Islandzki top 10

Ostatnio w sieci roi się od wyzwań łańcuszkowych. Ludzie podają tytuły swoich ulubionych książek albo płyt, które wpłynęły na ich życie. Ja podzielę się swoją islandzką dziesiątką. I nominuję każdego z Was.

1. Ulubione miejsce

Wiadomo, że nie da się znaleźć jednego. I będzie dotyczyło to wszystkich punktów mojej listy. Jednak miejsce na Islandii, które zapadło mi wyjątkowo w pamięć to wyspa Heimaey na Vestmannaeyjar. Owszem, Fiordy Zachodnie zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a wiele widoczków z pocztówek, zobaczonych wreszcie na żywo, budziło emocje. A jednak w przypadku Heimaey ujęło mnie to, że tak niewiele się po niej spodziewałam, a więc pozwoliłam się zaskoczyć. Choć znajduje się na południu, nie każdy turysta tam dociera, choć widnieje w przewodnikach jako punkt obserwacyjny maskonurów, nie widziałam tam ani jednego. Ale widziałam mnóstwo innych ptaków unoszących się we mgle. Widziałam morze turkusowego koloru i ukryte pod pyłem wulkanicznym miasto. Widziałam piłkarzy grających w deszczu i puste ulice. Doświadczenie wyspy na wyspie było dla mnie bardzo ważne. Tak jakby przez ten mikrokosmos łatwiej było pojąć całą Islandię. Oczywiście nie jest to możliwe po jednej wizycie, dlatego chciałabym na Heimaey wrócić, najlepiej latem.

Heimaey w maju 2017

2. Ulubiona książka

Ustanawiając tę kategorię bałam się, że zapędzam się w kozi róg. Jest przecież mnóstwo pozycji z Islandii i o Islandii, które lubię, do których chętnie wracam i które zdobią specjalną półkę na regale. A jednak w pierwszych sekundach przyszedł mi na myśl tylko jeden tytuł: Duszpasterstwo koło lodowca Halldóra Kiljana Laxnessa… I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego. Podobno z każdym tekstem kultury jest tak, że robią na nas szczególne wrażenie w zależności od momentu życia, w którym jesteśmy. Albo kojarzą się z konkretnym wspomnieniem, np. cieplej wspominamy książki, które dostaliśmy w prezencie albo czytaliśmy podczas wakacji. Ja swój sfatygowany egzemplarz jednej z najbardziej znanych powieści Laxnessa otrzymałam od Karola ze Studenckiego Klubu Islandzkiego. Wręczył mi ciężką torbę własnych zbiorów, które miały zasilić nigdy nie powstałą biblioteczkę Klubu. Wśród tych darów kilka było powieści Laxnessa, ale zaczęłam właśnie od tej i potem trudno było przedrzeć się przez typowo narracyjne, długie powieści takie jak Dzwon Islandii czy Niezależni. Duszpasterstwo koło lodowca to dzieło z nurtu realizmu magicznego, pełne baśniowych wątków, absurdalnych zwrotów wydarzeń i niesamowitych bohaterów. To także kopalnia motywów wykorzystywanych w kulturze popularnej, a ekranizacja tej książki należy do jednych z najciekawszych islandzkich filmów.

3. Ulubiony film

Przyznaję się bez bicia: nie mam jednego. Dlatego wymienię tu kilka. Moje pierwsze spotkanie z kinematografią islandzką to Nói Albinói Dagura Káriego.  Był to jeden z pierwszych islandzkich filmów dystrybuowanych w Polsce i do dzisiaj posiadam płytę DVD, której nie mam już nawet jak odtworzyć w nowym laptopie.

Film, który oglądałam najwięcej razy, to chyba urzekająca produkcja Fridrika Thora Fridrikssona Dzieci natury. Jest to piękna historia dwóch starych ludzi, którzy postanawiają opuścić dom spokojnej starości i wrócić na farmę swojego dzieciństwa, aby tam pożegnać się ze światem. Wzruszająca i zabawna opowieść zilustrowana jest pięknymi dźwiękami Hilmara Örna Hilmarssona (nota bene obecnej głowy kościoła Ásatrú).

