Jako historyk sztuki, postanowiłam zajmować się sztuką skandynawską. Dlatego znajdziesz tutaj teksty dotyczące artystów tak islandzkich, jak i z pozostałych krajów Północy. Czasem piszę też o kulturze i literaturze wszystkich krajów wikingów.
Którzy malarze najlepiej oddali “szwedzkość”? Ci, w których twórczości znajdziemy szwedzkie krajobrazy, tradycje, sceny historyczne, a także najważniejsze wartości dla całego społeczeństwa szwedzkiego. Prezentuję mój subiektywny ranking malarzy ze Szwecji.
Czy wiesz, że…
🇸🇪 w drugiej połowie XIX wieku Szwedzi najchętniej podejmowali studia malarskie w Paryżu, a nawet stworzyli własną “kolonię” w podparyskim Grez-sur-Loing. To tam narodził się szwedzki impresjonizm.
🇸🇪 wielu ze studentów przebywających w ówczesnej stolicy sztuki było po powrocie nazywanych Parispojkarna – Paryskimi Chłopcami
🇸🇪 ci, którzy zasmakowawszy francuskiego modernizmu nie mogli odnaleźć się wśród konserwatywnego środowiska artystycznego Sztokholmu, założyli grupę Opponenterna, czyli Przeciwnicy, aby sprzeciwić się regułom akademickim i malować w nowy, nowoczesny sposób.
🇸🇪 wkrótce grupa niezadowolonych artystów, a więc m.in. Richard Bergh, Eugène Jansson, Ernst Josephson, Bruno Liljefors i Carl Larsson, założyła Związek Artystów (Konstnärsförbundet) w 1886 roku.
🇸🇪 do związku zapisało się również wiele kobiet-artystek, takich jak Hanna Pauli, Julia Beck, Hildegard Thorell, Emma Löwstädt-Chadwick, Anna Nordgren, Jenny Nyström czyJulia Strömberg.
🇸🇪 ważnymi mecenasami sztuki szwedzkiej końca XIX wieku byli bankier Ernest Thiel oraz książkę Eugeniusz, również malarz. Ich pokaźne kolekcje można oglądać dzisiaj w muzeach w Sztokholmie: Thielska Galleriet oraz Waldemarsudde. Podwaliną Muzeum Sztuki w Göteborgu była natomiast kolekcja Pontusa Furstenberga.
Motyw chmury był bardzo popularnym w nordyckim malarstwie pejzażowym XIX i początku XX wieku. Artyści tacy jak Christoffer Wilhelm Eckersberg, Johan Christian Dahl czy Książę Eugeniusz poświęcili obłokom wiele szkiców, ale też skończonych dzieł.
Czy wiesz, że…
☁️ Luke Howard, twórca systematyzacji chmur, był również świetnym rysownikiem, a jego Esej o modyfikacji chmur zainspirował wielu malarzy XIX wieku?
☁️ Malarze tacy jak Eckersberg podchodzili do nieba jak naukowcy, szkicując i notując układ chmur. Duński malarz prowadził nawet dziennik, w którym zapisywał oglądane przez siebie chmury, a z relacji jego córki Julie wynika, że potrafił obserwować niebo całymi dniami z dachu pałacu Charlottenborg w Kopenhadze.
☁️ Malarze romantyczni nie interesowali się jednak naukową systematyką chmur, a za Casparem Davidem Fridrichem próbowali wyrazić tajemniczy nastrój nieba, szczególnie nocą oraz podczas wschodów i zachodów słońca. Johan Christian Dahl, przyjaciel Friedricha, znał badania Howarda, ale bliżej mu było do swobodniejszego ujęcia nieba.
☁️ Pod koniec XIX wieku, gdy artyści interesowali się neoromantyzmem, przypisywali niebu oraz chmurom wartość symboliczną. Przenikające przez obłoki światło miało być np. obrazem obecności Boga, a samo niebo – dowodem na istnienie transcendencji.
☁️ Chmury mogły jednak wyrażać również nastrój i stan psychiczny malarza. Artyści tacy jak Książę Eugeniusz często traktowali obłoki jako symbole, a obraz Chmura tego szwedzkiego malarza ma aż siedem różnych wersji!
Luke Howard, Esej o modyfikacji chmur, strona tytułowa i jedna z ilustracji, 1830.
Luke Howard, Studium chmur, akwarela, ok. 1803-1810, Royal Meteorological Society.
Luke Howard, Studium Cirrusa, grafika, opublikowana na łamach „Philosophical Magazine” w 1803.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Studium chmur nad morzem (duń. Studie af skyer over havet), 1826, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Północny widok na zamek Kronborg, 1810, The Hirschsprung Collection, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Widok na trzy łuki trzeciej kondygnacji Koloseum (duń. Udsigt gennem tre af de nordvestlige buer i Colosseums tredje stokværk), 1815, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Tęcza nad morzem ze statkami (duń. Regnbue på søen, en krydsende jagt med nogle andre skibe), 1836, Nivaagaard Museum, Fredensborg
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Rosyjski okręt linowy ‘Asow’ (duń. Det russiske linieskib “Asow” og en fregat til ankers på Helsingørs red), 1828, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Widok na szwedzki brzeg z obwarowań zamku Kronborg (duń. Udsigt fra Kronborg Vold over flagbatteriet og Sundet til den svenske kyst ), 1829, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Johan Christian Dahl, Studium chmur (szw. Molnstudie), 1831, Konstmuseum, Göteborg.
Johan Christian Dahl, Widok na Drezno w świetle księżyca, 1839, źródło: Google Art Project.
Johan Christian Dahl, Moonlight over the River Oder at Swinemünde, Dresden 1839, źródło: https://daxermarschall.com/
Johan Christian Dahl, Elb Landscape near Dresden in the Moonlight
Johan Christian Dahl, Matka i dziecko nad morzem, 1840, źródło: mydailyartdisplay.wordpress.com
Eero Järnefelt, Chmury ponad wzgórzami, (fin. Pilviä vaarojen yllä), data nieznana, kolekcja prywatna.
Eero Järnefelt, Pejzaż z Koli (fiń. Maisema Kolilta), 1930, Kuopion taidemuseo.
Eero Järnefelt, Studium chmur, 1893, Ateneum, Helsinki.
Eero Järnefelt, Koli, 1935, źródło: wikiart.org
Eero Järnefelt, Lipcowy dzień (fiń. Heinäkuun päivä), 1891, źródło: wikiart.org
Eero Järnefelt, Świt (fiń. Aamurusko) 1886, Bukowskis.
Wielkie osobowości i prawdziwe historie jako bohaterowie sztuk i powieści P.O. Enquista. Czemu służą? O czym opowiadają? W jaki sposób literatura może filtrować rzeczywistość. Na przykładzie dramatu Z życia glist.
Hanna Skąd pan to wszystko wziął? HCA (milczy Hanna (brutalnie) Nic się nie zgadza. Ale to normalne. Nikt nie ma odwagi dotykać swych bolesnych miejsc.[1]
Per Olov Enquist to współczesny dramaturg i prozaik szwedzki, który w swojej twórczości często odnosi się do znanych postaci mitologicznych (Dla Fedry, 1980) oraz historycznych, biorąc na warsztat życiorysy sławnych ludzi i poddając reinterpretacji narosłe wokół nich mity. Istotną pozycją w dorobku pisarza jest powieść Piąta zima magnetyzera (Magnetisörens femte vinte, 1964), której główny bohater leczy swoich pacjentów iluzjami. Zmyślone historie, czy po prostu wiara w ich prawdziwość oraz nadzieja na to, że człowiek jest w stanie kreować swoje życie, stają się również istotnym motorem działań bohaterów Z życia glist (Från regnormarnas liv, 1981, tłum. Andrzej Krajewski-Bola).
Z życia glist. Obraz rodzinny z 1856 r. to dwuaktowy dramat, którego bohaterami jest małżeństwo Hanny i Heiberga (chodzi o Johana Ludviga i Johanny Luisy Heibergów), Łysa (matka Hanny) oraz HCA (Hans Christian Andersen). Enquist umieszcza prawdziwe nazwiska bohaterów na liście osób dramatu, zależy mu więc na tym, aby czytelnik od samego początku miał świadomość, że postaci te żyły naprawdę. Johan Ludvig Heiberg był dramatopisarzem i krytykiem duńskim, do jego najważniejszych dzieł należy komedia muzyczna Wzgórze Elfów (Elverhøj, 1828), w latach 1849-1856 piastował stanowisko dyrektora Teatru Królewskiego w Kopenhadze. Jego żona, Johanna Luisa Heiberg, była jedną z najznakomitszych aktorek duńskich tego czasu, występowała głównie w Teatrze Królewskim i często w sztukach męża. Sam Hans Christian Andersen uznawany jest za jednego z najważniejszych baśniopisarzy europejskich.
Akcja dramatu rozgrywa się w mieszkaniu Johana Ludviga i Johanny Luisy Heibergów (chodzi najpewniej o ich posiadłość przy Chistianshavn) i skupiona jest na wizycie Hansa Christiana Andersena. Przyczyną jego wizyty jest potrzeba podzielenia się przykrym doświadczeniem: mający zaszczycić króla i królową oraz znakomitości dworu duńskiego piękną przemową o miłości, Hans Christian traci sztuczną szczękę i tym samym staje się pośmiewiskiem zebranych. Zarówno Heiberg, jak i Hanna również nie traktują tej historii poważnie. To bolesne „zwierzenie” staje się jednak punktem wyjścia do długiej i intymnej rozmowy między Hanną a HCA, dzięki której widz/czytelnik sztuki poznaje szczegóły z biografii wymienionych postaci dramatu.
Czworo bohaterów można podzielić na tych, którzy sami opowiadają o sobie (Hanna i HCA) oraz tych, o których dowiadujemy się przede wszystkim z wypowiedzi Hanny (Heiberg i Łysa). W wypowiedziach Heiberga można odszukać co prawda wzmianek o jego kryzysie twórczym („Już prawie zapomniałem, jakie to uczucie – pisać”[2]), nie jest on jednak w stanie sam przyznać się do swojej sytuacji, którą opisuje Hanna („Siedzi pod swoim szklanym dachem, pod swoimi zimnymi jak lód przyjaciółkami gwiazdami. Stał się taki samotny”[3]). Zagadkowa Łysa, czyli bezzębna kobieta przykuta do wózka i sygnalizująca swoją obecność jedynie monosylabowymi wypowiedziami, dopiero pod koniec sztuki okazuje się być matką Hanny.
Najważniejszymi bohaterami sztuki, tytułowymi „glistami” są jednak ci, którzy mówią o sobie najwięcej: Hanna i HCA. Wraz z rozwojem akcji okazuje się, że bohaterów tych, z pozoru reprezentujących dwa różne światy, łączy bardzo wiele. Życie obojga można porównać do życia dżdżownic, robaków: wyszedłszy z bagna, jakim było trudne dzieciństwo, przeszli długą drogę, by „zmyć” z siebie resztki starej, wstydliwej dla nich tożsamości. Sztuka zaczyna się i kończy słowami Hanny: „Obmywałam je [glisty] dokładnie i z miłością, a potem płukałam je kilkakrotnie zmieniając wodę, aż w końcu były całkiem… czyste”[4], natomiast z ust HCA pada porównanie do bagiennych roślin: „Brzydkie rośliny, brzydkie, brzydkie, żadnego wdzięku, żadnej gracji. A jednak pną się w górę.[5]” Ich drogi do kariery i uznania przez świat były pełne przeszkód i upokorzeń, a jednak oboje doszli do celu i zyskali sławę. Mimo to nie czują się spełnieni: HCA marzy o pisaniu dramatów dla Teatru Królewskiego, nie zadowala go pisanie baśni, które – jego zdaniem – nie są wyznacznikiem stylu ani sztuki wysokiej. Z kolei Hanna ma świadomość wszelkich poświęceń związanych z wyjściem z „bagna”; jako młoda dziewczyna była wykorzystywana seksualnie, „kreowana” przez swoich dobroczyńców i ze względu na te doświadczenia zawinęła się w „kokon z lodu”, poczuła się martwa w środku[6].
