Islandzki top 10

Ostatnio w sieci roi się od wyzwań łańcuszkowych. Ludzie podają tytuły swoich ulubionych książek albo płyt, które wpłynęły na ich życie. Ja podzielę się swoją islandzką dziesiątką. I nominuję każdego z Was.

1. Ulubione miejsce

Wiadomo, że nie da się znaleźć jednego. I będzie dotyczyło to wszystkich punktów mojej listy. Jednak miejsce na Islandii, które zapadło mi wyjątkowo w pamięć to wyspa Heimaey na Vestmannaeyjar. Owszem, Fiordy Zachodnie zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a wiele widoczków z pocztówek, zobaczonych wreszcie na żywo, budziło emocje. A jednak w przypadku Heimaey ujęło mnie to, że tak niewiele się po niej spodziewałam, a więc pozwoliłam się zaskoczyć. Choć znajduje się na południu, nie każdy turysta tam dociera, choć widnieje w przewodnikach jako punkt obserwacyjny maskonurów, nie widziałam tam ani jednego. Ale widziałam mnóstwo innych ptaków unoszących się we mgle. Widziałam morze turkusowego koloru i ukryte pod pyłem wulkanicznym miasto. Widziałam piłkarzy grających w deszczu i puste ulice. Doświadczenie wyspy na wyspie było dla mnie bardzo ważne. Tak jakby przez ten mikrokosmos łatwiej było pojąć całą Islandię. Oczywiście nie jest to możliwe po jednej wizycie, dlatego chciałabym na Heimaey wrócić, najlepiej latem.

Heimaey w maju 2017

2. Ulubiona książka

Ustanawiając tę kategorię bałam się, że zapędzam się w kozi róg. Jest przecież mnóstwo pozycji z Islandii i o Islandii, które lubię, do których chętnie wracam i które zdobią specjalną półkę na regale. A jednak w pierwszych sekundach przyszedł mi na myśl tylko jeden tytuł: Duszpasterstwo koło lodowca Halldóra Kiljana Laxnessa… I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego. Podobno z każdym tekstem kultury jest tak, że robią na nas szczególne wrażenie w zależności od momentu życia, w którym jesteśmy. Albo kojarzą się z konkretnym wspomnieniem, np. cieplej wspominamy książki, które dostaliśmy w prezencie albo czytaliśmy podczas wakacji. Ja swój sfatygowany egzemplarz jednej z najbardziej znanych powieści Laxnessa otrzymałam od Karola ze Studenckiego Klubu Islandzkiego. Wręczył mi ciężką torbę własnych zbiorów, które miały zasilić nigdy nie powstałą biblioteczkę Klubu. Wśród tych darów kilka było powieści Laxnessa, ale zaczęłam właśnie od tej i potem trudno było przedrzeć się przez typowo narracyjne, długie powieści takie jak Dzwon Islandii czy Niezależni. Duszpasterstwo koło lodowca to dzieło z nurtu realizmu magicznego, pełne baśniowych wątków, absurdalnych zwrotów wydarzeń i niesamowitych bohaterów. To także kopalnia motywów wykorzystywanych w kulturze popularnej, a ekranizacja tej książki należy do jednych z najciekawszych islandzkich filmów.

3. Ulubiony film

Przyznaję się bez bicia: nie mam jednego. Dlatego wymienię tu kilka. Moje pierwsze spotkanie z kinematografią islandzką to Nói Albinói Dagura Káriego.  Był to jeden z pierwszych islandzkich filmów dystrybuowanych w Polsce i do dzisiaj posiadam płytę DVD, której nie mam już nawet jak odtworzyć w nowym laptopie.

Film, który oglądałam najwięcej razy, to chyba urzekająca produkcja Fridrika Thora Fridrikssona Dzieci natury. Jest to piękna historia dwóch starych ludzi, którzy postanawiają opuścić dom spokojnej starości i wrócić na farmę swojego dzieciństwa, aby tam pożegnać się ze światem. Wzruszająca i zabawna opowieść zilustrowana jest pięknymi dźwiękami Hilmara Örna Hilmarssona (nota bene obecnej głowy kościoła Ásatrú).

Jeśli natomiast chodzi o najnowsze produkcje, ze szczególnym upodobaniem wspominam film Kobieta idzie na wojnę, w którym poruszono ważny dla mnie teraz wątek aktywizmu proekologicznego.

