Fałszywe złoto

Złotokap

tytuł oryginalny: Gullregn 
reżyseria: Ragnar Bragason
rok produkcji: 2020
kraj: Islandia

Złotokap (2020) - Filmweb

Jeśli zastanawialiście się, jak nazywa się islandzka odpowiedniczka Grażyny, to już Wam mówię: Indíana Jonsdóttir.

O filmie Złotokap w reżyserii Ragnara Bragasona dowiedziałam się jeszcze podczas Gdańskich Targów Książki, kiedy Karolina Gruszka w spotkaniu z Jackiem Godkiem opowiadała o swoich przygotowaniach do zdjęć. Tłumacz pomagał aktorce okiełznać islandzką wymowę oraz zrozumieć scenariusz do przygotowywanego filmu. Wówczas było jeszcze tajemnicą, o czym dokładnie będzie ta historia, jednak gdy tylko pojawiły się pierwsze zapowiedzi dystrybucji filmu w Polsce, zacierałam ręce z ciekawości i dziwnej dumy z udziału Polki w islandzkiej produkcji.

Nasza rodaczka wciela się w postać Danieli, pielęgniarki z Polski, która wywodząc się z wielodzietnej rodziny rozrzuconej po świecie, wyemigrowała na Islandię i od kilku lat zmaga się z językiem oraz szuka sobie ciekawych zajęć. Poznajemy ją jako pracownię domu starców, ale jako dyplomowana pielęgniarka będzie próbowała swoich sił również w ochotniczej grupie ratowników górskich, która zbiera nierozsądnych turystów z lodowców i innych niebezpiecznych destynacji. To właśnie w ramach tego wolontariatu poznaje Unnara (Hallgrímur Ólafsson), sympatycznego, ale też raczej nieśmiałego ratownika w średnim wieku. Ten każdą wolną chwilę poświęca swojej matce, Indíanie, właścicielce tytułowego złotokapu, czyli egzotycznego drzewa, które hoduje w swoim prywatnym ogródku na osiedlu wielkiego miasta (strzelam, że to gdzieś w reykjawickiej dzielnicy Breiðholt).

Wbrew polskiej linii promocji filmu, główną bohaterką nie jest Daniela, ale właśnie Indíana Jonsdóttir (Sigrún Edda Björnsdóttir). Typowa Grażyna, która surowo ocenia innych, sama będąc uosobieniem najgorszych cnót. Indíana to wyzyskiwaczka systemu, która wegetuje na zasiłkach i jeszcze na wszystko narzeka. Jako samotna matka wyszukała u syna wszelkie możliwe choroby, które pozwoliły jej na pobieranie publicznych pieniędzy i wakacyjne wyjazdy do sanatorium. Sama również jest na wszystko chora, udając niepełnosprawną kiedy wychodzi z domu. Wszystko po to, żeby się nie przepracować i nie zmęczyć, choć uważa, że jej życie od zawsze utkane było samymi przeciwnościami i los rzucał jej kłody pod nogi.

Jedynym pocieszeniem i adresatem bezinteresownych uczuć jest tytułowy złotokap, który dogląda i pielęgnuje z największą miłością. Egzotyczne drzewko przyniosło jej wiele zasług i dyplomów, lecz kiedy Ministerstwo Środowiska postanawia pozbyć się wszystkich gatunków obcych islandzkiej florze, kobieta idzie na wojnę z władzami. Pisze listy i wykłóca się z urzędnikami, uzbrojona w kule i okulary, które mają dowieść jej niepełnosprawności i wzbudzać litość. 

W domu jest jednak przeciwieństwem schorowanej i biednej obywatelki. Sprawna i całkiem już zdrowa, ma siłę wygrażać hałasującym sąsiadom, a kul używa do stukania w sufit, kiedy mieszkająca nad nią nastolatka ćwiczy grę na pianinie. Co gorsza, pianistka ma wietnamskie pochodzenie i zdaniem Indíany powinna wynieść się z Islandii, jak wszyscy inny imigranci. Indíana jest tradycjonalistką i wrogiem wszelkich nowości czy eksperymentów kulinarnych, traktując wszystko, co islandzkie, za najlepsze. Ciekawe tylko, że jej życie kręci się wokół egzotycznego drzewa, które z pewnością nie jest islandzkie. Niewielkie mieszkanko oświetlane złotem ukochanego drzewka jest jej królestwem i centrum dowodzenia: z fotela dyryguje dorosłemu już synowi oraz sąsiadce, Jóhannie (Halldóra Geirharðsdóttir), która pomimo własnej, potwierdzonej niepełnosprawności, usługuje jej na każdym kroku.

Jóhanna Einarsdóttir (świetnie zagrana rola!) jest postacią barwną i podkreślającą wszystkie wady Indíany, bo stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Choć ograniczona ruchowo po wypadku, nie narzeka i nie boi się ruchu, czy to przy pracy, czy podczas igraszek z “narzeczonym”. Pogodnie i pokornie przyjmuje swój los, angażując się w życie społeczne osiedla i kolegując się ze wszystkimi sąsiadami. Jest bardzo otwarta na świat i ciekawa obcych kultur, ciesząc się obecnością imigrantów w swoim bloku. Gdy w życiu Indíany pojawia się Gabriela, polska dziewczyna Unnara, Jóhanna przyjmuje ją z otwartymi ramionami, chwaląc postępy w języku islandzkim i wypytując o polskie zwyczaje. Matka Unnara – wręcz przeciwnie – przyjmuje wrogie nastawienie do dziewczyny tylko dlatego, że nie jest Islandką i kaleczy język. 

Bilet na Złotokap - Warszawa, 05 Wrzesień 19:00 - Bilety24.pl

Indíana uosabia więc tradycjonalizm i ksenofobizm obecny na Islandii. Choć Wyspiarze wolą prezentować się jako tolerancyjni i otwarci, mieszkający tam emigranci przekonali się nie raz, że są gorsi, bo nie pochodzą stąd. Film jasno krytykuje islandzką zaściankowość i umiłowanie do tradycji czy puryzmu językowego, zgrabnie zestawiając ten groźny nacjonalizm z niewątpliwie dalekimi od patriotyzmu zachowaniami: pobieraniem publicznych pieniędzy bez powodu i nielegalnym dorabianiem na boku.

Indíana, jak typowa Grażyna czy Karen, jest uosobieniem średniactwa, które grozi współczesnym, multikulturowym i otwartym społeczeństwom. Biała, przynależąca do grupy etnicznej zamieszkującej swój kraj, należąca do większości kobieta w średnim wieku o średnim wykształceniu i reprezentująca klasę średnią niższą. Ma byle jakie pojęcie o świecie, ale uważająca się za pępek tego świata i wzór cnót. Nie podróżuje i nie zna języków obcych, więc wymaga od innych perfekcyjnego islandzkiego i przynależności do islandzkiej kultury. Sama nie pracuje i żyje z zasiłków, ale krytykuje niskie stanowiska innych czy pracę wolontariacką. Nie ma gustu i otacza się kiczowatymi przedmiotami, ale pozuje na elegancką, zadbaną damę w drogim futrze i wykwintnych upodobaniach. Wszystko to jednak opiera się na kompleksach, poczuciu własnej niższości, brakach w rozwoju duchowym i nierzadko trudnym dzieciństwie. 

Choć przeszłość Indíany mogłaby wyjaśnić jej toksyczną relację z synem i trudne podejście do świata, widz nie jest w stanie obdarzyć jej współczuciem. Jej zachowanie nie ma wytłumaczenia, a całe zło, które wyrządziła swojemu synowi, czyniąc go nie niepełnosprawnym uczuciowo i społecznie, jest krzywdą nie do naprawienia. Dobroć i wyrozumiałość Gabrieli z Polski nie wystarczy, aby wyleczyć tę ranę swoją miłością. Skierowanie wszystkich uczuć na drzewo przy wykorzystaniu własnego dziecka jako maszynki do pobierania zasiłków jest skrytykowane postawą postaci granej przez Karolinę Gruszkę, ale ostatecznie zło zwycięża z dobrem. Barwna egzotyka i wielokulturowość opuszcza ostatecznie dom Jonsdóttir, nie tylko dlatego, że jej ukochane drzewko zostanie w końcu wycięte. 

Film Złotokap świetnie wpisuje się w nurt czarnych komedii o charakterze gorzkiej analizy islandzkiego społeczeństwa, jaką widzieliśmy w W cieniu drzewa czy Kobieta idzie na wojnę. Użyta tu konwencja teatru telewizji, na którą uwagę zwrócił mój towarzysz, ma moim zdaniem uwypuklić role i podkreślić różnice między trzema bohaterkami: toksyczną i ograniczoną Indíaną, sympatyczną i otwartą Jóhanną oraz dobrą i współczującą Gabrielą. Te trzy typy kobiety dają wgląd w islandzkie społeczeństwo XXI wieku: złożone z radykalnych ksenofobów, lewicujących postępowców oraz licznych imigrantów. Ciekawe, że to właśnie role kobiece są w tym obrazie tak silne, spychając mężczyzn na drugi plan. Ci są albo zagubieni i bezsilni (Unnar), zrezygnowani i pozbawieni pewności siebie (Anton) albo emocjonalnie wykastrowani (Hjalti Pétur – krótka, ale barwna rola Jóna Gnarra). 

Czy na radykalizujące, idące w chory nacjonalizm i zaściankowość społeczeństwo islandzkie (i nie tylko) spadnie złoty deszcz zdrowego rozsądku? Czy oświetli nas wreszcie idea świata otwartego na wszystkich, tolerancyjnego, pełnego mądrych, ciekawych i dobrych ludzi? Skoro nawet społeczeństwo kraju uważanego powszechnie za jeden z najlepiej zorganizowanych i światłych zepsute jest aż do korzeni, czy jest nadzieja na to, że zakwitnie nam jeszcze lepsza Europa? Czy pastiszowy obraz Indíany-Grażyny stanie się czymś więcej niż niewyczerpalnym źródłem dla żartów i memów? Nie mówię, że Złotokap to film genialny i w pełni analizujący to, co dzieje się we współczesnym świecie. Uważam jednak, że wiele w nim celnych uwag i dobrze zanalizowanych przypadków, dlatego warto go obejrzeć, nawet jeśli – albo właśnie dlatego, że – znudziły nas już żarty z Grażyny i Janusza.

Mleczna rewolucja

Daleko od Reykjavíku

tytuł oryginalny: Héraðið
reżyseria: Grímur Hákonarson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia

Daleko od Reykjavíku | Kino Muranów

Jeśli wybieracie się na “nowy film twórcy Baranów“, nie zdziwi Was, że akcja znowu kręci się wokół zwierząt i znowu z daleka od dużego miasta.

To właśnie dzięki Baranom. Islandzka opowieść Grímur Hákonarson zrobił międzynarodową karierę, a film odniósł wielki sukces równie w Polsce, a ci, którzy dotąd nie mieli pojęcia o wyspiarskiej kinematografii albo niewiele wiedzieli o Islandii, poznali ją właśnie przez kadry czarnej komedii z owcami w roli głównej. Świetnie zagrany i pięknie skomponowany film miał faktycznie wszystkie atuty, by godnie reprezentować Wyspę. Konflikt między braćmi i silny związek z wsią i gospodarstwem, a przede wszystkim podkreślenie piękna (i zacofania) islandzkiej prowincji chwycił nas za serca, będąc uniwersalną opowieścią o wartościach. Jednocześnie stał się wizytówką islandzkiego kina – celnym komentarzem na temat współczesności, pozostającym w dialogu z klasykami podejmującymi podobny wątek kontrastu miasto-wieś. W dodatku komentarzem pełnym humoru – wszyscy pamiętamy scenę, w której rolnik podrzuca swojego brata ciągnikiem pod szpital i wykłada go łyżką pod drzwi przychodni.

Uwaga! Spoilery!

W Daleko od Reykjaviku również pojawia się godna zapamiętania scena, w której główna bohaterka oblewa siedzibę spółdzielni świeżym mlekiem z cysterny. Inga jest świeżą wdową – jej mąż umiera w wypadku samochodowym i zostawia na jej barkach całe gospodarstwo z krowami mlecznymi. Kobieta nie jest jednak sama, ponieważ może liczyć na pomoc spółdzielni – związku lokalnych rolników, którzy wspierają się poprzez skupywanie własnych produktów. Robią zakupy w tym samym sklepie i są samowystarczalni, nie musząc wspierać sieciówek z Reykjaviku. W teorii celem spółdzielni jest umocnienie patriotyzmu lokalnego i pozycji gospodarzy z małej wioski na północy Islandii. Niestety okazuje się, że rolnicy słono przepłacają na tej współpracy, a każda próba wyjścia poza spółdzielnie i robienie interesu z zewnętrznymi kontrahentami jest surowo karana przez zarząd. Niektórzy zmuszani są do kablowania na innych, straszeni odebraniem farmy mającej problemy finansowe. Ta patowa sytuacja zmusza rolników do godzenia się na wysokie ceny i nie wychylania się przed szereg.

Daleko od Reykjavíku | Kino Muranów

Co innego Inga (Arndís Hrönn Egilsdóttir), która po śmierci męża zaczyna drążyć wszelkie nieprawidłowości w funkcjonowaniu spółdzielni, stając się wrogiem publicznym numer jeden. W przerwie między dojeniem a dokładaniem siana krowom pisze pełen emocji artykuł na Facebooku, który rozprzestrzenia się w internecie, a następnego dnia udziela wywiadu państwowej telewizji, nazywając spółdzielnię mafią. Rozpoczyna rewolucję, nie bacząc na konsekwencje, z jakimi przyjdzie się jej zmierzyć. A te są przykre jak skwaśniałe mleko: publiczny ostracyzm, groźby, nachodzenie, niszczenie mienia, bycie obserwowaną. Zdaje się jednak, że ta dumna pani w gumiakach wypija naważone mleko duszkiem, a gdy nadchodzi niebezpieczeństwo, sięga po broń lub miesza z błotem – dosłownie – nieprzyjemnych typów. Wszystko to wydaje się wręcz nierealne: niemal w pojedynkę zaczyna walkę z mafią, sprzeciwia się woli społeczności, a na oczach mieszkańców wylewa plon pracy swoich rąk na elewację budynku wroga. Ale mleko się rozlało i obecni w siedzibie członkowie zarządu zdają się tylko utwierdzić w przekonaniu, że kobieta jest niespełna rozumu i zadbają o to, aby zgarnęła ją policja. 

Scena, symboliczna dla całej akcji filmu, jest w gruncie rzeczy bardzo tragikomiczna. Działająca dotąd pod wpływem emocji impulsywna kobieta zostaje sprowadzona do porządku przez mężczyzn, mających w ręku realną władzę i siłę. Niby nie traci swojej godności, bo szybko zostaje zwolniona z aresztu, ale w bardzo trywialny sposób jest nam tutaj zasygnalizowane, że kobieta nie ma zbyt wiele do powiedzenia w tej niewielkiej, konserwatywnej społeczności. Być może wąskie grono przyjaciół popiera jej bunt, ale dopiero sięgnięcie po ekstremalne środki zdaje się otworzyć społeczności oczy i zachęcić do zmiany. Część rolników zapragnie stworzyć własną spółdzielnie, ale jest to pomysł mężczyzn, a nie samej Ingi. Szargana emocjami kobieta doprowadzona do ostateczności przez walkę z niesprawiedliwym systemem zdaje się być postawiona do pionu przez racjonalny plan mężczyzn. Widz nie zastanawia się nawet, dlatego to nie Inga wpada na pomysł założenia niezależnej spółki. Po prostu akcja rozwija się we własnym, należącym do tej społeczności, tempie, gdzie inicjatywa kobiety i tak sprowadzona jest do realnego działania mężczyzn.

Daleko od Reykjavíku – Charlie Monroe Kino Malta

To oczywiście nie przypadek, że główna bohaterka jest kobietą. W jednym z wywiadów reżyser zgodził się, że Inga walczy nie tylko z systemem, ale również z uprzedzeniami zacofanej społeczności. Z jednej strony oczekuje się od Ingi pracowitości i przywiązania do krów, a z drugiej – po śmierci męża społeczność zadaje pytanie, kiedy wdowa opuści gospodarstwo. Inga pozostaje w opozycji nie tylko do spółdzielni, czy mężczyzn, ale do całej wspólnoty – dopiero z czasem ta silna jednostka zacznie przewodzić nowemu ruchowi i odnosić spektakularne suckesy.

Wspominałam już raz, że rozwój fabuły wydaje się wręcz nierealny, a teraz dodam, że entuzjazm i nadzieja na wygraną z systemem są po prostu naiwne. Historia oparta jest na faktach, podobno początkowo Grímur Hákonarson planował nakręcić dokument demaskujący korupcję i układy w wielu wsiach islandzkich. Nikt z poszkodowanych nie miał odwagi wypowiedzieć się przed kamera, dlatego reżyser ubrał fakty w fikcję i napisał bajkę o dzielnej kobiecie, która może wszystko. W tej bajce jest miejsce na czarny charakter, jakim bezsprzecznie jest zarządca spółdzielni, dojący niezłą kasę Eyjólfur (Sigurður Sigurjónsson), który gra przyjaciela, ale za plecami bohaterki knuje swój plan zniszczenia. Są też dobre wróżki, w tym przyjaciel Friðgeir (Sveinn Ólafur Gunnarsson) i jego żona, którzy wspierają Ingę od śmierci męża. Mimo czarów złego Eyjólfura staje się cud i społeczność przegłosuje wniosek założenia nowej spółdzielni. Jednak już następnego dnia cudowna bańka pryska i Inga dostaje nakaz eksmisji. Potulnie zbiera więc swoje graty i wyjeżdża na południe, zamieszkać wraz z dziećmi w Reykjaviku.

Przyznam, że mocno pogubiłam się w tej historii. Z początku film nabierał charakteru kryminału, w którym żona szuka sprawiedliwości po tajemniczej śmierci swojego męża. Bohaterka idzie na wojnę, ale tak naprawdę nie wiemy ostatecznie jakie są jej motywacje: czy robi to w imieniu męża-kreta, a może próbuje udowodnić własną siłę? Czemu tak zależy jej na gospodarstwie, skoro od dawna chciała je opuścić? Dlaczego poświęca tyle energii w przywrócenie sprawiedliwości, skoro tak łatwo poddaje się i wyjeżdża? W wielu momentach akcja pozostaje niespójna, a widzowi nie wystarcza barwne zakończenie, w którym Inga mknie przez pola lawowe, śpiewając stary hit za kierownicą. Niby piosenka jest o wolności i niezależności, ale właściwie w filmie nie zaznaczono, żeby bohaterce tego brakowało. Ogólnie zamknięcie narracji mdli jak mleko, kiedy się je zbyt mocno podgrzeje. 

Mam nadzieję, że Grímur Hákonarson odnajdzie jeszcze tę świeżość, którą pokazał w Baranach. Mam wrażenie, że przy okazji Daleko od Reykjaviku trochę przekombinował i sam chyba nie do końca wiedział, jaki efekt chce uzyskać. Prywatnie zaangażowany jest w kwestie społeczne i polityczne, a problem mafii faktycznie jest jednym z poważniejszych, ale rzadko dyskutowanych na Islandii. Mówi się, że Wyspą rządzą cztery wpływowe rodziny, które mają dostęp do władzy, mediów i biznesu. To oni decydują o życiu wszystkich Islandczyków, to oni maczali swoje palce bankach, co doprowadziło do kryzysu w 2008 roku. Z pewnością warto mówić o tym problemie głośno, szczególnie z filmie destynowanym na zagraniczne festiwale. Mimo to zniszczono potencjał ciekawej historii, przyprawiając ją o kożuch happy-endu. Czekam na prawdziwą silną jednostkę w islandzkiej kinematografii, która wyjdzie z filmu i nakręci prawdziwy film o tym problemie. Może to będzie kobieta? Kto wie, kto ma większe szanse na walkę z mafią.

Biegiem przez biegun

autor: Artur Gorzelak
tytułPod bieguny
rok: 2020
wydawnictwo: Artur Gorzelak
liczba stron: 212

opis promocyjny:
W swojej książce Artur Gorzelak zabiera nas na spotkanie z nieujarzmioną przyrodą stref podbiegunowych. Publikacja prezentuje aż cztery wyprawy obfitujące w niespodzianki, jakie płata mieszkańcom umiarkowanej strefy klimatycznej zetknięcie z twardymi realiami Północy (a w jednym przypadku Południa). Pierwsza przygoda to maraton zorganizowany na dalekim Spitsbergenie w bliskim sąsiedztwie niedźwiedzi polarnych, który jednocześnie stanowi okazję do złożenia wizyty na Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Następnie towarzyszymy autorowi w objeździe dookoła Islandii słynną drogą nr 1 (w warunkach niekiedy ekstremalnych), by chwilę później wyruszyć na Półwysep Kolski w pogoń za zorzą polarną. Całość zamykają wędrówki pośród lodowców i parków narodowych odległej Patagonii. Książka “Pod bieguny” nie przypomina tradycyjnych przewodników, za to stanowi ich doskonałe uzupełnienie – opisuje z “pierwszej ręki” z jakimi wyzwaniami przyjdzie się zmierzyć podróżującym do tych zakątków świata. Nie brakuje w niej humorystycznych sytuacji i anegdot, a wszystko okraszone jest solidną, ale przystępnie podaną dawką wiedzy przyrodniczo-historycznej ze sporym udziałem wątków polskich.

Co wspólnego mają ze sobą Spitsbergen, Islandia, Półwysep Kolski i Patagonia? Z pewnością miejsca z okolic obu biegunów łączy jedno – trudne warunki klimatyczne.

Ale podobieństw jest więcej. Przeczytamy o nich w najnowszej książce Artura Gorzelaka, w mediach społecznościowych znanego jako W judodze na rowerze. Pod bieguny to czwarta książka przedstawiająca podróżniczo-sportowe przygody autora. Dotąd opisywał on Japonię i Koreę Południową (W judodze na rowerze. Japońsko – koreańska przygoda na dwóch kółkach) oraz Taiwan (Made it in Taiwan, czyli rowerem przez kraj rowerów) z pozycji jednośladu, a także zamarznięty Bajkał (Postawieni na lodzie. Piesza przeprawa przez Bajkał), który pokonał na własnych nogach. W najnowszej książce głównym środkiem transportu również są nogi. W Pod bieguny czytamy o maratonie na dalekiej Północy – w spitsbergeńskim Longyearbyen, a także trekkingowych wędrówkach po Islandii, Półwyspie Kolskim oraz Patagonii. Warto podkreślić, że książka ma dwóch, a nawet trzech autorów – ostatnia z części to zapis podróży rodziców Artura Gorzelaka, spisany przez jego matkę.

Wróćmy jednak do podobieństw skrajnych krain z bieguna północnego i południowego. Czytając fragment ostatniego rozdziału książki Pod bieguny, możemy przekonać się, że usunąwszy nazwy własne z poniższego opisu i wstawiając na ich miejsce dowolne toponimy, otrzymalibyśmy uniwersalny tekst charakteryzujący wiele z okołobiegunowych krain.

(…) wodospady lśniące na bazaltowej skale, posępny zasłany głazami krajobraz kontrastujący z radością piechurów, którzy osiągnęli swój cel, stada koni pasących się na rozległych łąkach wokół jeziora ***, sylwetki skalnych wież wyłaniających się z mgły na pożegnanie dnia czy (…) kwiaty *** odcinające się od błękitu nieba.

Fragment dotyczy Patagonii, jednak z mojego doświadczenia mógłby równie dobrze opisywać Islandię. Z resztą tylko w tym z czterech opisywanych miejsc byłam, a więc czytałam książkę w 1/4 z perspektywy własnych wspomnień, a w 3/4 w oparciu o wiedzę geograficzno-kulturową. Nie jest tajemnicą, że rozdział dotyczący Islandii interesował mnie najbardziej, dlatego rozpoczęłam lekturę właśnie od tego miejsca. Nie był to jednak mój pierwszy kontakt z książką, gdyż próbne ustępy pierwszego rozdziału otrzymałam od autora o wiele wcześniej, kiedy rozmawialiśmy o objęciu książki patronatem Utulę Thule. Już wtedy przekonałam się, że książka pisana jest lekko, choć bardzo obiektywnie, a może nawet zbyt anegdotycznie. Mimo to postanowiłam spojrzeć na całość przez oba filtry – doświadczonej Islandią i nieznającej reszty krańcowych krain i uświadomiłam sobie, że z tego punktu widzenia rozdział islandzki okazał się najmniej pociągający. Objazd Jedynki samochodem usiany geograficznymi ciekawostkami o gejzerach i wulkanach nie był tak porywający, jak podróż skuterem śnieżnym przez królestwo niedźwiedzia polarnego, sianiami przez rosyjską krainę Saamów czy truckiem przez argentyński park Los Glaciares.

Wszystkie cztery krainy opisane są z perspektywy podróżnika-piechura, stroniącego od rozwiązań wybieranych przez turystów. Są jednak pewne wyjątki, kiedy doświadczony i wysportowany narrator przyznaje się do wykupienia wycieczki z przyczyn logistyczno-racjonalnych, np. zdając sobie sprawę, że jazda wynajętym samochodem po zmarzlinach północnej Rosji czy samodzielna przeprawa przez tereny argentyńsko-chilijskie mogą być trudne, a nawet niebezpieczne. Wbrew opisowi promującemu książkę nie znajdziemy tu jednak sytuacji ekstremalnych, a przynajmniej takich, do jakich przywykliśmy czytać reportaże podróżnicze z rejonów podbiegunowych.

Nikt jednak nie obiecuje nam sportów ekstremalnych, ale relację z podróży, którą być może udałoby się czytelnikowi powtórzyć. Książka, okraszona autorskimi zdjęciami ze wszystkich czterech destynacji, pełna jest praktycznych porad (szczególnie w ostatnim rozdziale) oraz plastycznych opisów, ułatwiających wyobrażenie sobie współudziału w opisywanej przygodzie, a może nawet zaplanowanie własnej. Choć może nie będziemy mieli tyle szczęścia, aby popłynąć na północ Norwegii statkiem i przebiec maraton w mrozie, to osiągalnym dla czytelnika może być polowanie na zorzę polarną czy karmienie reniferów w wiosce saamskiej. Dla mnie książka ta jest właśnie wyważonym przykładem fajnie napisanej relacji z podróży, która w wielu miejscach jest na tyle nietypowa i oryginalna, że chce się o niej przeczytać, ale również przewidywalna i łatwa do powtórzenia, jeśli chcemy iść w ślady autora. Z lektury będzie więc zadowolony tak profesjonalny biegacz czy piechur, ale też przyzwyczajony do wygód turysta czy emeryt szukający dowodu na to, że życie zaczyna się po 65. roku życia.

Pomimo wielu interesujących faktów, książka nie jest zbiorem reportaży, a raczej przede wszystkim subiektywnym zapisem wspomnień z podróży. Nie jest to literatura pokroju Ilony Wiśniewskiej (na którą powołuje się autor w części poświęconej Spitsbergenowi), bowiem nie przedstawia wnikliwego zgłębienia kultury i próby zrozumienia lokalnej społeczności. Znajdziemy tu raczej ogólnie znane treści, choć książkę Pod bieguny łatwo obronić tym, że bez sięgnięcia po nią nie dowiedzielibyśmy się wielu istotnych informacji na temat północnej Rosji czy Saamów, gdybyśmy się nimi nie interesowali.

Książkę czyta się ją miło i przyjemnie, szczególnie, że proporcja autorskich doświadczeń do faktografii zdecydowanie wychodzi książce na plus. Autorowi (a raczej autorom) udało się znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co znajdziemy w przewodnikach i encyklopediach a humorem i dystansem podróżnika-turysty. W wielu miejscach lektura przypominała mi relację z podróży Agnieszki Rezler, w której autorka nie robi z siebie ekspertki od Islandii. Podobnie tutaj, Artur Gorzelak i jego mama nie popisują się wiedzą, a wplatają usłyszane lub wyczytane informacje w swoją opowieść, czyniąc ją bardzo pedagogiczną. Nie brakuje tu jednocześnie soczystych opisów perypetii i zwrotów akcji, dzięki którym podróż wydaje się warta zapamiętania. To właśnie te anegdoty, choć czasem przedstawione chaotyczne i “wmontowane” w tekst dość przypadkowo, czynią z relacji interesującą lekturę w sierpniowe popołudnie.

Na koniec warto podkreślić, że książka jest piękne wydana i to wydana sumptem samego autora. Szczególnie godne pochwały są zdjęcia i szata graficzna, a także pięknie zaprojektowana okładka. Zważywszy prywatne wydawnictwo książki, należy pochwalić trud autora, który nie tylko sam musiał wziąć na siebie druk, ale też promocję. Tym samym jako patronka książki Pod bieguny zapraszam Was serdecznie na spotkanie premierowe, które odbędzie się 3 września w warszawskiej klubokawiarnii Tam i z powrotem.

zdjęcie: Artur Gorzelak

Wszystko płynie

autor: Andri Snær Magnason
tytułO czasie i wodzie
rok: 2020
wydawnictwoKarakter
tłumaczenie: Jacek Godek
liczba stron: 304

Chyba po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się sięgnąć po książkę, która w pełni odpowiadała moim obecnym zainteresowaniom i lękom. Gdy otwierałam ją po raz pierwszy, nie zdawałam sobie sprawy, ile dobra w niej znajdę.

“Lodowce to zamarznięte manuskrypty opowiadające historie na tej samej zasadzie co słoje w drzewie czy warstwy osadu – dzięki nim można gromadzić informacje i zbudować sobie obraz przeszłości.”

W marcu tego roku miałam zaplanowane wystąpienie w Centrum Interpretacji Zabytku. Poproszono mnie o wykład o Vatnajökull i innych lodowcach Islandii. Choć nie jestem glacjologiem ani klimatologiem, postanowiłam ruszyć temat od strony dziedzictwa narodowego i kultury. Zebrałam bardzo interesujący materiał, sięgając do islandzkiej sztuki, literatury, kinematografii oraz kultury popularnej. Okazało się, że lodowce istotnie zajmują ważne miejsce w wyobraźni Islandczyków, wielokrotnie portretowane i opisywane w sztuce. Zresztą już według mitologii nordyckiej lodowiec opisywany jest jako źródło życia i początek wszystkiego. Tak opisuje to Edda Młodsza:

Wykład został jednak odwołany z powodu Covid, a ja zabrałam się za inne projekty, angażując się coraz bardziej w głośnie mówienie o zmianach klimatycznych i dołączając do Chóru Klimatycznego oraz protestów Ingi Zasowskiej pod Sejmem. Nie mogłam zapomnieć o islandzkich lodowcach. Śpiewamy o nich podczas prób, rozmawiamy o ich topnieniu, dyskutujemy o dokumencie “Można panikować”, w którym prof. Szymon Malinowski przekonuje, że nasza sytuacja jest już naprawdę beznadziejna. I co? Nic z tym nie robimy, aż w końcu na rynek polski trafia książka, która w świetny sposób wyjaśnia, dlaczego tak jest. Dlaczego możemy angażować się w sprawy ekologiczne, odczuwać panikę przed końcem świata, a jednocześnie nie rezygnować z samolotów i cieszyć się z upałów w środku lata. W ubiegły weekend było jakieś 37 stopni i poza kilkoma wpisami w mediach społecznościowych “uff jak gorąco” nie zrobiło to na nikim większego wrażenia.

Andri Snær Magnason nazywa to białym szumem. Islandzki pisarz twierdzi, że w obliczu rozmiaru zmian klimatycznych pozostajemy bezradni, nie potrafimy odpowiednio reagować. Owszem, od czasu do czasu pochylimy się nad problemem i uronimy łzę, ale problem przygniata nas do tego stopnia, że wybieramy ignorancję. Łatwiej skupiać się na mniejszych problemach niż na tym, co jest kwestią globalną i dotyczy nas wszystkich, przez cały czas. Co więcej, zmiany klimatu są powolne i zaczęły się już dawno temu, a więc nie są tak spektakularne i nagłe jak inne katastrofy. Dlatego ich nie dostrzegamy.

Biały szum to jedno z wielu celnych spostrzeżeń autora. W swojej płynnej niczym tytułowa woda i czas narracji łączy on kwestie ekologiczne z portretem swoich przodków. Mogłoby się wydawać, że opowieść, w której mieści się pobyt na lodowcu, przeglądanie starych manuskryptów, skomplikowane operacje, rozmowy z Dalajlamą czy historie z dzieciństwa zamazują główny przekaz autora. Ale właściwie nie ma jednego tematu tego swoistego strumienia świadomości. Raz w formie eseju, a raz – reportażu, Magnason zdaje się chyba przede wszystkim opowiadać o zmianach. Wszystko płynie: ludzie się starzeją, lód topnieje, priorytety ulegają przewartościowaniu, a człowiek wciąż zadaje sobie nowe pytania i stawia przed sobą kolejne zadania.

Czas płynie, a jednak trzeba reagować już teraz. Jest to niby oczywiste, a mimo to każda kolejna książka wydana na ten temat to jakby nowe objawienie. Islandczyk podaje wiele liczb i faktów, które za tym przemawiają, a jednak jego przekaz wydaje się trafiać bardziej, niż debaty naukowców i specjalistyczne teksty. Książka porywa, zmusza do refleksji, bo pisana jest z osobistej perspektywy, a nie w suchy i pozbawiony subiektywności sposób. Co więcej  – nie przedstawia wyłącznie czarnych scenariuszy, gdyż stara się ująć różne kierunki i nadzieje na przyszłość, również z teorią o odradzaniu się lodowców. Pisze z pozycji nie ekologa, specjalisty, ale pisarza, poety, działacza na rzecz środowiska. Odwołuje się do własnej walki o regiony Islandii, które miały zostać poświęcone przemysłowi. Wspomina liczne podróże oraz obserwowane podczas nich zagrożone wyginięciem gatunki.

Wszystko płynie, a jednak za starożytnymi filozofami i współczesnymi myślicielami, autor zdaje się uczyć nas cierpliwości i pokory. “O czasie i wodzie” nie jest więc pozycją, którą mamy się biczować za nieprzyjazne środowisku wybory życiowe. Jest raczej opowieścią o nadziei, która w ustach najbardziej radykalnych aktywistów ekologicznych dawno już umarła. Jeśli zwyczajny Ziemianin nie chce czytać trudnych raportów ani zgodzić się z protestującymi dzieciakami, to może posłucha poety? W końcu podczas prób Chóru Klimatycznego uczono nas, że nie wykrzykiwaniem i obarczaniem winą zachęcimy do walki o lepszą przyszłość naszej planety. W czasach trudnych serca porywały nie ścisłe umysły, ale poeci.

Dlatego “O czasie i wodzie” to lektura obowiązkowa tak dla ekologicznych denialistów, jak i ludzi względnie zasmuconych zmianami klimatycznymi. Autor nie podaje konkretnych rozwiązań, zasiewa jednak potrzebę wprowadzania własnych zmian i uświadamia czytelnikowi, jak bezcenne, a jednocześnie nic nieznaczące w skali dziejów świata, jest ludzkie życie. Nawet jeśli jesteśmy na tej planecie tylko przez jakieś 100 lat, nasze wybory wpływają na kolejne pokolenia, tak jak decyzje naszych poprzedników ukształtowany nasze położenie. Można umrzeć i pozostawić po sobie bałagan wynikający z naszego lenistwa i obojętności, ale można też zadać sobie trud i wykonać nieskomplikowaną operacją matematyczną, by dowiedzieć się, w którym roku będą żyli ludzie, których narodzin doświadczymy za naszego życia.

Na koniec warto zaznaczyć, że polskie wydanie książki świetnie wpisuje się w tematykę proekologiczną. Biorąc ją do rąk mam wrażenie, że okładkę wykonano z papieru czerpanego, a strony są cienkie i lżejsze. Sam Magnason  pisał, że książki szybko się rozkładają, tym różnią się od niematerialnych zabytków kultury i naturalnego dziedzictwa narodowego. Tym niemniej mam nadzieję, że wybór biodegradowalnych materiałów lub papieru pochodzącego z odzysku uzupełnia sens słów islandzkiego pisarza. Słów, które pięknie przełożył Jacek Godek, w ostatnich miesiąc bardzo płodny tłumacz języka islandzkiego. Muszę przyznać, że jako czytelniczka większości jego przekładów jestem pozytywnie zaskoczona pewną zmianą stylu i lekkością pióra tłumacza. Wdzięczna jestem również redakcji za użycie islandzkich znaków, których często brakuje w wydawnictwach literatury tego kraju.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję wydawnictwu Karakter.

Podróż do krainy modrzewi

autor: Bjørn Andreas Bull-Hansen
tytuł: Jomswiking. Winlandia
rok: 2020
wydawnictwo: Czarna Owca
tłumaczenie: Katarzyna Michniewicz-Veisland, Maria Sibińska
liczba stron: 640

Kiedy myślimy, że dość mamy już wikingów w popkulturze, pojawia się kolejna pozycja, której nie da się odmówić. A jeśli akcja dotyczy znanego nam dobrze kawałka polskiej ziemi, tym chętniej sięgamy po nową powieść.

Z góry zastrzegam, że piszę ten tekst z pozycji miłośniczki sag islandzkich, od lat interesującej się wikingami i popularyzującej wiedzę na temat tych dawnych wojowników, również zmierzając się z mitami. Nie jestem jednak historykiem, a teksty źródłowe czytam jak literaturę piękną, a nie faktografię. Daleko mi też do pasjonatów, którzy rekonstruują średniowieczną broń i spotykają się na teatralne bitwy. Interesują się zresztą głównie dziejami wikingów na Islandii, niewiele wiedząc o wojach z Jomsborgu. Dlatego kiedy w moje ręce wpadła książka Bjørna Bull-Hansena, postanowiłam potraktować ją jako podręcznik do nauki historii z przymrużeniem oka.

Jomswiking. Winlandia to druga część sagi autorstwa tego norweskiego autora. Bjørn Bull-Hansen, zasłynął przede wszystkim dzięki pierwszej książce z serii: Jomswiking. Czas ognia i żelaza, również wydanej po polsku nakładem wydawnictwa Czarna Owca. W niej poznajemy głównego bohatera serii, Torsteina, który jako kilkunastoletni chłopak wpada w niewolę i po latach postanawia uciec do Jomsborga – legendarnej osady, w której żyją wojownicy równi i wolni. Ostatecznie Torstein Tormodson, zwany też Tortsteinem Szkutnikiem, staje się hovdingiem, czyli przywódcą grupy wojowników z Jomsborga. Po bitwie pod Svolder, w której Torstein zadaje śmiertelny cios królowi Norwegów, Olafowi Tryggvasonowi, wojownicy zmuszeni są do ucieczki, bowiem ze względu na zabójstwo zostają wyjęci spod prawa. Stąd więc postanawiają udać się w podróż morską do dalekiej Winlandii, odkrytej wcześniej przez Leifa Erikssona. Tu zaczyna się historia opisana w drugiej części książki.

W kontynuacji sagi poznajemy więc perypetie drużyny Torsteina, udającej się w daleką żeglugę z Orkadów. Żona Torsteina, Signi, właśnie rodzi dziecko i w końcu możliwe jest wejście na statek, bo podróż z ciężarną mogłaby przynieść żeglarzom pecha. Mimo wielu przeciwności, sztormów, wypadków na burcie oraz różnych konfliktów z małżonką i załogą udaje się jednak Torsteinowi dopłynąć do celu, z licznymi przystankami: na Wyspach Owczych, u wybrzeży zachodniej Islandii, na Grenlandii. Celem jest właśnie tytułowa Winlandia, kraina mityczna, o której marzy się, że rosną tam modrzewie i panują idealne warunki do założenia osady. Grupa Torsteina chce stworzyć własne miejsce na ziemi, nie poddając się żadnemu jarlowi. Planują budować statki i sprzedawać je na wschodzie, a także wymieniać inne cenne towary z Grenlandczykami czy Islandczykami. Wiele z tych planów nie dojdzie jednak do skutku, bo po drodze wydarzą się wypadki, które spowodują, że żeglarze będą niemile widziani tak w Islandii, jak i na Grenlandii. Nadzieją jest nowa ziemia, Winlandia, ale i tam czekają na nich nowi przeciwnicy: Skrælingowie, czyli rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej.

Bardzo chciałabym mieć dostateczną wiedzę historyczną, aby umieć oddzielić fikcję od faktów. W powieści Bjørna Bull-Hansena postaci i wydarzenia historyczne są bowiem sprawnie połączone z wyobraźnią autora. Główny bohater sagi, Torstein Tormodson, to postać najprawdopodobniej zmyślona, ewentualnie będąca daleką inspiracją innymi postaciami historycznymi. Jedną z nich byłby Torstein Knarresmed, zwany właśnie Szkutnikiem, który brał udział w bitwie pod Stiklestad, podczas której poległ król Olaf, uznany potem za świętego. Z kolei w książce często pojawia się odniesienie do bitwy pod Svold, w której poległ Olaf Tryggvason. Którego króla Olafa faktycznie zabił książkowy Torstein i czy gdyby chodziło o Trygvasona, dlaczego miałby być za to wyjęty spod prawa w chrześcijańskiej Skandynawii?

Peter Nicolai Arbo, Śmierć św. Olafa pod Stiklestad (norw. Olav den Helliges fall på Stiklestad), 1859

Nie da się natomiast podać w wątpliwość istnienia króla Olafa, Leifa Erikssona, czy jego ojca, Eryka, ale informacje na ich temat podane w książce wypadałoby również sprawdzić. Czy Eryk Rudy faktycznie opuścił Grenlandię, bo jego żona, Thjodhild, przejęła tam władzę i zaprowadziła na wyspie chrześcijaństwo?  Jak naprawdę traktowano na północy niewolników z nowych ziem? Czy Skrælingowie faktycznie byli dzicy i w pełni okiełznani przez wikingów?

Odpowiedzi można szukać w sagach. Zdaję się więc na samego Bull-Hansena, który z pewnością dogłębnie przeczytał Sagę o Grenlandczykach, Sagę o Eryku Rudym i sagi winlandzkie.  A także wiele innych dzieł dotyczących dziejów wikingów, ponieważ ich styl życia i wartości wykorzystuje we własnej codzienności. Na swoim kanale YouTube, autor dzieli się wiedzą na temat czarów, staronordyckich wierzeń, stylu życia wikingów i technik przetrwania w terenie. Widząc to opakowanie chcemy więc zaufać Norwegowi, że zna się na tym, o czym pisze, a nie brakuje mu też wyobraźni, dzięki czemu potrafi opowiedzieć historię swoich średniowiecznych przodków w sposób porywający i interesujący. Kto jest w stanie przebrnąć przez 600-stronicowy podręcznik do historii? Ta nieznacznie dłuższa powieść wchodzi natomiast o wiele łatwiej.

Kiedy myślimy, że dość mamy już wikingów w popkulturze, pojawia się kolejna pozycja, której nie da się odmówić. A jeśli akcja dotyczy znanego nam dobrze kawałka polskiej ziemi, tym chętniej sięgamy po nową powieść. Mam na myśli oczywiście Wolin, bo z tego co wiem Polacy skolonizowali Amerykę Północną dopiero w XX wieku. To właśnie na Wolinie według Jómsvikingasaga miała mieścić się osada Jomsborg, założona podobno przez Haralda Sinozębnego do obrony całego obszaru. Inne teorie głoszą, że Jomsborg założył jarl Palnatoki, który otrzymał ziemię od słowiańskiego wodza Burysława. Mimo rozbieżności co do powstania osady, większość badaczy zgadza się co do samej organizacji grupy. Byli to najczęściej przestępcy albo dawni niewolnicy, mający później renomę bezwzględnych rozbójników, gotowych do walki za każdą cenę. Wojownicy brali więc udział w wielu bitwach historycznych, jak wspomniana już bitwa morska pod Svold, ale również i tych półlegendarnych, takich jak bitwa w zatoce Hjorungavagr.

Samo istnienie Jomswikingów często podawane było w wątpliwość, jednak odkrycia archeologiczne na wyspie Wolin udowodniły obecne tam pamiątki po wikingach. Wyspa na Zatoce Pomorskiej to obecnie polskie centrum badań nad historią i kulturą wikingów, gdzie odbywa się coroczny festiwal Słowian i Wikingów. To właśnie podczas tego festiwalu promowano pierwszą część sagi, a ze względu na tegoroczną epidemię, promocja drugiej odbędzie się w Internecie, na moim Facebooku. Mam nadzieję, że podczas poniedziałkowego spotkania poznam odpowiedzi na moje pytania, gościem będą bowiem nie tylko tłumaczki powieści Bull-Hansena, ale też doktor habilitowany Jakub Morawiec, profesor Uniwersytetu Śląskiego, specjalista od historii wikingów.

Jeśli pytacie mnie, czy warto sięgnąć po powieść Jomswiking. Winlandia Bull-Hansena odpowiem, że warto. Zdaję sobie sprawę, że do tego typu pozycji nie trzeba namawiać fanów wikingów, szczególnie tych, którym podobały się podobne książki, choćby Czarny Wiking Bergsveinna Birgissona. Książka Islandczyka wydaje się jednak bardziej zbiorem faktów niż powieścią popularnonaukową, a więc jeśli czytało się Wam ją trudno, z pewnością ucieszycie się na styl i język Bull-Hansena. Akcja opisywana jest sprawnie, a można się w nią wkręcić nawet bez czytania pierwszej części serii. Prowadzona przez głównego bohatera narracja pierwszoosobowa bogata jest bowiem w odwołania do tego, co wydarzyło się wcześniej albo zapowiedzi przyszłych wydarzeń, ale liczba tych odwołań nie nudzi, a tym, którzy przeczytali już pierwszą część posłuży jako dobre przypomnienie.

Fanom Islandii przypadnie do gustu szczególnie pierwsza część książki, w której bohaterowie zatrzymują się u zachodnich brzegów Wyspy. Z tego fragmentu akcji dowiadujemy się, że Islandczycy parali się magią, handlowali spodniami z ludzkiej skóry, a Wyspę zamieszkiwały różne duchy i demony, które porywały małe dzieci. Ale nekrospodnie, wetty i skeidkony to niejedyne nowe terminy, które poznacie dzięki tej powieści.

Powieść jest zresztą skarbnicą wiedzy na temat życia i kultury wikingów, poczynając od używanego przez nich kalendarza, przez nazwy dawnych miesięcy, po wnikliwe opisy budowania domów, łodzi oraz broni. Z nich najlepiej wychodzi ogromna wiedza praktyczna autora, a także świetny warsztat tłumaczek, które albo przekładają nazwy staronordyckie na polski, albo okraszają treść przypisami, które wprowadzają mniej obeznanych czytelników w wikiński świat.

Wanna hear a Eurovision song?

Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga

tytuł oryginalny: Eurovision Song Contest: The Story of Fire Saga
reżyseria: David Dobkin
rok produkcji: 2020
kraj: Stany Zjednoczone, Islandia

Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga (2020) - Filmweb

Tegoroczna Eurowizja nie odbyła się, ale taneczny utwór Daðiego Freyra, mający reprezentować Islandię na konkursie i tak podbił Internet i nasze serca.

Aby zrecenzować produkcję Netflixa, zacznę od naciąganego porównania: Daði próbował swoich sił w eliminacjach do Eurowizji dwa razy, niewątpliwie marząc o udziale w międzynarodowym konkursie tak samo, jak filmowy Lars Erickssong (Will Ferrel). Fikcyjny bohater filmu Netflixa nie miał jednak tyle szczęścia i uroku, co wspomniany Islandczyk. Lars to muzyk z Husavíku, który od dzieciństwa ma tylko jedno marzenie: wygrać Eurowizję. Tytułowy zespół Fire Saga tworzy z przyjaciółką od urodzenia, Sigrit Ericksdóttir (Rachel McAdams). Dziełem przypadku duet wygrywa islandzki Söngvakeppnin i dostaje przepustkę na fikcyjny finał Eurowizji w Edynburgu.

Można spodziewać się, że film Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga to fikcyjny dokument o fikcyjnym zespole próbującym swoich sił w jednym z najważniejszych europejskich konkursów muzycznych. Jest to jednak przede wszystkim sprawnie wyprodukowany pean na cześć całego zjawiska, jakim jest Eurowizja. Nie bez powodu historia osadzona jest zresztą w Islandii, kraju tak atrakcyjnym do zdjęć filmowych, jak i przede wszystkim będącym wciąż jednym z niewielu, które konkurs Eurowizji uważają za ważne święto muzyki. Choć Islandczycy traktują konkurs bardzo poważnie, nigdy nie udało im się go wygrać, pomimo wielu naprawdę interesujących propozycji. Tegoroczny hit “Thing about things” mógł mieć szanse na wygraną, ale fani Eurowizji i Islandii musieli obejść się smakiem. Konkurs odwołano w związku z epidemią koronawirusa, a finał zastąpiono serią teledysków zastępujących występy zakwalifikowanych artystów.

Tyle faktów o prawdziwej Eurowizji. A teraz fikcja Netflixa. W maju, tradycyjne miesiącu Eurowzji, pojawił się spot reklamujący produkcję, który – dla mniej uważnych czy zorientowanych – spokojnie mógłby znaleźć się w kompilacji prezentującej zajawki piosenek zakwalifikowanych do prawdziwego konkursu:

Za trzecim i czwartym obejrzeniem dochodzimy do wniosku, że to mało Eurowizyjny utwór. Widoki piękne, ale klip nadaje się bardziej jako reklama Islandii, niż piosenka na Eurowizję. Nie jest błędnym wnioskiem, w końcu z uwagi na falę zainteresowania Islandią film kręcono właśnie tam. Ale trzeba obejrzeć film, żeby przekonać się, że nie z tą piosenką zespół Fire Saga pojechał do Szkocji. I że producenci współpracowali z najlepszymi specjalistami od “chwytliwych” piosenek charakterystycznych dla konkursu. Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy wpadające, ale jakby znane od dawna melodie – dokładnie takie, które słyszymy co roku na deskach Eurowizji. W samym filmie świetnie zresztą uchwycono “typy” piosenek, które przewijają się w konkursie: od heavy-metalowych zespołów w maskach, przez folkowe songi zakochanych par, po popowo-elektroniczne kawałki wyginających się na scenie lasek. Dla fana Eurowizji jest to niezwykle interesujący zestaw, przed którym nie da się powstrzymać uśmiechu.

Piosenki prezentowane w filmie spokojnie miałyby szansę na wygraną w prawdziwej Eurowizji. Ale producenci sięgają też po znane twarze poprzednich konkursów, rozpoznawalne nawet poza hermetycznym światem fanów Eurowizji. Na planie pojawiły się gwiazdy takie jak Alexander Rybak, Conchita Wurst, Bilal Hassani czy Netta. Netflix zrobił im wielką przysługę, bo choć zazwyczaj o wielkich wygranych Eurowizji zapomina się w następnym roku, postaci te albo zapisały się w prasie na szeroką skalę, albo właśnie zostały przypomniane publiczności dzięki temu filmowi. Kojarzymy twarze prawdziwych wygranych Eurowizji, kojarzymy być może nawet ich głosy czy pamiętamy ich piosenki, ale czy pamiętamy, jak się nazywali? Netflix serwuje nam “song-along” z udziałem tych gwiazd, puszczając oko do tych, który regularnie śledzą konkurs Eurowizji. Ale to raczej ich – nomen omen – łabędzi śpiew. Nie każdy jest Abbą (wyeksponowaną w filmie), czy Månsem Zelmerlöwem, których kojarzymy już poza eurowizyjnym kontekstem.

Ale to oczywiście nie główne gwiazdy produkcji. W filmie rozpoznajemy aktorów islandzkich: Ólafura Darriego Ólafsona, Björna Hlynura Haraldssona (który – jak w innej produkcji Netflixa – wciela się w rolę policjanta), Elin Petersdottir, a także Tómasa Lemarquis, czyli kolejne oko puszczone w stronę widza, tym razem obeznanego w kinie islandzkim. Poza tym mamy gwiazdy “światowego” formatu, w tym Demi Lovato czy Pierce’a Brosnana (który zaskakująco dobrze sprawdza się w roli islandzkiego rybaka). I oczywiście główne role: Will Ferrel i Rachel McAdams, która – wbrew nadziejom wielu – nie śpiewa własnym głosem, ale rusza ustami do podkładu wyśpiewanego przez Molly Sandén, przynajmniej w najtrudniejszych wokalnie momentach:

Nie, to też nie jest piosenka, z którą filmowy duet Fire Saga pojechał na Eurowizję. Ale trzeba film zobaczyć, żeby przekonać się, że konkursowa piosenka nie odbiega eurowizyjnym standardom. Piękna ballada “Husavik” nie jest już peanem na cześć Eurowizji, ale “piosenką idealną”, która opiewa krajobraz Islandii, miasto pochodzenia zespołu, opowiada o miłości, szczęściu, solidarności mieszkańców i lokalnym patriotyzmie. Do tego elementy śpiewane po islandzku, czy właśnie nie taka piosenka powinna reprezentować Islandię? Może przekonamy się w 2021 roku 😉

Jeśli nie jesteś fanem Eurowizji, ale Islandii, w filmie również znajdziesz coś dla siebie. Krajobrazy i klimat, to na pewno. Ale również żarty sytuacyjne i dowcipny komentarz do wielu motywów: amerykańskich turystów, kryzysu ekonomicznego, wiary w elfy, przywiązania do morza i ryb, a także wikińskiej przeszłości. Sami Islandczycy nie są zachwyceni takim obrazem, przykładowo Alda Sigmundsdóttir powoływała się na ciekawą recenzję BBC, w której pojawia się również twórczość islandzkiego artysty robiącego karierę w Stanach, Ragnara Kjartanssona. W opinii tej walczy się z przekonaniem, jakoby Islandia była małym krajem na pośmiewisko Europy, krajem, który nie wydał na świat wielkich artystów. Nic bardziej mylnego, w końcu w filmie nie raz sądzą się dźwięki utworów Sigur Rós, niewątpliwie jednego z najważniejszych islandzkich towarów eksportowych.

Nie chcę dawać filmowi gwiazdek i powiedzieć, że był zdecydowanie zły, bo oglądałam go jako fanka i Eurowizji, i Islandii. Dla mnie był to ciekawy format poglądowy na temat tego, jak obcokrajowcy wyobrażają sobie Islandię i Islandczyków. Warto jednak zmierzyć się z tą wizją, aby przypomnieć sobie, jak szkodliwe jest generalizowanie i stereotypizacja wszystkiego i wszystkich.  Może i Graham Norton nabija się z Islandczyków w filmie, ale mamy też uznanie dla walki o marzenia i nie poddawanie się, nawet w sytuacji porażki.

Mam tylko nadzieję, że w jednym zgadzam się z producentami filmu: że Islandczycy uwielbiają Eurowizję i bardzo chcieliby ją wygrać, ale boją się, że nie pomieszczą kolejnego finału u siebie.

Małe dziwactwa i spory skandal

autor: Alda Sigmundsdóttir
tytuł: Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach
rok: 2020
wydawnictwo: Poznańskie
liczba stron: 250

Jeśli znane Wam jest już nazwisko Aldy Sigmundsdóttir, to albo jesteście wiernymi fanami Islandii sprzed lat, albo dowiedzieliście się o niej niedawno. Niezależnie od tego: warto znać jej książki.

Myślałam, że całkiem sporo wiem o kulturze Islandii. Tymczasem na horyzoncie pojawiła się Alda Sigmundsdóttir, która wywróciła mój stan wiedzy do góry nogami. No dobra, jej dotychczas jedyna książka dostępna w języku polskim, Mała księga Islandczyków (wyd. Innymi słowy, 2015), czyli 50 esejów o dziwactwach tego narodu, nie była szczególną wycieczką poznawczą. Co innego z kolejną częścią, czyli wydaną niedawno przez Wydawnictwo Poznańskie Małą księgą dawnych Islandczyków. To dopiero jazda bez trzymanki, bo nawet jeśli ktoś wie, że Islandczycy bywają dziwni, to nie zgadłby, że są tacy od dawna. I to jak!

Zdradzę tylko tyle, na ile pozwala opis wydawniczy.  Z Małej księgi dawnych Islandczyków dowiecie się między innymi o tym, jakie zastosowanie miały „patyczki czuwania”, czym jest “bogowanie przez okno”, albo o co chodziło ze wzdychaniem przed śmiercią. Takie i inne niecodzienne zwyczaje w niektórych częściach Islandii obowiązywały jeszcze o końca XX wieku! Dzięki Aldzie czytelnik może dopasować swoje wyobrażenie o współczesnym Islandczyku do etosu życia na wsi, które wynika z islandzkiej kinematografii. To bardzo ważne, że autorka wypełnia lukę między dobrze znaną epoką wikingów a czasami dzisiejszymi. To, co działo się na Islandii między średniowieczem a XIX wiekiem jest często pomijane w polskich pozycjach na ten temat, a trzeba przyznać, że to spory kawałek islandzkiej historii. Kolejny element układanki istotnej dla zrozumienia “islandzkiej duszy”, jak zgrabnie ujmuje to sama autorka.

Alda Sigmundsdóttir nie jest ekspertką z zakresu antropologii czy etnologii, co podkreśla na samym wstępnie. To cenna uwaga, bo wielu mamy na rynku ekspertów od Islandii pozbawionych tej cnoty skromności. Autorka Małej księgi… jest Islandką, jednak dorastała poza krajem, a wróciwszy do ojczyzny po latach, poznawała ją jakby na nowo, okiem cudzoziemca. Założyła bloga The Iceland Weather Report, na którym dzieliła się swoimi obserwacjami w języku angielskim, a z czasem zaczęła relację z przebiegu wielkiego kryzysu ekonomicznego. To doprowadziło to wydania pierwszej książki, a potem kolejnych. Każda charakteryzuje się swobodnym stylem dziennikarskim, a dość dowolnie ułożone eseje opisują pojedyncze, zdaniem autorki ważne uwagi, zagadnienia. Mimo popularnonaukowego charakteru tych krótkich tekstów, pisarka powołuje się na różne źródła, w przypadku Małej księgi dawnych Islandczyków głównie na Íslenzkir þjóðhættir Jónasa Jónassona oraz inne dzieła etnografów. Dzięki temu lektura jest wiarygodna, choć przetykana subiektywnymi ocenami i kąśliwymi uwagami od autorki.

Ja sama podczas lektury śmiałam się na zmianę z otwieraniem buzi ze zdziwienia. Czy naprawdę można było przypisywać ochronną funkcję głowie konia wetkniętej w stóg siana, jednocześnie bojąc się, że zalęgną się w nim myszy? Czy mogło istnieć aż tyle przesądów związanych z ciążą czy narodzinami dziecka? Wreszcie: czy gość przybyły w środku zimowej nocy pukając w okno nie straszył mieszkańców bardziej niż duchy, po których spodziewano się pukania w drzwi? Alda sama stawia te pytania, dowcipnie kwitując dziwaczne przekonania swoich przodków. Być może właśnie to, że autorka uważa się za obcą we własnym kraju, pozwala jej na chłodne i trzeźwe ocenienie dawnych zwyczajów. Tyle poświęconej uwagi i pasja, która sączy się z kolejnych kart Małej księgi… daje każdemu miłośnikowi Islandii okazję do poznania mieszkańców Ultima Thule z innej strony.

Tę książkę po prostu trzeba mieć na swojej półce.  Jest piękne wydana, choć polskie tłumaczenie, autorstwa Katarzyny Bażyńskiej-Chojnackiej oraz Piotra Chojnackiego​, miejscami pozostawia wiele do życzenia. Przeszkadzało mi między innymi określenie “ukryty lud” i “niewidzialni ludzie”, może dlatego, że przyjęło się już tłumaczenie huldufólk  na “ukrytych ludzi”. Niby drobiazg, a jednak powodujący zgrzyt. Wielokrotnie zastanawiało mnie również użycie anachronizmu “najmici” zamiast bardziej współczesnego słowa “najemcy”, oraz “warzucha”, którą najprawdopodobniej pomylono z “dzięgielem” (angeliką). Alda wspomina roślinę bogatą w witaminę C, którą jeszcze do niedawna jedzono dla zdrowia zębów i dziąseł.  Owszem, warzucha jest bogata w witaminę C, ale z moich źródeł wynika, że to właśnie angelika uchroniła Islandczyków przed szkorbutem.

Wreszcie trzeba przyznać, że Wydawnictwo Poznańskie poradziło sobie świetnie z pewnym skandalem. Warto bowiem nadmienić, że recenzowana tutaj pozycja nie pojawiłaby się w ofercie Wydawnictwa gdyby nie inna książka o Islandii, wycofana już zresztą z oficjalnej sprzedaży. Autorka tej książki była oskarżona o nadmierne inspirowanie się jej tekstami innych, co nagłośniła właśnie Alda zwracają uwagę, że również została poszkodowana. I faktycznie, muszę przyznać, że wiele z treści obecnych w Małej księdze dawnych Islandczyków brzmiało znajomo. Szczęśliwie polski czytelnik może zapoznać się z oryginałem, a nie jego wątpliwą kopią. Mam nadzieję, że na polskim rynku pojawią się też inne dzieła islandzkiej dziennikarki, bo po prostu są tego warte!

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu.

Nie moja bajka

autor: Janina Ryszarda Szymkiewicz
tytułIslandia jak z bajki
rok: 2012
wydawnictwo: Arisa
liczba stron: 288

Islandzki elf o imieniu Kasia postanowił podarować mi swój egzemplarz rzadkiej książki. Pewnego dnia po prostu znalazłam ją w swojej skrzynce, reagując na paczkę jak dziecko.

Tej pozycji nie dostaniecie w Polsce. A przynajmniej nie znajdziecie jej w naszych księgarniach, bo została wydana na Islandii. W roku jej premiery można było ją kupić w niemal dowolnym punkcie na Wyspie. U nas to biały kruk i polowałam na niego od dawna, bo to na ten moment ostatnia z polskojęzycznych pozycji islandzkich, których jeszcze nie przeczytałam. “Islandia jak z bajki”, bo o tej książce mowa, zdążyła już więc w moim przeświadczeniu obrosnąć legendą. I choć co nieco o niej słyszałam, spodziewałam się literackiego Świętego Grala. Do lektury przygotowywałam się przez pół tygodnia, żeby wreszcie wygodnie usiąść z nią w fotelu podczas majówkowego weekendu. I połknąć w jeden, może dwa popołudnia.

Dobra, sama zaczynam snuć własne bajki. Tak naprawdę za lekturę zabrałam się tego samego dnia, kiedy książka do mnie dotarła. Tylko że był to już późny wieczór, a pierwsze strony były mało zachęcające. Ot, opis podróży po Islandii, pech chciał, że najbardziej klasyczny z możliwych – od Keflaviku na południe, przeciwnie z ruchem wskazówek zegara. W połowie pierwszego rozdziału ziewnęłam i zgasiłam lampkę przy łóżku. Już chciałam spisać lekturę na straty, ale obiecałam sobie, że podzielę się z Kasią moją opinią. Dlatego potrzebowałam wolnego dnia, kiedy zmęczenie nie znuży mnie bardziej niż sama opowieść. Z “Islandią jak z bajki” spędziłam więc majówkę na słonecznym balkonie:

I warto było dać książce drugą szansę. Tylko połowa wywodu to faktyczny opis podróży po Islandii. I żeby nie było: to nie jest tak, że każda relacja samochodowej rundy Jedynką jest według mnie nudna. Są ciekawie napisane książki, ale też takie, w których autora jest za dużo i jego subiektywne wtręty przeszkadzają w śledzeniu akcji. Powiedziałabym, że w powieści Janiny Ryszardy Szymkiewicz są obie te skrajności. W wielu momentach czuć lekkość pióra i czyta się tekst z ogromną przyjemnością, ale co kilka stron czekają czytelnika pewne zgrzyty, a więc to, co nazywam “wsadzaniem rozmówcom fragmentów przewodników do ust”. Jasne, możemy umówić się, że dialogi to czysta fikcja i że bohaterowie wcale nie o tym rozmawiali. Nie mamy nawet pewności, czy Janek i Hania to autorka i jej mąż, a może postaci zmyślone. Ale można pisać fikcję, która porywa. Niestety nie jest to możliwe, kiedy bohaterowie popisują się wiedzą faktograficzną i w zwykłym small-talku przy kawie rzucają datami, nazwiskami i specjalistycznymi terminami z islandzkiego. Rozumiem, że książka miała “bawić i uczyć”, czyli snuć opowieść i jednocześnie przywoływać fakty. W moim przypadku skutkowało to poczuciem irytacji, choć – gdyby wyrzucić ozdobniki i przytoczenia – dowiedzieć się można z tej pozycji naprawdę wielu ciekawych rzeczy. Nie można nie powiedzieć, że autorka nie odrobiła lekcji.

Podczas gdy rozdziały z serii “W trzydzieści dni dookoła Islandii” mają udawać relację z podróży, przeplatające je rozdziały prezentują wydarzenia z przeszłości, ale też jakby mocno podkolorowanej. Niezależnie od literackiej wartości tych fragmentów, są miłym odpoczynkiem od nazw geograficznych, liczb przejechanych kilometrów i wypitych podczas przystanków kaw. W nich dowiemy się więcej o życiu Polaków na Islandii, o przyjeździe na  Vestmannaeyjar  i podjęciu pracy w przetwórni rybnej pomimo wyższego wykształcenia. W tej fragmentarycznej opowieści brakuje jednak porządku, może nawet konsekwencji. Raz bohaterowie mieszkają na Wyspach, raz w Akureyri. Raz mają problem wypowiadać islandzkie imiona, a potem bez problemu rozumieją rozmowę Björk z pracownikiem hotelu. Może to nie są ci sami ludzie? Może to reprezentacja różnych emigrantów z Polski? A jednak ma się wrażenie, że to zawsze historia tego samego małżeństwa, od lat mieszkającego i pracującego na Islandii, a więc znającego Reykjavik jak własną kieszeń. Z kolei relacja z podróży pisana jest jakby z pozycji osoby, która po raz pierwszy zwiedza Islandię. Jak to pogodzić?

A może nie należy wymagać żadnej konsekwencji. Może należy traktować powieść jak podręcznik od historii i geografii. Czytać fragmentami, przewertować do momentu, który wydaje nam się ciekawszy. Pomijać partie, w których Hania/autorka chwali się swoją wiedzą, międzynarodowymi przyjaźniami, stołowaniem w drogich restauracjach i niemal poddańczą miłością swojego męża (tego ostatniego nie dało mi się przełknąć). A całość traktować raczej z przymrużeniem oka, bo choć bezsprzecznie autorka korzystała z wiarygodnych źródeł, popełniła kilka merytorycznych błędów. Nie są one jednak na tyle poważne, żeby je tu wymieniać. Czyta się to po prostu dobrze i łatwo łaknie wiedzę. Ale nie jest to lektura wyższych lotów.

Tyle z niespodzianek na minus. A zaskoczenie na plus? Zdecydowanie fragment poświęcony Grenlandii, bo nie spodziewałam się jej w książce o Islandii. Jako że sama coraz częściej sięgam po lektury związane z tą częścią świata, czytałam to z większą przyjemnością, bo odkrywałam mniej znane tereny. Z uśmiechem na twarzy czytałam na przykład o Tupilakach, mając w pamięci obejrzany niedawno jednym tchem serial Fortitude, kręcony na Islandii, ale dziejący się na Spitsbergenie. To, co łączy wszystkie te miejsca, ale dotyczy przede wszystkim Grenlandii, to problem postkolonialnej nierówności społecznej. Ta zdaje się zaskakiwać samą autorkę, jak gdyby odkrywała Amerykę niczym Leif Eriksson.

Wyzłośliwiam się, ale niestety w wielu miejscach forma trąci manierą innej, zniesławionej już książki o Islandii. Sam już tytuł zapowiada, że Islandia jest krajem z kosmosu, najlepszym i najpiękniejszym miejscem na świecie. Autorka zachwyca się każdym kamykiem i podrywem wiatru, wybierając tylko te elementy, które pasują do idealnego obrazka. Nie ma w tym nic złego, dopóki narracja nie staje się zbyt cukierkowa. Tu jednak nie tylko Islandia podlega idealizacji, czy może nawet hiperbolizacji, ale też miłość pomiędzy bohaterami, ich wiedza na temat Islandii czy zdziwienie miejscowych taką niebywałą znajomością Wyspy. W Islandii jak z bajki wszystko jest proste i piękne, no może z wyjątkiem szutrowych dróg i nieprzyjemnego pisku w samochodzie. No i koszmarów sennych, które budzą Janka w ostatnim rozdziale książki. Ale o co dokładnie chodzi w tym wątku, nie mam najmniejszego pojęcia. Na moje oko była to ostatnia okazja do popisu wiedzą na temat mitologii nordyckiej. I niestety – znowu – poprowadzona dość niezręcznie…

Trzeba jednak zaznaczyć, że to książka z 2012 roku, a czytam ją w 2020, mając na koncie niemal wszystkie książki o Islandii napisane po polsku w ostatniej dekadzie. Jestem więc już uodporniona na “zaczarowywanie” Islandii, ten styl, który jeszcze do niedawna był w modzie. Lecz – uwaga! – o Islandii można pisać inaczej. Można pisać o wadach, trudach, deszczu, wietrze, nieprzyjemnościach. To też jest Islandia jak z bajki. Tylko nie takiej, jaką znamy z dzieciństwa.

Bardzo dziękuję Kasi za ten podarunek. Mam taki pomysł, żeby podzielić się z Wami tym białym krukiem w ramach akcji “Stowarzyszenie Wędrującej Książki”. Szczegóły akcji znajdziecie na moim Facebooku i Instagramie. Jeśli jesteście zainteresowani wzięciem udziału, piszcie!

Saga rodu z Thulekampu

autorEinar Kárason
tytułZłota Wyspa
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwo:  Marpress
liczba stron: 255

Jeśli szukacie współczesnej sagi islandzkiej, to proponuję Wam Złotą Wyspę.

Już w komentarzu do pierwszej części trylogii Einara Kárasona zastanawiałam się, czy nawiązanie do stylu sag jest zamierzone. W recenzji Wyspy Diabła dywagowałam, czy język sag to oryginalny zabieg, a może kwestia tłumaczenia, którego autorem jest Jacek Godek. Podczas lektury drugiej części, również wydanej nakładem wydawnictwa Marpress, utwierdziłam się w przekonaniu, że język i styl sag mocno tkwią w twórczości jednego z najważniejszych pisarzy współczesnej Islandii. 

Saga rodowa

Zacznijmy od najważniejszej cechy sag islandzkich, czyli obecność bohatera zbiorowego w postaci ważnego rodu osiedlającego się w danym miejscu Islandii. Złota Wyspa to kontynuacja sagi rodzinnej, której bohaterem jest wielopokoleniowa familia Tomassonów. Już od pierwszych stron przypomina nam się głównych bohaterów: mamę Gogo, która mieszka w Stanach, i jej dwóch zupełnie niepodobnych do siebie synów: niepokornego Baddiego oraz małomównego Danny’ego. Jest też córka, Dolli, która założyła własną rodzinę. Oraz seniorzy rodu: drobny kupiec Tommi, jedyne prawdziwe źródło dochodu rodziny, oraz Lina, wróżka, która cieszy się dużym szacunkiem w okolicy. Wszyscy tłoczą się w Starym Domu, wśród baraków w Thulekampie, niegdyś pozostawionych przez armię amerykańską. 

Ród Tomassonów, podobnie jak rody opisywane w sagach islandzkich, jest wyjątkowy w swojej małej społeczności, o czym dowiedzieliśmy się w pierwszej części trylogii. Wysoka pozycja rodziny wynika z pozycji państwa starszych, ale oczywistą przyczyną estymy rodu jest obecność córki w Stanach. W Złotej wyspie sytuacja i rola rodziny zaczyna jednak ulegać dużej zmianie. Amerykański sen wydaje się być już tylko wspomnieniem. Owszem, Boże Narodzenie wciąż ma blask ozdób choinkowych przysyłanych przez Gogo z Ameryki, a prezenty od niej są najważniejszym elementem rodzinnego świętowania. Ale rodzina, niegdyś wiodąca prym w gadżetach o pochodzeniu amerykańskim, nagle zaczyna być w tyle. Złote czasy w Starym Domu się skończyły, ale Wyspa rozwija się własnym tempem. Mieszkańcy Reykjaviku, nawet sąsiedzi z baraków, zaopatrują się w najnowsze cudo technologii, którego nie ma rodzina Tomassonów: telewizory. Stary Tommi, który zawsze znajdował banknoty w wysłużonym portfelu, nagle musi rozczarować roszczeniową rodzinę. Te i inne perypetie rodzinne dowiodą upadku wysokiej pozycji drobnego kupca. 

Bohaterowie i antybohaterowie

W drugiej części trylogii na pierwszy plan wychodzą postaci, które wcześniej pozostawały w cieniu. Akcja coraz częściej skupia się wokół rodziny Dolli, a nawet wydarzeń spoza Starego Domu. Dotąd wyjazdy bohaterów, chociażby Baddiego i Danniego do Stanów, były relacjonowane z pozycji Starego Domu. W drugiej części akcja przenosi się w inne lokalizacje, chociażby na Fiordy Wschodnie, dokąd udaje się na wycieczkę Dolli z mężem, Grettirem. Wyprawa do rodzinnego miasta Grettira planowana jest z dużym wyprzedzeniem, mamy opisane trudy i znoje bohatera gotowego zrobić wszystko, aby podróż się udała. Co równie ciekawe, bohaterowie pojadę nie samochodem, lecz statkiem, a więc na wzór wikingów udają się w podróż morską. Choć sama podróż będzie miała różne skutki dla bohaterów, a na miejscu ich przygody dalekie będą od udanych, mamy tu cechy pastiszu wyprawy wikińskiej. Grettir, choć anty-bohater i nie szanowany przez nikogo, często obrażany przez żeńską część familii i uznawany za niemęskiego kurdupla, okazuje swoje atuty wygrywając walkę. Co prawda jest to walka na poduszki, ale opisana nie gorzej, niż poważna bitwa z użyciem śmiertelnego oręża:

“Nasz zawodnik był w świetnej formie. Nareszcie mógł się wyżyć. Walił, bił, machał poduszką wokół siebie. Gospodarze jeden za drugim wpadali do wody. Zdawało się, że nikt nie jest w stanie zrzucić go z dechy. (…) Walczył mężnie i udało mu się strącić z dechy wszystkich zawodników drużyny gospodarzy, a jego samego zniesiono na złotym tronie wśród grzmiącego aplauzu.”

W powieści mamy też bohaterów, którymi kolejno stają się Baddi i Danni. Ten pierwszy, choć znany czytelnikowi pierwszej części raczej jako nierób i źródło kłopotów, zmieni się na dwie chwile z wyglancowanego Elvisa na tytana pracy. Raz – malując salon przed świętami, a drugi – pomagając przy budowie szkoły. Jego kilkunastogodzinna praca bez przerwy będzie powodem do dumy wszystkich domowników, a on sam przedstawiony zostanie jako niezdarty, posiadający nieludzkie siły bohater, który nie umie się zmęczyć (choć przez większość czasu przesiaduje na kanapie i śpi do południa). Jego młodszy brat również zostanie bohaterem domu, kiedy okaże się, że potajemnie zrobił kurs lotnika. Małomówny troll zamieni się w asa przestworzy i przyćmi nawet swojego przebojowego brata. Dwaj bracia ukazani są więc jak herosi, bohaterowie, dzielni młodzieńcy udowadniający swoje atuty w niezwykle męskich zajęciach. Ich sławę opiewać będą jednak już nie skaldowie, ale dziennikarze rozpisujący się na ten temat w lokalnych gazetach. 

Prawo zemsty

Często w Złotej Wyspie jednostkami przejmującymi inicjatywę są kobiety. To one trzęsą domem i okazują się też wprawnymi organizatorkami, gospodyniami, a nawet przedsiębiorczyniami. Dolli, Lina, a potem również przybyła na Wyspę Gogo i najmłodsza w rodzie Gislina będą miały sporo do powiedzenia. Najważniejsza jest oczywiście Lina – domownicy muszą liczyć się z jej zdaniem i starać o jej względy. Lina jest świetnym przykładem bohaterki-wikinki, silnej i niezależnej kobiety z sag.  I tak jak w sagach matki nierzadko musiały namawiać tchórzliwych synów do działania, tak Lina też nie raz musi brać sprawy w swoje ręce.  

We współczesnej sadze, jaką jest Złota wyspa Einara Kárasona nie brakuje też wątku zemsty i wymierzania sprawiedliwości. Oczywiście proporcjonalnie do czasów. Rodzina musi trzymać się razem i wspólnie stawiać różnym przeciwnościom, choćby utracie źródła dofinansowania. Jeśli kogoś z rodziny upokorzono albo obrażono, zadaniem pozostałych członków jest odpowiednia reakcja na to poniżenie. W sagach ów wyrok wykonywali panowie, ale w Złotej Wyspie zadanie to przypadnie właśnie Linie. Gdy Tommi straci władzę w swoim sklepie, pani starsza od razu uruchamia swoje kontakty. Musi pomścić utraconą pozycję Tommiego i opisane to jest nie gorzej niż w przypadku zbrojnej zemsty:

“(…) i dopiero w porze kolacji przypuściła szturm na Blok Energetyków, żeby wykończyć Fię i Totiego. Tam skrzyżowały się miecze: Fia darła japę, lecz odpowiadała sensownie; po trwającej kwadrans awanturze, która skończyła się skowytem i trzaskaniem drzwiami, nastąpiło pełne zerwanie więzów przyjaźni między rodzinami.”

W Złotej Wyspie nie brakuje też konfliktów rodzinnych, choćby rywalizacji między braćmi. Baddi obrazi się na brata i wyjedzie do matki po tym, kiedy Daniel okazuje się przydatnym pilotem. Z kolei ich szwagier, Grettir, nie raz będzie trzecim do porównania, podobnie jak liczni przyjaciele Baddiego. Męska rywalizacja wykroczy również poza ramy rodziny, bo w powieści znajdziemy również wątek starania się o względy tej samej dziewczyny i sukces silniejszego w “stadzie”.

Rzeczowość a wątki fantastyczne 

Klasyczne sagi islandzkie z reguły pozbawione są wątków fantastycznych. Ich rzeczowy, niemal reporterski styl wykorzystany jest przez Kárasona również w Złotej Wyspie.  Historia rodziny Tomassonów opisana jest bez komentarza narratora, z zachowaniem zasady, że psychologia postaci zbudowana jest na ich zachowaniu i wypowiedziach. Odstępem mogą być tylko wtręty z pamiętników Daniela, pisanymi w pierwszej osobie, dającymi subiektywne spojrzenie na wydarzenia. Fragmenty te traktować można jednak jako oddanie głosu bohaterowi, który w kontaktach z innymi zazwyczaj milczy. Te ustępy pozwalają lepiej poznać Danniego, który dotąd stał w cieniu innych postaci i nagle staje się niemalże najważniejszą osobą w rodzinie.

Kárason nie szczędzi opisów naturalistycznych, choć w drugiej części trylogii mniej uwagi poświęca fizjologii, a więcej śmierci i rozkładowi. Nie ma w nich jednak miejsca na zadumę czy żałobę, po prostu sprawy opisane są wprost, niemalże zaskakują czytelnika. Tragiczna śmierć opisana jest krótko, rzeczowo, podobnie pogrzeb i zachowanie bohaterów, którzy – jeśli będą wspominać zmarłego – to niezbyt wylewnie albo w ciszy. Śmierć jest zatem potraktowana jest normalna kolej rzeczy, jak naturalny element życia w Thulecampie, choć bohaterowie muszą zmierzyć się z nim po raz pierwszy. Dotąd przywykli do nowych członków rodziny, wprowadzania się kolejnych lokatorów albo narodzin dzieci. Śmierć jest czymś nowym, a jednak przemilczanym.

W tej trzeźwej, niemal chłodnej relacji wydarzeń jest jednak miejsce na motywy nadnaturalne. Wróżka Lina czyta z kart przyszłość, a jej przepowiednie przez niektórych mieszkańców Domu brane są bardzo poważnie. Kobiety w rodzinie miewają też wizje senne, w których nawiedza je zmarły. Z kolei kotu-przybłędzie często przypisuje się cechy diabelskie, a demony i złe duchy to jedno z głównych zmartwień bogobojnej Karoliny. Wróżka, jedną ręką kładąca tarota, a drugą otwierająca Pismo Święte, jest jakby łącznikiem między światem ziemskim a wszelkimi upiorami i pukami, które kryją się w ścianach domu i powodują złą energię w danym miejscu. W tej współczesnej sadze wydaje się jednak, że wątki fantastyczne potraktowane są z przymrużeniem oka, a dwulicowa duchowość Liny przedstawiona jest karykaturalnie. Kárason, niczym chrześcijański skryba, opisuje więc wiarę bohaterów z pewnym dystansem, dla zachowania szczegółowości relacji, a jednak ze szczyptą sceptycyzmu.

Jeśli więc szukacie współczesnej sagi islandzkiej, z całego serca mogę polecić Złotą Wyspę Einara Kárasona. Dwie pierwsze części czyta się jak dłuższą sagę, a wydawnictwo Marpress planuje uzupełnić trylogię trzecią częścią już niedługo. Powieść świetną opowieścią z dziejów rodziny z Reykjaviku, napisaną w sposób nieprzewidywalny i z różnymi zwrotami akcji. Samą historię czyta się szybko i przyjemnie, choć razi jedna rzecz: brak islandzkich liter w imionach bohaterów.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Marpress. 

Czytaj więcej:

Islandzki nordic noir

The Valhalla Murders (2019)

The Valhalla Murders

tytuł oryginalny: Brot
reżyseria: Thordur Palsson
rok produkcji: 2019
produkcja: Netflix Ríkisútvarpið-Sjónvarp (RÚV)

Nie jestem specjalistką od kryminałów.

Podczas Erasmusa w Szwecji chodziłam tylko na zajęcia z kina nordyckiego. Czytaliśmy sporo tekstów na temat nordic noir, czyli nurtu powieści i filmów kryminalnych z Północy. Oglądaliśmy wspólnie Most nad Sundem i analizowaliśmy serial pod kątem różnych aspektów: współpracy między państwami skandynawskimi, typowego humoru, charakterystycznego mise-en-scène czy po prostu tego, w jaki sposób buduje się ową “mroczność” skandynawskich seriali kryminalnych. Mam wrażenie, że komuś, kto naoglądał się takich dzieł, nie trzeba zbytnio przedstawiać naszych wniosków.  Seriale te powielają ten sam schemat, w imię zasady, że publiczność lubi oglądać rzeczy, które zna. A jednak twórcy prześcigają się w pisaniu scenariuszy, budowaniu napięcia, prowadzeniu intrygi. A my wciągamy się w nie i dlatego tak bardzo kochamy kryminały kręcone na Północy. Dlaczego z pewnością polubimy The Valhalla Murders?

Północna sceneria

Po pierwsze, serial kręcony jest na Islandii, a więc same widoki gwarantują wysoką oglądalność i zainteresowanie serialem każdego, kto tęskni do tych białych, surowych krajobrazów. Nie bez powodu kamera wielokrotnie serwuje nam szerokie ujęcia na ośnieżone góry i zimowe pustkowia, z lotu ptaka ukazując malutki samochód głównych bohaterów, sunący po czarnej nitce odśnieżonej drogi. Zimowa scenografia to jeden z pewniaków nordic noir i chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego długie noce wpływają lepiej na nastrój serialu kryminalnego. Poza tym krew ofiary świetnie prezentuje się na białym śniegu. Ujemne temperatury mają również swoje zadanie: konserwują znalezione ciała, przez co patolodzy mają trudność z oszacowaniem czasu ich zgonu. Klasyk.

The Valhalla Murders review - a satisfying murder-mystery from Iceland
źródło: https://readysteadycut.com

Zwykłe problemy zwykłych ludzi

Po drugie: zwyczajność głównych bohaterów. Ważną cechą nordic noir jest także rozbudowana psychologia postaci. W oficjalnym opisie serialu czytamy przecież: “Poturbowany przez życie detektyw z Oslo…”, co ma zaintrygować widza, a jednocześnie potwierdzić ludzką stronę protagonistów. Skandynawscy policjanci nie są superbohaterami ani detektywami o wyjątkowych zdolnościach intelektualnych, jak chociażby Sherlock Holmes. To zwyczajni ludzie z sąsiedztwa, dalecy od amerykańskiego toposu policjanta-gnidy czy lenia zajadającego się pączkami.

W The Valhalla Murders obaj główni bohaterowie są wysportowani: Kata ćwiczy pływanie, a Arnar regularnie biega. Ma to pewnie ugruntować stereotyp nordyckiego zahartowania, ale też zapowiedzieć, że tężyzna fizyczna przyda się bohaterom do pościgów i walki z kryminalistami.

źródło: https://www.thecinemaholic.com

Te wysportowane, szczupłe ciała (często w serialu obnażane, jakby na dowód fizycznej kondycji bohaterów) – choć nieidealne – stanowią przeciwieństwo do tego, co dzieje się w środku. Arnar (Björn Thors), ów “poturbowany policjant z Oslo” wraca na rodzinną Islandię bardzo niechętnie – wkrótce okaże się, że relacje z ojcem i siostrą nie należały nigdy do udanych, a sam przeżył w dzieciństwie wiele traum, które zaszły mu za skórę (dosłownie). Natomiast Kata (Nína Dögg Filippusdóttir), rozwódka z nastoletnim synem i pozornie nadgorliwą matką, traci kontrolę nad własnym życiem i choć jest bardzo ambitną i utalentowaną policjantką, stres zawodowy wpłynie na jej decyzje w życiu prywatnym. Oboje bohaterowie mają prawo do popełniania błędów oraz próbują wykorzystać doświadczenia życiowe i własne wady do tego, by przybliżyć się do świadków lub ofiar. Empatia czy przejmowanie się w prywatnym życiem osób zaangażowanych w śledztwo nie raz doprowadzi ich do działania wbrew prawu i proszenia współpracowników o przysługi. Ten model policjanta gotowego poświęcić karierę dociekaniu prawdy jest nam bardzo dobrze znany z innych skandynawskich seriali kryminalnych.

Kontekst społeczny

Szczególnie w powieściach, nordic noir cechuje się uwypukleniem problemów społecznych. Autorzy zwracają uwagę na prawa kobiet, mniejszości etnicznych czy wytykają różne wady samemu systemowi. Nie inaczej jest w The Valhalla Murders, który bierze swoją nazwę od ośrodka opiekuńczego dla nastoletnich chłopców. Wbrew założeniom i rządowym raportom, nie było to miejsce idealne, a błędy personelu doprowadziły do seryjnych morderstw. Sprawa jest jednak bardziej złożona, a problem wynika – jak zawsze – z decyzji odgórnych. Szybko okaże się, że policjanci z Reykjaviku, we współpracy z sympatycznym wolnym strzelcem z Borgarnes, Hákonem (Víkingur Kristjánsson) napotkają przeszkody na wyższych szczeblach. Ktoś będzie utrudniał śledztwo, bo sam ma sporo za uszami.

Abstrahując jednak od problemu wpływowych ludzi, którzy zawdzięczają swoją pozycję i pieniądze uciszaniu słabszych od siebie, serial uwypukla też problemy tych słabszych właśnie. Mamy do czynienia z systemem, który odbiera dzieci dysfunkcyjnym rodzinom i umieszcza je w ośrodku, który przeradza ich życie w piekło. Wnikliwa dziennikarka Selma (Anna Gunndís Guðmundsdóttir), przekona dorosłych już wychowanków ośrodka do przejmujących zeznań i odkryje przed widzami niewygodną prawdę. Z kolei zespół pracujący nad śledztwem przekona się, że większość chłopców z tajemniczego zdjęcia zeszła na drogę kryminalną lub popełniła samobójstwo. System więc nie działa, bo patologia rodzi patologię. Tylko nieliczni wybierają lepszą drogę i mimo traum próbują ułożyć sobie życie.

Z kolei wątek Arnara podejmuje jeszcze jeden interesujący aspekt. Mamy tutaj pobieżnie zarysowany portret społeczności świadków Jehowy, przedstawionej jako sekta, która wyklucza odstępujących od ich wiary. Choć tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie doprowadziło do zerwania stosunków Arnara z jego rodziną, widzimy skutki tej decyzji: ograniczony kontakt z siostrą, brutalne wyproszenie z pogrzebu własnego ojca. Portret sekty często pojawia się w kinematografii skandynawskiej, niekoniecznie kryminalnej. Wątek geja wykluczonego z własnej społeczności znajdziemy chociażby w Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek, ekranizacji trylogii szwedzkiego pisarza Jonasa Gardella. 

Szansa na sukces

Ale to, co łączy skandynawskie seriale kryminalne, to sami aktorzy.  W The Valhalla Murders znajdziemy wiele znanych twarzy. Główną bohaterkę gra Nína Dögg Filippusdóttir, którą pamiętamy jeszcze z W pułapce. Z kolei rolę jej matki zagrała Edda Björgvinsdóttir, znana chociażby z W cieniu drzewa. Inną znaną aktorką, odtwórczynią roli Helgi, jest Tinna Hrafnsdóttir, która dała się poznać dzięki filmowi Veðramót. W zespole policjantów jest jeszcze jedna znana kobieta twarz, mianowicie Aldís Amah Hamilton, aktorki i stewardessy Icelandaira, a prywatnie córki pisarki Aldy Sigmundsdóttir.

Wśród odtwórców męskich ról mamy wspomnianego już Hákona (Víkingur Kristjánsson), którego znamy chociażby z Wiru. W rolach drugo-, a nawet trzecioplanowych znajdziemy także Gunnara Jónssona, znanego jako Fúsi, oraz Þorsteinna Bachmanna, obecnego m. in. w Życie na kredycie. Do aktorów starszego pokolenia należą Sigurður Sigurjónsson, grający za młodu główną rolę w Duszpasterstwie pod lodowcem, a ostatnio odkryty przez międzynarodową publiczność rolą w Baranach. Mamy też Þóra Tuliniusa, serialowego Kristjána, aktora o bardzo pokaźnej filmografii, na którą składają się Anioły Wszechświata czy Ingaló. Omára gra z kolei Theódór Júliusson, kilka lat temu wcielający się w rolę głównego bohatera filmu Wulkan

Są to jednak twarze znane wąskiemu gronu odbiorców kina islandzkiego. Jednak po ogromnym sukcesie W pułapce (isl. Ófærð, ang. Trapped) Islandia umocniła swoją pozycję wśród filmowych produkcji nordic noir. Fani serialu Baltasara Kormákura z niecierpliwością oczekują informacji o trzecim sezonie, a niektórym aktorom – takim jak Ingvar Eggert Sigurðsson – serial przyniósł międzynarodową sławę. Inne twarze znane są widzowi przyzwyczajonemu do islandzkiej kinematografii, ale z pewnością to tylko kwestia czasu, aby kolejne nazwiska zawładnęły Hollywoodem, a przynajmniej pojawiały się w szerzej znanych produkcjach. Wróżę międzynarodową karierę chociażby Nínie Dögg Filippusdóttir, której mąż Gísli Örn Garðarsson zagrał ostatnio w innej interesującej produkcji Netflixa, Ragnarok

Być może to właśnie współpraca z Netflixem sprawi, że wielu islandzkich aktorów i reżyserów wypłynie na szersze wody. Coraz częściej znajdujemy ich nazwiska w obsadach produkcji nieislandzkojęzycznych, chociażby w Wiedźminie pojawił się Björn Hlynur Haraldsson. 

Nie jestem specjalistką od kryminałów. Z tych skandynawskich z największym zacięciem oglądałam Most nad Sundem, ale porównywanie każdego nowego nordyckiego serialu kryminalnego do Bron byłoby niesprawiedliwe. Chociaż… Mam podejrzenie, że twórcom mogło zależeć na jakiejś analogii, w końcu ten duńsko-szwedzki serial zrobił furorę i niejako ożywił na nowo skandynawskie seriale kryminalne. Czy to nie przypadek, że w The Valhalla Murders mamy parę policjantów? Że Kata jest tak samo upartą i ambitną blondynką, co Saga? Że Arnar przybywa do Reykjaviku, żeby pomóc w śledztwie? Że między partnerami zrodzi się przyjaźń? Nie wątpię, że Bron ustanowił kolejny model do powielenia. Ale The Valhalla Murders daleko do swojego ewentualnego pierwowzoru, choć ma i swoje atuty: islandzką scenerię, surowsze poczucie humoru i mniej uzależniającą ścieżkę dźwiękową.