Historie opowiedziane przez bohaterów są w większości zgodne z oficjalnymi biografiami występujących w sztuce postaci. Znamienne, że zarówno Hans Christian Andersen, jak i Johanna Ludviga Heiberg pozostawili po sobie dzienniki i autobiografie, które mogą być ważnym źródłem wiedzy na temat ich przeszłości i doświadczeń. Autobiografia Johanny Heiberg pt. Et Liv gjenoplevet i Erindringen (wydana w czterech częściach w latach 1891-1892) jest swego rodzaju wyznaniem starzejącej się aktorki na temat trudów związanych z tym zawodem (niejako potwierdzone w dziele Sørena Kierkegaarda Krisen og en Krise i en Skuespillerindes Liv z 1847 roku). Hans Christian Andersen pozostawił po sobie z kolei Mit eget Eventyr uden Digtning, autobiografię napisaną w 1846 roku na zamówienie niemieckiego wydawnictwa[7], oraz wydane pośmiertnie Dzienniki[8]. Czy jednak można traktować je jako wiarygodne źródło? Aldona Kopkiewicz w recenzji Dzienników pisze: „W zalewie powierzchownych relacji z wizyt i podróży Andersen przemilcza to, co mogłoby zakłócić zaokrąglone piękno jego baśni (…) Doświadczenia, które pozostawiał przemilczane, musiały być dość brutalne, a przede wszystkim musiały grozić naruszeniem aury cudowności, jaką starał się wokół siebie roztaczać.[9]”
Sam Enquist wkłada w usta Hanny krytykę pierwszej autobiografii Andersena: „(…) kłamie pan jak najęty. Same piękne i wzruszające historyjki”[10]. Nie oznaczałoby to bynajmniej, że tylko HCA upiększył swoje życie; kiedy ten namawia Hannę do wyjawienia prawdy o swojej przeszłości, ona złości się i długo nie przyznaje do swojej tożsamości, co świetnie pokazuje jej stosunek do Łysej – Hanna wstydzi się żydowskiego pochodzenia i próbuje usunąć pewne wspomnienia z przeszłości. Dokonuje więc tego samego zabiegu, o który oskarża Andersena: co prawda nie „uszlachetnia” członków swojej rodziny, ale dopiero wraz z rozwojem rozmowy zaczyna mówić prawdę o sobie, podczas gdy HCA nie ukrywa niczego i jest z rozmówczynią szczery. To samo można by powiedzieć o prawdziwym Andersenie; sposób opisywania jego życia jest może zbyt naiwny, „baśniowy”, ale wiele z przytaczanych przez niego historii powtarzanych jest w poważnych biografiach pisarza[11].
Czemu służą więc prawdziwe historie bohaterów dramatu Enquista? Autorzy recenzji inscenizacji Z życia glist są zgodni, że prawdziwa biografia Andersena szokuje każdego, kto zna go wyłącznie z jego twórczości baśniopisarskiej[12]. Możliwe, że dla widza/czytelnika skandynawskiego zdziwienie to dotyczy także pozostałych postaci dramatu. Z życia glist. Obraz rodzinny z 1856 r. jest bowiem sztuką demaskującą postaci ważnych dla kultury duńskiej: wielki pisarz zmaga się z kryzysem twórczym, ikona teatru i gwiazda salonów okazuje się lalką, „dziełem” własnego męża, a autor pięknych baśni dla dzieci wiódł życie dalekie od cudowności. Enquist nie rezygnuje też z przedstawienia swoistego „trójkąta”; ironiczne określenie „Obraz rodzinny” może odnosić się zarówno do obrazu (nie)idealnego małżeństwa Heibergów oraz nieoczywistych związków między małżonkami (zasugerowane jest, jakoby Hanna była córką męża, raz zwraca się nawet do niego „ojcze”), jak i między Hanną i HCA (Heiberg zdaje sobie nawet sprawę z wyjątkowego stosunku HCA do Hanny: „On ciebie na swój sposób… zresztą nie wiem dokładnie”[13]), którzy w II akcie nazywają siebie bratem i siostrą. Brak jednak informacji o rzekomej zażyłości między prawdziwym Andersenem a Johanną Ludvigą; w życiorysie tego pierwszego pojawia się natomiast szwedzka śpiewaczka Jenny Lind, o której sam pisał: „Darzę ją uczuciem braterskim i uważam się za szczęśliwca, bo znam i rozumiem ten typ ducha”[14].
Zabieg Enquista polegający na przybliżeniu prawdziwych, lecz jednak wstydliwych epizodów z życia „znanych i lubianych”, ma tutaj na celu przede wszystkim ich odbrązowienie. Zdaniem Zenona Ciesielskiego służy to „do przeprowadzenia rewizji mitu o wybitnych ludziach, mającej zdecydowanie antybrązowniczy charakter. Pisarz pragnie bowiem wykazać, że wielcy artyści nie muszą być wielkimi ludźmi”[15]. Z kolei Lech Sokół wprost pisze o „problematyce określanej jako antybrązownicza”[16] oraz o powtarzającej się w twórczości Enquista potrzebie pokazania wnętrza człowieka. Bohaterowie sztuki Z życia glist są w gruncie rzeczy ludźmi mającymi swoje marzenia i pragnienia, a także słabości i przykre doświadczenia. Jak wielokrotnie podkreślanie jest w wypowiedziach Hanny i HCA wspomnienie wydarzeń z przeszłości to „bolące miejsca (…), które przypominają nam, że żyjemy”[17].
HCA, jak i prawdziwy Andersen próbował nadać swojemu życiu charakter baśni, które przyniosły mu sławę na świecie. Sam wielokrotnie odwoływał się do postaci i wydarzeń z dzieciństwa, które zainspirowały go do konkretnych motywów jego utworów dla dzieci. Zarówno wspomniana w sztuce autobiografia, jak i same baśnie, były sposobem przefiltrowania rzeczywistości znanej Andersenowi; bohaterowie jego utworów nierzadko wywodzą się z biedoty i ich życie ulega poprawie dzięki nieznanym siłom lub ich własnemu uporowi. Sam pisarz twierdził, że i jego losem „nie można było pokierować lepiej, bardziej szczęśliwie i roztropnie”, bowiem „jest Bóg miłosierny, który kieruje wszystko ku najlepszemu”[18]. Tym samym Andersen uważał się za bohatera własnych baśni, wydaje się więc wręcz naturalnym, że i jego autobiografia pełna była upiększeń, a wszystkie nieprzyjemności z góry kończyć miały się sukcesem artysty. Brzydkie kaczątko zamieniło się w łabędzia.
Choć Hanna zarzuca Andersenowi „manipulowanie” swoim życiorysem, mimowolnie zgadza się na kreowanie siebie i swojego życia. Widz/czytelnik po raz pierwszy poznaje bohaterkę odwróconą tyłem, nie widzi jej twarzy, natomiast poznaje ją z wiszącego nad nią portretu. Taka kompozycja przywołuje obrazy Vilhelma Hammershøi, duńskiego malarza przełomu XIX i XX wieku, znanego z przedstawień dobrze urządzonych mieszczańskich wnętrz ze sztafażem kobiecym[19]. Ten motyw obrazu, dzieła sztuki, jakim jest Hanna, powraca wielokrotnie, choćby w II akcie, kiedy w reakcji na nietypowe zachowanie żony Heiberg zwraca uwagę na wiszący krzywo portret i sugeruje jej, aby go poprawiła[20]. Wychowana i przysposobiona do życia wśród elit przez męża, Hanna staje się niejako więźniarką swej nowej tożsamości, efektem długiego procesu kształtowania na nową osobę. W pierwszej scenie zajęta jest pisaniem, cicho wypowiada jednak słowa przelewane na papier: „Tak dokładnie obmywałam je i płukałam kilkakrotnie zmieniając wodę, aż w końcu były całkiem… czyste”. Hanna również pisze autobiografię; próbuje jednak „uszlachetnić” swoje pochodzenie poprzez użycie poetyckiej metafory, tym samym kreuje swoją przeszłość za pomocą literatury.