4. Ulubiony muzyk

Wcale nie Sigur Rós, od którego zaczęło się moje zainteresowanie Islandią. Wcale nie moja imienniczka, Emiliana Torrini. Wcale nie przesympatyczny Ólafur Arnalds, którego lubię bardziej chyba za to, jakim jest muzykiem, a nie jaką muzykę tworzy. Wcale nie Sóley czy Múm, do których często bardzo chętnie wracam. Nie, moim ulubionym islandzkim muzykiem jest Júníus Meyvant i mam ciary za każdym razem, gdy słyszę jego głos. Nie zaprzeczę, że moje silne uczucia mają też związek z rudą brodą i zielonymi oczami. Ale ten głos i ta muzyka robią wszystko. Nawet mój chłopak, piekielnie zdolny muzyk, lubi Júníusa. A poza Sigur Rós nie toleruje żadnej innej muzyki z Islandii, więc cieszę się, że swoją wybrednością pobłogosławił moje skoki w bok w wprost w muzyczne objęcia Júníusa.

5. Ulubiona płyta

To, że Júníus jest moim ulubionym islandzkim muzykiem nie oznacza jednak, że to jego płyta jest dla mnie najważniejszą. I choć trudno wybrać jedną, postaram się zmieścić w dwóch tytułach. Pierwsza to Go Jónsiego, może dlatego, że słuchałam jej przez wiele lat aż do zdarcia, albo dlatego, że mam egzemplarz z autografem artysty, a może dlatego, że byłam na spektaklu opartym na tym albumie? Jest jednak w tym solowym wydaniu wokalisty Sigur Rós energia i radość, której brakowało mi w twórczości zespołu, a która stanowiła świetne tło do rozbuchanej hormonami młodością czasów gimnazjalnych. Miła płyta, do której chętnie wracam z sentymentem.

Druga ukochana płyta to Go go smear the poison ivy od Múm. Pierwsza, którą kupiłam za odłożone pieniądze. Wysłuchana od deski do deski, z wygniecioną książeczką, tekstami przepisanymi do ówczesnego segregatora z tekstami piosenek i z obrazami, które inspirowały kreatywną nastolatkę – jeden z nich przeniosłam nawet na t-shirt, którym chciałam pochwalić się muzykom podczas koncertu w Warszawie. Nie widzieli.

6.  Ulubiona piosenka

Moja ulubiona islandzka piosenka pochodzi z płyty Eulogy for Evolution Ólafura Arnaldsa, choć w przypadku tego artysty słucham najczęściej jednej składanki, którą nazwałam sobie roboczo “my fav ólafur” na Spotify. Na niej szczególne miejsce ma jeden utwór, figurujący również w moim prywatnym rankingu “chwytaczy serca”. To 3055, której do dzisiaj słucham z motylkami brzuchu, często wyłączając światło i leżąc na kanapie, wsłuchując się w dźwięki i pozwalając im zawładnąć moim ciałem. Ze wszystkich piosenek, które przenikają mnie aż do wnętrza tylko ta daje aż tak piorunujący efekt, choć rozpływam się również przy Moon Pulls Múm.

7. Ulubiony malarz

Wiadomo, że historyk sztuki nie powinien dzielić się swoimi preferencjami, a przynajmniej nie faworyzować jednego artysty. Dlatego paradoksalnie o swoim ulubieńcu piszę najmniej. W kilku tekstach o sztuce islandzkiej, które dotąd opublikowałam, nazwisko Helgi Þorgils Friðjónsson padało niezbyt często. Ale jego sztuka jest dla mnie tym, czym ulubiona piosenka w sobotni poranek albo kubek pysznej kawy z domowym ciastem. Przyjemna. Jeśli poznajecie to uczucie ciepła na sercu, to wyobraźcie sobie, że odczuwam je za każdym razem, gdy widzę jego maskonury, nagich młodzieńców i chmury. Szczerze? Czego chcieć więcej! Owszem, niektóre z jego kompozycji rzucają się na mózg, jak np. skomplikowane hybrydy zwierzęco-ludzkie i inne surrealistyczne połączenia. Ale w jego twórczości jest tyle optymizmu, dobrego humoru i radości, której tak bardzo potrzebujemy.

Obraz Helgi ego Fridjonssona w Safnahúsið, Reykjavik.

8. Ulubiony smak

Brakuje mi wielu smaków Islandii. Tęsknię za prawdziwym skyrem, choć ten, który można kupić w Polsce coraz bardziej upodabnia się do tego oryginalnego. Chętnie znowu zatopiłabym zęby w chlebie  hverabrauð, posmarowanym brązowym serem topionym mysingur o słodkawym smaku. Oddałabym wiele za czekoladę Síríus, najlepiej z lukrecją albo słonym karmelem. A nawet za nieco wysuszone kleinur z uniwersyteckiej kawiarenki, popijane kawą przelewową.

Ale i tak nic nie pokona smaku kanilsnúðar, których smak pamiętam do dziś, choć minęło już ponad 3 lata od ostatniego kęsa. Jeśli myślicie, że ten smak zastąpią skandynawskie kanelbullar, to jesteście w błędzie. Te na Islandii posypywane są lukrecją, różowym cukrem, albo polewane są czekoladą. Niebo dla podniebienia i niezła dawka kalorii przed kolejną podróżą pod wiatr i deszcz!