Jeśli natomiast chodzi o najnowsze produkcje, ze szczególnym upodobaniem wspominam film Kobieta idzie na wojnę, w którym poruszono ważny dla mnie teraz wątek aktywizmu proekologicznego.

4. Ulubiony muzyk

Wcale nie Sigur Rós, od którego zaczęło się moje zainteresowanie Islandią. Wcale nie moja imienniczka, Emiliana Torrini. Wcale nie przesympatyczny Ólafur Arnalds, którego lubię bardziej chyba za to, jakim jest muzykiem, a nie jaką muzykę tworzy. Wcale nie Sóley czy Múm, do których często bardzo chętnie wracam. Nie, moim ulubionym islandzkim muzykiem jest Júníus Meyvant i mam ciary za każdym razem, gdy słyszę jego głos. Nie zaprzeczę, że moje silne uczucia mają też związek z rudą brodą i zielonymi oczami. Ale ten głos i ta muzyka robią wszystko. Nawet mój chłopak, piekielnie zdolny muzyk, lubi Júníusa. A poza Sigur Rós nie toleruje żadnej innej muzyki z Islandii, więc cieszę się, że swoją wybrednością pobłogosławił moje skoki w bok w wprost w muzyczne objęcia Júníusa.

5. Ulubiona płyta

To, że Júníus jest moim ulubionym islandzkim muzykiem nie oznacza jednak, że to jego płyta jest dla mnie najważniejszą. I choć trudno wybrać jedną, postaram się zmieścić w dwóch tytułach. Pierwsza to Go Jónsiego, może dlatego, że słuchałam jej przez wiele lat aż do zdarcia, albo dlatego, że mam egzemplarz z autografem artysty, a może dlatego, że byłam na spektaklu opartym na tym albumie? Jest jednak w tym solowym wydaniu wokalisty Sigur Rós energia i radość, której brakowało mi w twórczości zespołu, a która stanowiła świetne tło do rozbuchanej hormonami młodością czasów gimnazjalnych. Miła płyta, do której chętnie wracam z sentymentem.

Druga ukochana płyta to Go go smear the poison ivy od Múm. Pierwsza, którą kupiłam za odłożone pieniądze. Wysłuchana od deski do deski, z wygniecioną książeczką, tekstami przepisanymi do ówczesnego segregatora z tekstami piosenek i z obrazami, które inspirowały kreatywną nastolatkę – jeden z nich przeniosłam nawet na t-shirt, którym chciałam pochwalić się muzykom podczas koncertu w Warszawie. Nie widzieli.

6.  Ulubiona piosenka

Moja ulubiona islandzka piosenka pochodzi z płyty Eulogy for Evolution Ólafura Arnaldsa, choć w przypadku tego artysty słucham najczęściej jednej składanki, którą nazwałam sobie roboczo “my fav ólafur” na Spotify. Na niej szczególne miejsce ma jeden utwór, figurujący również w moim prywatnym rankingu “chwytaczy serca”. To 3055, której do dzisiaj słucham z motylkami brzuchu, często wyłączając światło i leżąc na kanapie, wsłuchując się w dźwięki i pozwalając im zawładnąć moim ciałem. Ze wszystkich piosenek, które przenikają mnie aż do wnętrza tylko ta daje aż tak piorunujący efekt, choć rozpływam się również przy Moon Pulls Múm.

7. Ulubiony malarz

Wiadomo, że historyk sztuki nie powinien dzielić się swoimi preferencjami, a przynajmniej nie faworyzować jednego artysty. Dlatego paradoksalnie o swoim ulubieńcu piszę najmniej. W kilku tekstach o sztuce islandzkiej, które dotąd opublikowałam, nazwisko Helgi Þorgils Friðjónsson padało niezbyt często. Ale jego sztuka jest dla mnie tym, czym ulubiona piosenka w sobotni poranek albo kubek pysznej kawy z domowym ciastem. Przyjemna. Jeśli poznajecie to uczucie ciepła na sercu, to wyobraźcie sobie, że odczuwam je za każdym razem, gdy widzę jego maskonury, nagich młodzieńców i chmury. Szczerze? Czego chcieć więcej! Owszem, niektóre z jego kompozycji rzucają się na mózg, jak np. skomplikowane hybrydy zwierzęco-ludzkie i inne surrealistyczne połączenia. Ale w jego twórczości jest tyle optymizmu, dobrego humoru i radości, której tak bardzo potrzebujemy.