Bohaterowie Z życia glist karmią się iluzjami, które pomagają im pogodzić się z trudną przeszłością, za pomocą literatury kreują przeszłość. To samo robi autor, bowiem Per Olov Enquist filtruje rzeczywistość – życiorysy prawdziwych ludzi – i wybiera te epizody, które stają się charakterystyczne dla ich rozbudowanej wrażliwości, a tym samym podburzające ogólnie panujące przekonanie o nieskazitelności wielkich postaci historycznych. W szerszym sensie nie chodzi tylko o odbrązowienie znanych postaci, ale zwrócenie uwagi na problem braku autentyczności u ludzi w ogóle[21]. Postacie Andersena czy Johanny Luisy nie stają się widzowi/czytelnikowi bliższe dlatego, że ich życie w istocie nie usłane było różami, ale dlatego, że okazali się ludźmi „z krwi i kości”, bo tak jak prawdziwi ludzie lubią kłamać i zmieniać rzeczywistość. To, co jednak chyba najbardziej ujmujące w tej opowieści to fakt, że sam Enquist pisząc Z życia glist zastosował filtr własnej rzeczywistości; jak pisał: „Te cztery sztuki [Dla Fedry, Z życia glist, Godzina kota, Tupilak] powstały w bardzo szczególnym i trudnym okresie mojego życia. (…) Kiedy im się teraz przyglądam, wydają się wszystkie tylko lekko zamaskowanym szkicem rozdziału mojej autobiografii”[22].
Bibliografia:
Ch. Andersen, Autobiografia. Baśń mojego życia, tłum. I. Chamska, Łódź 2003
Ch. Andersen, Dzienniki 1825-1875, tłum. Bogusława Sochańska, Warszawa 2009
Ciesielski Między polityką, religią a literaturą, czyli o pisarstwie Pera Olova Enquista [w:] Z. P. Szandar (red.), „Szwedzki dramat i film u progu XXI wieku”, Katowice 1999
O. Enquist, Z życia glist [w:] „Dla Fedry. Z życia glist. Godzina kota. Tupilak”, tłum.
A. Krajewski-Bola, Izabelin 1997
Żebrowska, „Poznawcze i wychowawcze wartości baśni Hansa Christiana Andersena” [w:] Studia Gdańskie, t. V, s. 141–156
[1] P. O. Enquist, Z życia glist [w:] „Dla Fedry. Z życia glist. Godzina kota. Tupilak”, tłum. A. Krajewski-Bola, Izabelin 1997, s. 110 [2] Tamże, s. 104 [3] Tamże, s. 140 [4] Tamże, s. 142 [5] Tamże, s. 102 [6] Tamże, s. 136 [7] H. Ch. Andersen, Autobiografia. Baśń mojego życia, tłum. I. Chamska, Łódź 2003 [8] Tenże, Dzienniki 1825-1875, tłum. Bogusława Sochańska, Warszawa 2009 [9] A. Kopkiewicz, Pieszczoch Boga, dostęp 08.02.2016 pod adresem: http://www.dwutygodnik.com/artykul/5601-pieszczoch-boga.html [10] P. O. Enquist, Z życia glist…, s. 110 [11] Bieda i trudy dzieciństwa są uznawane za genezę wielu motywów w baśniach Andersena, najlepszym przykładem jest taka właśnie interpretacja „Brzydkiego kaczątka”, por. D. Żebrowska, „Poznawcze i wychowawcze wartości baśni Hansa Christiana Andersena” [w:] Studia Gdańskie, t. V, s. 141–156 [12] Por. A. Lamek, Dotknąć miejsc, które bolą. O spektaklu “Z życia glist”, dostęp 08.02.2016 pod adresem: http://kultura.trojmiasto.pl/Dotknac-miejsc-ktore-bola-O-spektaklu-Z-zycia-glist-n100319.html [13] P. O. Enquist, Z życia glist…, s. 92 [14] H. Ch. Andersen, Autobiografia. Baśń mojego życia…, s. 153 [15] Z. Ciesielski Między polityką, religią a literaturą, czyli o pisarstwie Pera Olova Enquista [w:] Z. P. Szandar (red.), „Szwedzki dramat i film u progu XXI wieku”, Katowice 1999, s. 15 [16] L. Sokół, Dramaturgia Enquista : od filozofii do metafizyki [w:] „Dla Fedry…”, s. 263 [17] P. O. Enquist, Z życia glist…, s. 136 [18] H. Ch. Andersen, Baśń mojego życia…, s. 9 [19] Por. E. Konopka, Hammershøi. Intymne wnętrze, dostęp 9.02.2016 pod adresem: http://niezlasztuka.net/o-sztuce/hammershoi-intymne-wnetrze/ [20] P. O. Enquist, Z życia glist…, s. 132 [21] [21] Z. Ciesielski Między polityką…, s. 15 [22] Od autora [w:] P. O. Enquist, Z życia glist…, s. 1
W tym roku Finlandia zaskoczy nas dwoma filmami biograficznymi o kobietach-artystkach. To świetna okazja, żeby przyjrzeć się innym filmom o nordyckich malarkach i malarzach.
Film o Helene Schjerfbeck miał swoją premierę już w połowie stycznia (Helene, reż. Antti Jokinen, 2020). Przedstawia życiorys jednej z najważniejszych malarek fińskich XX wieku, znakomitej portrecistki i autorki scen rodzajowych. Film wywołał już niemałą burzę w mediach, szczególnie szwedzkich, a to z uwagi na fakt, że historia szwedzkojęzycznej malarki jest opowiedziana w całości w języku fińskim. W drugiej połowie roku zobaczymy natomiast film o Tove Jansson (Tove, reż. Zaida Bergroth 2020), znanej nie tylko jako “Mama Muminków”, ale też reprezentantka modernizmu w malarstwie.
Kobiety-artystki
Dwie filmowe biografie fińskich malarek wpisują się w nurt przypominana kobiet-artystek, przez lata tworzących w cieniu ich partnerów i kolegów po fachu. Światowa historia sztuki zna mnóstwo Aspazji stojących za sukcesem swoich mężów, a czasem wręcz przewyższających ich talentem, ale niedocenianych za życia w artystycznym świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Drobnym wyjątkiem może być Anna Ancher, żona Michaela Anchera, duńskiego malarza rodzajowego, twórcę kolonii artystycznej w Skagen. Z dokumentu Anna Ancher – Kunsten at fange en solstråle(reż. Thomas Roger Henrichsen, 2019) dowiemy się o początkach jej kariery artystycznej. Bardzo możliwe, że ta córka właściciela zajazdu Brøndums Hotel nie zostałaby malarką gdyby nie fakt, że Michael był stałym bywalcem przybytku jej ojca i postanowił się z nią ożenić. Mając męża-malarza mogła rozwinąć swój artystyczny talent podczas studiów w Kopenhadze, jednak to zawsze Michael był malarzem numer jeden w rodzinie. Ona musiała dzielić czas na dom, wychowywanie córki i pracę, ale nie przeszkodziło jej to na ukształtowanie własnego stylu, który zachwyca do dziś. Tytułowa “sztuka łapania promieni słońca” faktycznie świetnie opisuje jej ciepłe obrazy wnętrz i scen domowych.
Swojej biografii doczekała się również żona innego malarza ze Skagen, Pedera Severin Krøyer. Marie Krøyer (reż. Bille August, 2012) to opowieść o kobiecie, która również próbowała swoich sił jako malarka, ale maniakalny mąż nie pozwolił jej na więcej niż bycie swoją muzą. Piękna Maria Krøyer, obca perła w Skagen, była więc muzą nie tylko swojego męża, ale też wielu innych mężczyzn związanych ze środowiskiem. Mimo ogromnej popularności męża i dostatniego życia, nie dane jej było zaznać szczęścia u boku chorego psychicznie Pedera Severina. Film opowiada też o romansie Marii ze szwedzkim kompozytorem Hugo Alfvén.
Mniej sztuki, więcej prywaty
W moim zestawieniu nie mogę pominąć filmu Dziewczyna z portretu (The Danish girl, reż. Tom Hooper, 2016). Jest on oparty na biografii dwóch duńskich malarek Gerdy Wegener i Lili Elbe, urodzonej jako Einar Wegener. W filmie w ich role wcielili się Alicia Vikander i Eddie Redmayne. Choć główną osią opowieści jest transpłciowość Einara i operacja korekty płci, akcja filmu rozgrywa się między innymi na Duńskiej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kopenhadze, wśród sztalug i palet. Obie artystki portretują się wzajemnie, a obrazy Lili Elbe można podziwiać obecne z Muzeum Sztuki w Vejle. Z pary artystów to Gerda zrobiła większą karierę malarską, podbijając Danię portretami jej męża w roli modelki, który w przebraniu kobiecym nie był rozpoznawalny jako Einar.
Z kolei dość niedawno obejrzałam film biograficzny poświęcony fińskiemu rysownikowi Touko Valio Laaksonenowi. Tom of Finland (reż. Dome Karukoski, 2017) to opowieść o homoseksualiście szukającym w powojennej Finlandii rozumienia nie tylko dla jego tożsamości, ale również sztuki. W dość flegmatycznie rozwijającej się akcji dostrzegamy rosnący konflikt między Touko a jego siostrą Kaiją, również malarką, a później także zakochaną w tym samym mężczyźnie. Szczęśliwie poza wątkami romantycznymi znajdziemy w filmie również prezentację rozwijającej się kariery “pornograficznych” rysunków za granicą i proces tworzenia się legendy Toma z Finlandii. Jego odważne prace pokazane są w potrzebnym kontekście, a najsłynniejsza wykreowana przez rysownika postać – Kake – przewija się przez cały film.
Żywoty mistrzów
Na koniec klasyka, czyli filmy z poprzedniego stulecia. Jak można się domyślać, znajdziemy są biografię malarzy tradycyjnie uważanych za najbardziej popularnych artystów skandynawskich. Poniższe produkcje miały też z pewnością rolę w budowaniu swoistego “kultu” tych legend.
Chronologicznie najwcześniejszy jest film dokumentalny Edvard Munch (reż. Petter Watkins, 1974). Szwedzko-norweska produkcja miała pierwotnie charakter trzy-częściowego miniserialu, ale film pokazywano również w kinach jako jednoczęściowy, 3-godzinny obraz. Burzliwe życie Edvarda Muncha, pełne porażek, śmierci bliskich, a także zawodów miłosnych wydaje się jednak flakami z olejem, kiedy opowiadane jest za pomocą głosu z offu, niczym wykład (przykład poniżej). Dokument ma jednak elementy filmu fabularnego (reprezentuje gatunek “docudrama”), dlatego 30 lat życia norweskiego artysty opowiedziane jest nie tylko głosem narratora, a też samych aktorów, nierzadko zwracających się bezpośrednio do kamery. Z filmu dowiemy się o recepcji dzieł Muncha, tak przez współczesnych mu krytyków, jak i współcześnie, bowiem do odegrania roli przeciwników sztuki artysty reżyser zaprosił ludzi, którzy faktycznie nie darzą jego malarstwa szczególnym uczuciem.
Norwegowie mają Muncha, a Szwedzi zrobili film o Zornie, postaci równie kontrowersyjnej, choć obecnie znanej za granicą o wiele mniej, niż za jego życia. Anders Zorn był jednym z niewielu artystów szwedzkich XIX wieku, który odwiedził Stany Zjednoczone, malował portrety amerykańskich prezydentów i sporo podróżował. Zachowały się nawet zdjęcia z jego pobytu w Krakowie. Film Zorn (reż. Gunnar Hellström, 1994) również ma swoją wersję serialową i kinową, ale skupia się na krótszym fragmencie biografii szwedzkiego malarza. W filmie poznajemy go już jako docenionego i ważnego artystę, ale też kobieciarza i alkoholika. Akcja skupia się na romansie Zorna z Emilie Bartlett, zamężną Amerykanką, oraz rozpadzie jego małżeństwa z Emmą. Słowem, dużo kobiet i nagich ciał, dokładnie jak na obrazach szwedzkiego impresjonisty.
Dokumenty
Ale poza filmami fabularnymi lub sfabularyzowanymi dokumentami znajdziemy też zwykłe dokumenty poświęcone nordyckim artystom. Te skupiają się głównie na pokazywaniu reprodukcji obrazów danego malarza oraz miejsc związanych z jego życiem, ewentualnie archiwalnych ujęć z epoki. Taką produkcją jest chociażby dokument P.S. Krøyer – What A Life! (reż. Anna Von Lowzow, 2008) opowiadający biografię wspomnianego już Pedera Severina Krøyera. Twórcy przedstawiają jego historię metodą “od kołyski aż po grób”, koncentrując się na chorobie psychicznej (wzmożonej syfilisem), ogromnym sukcesie i zawodzie miłosnym ze strony Marii. Z tej wersji wydarzeń nie dowiadujemy się jednak o tym, w jak dużym stopniu sam Krøyer był odpowiedzialny za starość w samotności. Mimo wszystko dokument w wystarczający sposób nakreśla tło twórczości duńskiego malarza, jakim była kolonia artystyczna w Skagen. Dokument można obejrzeć tutaj.
Dziwi mnie, że nie powstał jeszcze żaden film fabularny ani dłuższy dokument poświęcony życiu i twórczości Carla Larssona, jednego z ulubionych malarzy Szwecji. Być może po prostu do niego nie dotarłam, bo na ten moment wiem o istnieniu 30-minutowego dokumentu Carl Larsson – Solskensmannen (reż. Marilén Karlsson, 2014), z którego w dużym skrócie poznamy dzieciństwo malarza oraz szczęśliwe życie w Lilla Hyttnäs. Można też dotrzeć do szwedzkojęzycznej produkcji telewizji publicznej SVT, dotyczącej najpóźniejszego obrazu Larssona, Midvinterblot.
Szczęśliwie są też dokumenty dotyczące sztuki islandzkiej. Jeden z nich znalazłam niedawno w serwisie Culture Unplugged, opowiada on o nieznanym mi dotąd malarzu Sveinnie Björnssonie. PASSIO – A Painter´s Psalm of Colours (reż. Erlendur Sveinsson, 2001) to pokazuje dużą wystawę Islandczyka w galerii Kjarvalsstaðir, ale skupia się na wywiadzie z artystą, w którym Björnsson dzieli się swoimi poglądami na sztukę, prywatnymi doświadczeniami, wizją artysty i interpretacją niektórych z pokazywanych dzieł.
Dokument Sveinssona nie dotarł do szerokiej publiczności, co innego islandzko-duńska produkcja o Georga Guðniego, pokazywana na międzynarodowych festiwalach. Sjóndeildarhringur (ang. Horizon, reż. Fridrik Thor Fridriksson, Bergur Bernburg, 2015) widziałam podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego w 2015 roku i tutaj znajdziecie recenzję dokumentu. Jest to piękny przegląd niemal abstrakcyjnych pejzaży islandzkiego malarza, powstały z inicjatywy aktora Viggo Mortensena, miłośnika twórczości Guðniego, jak o całej Islandii.
Uwagę filmowców przykuła też szwedzka malarka Hilma af Klint, nie dawno odkryta przez świat jako twórczyni malarstwa abstrakcyjnego przed Wassilym Kandinskym. Dokument Bortom det synliga – filmen om Hilma af Klint (reż. Halina Dyrschka, 2019) pokazuje twórczość szwedzkiej abstrakcjonistki, jej metodę tworzenia oraz korespondencję. Film powstał we współpracy z Muzeum Guggenheima i prezentuje współczesne wystawy zapomnianej artystki, mające na celu “napisanie historii sztuki na nowo”.
Filmy ze sztuką w tle
Jest dużo filmów, w których dostrzegam skandynawską sztukę. W wielu islandzkich filmach doszukuję się znanych mi obrazów będących częścią wystroju wnętrza, w którym rozgrywa się akcja. Ale są też filmy, które do sztuki odwołują się w sposób bezpośredni.
Jednym z nich jest amerykański film Personal Shopper (reż. Olivier Assayas, 2016), w którym znajdziemy twórczość omawianej już Hilmy af Klint. Główna bohaterka, grana przez Kristen Stewart, przegląda katalog z obrazami szwedzkiej malarki i inspiruje się jej twórczością do swoich spirytualistycznych doznań.
Z kolei w oscarowym filmie The Square (reż. Ruben Östlund, 2018) znajdziemy zarówno satyrę na współczesny świat sztuki, jak i kilka fikcyjnych dzieł zainspirowanych autentycznymi dziełami sztuki z XX i XXI wieku. Tytułowy “Kwadrat” to nawiązanie do sztuki z nurtu site-specific i environmental art, której przedstawicielem jest chociażby Robert Smithson. Szwedzki reżyser powołuje się też na twórczość ukraińskiego performera Olega Kulika, który wciela się w postać psa, a także prace Carla Hammouda, których inspirację znajdziemy w filmie (instalacja z krzesłami). Ten szwedzki artysta znany jest z prac, w których różne meble unoszą się przestrzeni albo układają w mało oczekiwane kompilacje.
Natomiast inny szwedzki reżyser, Roy Andersson często posługuje się dokładnymi cytatami ze sztuki w swoich filmach. Przykładowo w jednym z najnowszych filmów, Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (2014) sam tytuł miał być sprowokowany obrazem Myśliwi na śniegu Pietera Bruegla. Jeśli chodzi o sztukę skandynawską, to w jednej ze scen znajdziemy obraz Brunona LiljeforsaMorskie orły z 1897 roku. Wątek ze szwedzkimi żołnierzami i rannym królem Karlem XII to z kolei tableau vivant na podstawie płótna Gustafa Cederströma z 1884 roku.
Jak widać w morzu filmów biograficznych poświęconych życiu i twórczości malarzy francuskich, angielskich czy amerykańskich znalazło się też miejsce na produkcje (i to nie tylko nordyckie!) poświęcone twórczości artystów z Północy. Jeśli znacie inne filmy ze sztuką skandynawską w tle, zostaw tytuł w komentarzu!
Już sześć lat temu, kiedy wszystkie dziewczynki śpiewały “Mam tę moc”, ja zastanawiałam się czy tytułowa Kraina Lodu to nie przypadkiem Islandia… Nazwa przecież bardzo się zgadza.
Jednak to tylko polskie tłumaczenie, bo oryginalne Frozen może dotyczyć losowego miejsca, w którym jest zimno. Jednak Miłośnik Północy znajdzie pewnie wiele elementów przypominających miejsca czy obyczaje dobrze mu znane. Czy były wśród nich elementy islandzkie? Z okazji premiery drugiej części hitowej produkcji Disneya, postanowiłam podsumować, czym inspirowali się jej twórcy.
Kraina lodu, czyli Skandynawia
Zaczynając od ogółu, w animacji znajdziemy wiele elementów wspólnych dla całego obszaru Północy. Zacznijmy od miejsca akcji: rzecz dzieje się gdzieś, gdzie jest dużo lodu (pierwsza część otwiera się przecież sceną cięcia i zbierania bloków lodu), w lesie tundrowym, a na niebie często pokazują się zorze polarne. Samo Arendelle znajduje się w fiordzie, a rodzice Anny i Elsy umierają w wodach morza na Północy. Elsa udaje się w wysokie góry, gdzie pasuje wieczna zmarzlina. Te wszystkie elementy kierują nas na półwysep Skandynawski czy nawet w dalsze tereny arktyczne.
Mamy też wiele odniesień do kultury i tradycji skandynawskiej. W pierwszej części pojawiają się motywy wikińskie: runy i kamienie runiczne (widoczne w scenie pogrzebu króla i królowej Arendelle), kościoły słupowe i statki przypominające drakkary. Mamy też wątki z mitologii czy folkloru nordyckiego: trolle i lodowe olbrzymy. W scenie koronacji Elsy ksiądz posługuje się natomiast językiem, nieprzetłumaczonym w wersji oryginalnej (nie pamiętam, jak było w polskiej wersji językowej) i język ten brzmi jak język staronordyjski. Natomiast zdobienia wnętrz czy strojów kojarzą się z podobnymi w całej Skandynawii motywami dekoracyjnymi, typowymi dla nowożytnego zdobnictwa w tkaninie czy meblach.
Kraina lodu, czyli Norwegia
W Internecie aż roi się od informacji, że krajem, z którego czerpano najwięcej inspiracji przy tworzeniu pierwszej części Frozen była Norwegia. Już od pierwszych kadrów filmu zamek, w którym wychowują się Elsa i Anna, przypominał mi kościoły słupowe. Brak tu jednak podobieństwa z którymkolwiek z zachowanych budowli tego typu w Norwegii, a raczej inspiracja wikińską architekturą. Sama bryła zamku (teleskopowy układ kolejnych części budynku), kształt okien i dachów przywodzi na myśl kościoły słupowe, a wnętrze kościoła, w którym ma miejsce koronacja Elsy, to już niemalże animowana ilustracja zachowanych zabytków.
Podobno inną inspiracją dla zamku w Arendelle była też autentyczna twierdza Akershus w Oslo. Szczerze mówiąc nie widzę większego podobieństwa do tej budowli, ale autor cytowanego tekstu wskazuje również na Bergen jako miasto, na którym wzorowali się twórcy całego miasta. To prawda, że w domach z wątkiem pruskim znaleźć można podobieństwo do zabudowań tego największego miasta na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Co więcej, sama nazwa Arendelle nawiązuje do niewielkiej miejscowości Arendal na południu, jednak fikcyjne miasto z Krainy Lodu znajduje się w fiordzie, których nie znajdziemy na południu Norwegii.
Kraina lodu, czyli Dania
Główną inspiracją duńską jest oczywiście Królowa Śniegu, baśń Hansa Christiana Andersena. Informacja o oparciu scenariusza na historii spisanej przez tego Duńczyka pojawia się na początku drugiej części filmu, ale to właśnie pierwsza część Krainy Lodu odwołuje się do tej historii w sposób bezpośredni. Baśń Andersena, jedyna wymyślona przez autora, a nie oparta na folklorze, opiera się na potędze miłości. Gerda ratuje Kaja uwięzionego przez Królową Śniegu, a pocałunkiem i gorącymi łzami uwalnia go od mocy odłamka szkła w jego oku i kawałka lodu w jego sercu. We Frozen mamy przecież kryształowy/lodowy pałac, w którym mieszka potężna Królowa Śniegu (Elsa), ale zamiast więzić w nim małego chłopca, sama staje się więźniarką swojej potężnej mocy. Z pomocą przybywa jej siostra Anna, która ostatecznie gotowa będzie oddać za nią życie, jak Gerda za Kaja. Anna, podobnie jak Kaj, ma w sobie dwa odłamki potężnej mocy Królowej Śniegu: najpierw w głowie (a nie w oku), a potem w sercu. Ale choć Anna ratuje Elsę, to Elsa uratuje siostrę przed śmiercią. Obie siostry mają więc w sobie cechy Kaja i Gerdy.
Kraina lodu, czyli Szwecja
Elementów szwedzkich mamy niewiele, ale sam lodowy pałac, który wybudowała Elsa w pierwszej części może kojarzyć się z hotelem lodowym Ice Hotel w Jukkasjärvi na północy Szwecji.
Sokole oko na pewno wypatrzy majstång w pierwszej części Krainy Lodu. Choć motyw ten wywodzi się z czasów pogańskich, pal w kształcie krzyża z dwoma wieńcami na zakończeniach, dekorowany liśćmi i kwiatami, kojarzy się głównie ze szwedzkimi obchodami Midsommar. Kilka szwedzkich inspiracji znajdziemy również w świątecznym krótkometrażowym filmie Kraina Lodu. Przygody Olafa z 2017 roku. Bałwanek szuka w nim tradycji bożonarodzeniowych, a wśród nich znajdziemy chociażby obchody dnia św. Łucji (wianek ze świecami) czy przykłady świątecznych dań szwedzkich, a także słomiane figurki kozła, julbocken, którego największa wersja staje co roku w Gävle i (dokładnie tak jak przytrafi się to niezdarnemu bałwankowi) często jest podpalany.
W drugiej części Krainy Lodu zwróciłam z kolei uwagę na wygląd puszczy, do której udają się bohaterowie. Choć jest to las na północy, nie przypomina tundry, a raczej drzewostany występujące na południu Szwecji. Topole i brzozy znajdziemy na wielu obrazach szwedzkich malarzy, np. Carla Larssona. Z kolei wołanie, które ciągnie Elsę na północ i często interpretowane jest jako saamski joik, przypomina mi trochę kulning, szwedzki śpiew-wołanie, niegdyś wykorzystywane przez pasterki do kontaktowania się między sobą na długich odległościach oraz do wołania krów.
Kraina lodu, czyli Finlandia
Z Finlandią najbardziej skojarzył mi się Oaken. No bo halo, przecież w niemal każdej scenie z Oakenem pojawia się sauna. Z drugiej strony postać wydaje się być połączeniem wielu cech skandynawskich. Prowadzi sklep z sauną w chatce, która może przypominać dowolną norweską hytte. Jako jedyna postać w filmie mówi z akcentem i choć według mnie “ja” brzmi bardzo niemiecko (a jego strój też kojarzy się z Bawarią), to internety twierdzą, że Oaken jest Norwegiem (bo sprzedaje lutefisk) albo Szwedem.
Kraina lodu, czyli Sápmi
Nie przepadam za słowem Laponia, ale właśnie o ten obszar w tej części posta mi chodzi. Saamowie i kultura saamska mają swoją reprezentację w Krainie Lodu, bowiem według internetowych źródeł Kristoff jest Saamem, co widać w jego stroju oraz szczególnej więzi z reniferem Svenem. Kiedy byłam z wizytą w wiosce saamów i pytałam o renifery, mówili o nich z czułością i przekonaniem, że znajdują się w tych zwierzętach duchy innych. Dlatego Kristoff i poznani w drugiej części Saamowie rozmawiają ze swoimi reniferami, a te stanowią ważny element ich kultury i obyczajów (choćby tych związanych z zaręczynami, choć nie jestem w stanie potwierdzić, czy tak to faktycznie w ludach saamskich wygląda).
W pierwszej części usłyszymy również dźwięki przypominające joik, śpiew Saamów. Z kolei w drugiej części wołanie przypominające joik ciągnie Elsę na północ.
O wiele więcej elementów saamskich znajdziemy w drugiej części animacji, gdyż powstawała ona w porozumieniu z mieszkańcami tego regionu obejmującego północ Norwegii, Szwecji i Finlandii. Jak donosi portal Life in Norway, reprezentacja Saamów (widoczna na zdjęciu poniżej) doradzała twórcom przy projektowaniu wioski ludu Northuldra.