9. Ulubiony zapach

Jestem jednym z tych dziwnych ludzi, który lubią zapach benzyny albo kadzidła. Ale ucztę olfaktoryczną stanowią dla mnie również ścięta trawa, zapach świeżego deszczu, kwitnących lilaków i czeremchy. Czasem czuję się jak narkomanka wpychając nos w rosnące wysoko pąki albo stając w lesie i wdychając resztki ozonu po burzy. Czy zdziwi Was, że pomiędzy tymi skrajnościami znalazło się miejsce dla niezwykłego islandzkiego pachnidła? Islandię wspominam bowiem głównie z zapachem siarki, przez wielu porównywanej do zapachu zgniłego jaja. Odkręcasz kurek pod prysznicem, a na Twoje ciało sączy się gorąca ciecz pachnąca siarą, ale mózg szybko przetrawia informacje, że to ta sama woń, którą pamiętasz z pola termalnego, na którym wybuchają gejzery. Tego zapachu nie da się chyba zastąpić żadnym innym i choć możemy naoglądać się zdjęć Islandii i nasłuchać dźwięków szumu oceanu czy świstu wiatru, bez siarki Islandia nie jest Islandią.

Seltún pod Krýsuvíkiem.

10. Ulubione wspomnienie

Kiedy podróżowało się na Islandię wielokrotnie, samemu, ale do życzliwych ludzi, w miejsca nieznane albo już oswojone, to wspomnień ma się cały gruby album z masą zdjęć, zapisków, wykorzystanych biletów i fragmentów ulotek albo folderów turystycznych. Ale kiedy którakolwiek z zaplanowanych podróży wymknie się spod kontroli, nadchodzi fala wydarzeń, które pamięta się najlepiej. Dlatego świetnie pamiętam noc spędzoną w obserwatorium dzikich ptaków, które skrzydłami i pazurami uderzały w dach nie dając zmrużyć oka. Pamiętam zawartą przyjaźń z końmi spotkanymi o świcie i łubiny, w których umościłam sobie tymczasowe gniazdko. Pamiętam twarze wszystkich życzliwych mi ludzi, a czasem nawet kolory samochodów, które zabierały mnie w dalszą drogę albo szczegóły ubrań kierowców.

Pamiętam też szczególnie pewną panią, której córka podeszła do mnie na stacji benzynowej, z niemowlakiem na ręku. “Widziałam Cię, że stałaś przy drodze, potrzebujesz podwózki? U nas nie ma miejsca, ale może zabrać Cię moja mama, ona też jedzie do Reykjaviku”. Pamiętam, że żałowałam, że musiałam wysiąść już w Borganes. Starsza pani okazała się sympatyczną wariatką z burzą siwych włosów i długimi paznokciami jak u czarownicy. Magicznym ruchem uruchomiła wiekowy samochód, a ze starego radia popłynęły głośne, gitarowe chwyty jednej z piosenek zespołu Kaleo. Przy tych rockowych dźwiękach islandzka czarownica opowiadała mi o każdym z mijanych pagórków, które znała po imieniu. Była to najsympatyczniejsza, a zarazem najbardziej odjechała podwózka w moim życiu. Jeśli ukryci ludzie istnieją, to ona z pewnością ma do nich namiary.

+ Ulubione słowo

Ulubione filmy, obrazy, piosenki są trudne do określenia głównie dlatego, że należy wybrać jedno dzieło z szerokiego zakresu obejrzanych czy usłyszanych. Ale czy można w ogóle powiedzieć, że ma się ulubione słowo, na dodatek w języku, który ledwie znam? Ile słów liczy w ogóle słownik islandzki? Według profesor Uniwersytetu Islandzkiego, Guðrún Kvaran, bazy języka islandzkiego liczą od od 50 tys. do 519 tys. pozycji. Do tego dochodzą neologizmy, wchodzące do użycia rok za rokiem, ale nie zapisywane w słownikach. Czy da się więc wyłuskać jedno, ulubione słowo?

Da się. Moje ulubione islandzkie słowo to frábært! Oznacza tyle co: “świetnie”, “wspaniale”. Dlaczego to moje ulubione słowo? Bo w samym jego dźwięku jest tyle pozytywnej energii, że samo powiedzenie go wymusza uśmiech na ustach. To zresztą jedno z niewielu islandzkich słów, które umiem wypowiedzieć naturalnie i bez większych błędów w wymowie: frauuupert! Takie małe, a cieszy. Jak się masz? Frábært! Jak twój islandzki? Frábært! Cała Islandia jest frábært. I to, że dobrnęliście do końca tego tekstu też jest frábært.

2 odpowiedzi na “Islandzki top 10”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *