islandii, ale zszokują każdego, kto po farmerze spodziewa się tylko spędzenia wolnego czasu na siedzeniu przed telewizorem.

Heiða łamie wiele stereotypów. Pewnie na Islandii popularność książki wiążę się z heroiczną walką bohaterki o lokalną przyrodę, być może wątki ekologiczne przyniosły książce sukces również za granicą. Myślę jednak, że poza ekologią pozycja ta porusza wiele innych uniwersalnych tematów. Zahacza o feminizm, bo ten osobisty wywiad-rzeka zręcznie spisany przez pisarkę stawia przed czytelnikiem obraz silnej i pewnej siebie kobiety, która zmaga się z fizycznymi i psychicznymi słabościami, by robić to, co daje jej szczęście okazało się pracą jej marzeń. Mimo predyspozycji do wielkiej kariery na światowych wybiegach, bohaterka zamiast szpilek wybiera gumowce, nie boi się ubrudzić, zmęczyć ani nie kryje, że rozrywki “typowo męskie”, takie jak przepychanie się i bijatyki, przynoszą jej dużo radości.

Mimo wstępnego, mylnego, wyobrażenia o książce, spodziewałam się, że znajdę tu więcej szczegółów o ekologicznej działalności bohaterki. I choć opisana jest ona dokładnie w części “Lato”, wątek nie jest poprowadzony przez pozostałe pory roku, a wydaje mi się, że też niezbyt pogłębiony. Dowiadujemy się co prawda, w jaki sposób biznesmeni z Reykjawiku starają się przekonać lokalnych mieszkańców do swoich niecnych planów , ale tak naprawdę nie wiemy, jak dokładnie kończy się cała sprawa. Heiða często jednak przypomina o swoich ekologicznych poglądach choćby wielokrotnie podkreślając, że nienawidzi bezsensownego zabijania zwierząt czy sprawia im bólu. Dzieli się również cennym spostrzeżeniem, który ukoronował moją lekturę tę książki i przyczynił się do ostatecznej ,bardzo dobrej, oceny tej pozycji:

Ekologia zwiastuje nową optykę i nowe czasy. Kiedy one się zmieniają, ludzie nie dają sobie rady z ideami. Bo przecież nie każdy zwolennik budowy elektrowni jest zwolennikiem niszczenia krajobrazu… To mogą być osoby szanujące przyrodę, dbające o nią, ale niepotrafiące poradzić sobie z takimi pojęciami jak ekologia czy ekolog… Odbierają je jako agresję.

Lektura z widokiem na owce.  Gospodarstwo w Sieradowicach pod Bodzentynem.

Echoiczna postnarracja?

Echo

tytuł oryginalny: BERGMÁL
reżyseria: Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia, Francja, Szwajcaria

Na najnowszy film Rúnara Rúnarssona wybrałam się w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Co roku festiwal proponuje przynajmniej kilka tytułów z Islandii, ale tym razem na liście znalazło się tylko Echo, które miało swoją polską premierę w ubiegły poniedziałek. Premierowemu pokazowi filmu towarzyszyło spotkanie z reżyserem, który jest już znany festiwalowej – i polskiej – publiczności z wcześniejszych filmów fabularnych Wróble oraz Wulkan. Widz znający te produkcje ma więc ogólny obraz tego, czego może spodziewać się po tym islandzkim reżyserze, a jednak jego trzeci film pełnometrażowy był dla widowni niemałym zaskoczeniem.

Całość otwiera się sceną jeepa w myjni samochodowej. Podniosła muzyka zwiastuje, że nie bez kozery buduje się napięcie i w kolejnej scenie zdarzy się coś, co wprowadzi nas w fabułę. Jednak to się nie stanie. Postaci pojawiające się w pierwszych scenach nie wracają na ekran, choć przez kilkanaście minut filmu ma się jeszcze nadzieję, że ich historie zostaną dopowiedziane w dalszej części obrazu. Każda scena wprowadza nowych bohaterów i nowe, krótkie historie, a z oszczędnych dialogów możemy wynieść tylko strzępki informacji.

W końcu dostrzegamy, że motywem przewodnim całości jest jedna pora w roku, czyli zima, a konkretniej: święta Bożego Narodzenia i Sylwester. I każda z postaci przygotowuje się i przeżywa ten szczególny czas w roku inaczej. Jedni wybierają drzewko i przyrządzają świąteczną kolację, inni zjeżdżają do domu lub obdzwaniają rodziny, jeszcze inni gotowi są na świętowanie w samotności. Ot, szerokie spektrum współczesnego społeczeństwa, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością. Wspólne śpiewanie kolęd na rynku miasta zestawione jest z odgrzewaniem gotowego dania, aby samotnie zjeść je przed telewizorem. Spokojne wysłuchanie orędzia pani premier przeplata się z rodzinną kłótnią o politykę. Szkolne jasełka skontrastowane zostają z pokazem blond kulturystek. Narkomani otrzymują opatrunki, nowe igły i świąteczny podarunek, a pracownicy Błękitnej Linii wysłuchują dzieci, których rodzice pobili się w domowym zaciszu. Polacy opuszczają budowę, bo płaci się im za mało, a mała dziewczynka zabiega o względy taty, który wybrał życie z nową rodziną.

Echo nie opowiada jednej historii. Złośliwiec z sąsiedniego fotela kinowego powiedziałby nawet, że nie opowiada żadnej historii. Bowiem najnowszy film Rúnara Rúnarssona to zlepek kilkudziesięciu scen, które w żaden sposób nie łączą się ze sobą. Bohaterowie, niczym aktorzy w Weselu Stanisława Wyspiańskiego,  wpadają na scenę, wygłaszają swoje kwestie i wychodzą, a ich miejsce zajmują kolejni. To korowód anonimowych, naszkicowanych tylko postaci, których historie nie mają większego znaczenia, bo widz nie zdąży w żaden sposób przywiązać się do nich, aby mieć chęć prześledzić poczynania  danego bohatera.  Razem stanowią swego rodzaju studium współczesnego społeczeństwa w okresie bożonarodzeniowym. Choć akcja dzieje się w Reykjaviku i z wielu wskazówek wnosimy, że to właśnie Islandczycy są sportretowani w tym filmie, taki kalejdoskop wydarzeń może przytrafić się w dowolnym mieście, na dowolnej szerokości geograficznej. Mimo to widz oczekuje, że ten przegląd urywków życia codziennego reprezentantów wszystkich grup społecznych do czegoś nas poprowadzi. Ale nie.

Gdy włączają światła, publiczność pozostawiona jest w pewnego rodzaju konsternacji. Film kończy się długą sceną statku kołyszącego się na morzu, a kamera wycelowana jest wprost w wysokie fale, więc patrzymy na sztorm z pokładu. Walczę ze swoją chorobą morską, ale wmawiam sobie, że ta potwornie długa scena ma jakiś sens, że pojawi się coś, co zepnie całość w jakiś konkret, że usłyszymy jakiś morał. Ale na fale wjeżdżają już napisy końcowe, co wcale nie sprawia, że w głowie przestaje mi się kręcić. Większość widzów opuszcza już salę, a ja cierpliwie czekam na Q&A z udziałem reżysera, może wyjawi on przede mną jakąś tajemnicę.

Pod ekran wychodzą reżyser oraz pani prowadząca, która zaczyna przepytywanie od odniesienia się do poprzednich filmów Islandczyka. Te opowiadały jakieś historie bohaterów, ich dojrzewanie albo trudny etap starości. Tym razem reżyser postanawia wyłamać się z wcześniejszej konwencji. Dlaczego to robi? Rúnar Rúnarsson odpowiada enigmatycznie. Jego zdaniem kino fabularne ma swój kres i obecnie zamiast wymyślania własnych historii scenarzysta powinien opowiadać te prawdziwe, rejestrować rzeczywistość, jak w dokumencie. Jak dodaje, Echo jest po części dokumentem, bo scenariusz przewidział 60 scen, ale do filmu weszło ich 58 i wiele było improwizowanych. Twórcy wręcz chodzili z kamerą po ulicy i w ciągu zaledwie 80 dni zdjęciowych zarejestrowali historie zwykłych ludzi, którzy przed kamerą grali samych siebie. Wszyscy aktorzy są amatorami, a wielu z nich opowiada swoje historie. Nie jest to jednak dokument, więc jak poradzić sobie z klasyfikacją i odbiorem takiego filmu?

Zdaniem reżysera kluczem do obrazu ma być ten szczególny czas przedstawiony. Boże Narodzenie, przygotowania do niego, Wigilia, wspólne świętowanie, a potem Sylwester i Nowy Rok. Historie bohaterów znajdują więc tu swój mianownik, co według Rúnarssona “ułożyło się samo”. Te pozornie wyjęte z kontekstu sceny tworzą pewną całość, ale nie chodzi o całość fabularną, lecz o studium emocji, jakich przeżywamy zależnie od kalendarza. Boże Narodzenie to taki “wzmacniacz emocji”, wtedy czujemy intensywniej i żyjemy pełniej. Wybaczamy, przypominamy sobie o dawnych bliskich, łakniemy towarzystwa, ale spływa z nas też całoroczny stres, stąd kłótnie i konflikty. Nie znaczy to jednak, że w święta jesteśmy prawdziwą wersją siebie, bo film nie pozwala nam porównać bohaterów z ich pozaświątecznymi “wcieleniami”. Nie jesteśmy w stanie postaciom nawet współczuć, bo ich dostatecznie dobrze nie poznajemy. Czy mamy w ich przeżyciach i zachowaniach odszukać samych siebie?

Zdaje się, że islandzki reżyser sądzi, że stworzył dzieło genialne. I nie tyle chełpił się tym na kinowej sali, bo Rúnar Rúnarsson  to w zasadzie człowiek bardzo cichy i skromny. Z jego wypowiedzi wypływało jednak przekonanie, że idealnie odnalazł się w nurcie kina “postfabularnego”, choć określenie to nie padło i wymyśliłam je na potrzeby tego tekstu. Pomógł mi w tym wspomniany już sąsiad, który uznał, że ta potrzeba nieopowiadania, unikanie narracji czy wychodzenie z roli opowiadacza dla potrzeb historii samej w sobie wpisuje się w postmodernim, kierunek, w którym podąża islandzki reżyser. Skoro zdaniem Rúnarssona w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na opowieści, czy jest jeszcze sens tworzenia fabuł? Echo nie jest przecież dokumentem, tylko dokumentalizowaną fabułą. Aktorzy odgrywają siebie, a więc nie są przed kamerą do końca sobą. Nie są też aktorami? Więc kim?

Najnowszy film twórcy Wróbli i Wulkanu to zdecydowanie kino dla koneserów. Trzeba się chyba naprawdę dobrze na filmie znać, żeby dostrzec w tym obrazie wielką wartość. Trzeba, tak jak pani prowadząca spotkanie z reżyserem, policzyć sceny i użyć jakichś algorytmów, żeby uznać obraz za arcydzieło. Dla mnie było to kino trudne, a może nawet nudne. Monotonne i mało odkrywcze, jak tytułowe “echo”. Zestaw krótkich historii, które znam z życia codziennego. A ponoć do kina chodzi się po to, aby na chwilę wyłączyć się z własnego życia.