Obraz Helgi ego Fridjonssona w Safnahúsið, Reykjavik.

8. Ulubiony smak

Brakuje mi wielu smaków Islandii. Tęsknię za prawdziwym skyrem, choć ten, który można kupić w Polsce coraz bardziej upodabnia się do tego oryginalnego. Chętnie znowu zatopiłabym zęby w chlebie  hverabrauð, posmarowanym brązowym serem topionym mysingur o słodkawym smaku. Oddałabym wiele za czekoladę Síríus, najlepiej z lukrecją albo słonym karmelem. A nawet za nieco wysuszone kleinur z uniwersyteckiej kawiarenki, popijane kawą przelewową.

Ale i tak nic nie pokona smaku kanilsnúðar, których smak pamiętam do dziś, choć minęło już ponad 3 lata od ostatniego kęsa. Jeśli myślicie, że ten smak zastąpią skandynawskie kanelbullar, to jesteście w błędzie. Te na Islandii posypywane są lukrecją, różowym cukrem, albo polewane są czekoladą. Niebo dla podniebienia i niezła dawka kalorii przed kolejną podróżą pod wiatr i deszcz!

9. Ulubiony zapach

Jestem jednym z tych dziwnych ludzi, który lubią zapach benzyny albo kadzidła. Ale ucztę olfaktoryczną stanowią dla mnie również ścięta trawa, zapach świeżego deszczu, kwitnących lilaków i czeremchy. Czasem czuję się jak narkomanka wpychając nos w rosnące wysoko pąki albo stając w lesie i wdychając resztki ozonu po burzy. Czy zdziwi Was, że pomiędzy tymi skrajnościami znalazło się miejsce dla niezwykłego islandzkiego pachnidła? Islandię wspominam bowiem głównie z zapachem siarki, przez wielu porównywanej do zapachu zgniłego jaja. Odkręcasz kurek pod prysznicem, a na Twoje ciało sączy się gorąca ciecz pachnąca siarą, ale mózg szybko przetrawia informacje, że to ta sama woń, którą pamiętasz z pola termalnego, na którym wybuchają gejzery. Tego zapachu nie da się chyba zastąpić żadnym innym i choć możemy naoglądać się zdjęć Islandii i nasłuchać dźwięków szumu oceanu czy świstu wiatru, bez siarki Islandia nie jest Islandią.

Seltún pod Krýsuvíkiem.

10. Ulubione wspomnienie

Kiedy podróżowało się na Islandię wielokrotnie, samemu, ale do życzliwych ludzi, w miejsca nieznane albo już oswojone, to wspomnień ma się cały gruby album z masą zdjęć, zapisków, wykorzystanych biletów i fragmentów ulotek albo folderów turystycznych. Ale kiedy którakolwiek z zaplanowanych podróży wymknie się spod kontroli, nadchodzi fala wydarzeń, które pamięta się najlepiej. Dlatego świetnie pamiętam noc spędzoną w obserwatorium dzikich ptaków, które skrzydłami i pazurami uderzały w dach nie dając zmrużyć oka. Pamiętam zawartą przyjaźń z końmi spotkanymi o świcie i łubiny, w których umościłam sobie tymczasowe gniazdko. Pamiętam twarze wszystkich życzliwych mi ludzi, a czasem nawet kolory samochodów, które zabierały mnie w dalszą drogę albo szczegóły ubrań kierowców.

Pamiętam też szczególnie pewną panią, której córka podeszła do mnie na stacji benzynowej, z niemowlakiem na ręku. “Widziałam Cię, że stałaś przy drodze, potrzebujesz podwózki? U nas nie ma miejsca, ale może zabrać Cię moja mama, ona też jedzie do Reykjaviku”. Pamiętam, że żałowałam, że musiałam wysiąść już w Borganes. Starsza pani okazała się sympatyczną wariatką z burzą siwych włosów i długimi paznokciami jak u czarownicy. Magicznym ruchem uruchomiła wiekowy samochód, a ze starego radia popłynęły głośne, gitarowe chwyty jednej z piosenek zespołu Kaleo. Przy tych rockowych dźwiękach islandzka czarownica opowiadała mi o każdym z mijanych pagórków, które znała po imieniu. Była to najsympatyczniejsza, a zarazem najbardziej odjechała podwózka w moim życiu. Jeśli ukryci ludzie istnieją, to ona z pewnością ma do nich namiary.

+ Ulubione słowo

Ulubione filmy, obrazy, piosenki są trudne do określenia głównie dlatego, że należy wybrać jedno dzieło z szerokiego zakresu obejrzanych czy usłyszanych. Ale czy można w ogóle powiedzieć, że ma się ulubione słowo, na dodatek w języku, który ledwie znam? Ile słów liczy w ogóle słownik islandzki? Według profesor Uniwersytetu Islandzkiego, Guðrún Kvaran, bazy języka islandzkiego liczą od od 50 tys. do 519 tys. pozycji. Do tego dochodzą neologizmy, wchodzące do użycia rok za rokiem, ale nie zapisywane w słownikach. Czy da się więc wyłuskać jedno, ulubione słowo?

Da się. Moje ulubione islandzkie słowo to frábært! Oznacza tyle co: “świetnie”, “wspaniale”. Dlaczego to moje ulubione słowo? Bo w samym jego dźwięku jest tyle pozytywnej energii, że samo powiedzenie go wymusza uśmiech na ustach. To zresztą jedno z niewielu islandzkich słów, które umiem wypowiedzieć naturalnie i bez większych błędów w wymowie: frauuupert! Takie małe, a cieszy. Jak się masz? Frábært! Jak twój islandzki? Frábært! Cała Islandia jest frábært. I to, że dobrnęliście do końca tego tekstu też jest frábært.

Przebudzenie

Serce z kamienia

tytuł oryginalny: Hjartasteinn (eng: Heartstone)
reżyseria: Guðmundur Arnar Guðmundsson
rok produkcji: 2016
kraj: Islandia, Dania

Debiutancki film pełnometrażowy Guðmundura Arnara Guðmundssona to historia dwóch nastoletnich chłopców, Þóra i Kristjána zamieszkujących jedną z islandzkich wsi na północy wyspy. To bliscy sobie przyjaciele, którym towarzyszymy podczas ich beztroskich wakacji, w ramach których łowią ryby, przesiadują na wysypisku, podrywają dziewczyny, ale też pracują na polu. Ich wzajemna relacja zdaje się ratować obu z nieciekawych sytuacji w domach; Þór jest wychowywany przez samotną matkę o nieciekawej reputacji, natomiast ojciec Kristjána ma problemy z alkoholem i skłonnościami do bijatyk i awantur. Obaj przeżywają też pierwsze momenty w poznawaniu swojej seksualności, która przeradza się we wzajemnie (do czasu) zainteresowanie.

Obraz Guðmundssona, choć być może odkrywa pewne tabu kultury wyspiarskiej, w żaden sposób nie wyróżnia się ze stereotypowych historii o homoseksualistach, które podaje nam chociażby Xavier Dolan. Historia cherubinowego chłopca zakochanego w swoim najlepszym przyjacielu i próbującego rozpaczliwie ukrywać ten fakt, oraz zmagającego się ze swoją, piętnowaną na prowincji, a szczególnie przez surowego ojca, orientacją, śmiertelnie zazdrosnego o obiekt swoich uczuć, to siłą rzeczy nic odkrywczego w tym gatunku. Sceny onanizujących się młodzieńców nie robią już na widzu większego wrażenia. Akcja miejscami nawet się dłuży, a pewne wątki nie mają istotnego znaczenia dla konstrukcji filmu. Produkcję ratuje jednak piękna oprawa: znakomite zdjęcia oraz muzyka, które wraz z bliskimi kadrami tworzą atmosferę intymności, złudzenie wkroczenia w skomplikowaną sferę prywatną dorastających chłopców.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Trudne sprawy

Veðramót

reżyseria: Guðný Halldórsdóttir
rok produkcji: 2007
kraj: Islandia

Co sprawiło, że z troje hipisów z młodości wyrosło na pastora, prawniczkę i menela? Dwudziestolatkowie z dobrych domów i z zaplanowaną im przez rodziców przyszłością wyruszają na północ do stojącego na pustkowiu gospodarstwa w miejscowości Veðramót. Będą zarabiać jako opiekunowie ośrodka dla trudnej młodzieży: nieletnich złodziei, sierot i wykorzystywanych seksualnie. Młodzi z hipisowską utopijnością próbują stworzyć w ośrodku przyjazne i luzackie zasady, terapią ma być praca w gospodarstwie, ale też robienie na drutach czy rozmowy przy kadzidełkach. Dzieciaki czują się tu faktycznie jak w domu, ale wraz z przyjazdem Disy (Hera Hilmar), atmosfera zaczyna się psuć. Dziewczyna, gwałcona przez ojczyma za przyzwoleniem matki-pijaczki, buntuje się przeciwko opiekunom i namawia innych podopiecznych do tego samego. Doprowadzi to do tragedii i zrujnowania życia jednemu z opiekunów.

Akcja toczy się w kolorowych latach 80., czasach dzwonów, haszyszu, gitar i podziwu dla Che Guevary, ale opowieść i podejmowanie w niej problemy są ponadczasowe. Bohaterowie muszą zmierzyć się z przeciwnościami realniejszymi od “make love, not war”, stykają się z prawdziwymi wadami społeczeństwa: kazirodztwem, przemocą w rodzinie, molestowaniem, porzuceniem. Ale też bezsilnością w rozwiązywaniu problemów – Disa zadaje bardzo ważne pytanie: dlaczego gwałcone dziewczyny więzione są w ośrodkach, a mężczyźni pozostają nieukarani?  Beztroscy hipisi przegrywają, pokonani własną bronią. Świetnie zawiązanie akcji, trzyma w napięciu, a wszystkie kwestie wyjaśniają się wraz z rozwojem fabuły. Świetna gra Hery Hilmar, choć grana przez nią postać jest przerażającą wypadkową dziecka z doświadczeniem patologii i dojrzewającą nastolatką – mieszanka niebezpieczna.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Nie zadzieraj z kobietą

Śmiech mewy

tytuł oryginalny: Mávahlátur
reżyseria: Ágúst Guðmundsson
rok produkcji: 2001
kraj: Islandia, Niemcy, Wielka Brytania

Zadziwiające, jak niewiele powstało filmów islandzkich o tak jasnym odniesieniu do miejsca Ameryki w wyobraźni Islandczyków w latach 50. Poza “Śmiechem mewy” mamy w tej tematyce chyba tylko “Diabelską wyspę” Fridrikssona. A  temat jest bardzo ciekawy, bo od połowy XX w. Islandia ma więcej wspólnego z USA niż Europą. W filmie Guðmundssona poznajemy wcielenie “amerykańskiego snu” post factum. Freya (Margrét Vilhjálmsdóttir) wraca do rodzinnej wioski po śmierci męża, amerykańskiego żołnierza, którego poznała w trakcie II wojny światowej. Wraca jako bogini; kiedyś pulchna i nieatrakcyjna, teraz kusi mężczyzn piękną figurą, a swoje liczne kuzynki walizkami wypchanymi po brzegi eleganckimi sukienkami. Szepcze się, że przyjechała upolować sobie następnego męża i dość szybko – choć nie bez przeszkód – owija sobie wokół palca zamożnego inżyniera.

Walorem filmu jest sposób opowiedzenia tej historii: z punktu widzenia małej intrygantki i bacznej obserwatorki życia miasteczka, Aggi (Ugla Egilsdóttir). Agga już od przyjazdu Freyi wyczuwa, że towarzyszą jej jakieś złe moce; piękna, ale i stanowcza kuzynka potrafi być bardzo nieobliczalna i uparta. Z jednej strony wykorzystuje swoją urodę do sterowania mężczyznami i umie odegrać się nielubianej teściowej, ale ma też złote serce dla potrzebujących. Aggę niepokoją jednak jej nietypowe zachowania: dlaczego Freya chodzi nocami na wrzosowisko? W jaki sposób przeczuwa nadchodzące wydarzenia? Czy przypadkiem nie zabiła swojego męża? Film jest naprawdę barwny i zabawny, doskonała komedia obyczajowa.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Romans wśród swądu ryb

Ingaló

reżyseria: Ásdís Thoroddsen
rok produkcji: 1992
kraj: Islandia, Findlandia, Niemcy

Tytułowa Ingaló (Sólveig Arnarsdóttir) pochodzi z małej miejscowości w północnej Islandii zajmującej się rybołówstwem. Ingaló ma kochanego brata, Sveinna; oboje marzą o wyrwaniu się z codzienności polegającej na pomocy ojcu na małej łodzi. Sveinn opuszcza ojca i zaciąga się do pracy na większym statku, wkrótce dołączy do niego siostra. Ingaló jest dziewczyną o trudnym charakterze, potrafi nieźle skopać faceta albo ugryźć policjanta, wysłano ją nawet na badania do Reykjaviku, ale stwierdzono jedynie jej ponadprzeciętną inteligencję. Tłem do historii rodzeństwa są realia zmieniającego się w latach 90. przemysłu rybnego; pracownicy strajkują ze względu na trudne warunki pracy, a właściciele zrzeszeni w Unii robią wszystko dla obniżenia kosztów.

Właściwie to nie wiadomo, o czym jest ten film. Zdecydowanie plątaninę zmieniających się scen i wątków oraz pojawiających się co raz nowych postaci spina sama tytułowa bohaterka, a wcielająca się w nią młoda aktorka jest zdecydowaną zaletą obrazu. Mamy także na drugim planie Ingvara Sigurðssona, ale do końca nie wiadomo, jaka jest jego funkcja. Niby Ingaló się w nim podkochuje, niby kieruje strajkiem robotników, a jednak pozostaje dość nudny i płaski. Film jako całość jest jednak mocno ciężkostrawny, choć do jego zalet należy wieloaspektowe przedstawienie Islandii lat 90. Fakt, że poza główną bohaterką i pozostającą w tle postacią chorego umysłowo  mężczyzny udającego, że jeździ po mieście samochodem nikt inny nie zasługuje na naszą uwagę, potwierdza tezę, że jest to film przeciętny.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Dramat rybaka

Wir

tytuł oryginalny: Brim
reżyseria: Árni Ásgeirsson
rok produkcji: 2010
kraj: Islandia, Polska

Ten film jest skomplikowany, trudny i dość smutny. Bo chyba życie rybaków takie jest. Islandczycy zresztą poświęcają im sporo miejsca w swoich filmach; trzeba pamiętać, że jednak długa tradycja rybołówstwa jest elementem wyspiarskiej tożsamości. Obraz ukazuje prawdę o życiu rybaków w czasie rejsu; z oszczędności zlecającego pracują po 16 godzin dziennie, do tego powodzenie kursu to prawdziwa loteria. Praca na łodzi wymaga siły i zdrowia, również psychicznego. Oczywiście czas wolny wypełnia się rozrywkami, takimi jak wspólne oglądania pornosa. Jednak wraz z rozwojem akcji poznajemy słabości bohaterów; nadmierna agresja czy społeczne wycofanie, a także depresja i samobójstwo – to przeszkody, z którymi muszą się zmierzyć Ludzie Morza, często trudniejsze niż sztorm albo awaria silnika.

Obraz powstał w koprodukcji z Polskim Instytutem Filmowym, gdyż reżyser: Árni Ásgeirsson jest absolwentem Łódzkiem Szkoły Filmowej (i pięknie mówi po polsku!). Jego drugi pełnometrażowy film w karierze jest jednak na wskroś islandzki; grają tu najznakomitsi aktorzy Islandii, z Ingvarem E. Sigurðssonem na czele, czy znanym z pokrewnego “Wirowi” “Na głębinie” Ólafurem Ólafssonem. Film powstał w oparciu o sztukę teatralną i prawdziwe historie. Być może dlatego znajdziemy tu kilka niewyjaśnionych scen i dziwnych zachowań bohaterów, co utrudnia całkowite wciągnięcie się w fabułę i jej śledzenie.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Z życia wariatki

Zaraz wracam

tytuł oryginalny: Skrapp út (ang: Back soon)
reżyseria: Sólveig Anspach
rok produkcji: 2008
kraj: Islandia, Francja

Anna (Didda Jónsdóttir) to niezależna kobieta w średnim wieku z dwojgiem synów, których ojcowie nie są znani. Z zawodu Anna jest największym dealerem marihuany w Reykjaviku, w wolnym czasie zaś pisuje poezję (na przykład na ścianie w swojej kuchni). Kiedy pewnego dnia jedzie na umówione spotkanie z dostawcą, zostawia pusty dom z tabliczką “zaraz wracam” na drzwiach. Wkrótce okazuje się, że “zaraz” przedłuży się o całą dobę, a zniecierpliwiony klienci na głodzie w oczekiwaniu na swoją karmicielkę urządzają w jej salonie przyjemną imprezę. Lokalną biznesmenkę zatrzymały bowiem wypadki losowe i dziwne znajomości: wspólna konsumpcja gofrów z rodziną zarządcy pobliskiego więzienia i turystką z Irlandii, ratowanie starego znajomego przed nieudaną próbą samobójczą, poznanie wielkiego fana jej poezji, który przyjeżdża specjalnie z Francji, by ją poznać, a przede wszystkim próba odzyskania telefonu komórkowego połkniętego przez gęś.

Wszystko to brzmi cudacznie, ale – chodź wszystko to całkowicie wykracza poza standardowy program dnia naszej bohaterki – mamy wrażenie, że mogło się to wydarzyć naprawdę. Sama Didda Jónsdóttir, którą możemy oglądać w “Nawałnicy” w zupełnie innej roli, okazuje się świetną, bardzo “plastyczną” aktorką. W pewnym sensie tworzy postać, której nie było jeszcze w islandzkim kinie: kobiety całkowicie decydującej o swoim losie, ciągle zjaranej i nierezygnującej z najbardziej szalonych marzeń. Ciekawy, inny obraz Islandii, niż ten, do której przywykliśmy. Świetny humor i współgrająca z klimatem muzyka.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Konie w nas

O koniach i ludziach

tytuł oryginalny: Hross í oss (ang: Of horses and men)
reżyseria: Benedikt Erlingsson
rok produkcji: 2013
kraj: Islandia/Norwegia/Niemcy

Można powiedzieć, że już od pierwszych minut filmu reżyser Erlingsson chce nam pokazać, jak podobne jest życie ludzi i koni: po wizycie Kolbeinna (Ingvar Eggert Sigurðsson) u Solveig (Charlotte Bøving) następuje scena kopulacji zwierząt, po zakopaniu ciała ukochanej klaczy Kolbeinna – scena pogrzebu jednego z mieszkańców doliny. Bo film “O koniach i ludziach” nie jest o odwiecznej przyjaźni i zależności między człowiekiem a koniem na Islandii, ten film pokazuje nam, że życie ludzi zamieszkujących islandzki interior nie wiele różni się od życia zwierząt: ulegają tym samym pokusom, potrzebom. Poprzez ciekawy zabieg rozpoczynana kolejnych scen odbiciem sylwetek bohaterów w źrenicach konia możemy domyślić się, że to nie człowiek dogląda swoich zwierząt, ale to zwierzęta przypatrują się swoim właścicielom – mając nierzadko wpływ na ich losy. To nie człowiek ogranicza wolność zwierzęcia (wielokrotnie uciekają one z wytyczonych im obszarów), ale konie determinują tryb życia ludzi w dolinie.
Trzeba jednak zaznaczyć, że film traci na braku jednoznacznie określonej linii fabularnej; mamy tu do czynienia z przeglądem epizodów opisujących perypetie poszczególnych bohaterów – których łączy wspólne zaganianie koni na wiosnę widoczne w ostatniej scenie – ale czasami widzowi udziela się nieprzymusowe ziewanie. Nie można oczywiście narzekać na brak wrażeń: mamy tu wszystko: seks, krew, wnętrzności i płyny fizjologiczne (zarówno ludzi jak i zwierząt!). Ale film pozostawia widza w poczuciu zagubienia i potrzeby odpowiedzi na pytania: dlaczego Kolbeinn zabija klacz? Czy konie potrafią pływać? W pewnym sensie opowieść ta przypomina sagę: w dość oszczędny, ale żartobliwy sposób opowiada gdzieś zasłyszane, funkcjonujące wśród tej grupy mieszkańców, historie, w które czasem aż trudno uwierzyć.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Szalona plebania

Duszpasterstwo pod lodowcem

tytuł oryginalny: Kristnihald undir Jökli
reżyseria: Guðný Halldórsdóttir
rok produkcji: 1989
kraj: Islandia

Adaptacja powieści islandzkiego laureata Nagrody Nobla, Halldóra Laxnessa o tym samym tytule. Do diecezji w Reykjaviku zjeżdżają się głowy najważniejszych religii świata, aby debatować nad problemem lokalnego biskupa. Jego młody “misjonariusz”, Umbi (Sigurður Sigurjónsson) przygotował niepokojący materiał podsumowujący jego wyjazd zwiadowczy do duszpasterstwa pod lodowcem Snæfellsjökull. Podobno tamtejszy pastor nie grzebie zmarłych, żyje bez żony i zaniedbuje życie duchowe swoich wiernych. Gdy Umbi dociera na zachodnie wybrzeże, okazuje się, że zwyczaje i nastawienie do życia mieszkańców parafii jest dość zaskakujące. Gospodyni pastora codziennie wypieka 17 różnych rodzajów ciast, podczas gdy sam pastor znajduje więcej powołania w podkuwaniu koni i reperowaniu kuchenek, niż odprawianiu mszy świętych. Kościół właściwie zabity jest deskami i całkowicie nieużywany, a duchowny wprost podkreśla, że nie wierzy w żadne doktryny. Wydawałoby się, że życie mieszkańców parafii płynie zwyczajnie: nie ma w nim miejsca na katolickie praktyki, za to zupełnie normalnym jest pogański kontakt z naturą czy wiara w wskrzeszenie umarłych i szamańskie uniesienia.

Zarówno powieść, jak i film na jej podstawie, to prześmiewcza satyra na życie religijne Islandczyków. Tam, gdzie luteranizm spiera się z wiarą w elfy, dociera również prąd New Age i zachłyśnięcie “nowinkami” spoza wyspy (jest i coś dla ciała: wafelki Prince Polo). Fabuła jest jednak na tyle absurdalna, a akcja w wielu punktach zaciąga widza w kozi ruch, że reżyser, Guðný Halldórsdóttir (nota bene wnuczkę Laxnessa) można nazwać islandzkim Davidem Lynchem. Surrealistyczny klimat ze złośliwym, elfim śmiechem w tle, stawia nas w pozycji głównego bohatera “może na skutek halucynacji, zmęczenia, czy głodu, opisałem owe wydarzenia w sposób chaotyczny”…

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Tam, gdzie mieszka nadzieja

Życie na kredycie

tytuł oryginalny: Vonarstræti
reżyseria: Baldvin Zophoníasson
rok produkcji: 2014
kraj: Islandia

Trzeba przyznać, że polski tytuł filmu jest bardzo mylący, bo implikuje komedią, a obraz Zophoníassona z pewnością komedią  nie jest. Splatają nam się tutaj wątki trzech bohaterów w jakiś sposób powiązanych z życiem na kredyt. Eik (Hera Hilmarsdóttir) to 24-letnia matka, która za dnia pracuje w przedszkolu, ale dla spłacenia ogromnego długu w banku nocami oddaje swoje ciało wiekowym biznesmenom. Sölvi (Thor Kristjansson) to była gwiazda futbolu, który ze względu na poważną kontuzję rozpoczyna karierę w świecie islandzkiej finansjery, ale szybko przekonuje się o konieczności zmieniania liczb w raportach w celu ocalenia firmy. Móri (Þorsteinn Bachmann) natomiast wciąż nie spłacił swojego życiowego długu względem przeszłości i samego siebie; błąkający się po pubach świetny poeta i znany pisarz nie może pogodzić sobie z błędami młodości. Każdy z nich ma przykre doświadczenia na swoim koncie, ale nie wszystkim uda się je przezwyciężyć.

To naprawdę dobry, przejmujący film. Miesza się w nim ludzka bezsilność próbująca zmierzyć się z niesprawiedliwymi przeciwnościami losu, ale też nadzieja: obecność drugiej osoby, ambicja czy po prostu wewnętrzne ciepło pozwala na krótkie chwili szczęścia i zapomnienia. Choć bohaterowie wcale nie są biali ani czarni, dobro w pewnym sensie zwycięża. Ale trzeba na nie zapracować szczerością. Do znakomitej gry aktorskiej należy zaliczyć jeszcze jeden plus filmu: muzykę Ólafura Arnaldsa.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.