Sonety z krańca świata

autor: Krystyna Konecka
tytuł: Ultima Thule. Głosy Islandii (eng: Voices of Iceland)
tłumaczenie na angielski: Ewa Sherman
rok: 2017
wydawnictwo:
BUK
liczba stron: 58

Gdy tylko dowiedziałam się o istnieniu tej publikacji, zapragnęłam ją mieć. Nie tylko dlatego, że zbieram wszystkie polskie wydawnictwa dotyczące Islandii, ale głównie ze względu na tytuł. Odkąd wymyśliłam nazwę dla swojego projektu wiele osób wyprowadza mnie z błędu, jakoby Ultima Thule to faktycznie była Islandia. Wiem to, nie ma pewności, o jaką wyspę chodziło greckiemu geografowi. Ale tradycyjnie przyjęło się, że chodzi o Islandię, choć dziś podobnie określa się chociażby Grenlandię…

Zatem już jedno łączy mnie z autorką sonetów, Krystyną Konecką. Obie uważamy, że Ultima Thule to Islandia. Z internetu dowiaduję się, że ta uznana poetka pochodzi z Białegostoku, a jedyne informacje o zbiorach jej sonetów napisanych pod wpływem pobytu na Islandii znajduję w krótkich relacjach z wieczorów autorskich stolicy Podlasia. Umieściłam ją więc na liście życzeń i życzyłam sobie, że jeszcze uda mi się książkę zdobyć. I udało się, choć dość nieoczekiwanie. Kolega Julian z Klubu Islandzkiego postanowił mi ją sprezentować na urodziny, ale w dniu imprezy wręczył mi przykład literatury farerskiej, bo sam przekonał się, że szukał białego kruka. Ale ponoć dzień po naszym spotkaniu dostał odpowiedź na wiadomość wysłaną do tłumaczki sonetów, prywatnie córki poetki, Ewy Sherman. Zgodziła się udostępnić jeden z zachowanych egzemplarzy. Tak trafił w moje ręce, z autografem!

Kiedy Julek wręczał mi książkę, byłam realnie podekscytowana. Kim może być podlaska poetka, o której lokalne media piszą “Maskonurzyca na skrzydłach sonetów“? W ostatnim roku poznałam prawdziwą poetkę-wariatkę oraz co najmniej trzy miłośniczki Islandii, które są zafiksowane na punkcie Wyspy tak samo jak ja. Powiedziałam więc koledze ze SKI, że ktoś, kto pisze o Islandii sonety musi być co najmniej wypadkową tych dwóch. Ktoś, kto publikuje je niemal własnym sumptem, z autorskimi fotografiami, przetłumaczone przez własną córkę… Cóż, nic, tylko zabrać się za lekturę i mieć nadzieję, że kiedyś spotkam autorkę i znajdę odpowiedź na wszystkie pytania.

Cały tom przeczytałam w drodze autobusem do metra. Może mało to poetyckie, ale taka jest właśnie poezja życia. Sonety ze względu na swoją naturę są krótkie i treściwe, a w zbiorze znajduje się ich 23 (każdy z tłumaczeniem i zilustrowany fotografią). Choć nie jestem z poezją w największej przyjaźni, a z sonetów dogłębniej wczytałam się tylko w Shall I compare thee to a summer’s day Szekspira, bo uczyliśmy się go na pamięć w szkole, to jakaś reszta wrażliwości estetycznej, która tkwi we mnie po latach studiów historyczno-artystycznych pozwoliła mi zachwycić się prostotą i lekkością, z jaką poetka układa zachwyt Islandią w skomplikowany układ tetrastychów i dystychów. Choć nietypowy szyk wyrazów czasem każe oczom zatrzymać się nad jednym wersem na dłużej, umysł samoistnie wpada w rytm świetnie poprowadzonych  rymów.

Czytałam już wiele relacji z podróży po Wyspie, z którymi łatwo było mi się zidentyfikować.  Po raz pierwszy spotkałam się jednak z podmiotem, który widzi Wyspę naprawdę tak jak ja: nie tylko przez pryzmat pięknych i nietypowych, ale – umówmy się – już dość oklepanych literacko widoków. W poezji Krystyny Koneckiej wciąż pojawiają się motywy, którym dotąd nikt nie poświęcał tyle uwagi w uczuciowym raporcie z podróży.  Poetka opisuje wizytę w domu Halldóra Laxnessa, odwołuje się do rzeźb Ásmundura Sveinssona czy Thorvaldsena, a nawet w jednym z wierszy pojawia się nazwisko Tove Jansson, nad której twórczością ostatnio dużo rozmyślałam. I w końcu dwa sonety poświęcone Ultima Thule, czym poeta chwyta mnie za serce.

Podczas lektury sonetów Krystyny Koneckiej towarzyszył mi zachwyt nad jej umiejętnością opanowania trudnych zasad budowy sonetu i zawarcia esencji o danym miejscu/zjawisku w jednym utworze. Nawet jeśli czasem metafory są za ciężkie albo zbyt skomplikowane, z tomu wyłania się niezwykły i bardzo nietypowy obraz Wyspy. Kraj poezji skaldycznej opisany w wierszach.

Bardzo dziękuję tłumaczce tekstów za podarowanie tego niezwykłego tomu poezji. Dziękuję również za angielskie tłumaczenia, które pozwolą przybliżyć Islandczykom takie – bliskie mojemu – spojrzenie na Wyspę.

Moja (i tylko moja!!!) Islandia

autor: Anna Magdalena Węcławiak
tytuł: Moja Islandia
rok: 2013
wydawnictwo:
Novae Res
liczba stron: 74

Polowałam na nią od dawna, podobno pierwsze wydanie dostępne było tylko na Islandii. Więc czekałam cierpliwie, że w końcu znajdę ją na Wyspie albo ktoś z mieszkających tam znajomych mi ją pożyczy. W międzyczasie pojawiło się nowe wydanie, tym razem dostępne w Polsce. Koleżanka kupiła mi ją na urodzinowy prezent, a wręczając książkę, powiedziała: “To żart, nie książka. Taka cieniutka, a za cenę normalnej książki”.

Ale przecież nie o wartości pieniężnej książki chcę tu napisać. Gdybym jednak miała przeliczyć swoje rozczarowanie na pieniądze, a książkę kupiła z własnych środków, pewnie po lekturze wykrzyknęłabym “Oddajcie mi moją kasę!!!”. Ale że jestem prawdziwym islandofilem z ambicją skompletowania całej półeczki pozycji o Islandii, ta niewielka książeczka zostanie u mnie na półce, jako kolejny przykład jak nie pisać o Islandii.

Nawiązałam do Rekina i barana Marty Biernat celowo, bo mam wrażenie, że autorka skądinąd skandalicznej książki mocno inspirowała się stylem Magdaleny Anny Węcławiak. Otóż podczas lektury Mojej Islandii  towarzyszy nam istny strumień świadomości. 74-stronicowy tekst nie podzielony został na żadne sekcje czy rozdziały, jest tylko początek i koniec, a po środku wszystkie możliwe informacje i ciekawostki, które autorka jakby wylała z siebie podczas jednego ze spotkań z koleżankami. Rozmowa pod tytułem “Ale ta Islandia jest piękna, a Islandczycy nudni i beznadziejni”. Serio.

Dawno nie spotkałam się z takim zagęszczeniem stereotypów i anegdot, a tekst nie jest nawet z założenia satyryczny. Wydawałoby się, z perspektywy tylu lat przemieszkanych na Islandii, zbudowaniu polsko-islandzkiego domu i wybraniu Wyspy na swoją drugą ojczyznę, spostrzeżenia autorki będą co najmniej sprawiedliwe. Niestety, pisze ona o Islandczykach w sposób bardzo uproszczony. Zdaniem autorki, która – przypominam – od lat mieszka, pracuje i żyje wśród Islandczyków, mieszkańcy Wyspy są flegmatyczny, leniwi, “wyjątkowo nienadpobudliwi” i nierozgarnięci. I może tylko ja reaguje na takie ogólniki, bo naczytałam się mądrych prac antropologów i socjologów, ale na każdy taki sąd przypomina mi się historia z pewnego slajdowiska, na którym obecni byli również Islandczycy. Polka opowiadająca o swoim pobycie na jednej z islandzkich farm i spostrzeżeniach dotyczących spotkanych tam Islandczyków, dużo uwagi poświęciła oddawaniu gazów i bekaniu (o tym pisze też Węcławiak). Obecna na sali Islandka (wokalistka na co dzień mieszkająca w Berlinie) była bardzo zaskoczona i powiedziała, że takie rzeczy nie należą do codzienności. Wniosek? Obie Polki opisywały prostych ludzi spotkanych na wsi i w zakładach rybnych, a kto mi powie, że Polacy na wsi nie bekają i nie pierdzą? W Reykjaviku nigdy nie doświadczyłam takiego zachowania. Dlatego nie uważam, że sprawiedliwym było napisanie, że “Manierami przy stole też się nikt specjalnie nie przejmuje”. Bo Islandczycy są przecież różni, halo!

Anna Magdalena Węcławiak pisze o wszystkim, ale właściwie niczego się z tej książki nie dowiemy. To zbiór subiektywnych spostrzeżeń gęsto doprawionych wspomnieniami z Polski i przechwałkami autorki. Albo jest od Islandczyków sprytniejsza, albo bardziej pracowita, albo mądrzejsza. I pewnie znowu przesadzam, ale żartobliwy nawet styl w niektórych miejscach tekstu nie uratuje mojego spostrzeżenia, że w taki sposób nie powinno się pisać. Owszem, to “Moja Islandia”, ale ma się wrażenie, że nie ma tu miejsca na inny punkt widzenia, że perspektywa autorki jest jedyną i słuszną.

Naprawdę możecie sobie darować tę lekturę. Co prawda zajmie Wam ona tylko jeden wieczór, ale lepiej w zamian przeczytać sobie dowolny przewodnik albo po prostu bloga. Aż dziw bierze, że takie książki są z powodzeniem wydawane, a pisarze, którzy naprawdę mają coś ciekawego do powiedzenia, muszą się ze swoimi elaboratami przebijać.

Skąd przychodzimy?

Nie mogę uwierzyć, że skończył się już pierwszy sezon serialu HBO Przybysze (Beforeigners, Fremvandrerne).

Jeszcze robiłam sobie nadzieję, że magicznie na platformie pojawi się kolejny odcinek, ale cóż… Sezon ma ich tylko 6, a ja pożarłam je niemal jeden po drugim. I teraz żałuję, bo bardzo wciągnęłam się w tę historię.

Z zasady nie przepadam za tematyką science-fiction czy ogólnie pojętą fantasy. Nie oglądałam Gry o tron, ani nawet Wikingów, bo popularna interpretacja nordyckiej mitologii i staroislandzkiej literatury jest nie na moje nerwy. Zamiast po Tolkiena, wolę sięgać po Eddę… Ale przekonałam się do włączenia sobie serialu Przybysze ze względu na islandzką aktorkę, Ágústę Evę Erlendsdóttir. Nie jest to bynajmniej postać pierwszoplanowa, ale islandzkie media pękały z dumy, że ich rodaczka robi międzynarodową karierę. I słusznie, bo Ágústa znana jest na Wyspie od dawna i przeszła niesamowitą metamorfozę: od kampowej gwiazdy z tv show, przez reprezentantkę Eurowizji aż po wokalistkę i aktorkę większego formatu. Tutaj gra dzielną i pełną energii do życia wikinkę*, która – zgodnie ze swoją naturą – gotowa jest do walki i rewolty za wszelką cenę.

August Eva in her role as Urður in the Beforeigners series.
źródło: https://theworldnews.net/is-news/agusta-eva-i-nyrri-thattarod-hbo-nordic

O czym właściwie są Przybysze, norweskojęzyczna produkcja HBO Europe? To tak naprawdę satyra na science fiction, bo akcja rozgrywa się we współczesnym Oslo, które niespodziewanie zaczynają nawiedzać przybysze z… przeszłości. W świecie skonstruowanym przez Anne Bjørnstad i Eilifa Skodvina (twórców Lilyhammer) zjawisko pojawiania się “imigrantów z przeszłości” dotyczy całego globu. Jednak my poznajemy historię z perspektywy norweskiej. Pilot to tylko zajawka niezwykłego procederu, jednak od drugiego odcinka dowiadujemy się, jak jeden z najbardziej tolerancyjnych krajów na świecie radzi sobie z falą nowych/starych obywateli.

Przybycie Norwegów z przeszłości następuje w wyniku tajemniczego błysku, który zwiastuje pojawienie się “podróżników w czasie” zawsze w tym samym miejscu: w wodach zatoki nieopodal słynnej opery w Oslo. Władze opracowały już system bezpiecznego wyławiania przybyszów i opieki nad nimi w specjalnych ośrodkach, gdzie “imigranci” mają szansę zaaklimatyzować się we współczesnych czasach. Jaskiniowcom, wikingom i przybyszom z XIX wieku pokazuje się filmy instruktażowe o obecnej sytuacji społecznej w Norwegii, podaje się im specjalne leki, myje i ubiera w polary. Po danym czasie przybysze wychodzą na ulice Oslo i zaczynają nowe życie.

Wizja tego świata jest niezwykła. Nowoczesna stolica zderzona jest z zamierzchłymi zwyczajami Norwegów: targi, szamani, bicykle, dorożki, włócznie i ubrania ze skóry urozmaicają tłum pełen ludzi z iPhone’ami, ubranych w dżinsy i jeżdżących samochodami. Asymilacja postępuje jednak zgodnie z planem, bo wielu z przybyszów podejmuje się pracy w nowym świecie i dostosowuje się do nowinek technologicznych i społecznych. I tak główna bohaterka, wikinka  Alfhildr (znakomita Krista Kosonen, która urodą i urokiem przypomina mi Alicję Bachledę-Córuś), zakłada współczesny strój i zaciąga się do stołecznej policji. Jej wikińskie umiejętności, ale też niekonwencjonalne metody, okażą się bardzo pomocne w przypisanej jej sprawie zabójstwa i z początku będą prowadzić do komicznych dialogów i scen z udziałem jej partnera, policjanta ze współczesności, Larsa (Nicolai Cleve Broch). Poznawanie własnych przyzwyczajeń i tradycji jest jednak obustronne.

August Eva in her role as Urður in the Beforeigners series.

W sposób świetnie przemyślany przeplatają się tutaj  stare motywy (głównie wikińskie) ze współczesnością. Przybysze mówią do siebie w języku staronordyckim i nawet islandzki tłumacz nie może ich zrozumieć, dlatego Old Norse staje się kodem “nowych”, a tablice i nazwy miejsc zyskują również zapis w runach. Wikingowie otwierają własne tawerny, mają swoich szamanów, a reprezentanci epoki kamienia wciąż kultywują dawne tradycje polowań nago w podmiejskich lasach. XIX-wieczna inteligencja pracuje w stworzonych przez siebie zawodach dziennikarzy czy pisarzy, a bohema odurza się współczesnymi narkotykami. A to fascynuje współczesnych: Lars rozwiódł się z żoną, bo ta zastąpiła go przybyszem z XIX wieku. Elegancki inteligent z Kristianii spędzający czas wolny na literaturze romantycznej i grze w wista okazuje się lepszym partnerem od zblazowanego współczesnością policjanta. Serial pozwala nam więc wyobrazić sobie, jak wyglądałoby nasze życie z udziałem przybyszów z przeszłości, a wszystkie dziewczyny marzące o związku z “prawdziwym wikingiem” mogą zrewidować swoje fantazje 😉

Ale najlepsza jest tutaj właśnie satyra. Nie tylko satyra na gatunek science-fiction, ale satyra na tolerancyjne społeczeństwo skandynawskie i państwo opiekuńcze (tutaj polecam poczytać chociażby pamflet Niny Witoszek Najlepszykraj na świecie). Rząd robi wszystko, żeby zaprowadzić spokój i harmonię, w mediach unika się “obraźliwych określeń”. W radiu nie można używać “słowa na W”, czyli “wiking”, natomiast politycznie poprawna wersja to “osoba pochodzenia pranordyjskiego”. Buduje się współpracę między współczesnymi a przybyszami, lansuje związki i rodziny “multitemporalne” oraz zatrudnianie osób z “przeszłością temporalną”. Stąd Alfhildr staje się maskotką norweskiej policji. Wśród dzisiejszych Norwegów rośnie też zjawisko “transtemporalizmu”, czyli odnalezienia w sobie przynależności do epoki innej, niż ta, w której się urodzono. I takim gwarantuje się opiekę psychologa i dostęp do grup wsparcia.

źródło: https://www.ljudochbild.se/film/beforeigners-ssong-1-2/

Jednak asymilacja nie do końca przebiega zgodnie z planem. Alfhildr ma wśród kolegów i koleżanek z pracy wielu wrogów. Współcześni Norwegowie wszczynają zamieszki, a w przestrzeni miasta pojawiają się murale “Norwegia dla współczesnych”. Współcześni Norwegowie czują się zagrożeni, że zastąpią ich inni, lepsi. Tworzą się grupy wzbudzające nienawiść do przybyszy, odwołując się do ich odmiennego systemu wartości i wyglądu, a przede wszystkim innego wyznania. Wystarczy wyobrazić sobie, co się stanie, jeśli jeden z przybyszów okaże się zabójcą św. Olafa, patrona Norwegii…

Cała ta wizja przeplatania współczesności z przeszłością to najmocniejsza strona serialu,  ale podobało mi się też właśnie zwracanie uwagi na mechanizmy, które dotyczą wszystkich “innych” w społeczeństwie. Twórcy serialu pokazują nam, jak łatwo buduje się nienawiść do imigrantów i jak naiwne mogą być władze kraju, próbujące za wszelką cenę zasymilować społeczeństwo.

Dobrze napisany scenariusz (w gruncie rzeczy to serial policyjny z zagadką kryminalną) i świetna ścieżka dźwiękowa (miks wikińskich śpiewów ze współczesną muzyką elektroniczną autorstwa Ginge) również czynią z niego naprawdę przyjemny obraz. Polecam każdemu fanowi wikińskiej Skandynawii oraz miłośnikom “historycznego gdybania”. Czy dzielny wiking zadowoli się pracą w firmie dostarczającej jedzenie rowerem? Czy jaskiniowcy to naprawdę osoby prymitywne? Jakie umiejętności saamskie mogą przydać się we współczesnym świecie? Obejrzyjcie koniecznie, by poznać odpowiedzi na te pytania.

Ja czekam niecierpliwie na drugi sezon, by poznać odpowiedzi na własne pytania. Bo od początku nurtowało mnie jedno: dlaczego przybysze pochodzą tylko z trzech epok: kamienia łupanego, wikińskiej oraz XIX wieku? Czy właśnie z tymi przedziałami czasowymi Norwegowie najchętniej się identyfikują? A może twórcy scenariusza założyli, że właśnie w tych okresach najczęściej odurzano się i przechodzono w różne stany świadomości, co pozwoliło na podróż w czasie? Jak i dlaczego dochodzi do masowych migracji dawnych Norwegów do Oslo dowiemy się – mam nadzieję – w następnym sezonie.

*w polskim tłumaczeniu dialogów pojawia się określenie “wikinka”, czyli kobieta wiking. Szczerze mówiąc dotąd się z nim nie spotkałam i jestem do niego nastawiona raczej ostrożnie, jak i do całego tłumaczenia. Niestety nie wiem czy tłumacz bazował na wersji oryginalnej, czy skrypcie angielskim, ale dopuścił się kilku błędów. Dlatego uważajcie!

Lawa, owce i gumowce

autor: Agnieszka Rezler
tytuł: Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia
rok: 2017
wydawnictwo:
Dolnośląskie
liczba stron: 296

Niech nie zwiedzie Was pozornie prześmiewczy tytuł tej recenzji! Oddaje on bowiem bardzo osobisty, ciepły odbiór książki. I od razu uprzedzam, że jak książka jest subiektywnym opisem podróży na Islandię, tak moja recenzja będzie mało obiektywna.

Choć znam Lawa, owce i lodowce. Zachwycająca Islandia Agnieszki Rezler od dawna, nigdy nie zagłębiłam się w lekturę, bo moje autorytety czytelnicze podszeptały, że “jako prawdziwa fanka Islandii na pewno niczego nowego się z niej nie dowiem”. Aż w końcu dostałam książkę w prezencie urodzinowym. Skoro weszła w moje posiadanie, postanowiłam dać jej szansę. I wiecie co? Głupio mi, że dałam sobie wmówić niedorzeczności. Po pierwsze: nie wiem wszystkiego o Islandii. Po drugie: pozycja Agnieszki Rezler od samego początku broni się przed zaklasyfikowaniem jej jako przewodnika, kompendium wiedzy, “Islandii w pigułce”. I bardzo dobrze!

Gumowce w tytule dlatego, że z każdą kolejną stroną wciągałam się w opowieść z wakacyjnego objazdu po Islandii tak, jakbym wspominała własne pobyty na Wyspie (a objechałam Fiordy Zachodnie w butach na gumowej podeszwie). Czytając tę subiektywną relację nie towarzyszyło mi jednak poczucie nieautentycznego relacjonowania wydarzeń jak w przypadku innych pozycji, a swobodny i kreatywny styl literacki bardzo daleki był od bajania i oblewania Islandii miodem. Podczas lektury na mojej twarzy często pojawiał się szeroki uśmiech, ale czasem też objawy zazdrości. Dlaczego ja nie napisałam tej książki? Gdybym to zrobiła, wyglądałoby to całkiem podobnie!

Autorka nie marzyła może o wyjeździe na Islandię przez długie lata, ale dosyć jasno daje nam do zrozumienia, że przygotowania do podróży życia trwały wystarczająco długo, żeby przeczytać najważniejszą literaturę przedmiotu, naoglądać się zdjęć i map, zrobić długą listę miejsc wręcz obowiązkowych do zwiedzenia.  Cały ten proces: kompletowanie map, zakup przewodników, czytanie sag, pakowanie odpowiedniej odzieży i szacowanie kosztów to tak naprawdę najbardziej ekscytująca część podróży na Islandię. Śledząc perypetie rodziny przygotowującej się do podróży, udzielają nam się ekscytacja i niepewności autorki. A ponieważ do odlotu z warszawskiego lotniska dzieli nas około 20 stron tekstu, apetyt rośnie. Tak jakbyśmy mieli lecieć na Islandię razem z Agnieszką Rezler – nie możemy się po prostu doczekać startu samolotu!

Połknęłam książkę w dwa wieczory. Czytało mi się ją tak dobrze, że nie mogłam uwierzyć, że trasa zakończyła się jeszcze przed Höfn. Sama nie dotarłam dalej, dlatego miałam wielką nadzieję, żeby podróżować z książkową rodziną dalej na Wschód, aby uzupełnić braki w przeżyciach i zachwytach nad Islandią. Właśnie: zachwytach? Podtytuł książki nazywa Islandię “zachwycającą”, ale nie przeczytamy o tym, że coś przytłoczyło autorkę albo czemuś nie mogła się nadziwić. Zachwyt ten jest w gruncie rzeczy bardzo chłodny, dlatego jesteśmy w stanie przeczytać książkę do końca. Autorka wstrzymuje się od polewania Islandii lukrową polewą, a choć dość często zdarza się jej przywoływać wyświechtane anegdoty albo powoływać się na elfy, proporcje są bardziej niż wyważone. Mówi to Wam osoba, która wychodzi z podróżniczych slajdowisk zaraz po tym, jak prelegent przywoła żart o wstawianiu z islandzkiego lasu.

Książkę czyta się przyjemnie głównie ze względu na język. Jest plastyczny, a pióro lekkie. Czuć, że mam w ręce dzieło kogoś, kto często pisze, więc upewniam się: tylne skrzydełko okładki potwierdza, że autorka jest dziennikarką. Więcej: pisze o wnętrzach! Ach, to już prawie jak bliźniacza dusza! Wśród wielu celnych i naprawdę świeżych spostrzeżeń na temat Islandii i Islandczyków z większą uwagą czytam te dotyczące architektury. Tak dużo pisze się o islandzkiej naturze, a tak mało o kulturze (chyba że sagach, kinie i rúnturze). Tymczasem Rezler stawia mądre pytania. Dlaczego architektura islandzka nie czerpie z islandzkiego krajobrazu? Dlaczego domy są tak nudne i bez polotu, skoro otaczają je cuda natury? Autorka celowo nie uwzględnia w przemyśleniach stolicy, choć mam wrażenie – a chyba chronologia się zgadza – że podczas pierwszego pobytu nie widziała jeszcze Harpy. Gdyby tak było, jestem pewna, że wspomniałaby tę niezwykłą budowlę chociażby raz. Zresztą, mam chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego budownictwo islandzkie jest pozbawione wyrazu. Z pomocą przyszli mi Japończycy i ich proste, minimalistyczne pawilony. Jeśli żyje się na trzęsącej ziemi i w cieniu wybuchających wulkanów, nikomu chyba nie opłaca się inwestować w estetyczny walor domu, który w każdej chwili przecież może się zawalić.

Plusem są dla mnie również cytaty ze znanych i bliskich mi książek. I to nie tylko islandzkie sagi i polskie książki o Islandii, ale też literatura skandynawska. Autorka zresztą bardzo często pisze o “skandynawskim charakterze” Islandii, a tutaj mogłabym z nią mocno polemizować. Ma jednak na swoją obronę kolejne słuszne spostrzeżenie, mianowicie że islandzki wystrój wnętrz wyróżnia stosunek do oświetlenia. W końcu skandynawski design i skandynawskie malarstwo pejzażowe od lat analizuje się przez ten wspólny mianownik: inne światło.

Jeśli koniecznie mam opisać tu jakieś wady książki, to z miejsca się poddaję. Nie dlatego, że jest to idealna książka o Islandii. Jest dokładnie tym, czego się po niej spodziewamy, dlatego nie mamy żadnych “ale” i żadnego rozczarowania. Jeśli szukamy w niej przewodnika/poradnika, który przygotuje nas do pierwszej podróży na Wyspę i mocno się wczytamy, znajdziemy tam między wierszami nazwy hoteli i firm, które organizują fajne wycieczki po interiorze. Ale chyba największym atutem tej książki z cyklu “subiektywnych opisów wakacji na Islandii” jest to, że rodzina podróżuje po Wyspie tak, jak pewnie robiłaby to w innych miejscach świata: czyli normalnie. Możecie się zdziwić, ale dla mnie opis wycieczki po Islandii pozbawiony autostopu, jedzenia z puszek i spania kątem w pralni przydrożnego hostelu to prawdziwy biały kruk! I za to chyba należą się największe gratulacje: autorce udało się mnie zadziwić, a więc “taka niby znawczyni Islandii” dowiedziała się o ulubionej Wyspie czegoś całkiem nowego 😉

dav

Zostanie tylko Islandia

autor: Berenika Lenard. Piotr Mikołajczak
tytuł: Zostanie tylko wiatr. Fiordy Zachodniej Islandii
rok: 2019
wydawnictwo:
Czarne
liczba stron: 264

W 1952 roku ostatni islandzcy osadnicy odpłynęli z Hornstrandir. Ślady ich życia powoli zaczęły znikać, a półwyspem znów zawładnęła natura. Mieszkańcy przeprowadzili się w przyjaźniejsze rejony, zostawiając za sobą ponadtysiącletnią historię ujarzmiania ziemi, będącej dziś jednym z najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. Wielu współczesnych Islandczyków twierdzi, że Hornstrandir opustoszał, ponieważ był jednym z najtrudniejszych do życia zakątków kraju. Sądzono, że jego mieszkańcy pochodzili z innego świata.

Fiordy Zachodnie Islandii to jeden z najrzadziej odwiedzanych regionów na Wyspie. Nie dochodzi tu Jedynka, więc wielu turystów nie zapuszcza się w te rejony, natomiast sami Islandczycy raczej stąd wyjeżdżają, niż tu przyjeżdżają. Wielka to szkoda, bo tutejsze widoki są nie do opisania. Fiordy odbijające się w krystalicznie czystej wodzie mienią się całym gradientem kolorów, droga wijąca się zgodnie z zygzakowatą linią brzegową przyprawia o zawrót głowy. Gdy przemierzałam Fiordy autostopem, drogi były puste, domy opuszczone, ale ludzie życzliwi i bardzo gościnni. Opuszczając Ísafjörður, stolicę tego regionu, złapałam okazję bardzo szybko, a kierowca po kilku minutach rozmowy stał się moim przyjacielem. Zaproponował, że przewiezie mnie na Hornstrandir, ale – oszołomiona tą propozycją – nie przyjęłam jej. Zatrzymaliśmy się za to w Súðavík, gdzie opowiadał mi o lawinach. Już na krańcu Fiordów wzięła mnie do siebie prawdziwa czarownica. Miała srebrne włosy aż do pasa i długie paznokcie, zarażający uśmiech i Kaleo w głośnikach. Znała każdy pagórek i opowiadała historie o swoim ojcu.

Starając się nie popaść w banały, nie powiem, że Fiordy Zachodniej Islandii mają w sobie coś magicznego. Ale lektura książki Zostanie tylko wiatr… przekonała mnie o tym, jak bardzo chcę tam wrócić. Że jest coś w tych odległych zakątkach, co sprawia, że do nich ciągnie. I nie jest to dziewicza przyroda najbardziej wysuniętego na północ rezerwatu przyrody, królestwa lisów polarnych. Nie lazurowa woda w fiordach, ani przytłaczające piękno wysokich wzniesień. Berenika i Piotr piszą o niezwykłej przyrodzie, ale jest ona tylko tłem wypowiadanych historii. Ocean, śnieg i wiatr to żywioły, z którymi musieli zmierzyć się tutejsi mieszkańcy, a wielu z nich po prostu z nimi przegrało. Nie jest to jednak epos o bohaterach, a raczej chłodne i oparte na faktach świadectwo uzależnienia Islandczyków od natury. Na Fiordach Zachodnich albo przyjmujesz ją z pokorą, albo umierasz. Albo wyprowadzasz się do stolicy, na południe, do Stanów. Ta część Islandii pustoszeje.

Długo czekaliśmy na drugą książkę znakomitego duetu Lenard-Mikołajczak. Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii, czyli debiutancki reportaż autorów mieszkających na Islandii, spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem, czemu winna była również duża popularność ich strony IceStory. Jeśli jednak przy pierwszej książce parę kojarzono głównie z ich wpisami oraz zdjęciami w Internecie, druga umocni ich pozycję jako pisarzy, reportażystów, a nie blogerów. Piotr i Berenika zresztą żegnają się z tą formą wyrazu, aby w pełni skupić się na realizacji młodzieńczych marzeń, czyli pisaniu książek. Dobrych książek.

I muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrze skonstruowanej książki o Islandii. Wśród licznej literatury dotyczącej Islandii, rzadko udaje mi się znaleźć pozycję, która mnie zaskoczy: czy warstwą literacką, czy nowymi informacji. A Zostanie tylko wiatr…  to niemal antologia Fiordów Zachodniej Islandii. Lenard i Mikołajczak dotarli do fascynujących osób opowiadających niezwykłe historie. Mamy tu ludzi zatrzymanych w czasie, tak żyjącego z dala od cywilizacji i posługującego się XIX-wiecznymi narzędziami Gísliego z Uppsölum, jak i Óliego komunistę, zapatrzonego w okres świetności Wielkiej Rosji. Są historie pojedynczych osób i bohaterowie zbiorowi. Są Islandczycy, ale też Norwegowie, Amerykanie, Grenlandczycy. Z całego wachlarza wspomnień i opowieści wyłania się obraz wieloetnicznego ośrodka, niegdyś tętniącego życiem. Kiedyś zjeżdżali tu wielorybnicy albo amerykańcy żołnierze, dzisiaj raczej bogatsi turyści żądni nietypowych przygód czy kłusownicy polujący na lisy polarne.

Już pierwszą książką Berenika i Piotr sugerowali czytelnikowi, że Islandia to wyspa opuszczona. Po Zostanie tylko wiatr… mamy wrażenie, że Fiordy faktycznie wyludnią się w ciągu następnych lat, a na zdjęciach znajdziemy więcej widmowych chat i przerdzewiałych maszyn. Wiem jednak, że debiut duetu Lenard-Mikołajczak ściągnął niemałą liczbę polskich podróżników w opisywane okolice, możliwe więc, że Fiordy Zachodnie również spotka ten “efekt IceStory”. Reportażyści spisują zapomniane historie, a opisywane miejsca ocalają od zapomnienia.

Autorów nie da pomylić się z żadną parą blogerów piszących o Islandii. Piotr i Berenika opowiadają historie, których nie zna większość Islandczyków. To prawdziwy reportaż, któremu poświęcono setki kilometrów tułania się po Zachodnich Fiordach Islandii, godziny spędzone wśród materiałów źródłowych, a przede wszystkim rozmowy z mieszkańcami Wyspy. Już na wstępie dowiadujemy się, że nie każdy odpowiadał na pytania chętnie, że pozyskiwanie informacji, poznanie opinii, wspomnień, wrażeń nie należało do łatwych. A jednak wielu rozmówców polskich reportażystów wydaje się aż kipieć od wiedzy i dopraszać się o jej spisanie. W końcu dotąd mało kto interesował się ich prywatnymi historiami, dziejami tych miejsc. Piotr i Berenika otwierają uszy, a Islandczycy otwierają swoje serca.

Za wersję cyfrową tekstu oraz egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Czarne.