Przedstawiciele plemienia Northuldra mają wiele cech Saamów: są nomadami, mieszkają w lavvu (namiotach ze skóry reniferów), żyją z reniferami, a gdy do puszczy docierają goście, podają im napoje w drewnianych naczyniach guksi. Jest to lud żyjący blisko z naturą, a kontakt z żywiołami daje im coś na kształt mocy magicznych, choć de facto nie zajmują się magią. Żyją po sąsiedzku z Arendelle, ale podkreśla się ich odrębność i różnicę etniczną między przybyszami z “południa”, a więc Skandynawami a mieszkańcami puszczy. Co ważne, występuje tu też wątek zaatakowania Saamów przez Skandynawów, próbę podporządkowania tego ludu i zdominowania go. Jest to odniesienie do wstydliwej przeszłości Skandynawów, a Magda Szczepańska z Trolltunga powiedziała mi, że budowa tamy budzi skojarzenia z protestami Saamów wobec budowy tamy wodnej na rzece Alta w latach 70. Według Magdy saamski protest przed Stortinget wiązał się z obawami o wysuszenie terenów, na których wypasały się renifery. Mimo to Norwegowie wybudowali tamę, a filmowa tama wygląda zdaniem Magdy jak zapora wodna hydroelektrowni Alta.
Kraina lodu, czyli Islandia
W pierwszej części Krainy Lodu niewiele było odniesień do Islandii, choć doszukałam się sceny z ciepłymi źródłami (małe gejzery, którymi Kristoff chce ogrzać Annę). Słowa wypowiadane przez księdza w scenie koronacji Elsy przypominają język staroislandzki, a brzmią dokładnie tak:
Sem hon heldr inum helgum eignum ok krýnd í þessum helga stað ek té fram fyrir yðr…
Co można przetłumaczyć na “Tę, która trzyma królewskie insygnia i której głowa koronowana jest w tym świętym miejscu, przedstawiam jako…”.
O wiele więcej elementów islandzkich pojawia się w drugiej części. Ahtohallan, mityczna kraina, do której dociera Elsa, przypomina jęzor lodowca Vatnajökull, natomiast plaża, z której bohaterka wyrusza w podróż przez Ciemne Morze, wygląda jak czarna plaża Reynisfjara, którą można rozpoznać nie tylko po kolorze piasku, ale też charakterystycznych formacjach skalnych.
oraz niksy w drugiej. Chodzi mi o konia, którego spotyka Elsa w wodach Morza Północnego. To bóstwo wodne, które przybierało w folklorze różne kształty, ale do jego cech charakterystycznych należało zwabianie ludzi pięknym śpiewem do wody, aby utopić nieszczęśnika. W folklorze islandzkim oraz farerskim niks ma właśnie postać konia. Jak widzimy w filmie, próbuje utopić Elsę, ale tej udaje się go ujarzmić.
Macie jeszcze jakieś dodatkowe skojarzenie? Chcielibyście mnie poprawić, bo uważacie, że niektóre elementy bardziej kojarzą Wam się z innym krajem nordyckim? Zapraszam do dyskusji, bo przyznam szczerze, że skandynawskie konotacje w Krainie lodu fascynują mnie od dawna i dlatego chętnie poszerzę tego posta o Wasze sugestie!
PS: Obejrzałam Krainę Lodu. Przygoda Olafa raz jeszcze i znalazłam tam jeszcze jeden nordycki/islandzki akcent! Sir Jorgenbjorgen, czyli maskotka Elsy z dzieciństwa to… MASKONUR!
Mój baskijski wpis wywołał komentarze w związku z podróżowaniem w ogóle. Na moim plecaku zbieram flagi wszystkich skandynawskich miejsc, które odwiedziłam, a podróżować lubię często i dużo.
Chęć do zwiedzania innych krajów obudzili we mnie rodzice. Dużo jeździliśmy po Europie, głównie samochodem. Kiedy miałam jakieś pięć, sześć lat, wybraliśmy się na objazdówkę po Skandynawii, to był mój pierwszy raz na Północy. Już wtedy podobno byłam bardzo wygadana i złośliwa, a moja mama często wspomina tekst, który wypowiedziałam przy przekraczaniu granicy szwedzko-norweskiej: Jak to? Kolejny kraj??? To ile ja mam się języków nauczyć?!
Wyjazd w te strony zawdzięczaliśmy bratu mojej babci, który wyprowadził się do Szwecji jeszcze w latach 80. i dlatego zawsze mówiliśmy na niego “wujek Szwed”. Pamiętam kiedy wujek przywoził nam na święta prezenty, istne skarby jak na tamte czasy. Mój pierwszy gadżet z Nici traktowałam jak najwspanialsze trofeum w dziecięcej kolekcji. Ostatni raz odwiedziłam wujka w jego domku letnim pod Eskilstuną latem 2010 roku. Zabrał mnie i moją kuzynkę na wycieczkę do Sztokholmu, wówczas po raz pierwszy weszłam do tamtejszego Nationalmuseum. Zachwyciłam się wiszącą na klatce schodowej kompozycją Midvinterblot, miałam też duże szczęście, że wystawa czasowa dotyczyła akurat akwareli Carla Larssona. Tak narodziła się w głowie małego historyka sztuki pasja do sztuki skandynawskiej, którą zaczęłam realizować dopiero kilka lat później.
Zbulwersowana koniecznością nauki języków kilkuletnia Emilka wiele lat później nauczyła się szwedzkiego, poznała też duński i norweski, a nawet podstawy islandzkiego. To właśnie dzięki wujkowi zaczęłam uczyć się szwedzkiego, a nie bardziej zbliżonego do wymarzonego islandzkiego (którego nie było w ofercie studiów) – norweskiego. Ta wizyta w sztokholmskich muzeach była początkiem skandynawistycznej przygody, ale tułanie się samochodem po promach i autostradach z rodziną obudziło miłość do fiordów i jezior jeszcze wcześniej. Niestety nic nie pamiętałam z tych podróży, a zdjęcia z rodzinnego albumu tylko podsycały zazdrość do samej siebie, że po latach nie pamiętam już tego wyjazdu. Dlatego postanowiłam, że muszę odświeżyć wspomnienia i wrócić na Północ.
“Jak to ludzie robią? Tak po prostu wsiadają na prom lub samolot i jadą?”, spytała jedna z obserwujących Utulę Thule na Facebooku. Nie jestem podróżniczką, a przynajmniej nie zasłużyłam sobie na miano podróżnika. Ci fascynują przecież tłumy odwagą i otwartością na obce kultury, spędzaniem większości życia w drodze, odhaczając kolejne miejsca na swojej mapie świata. Ja nigdy nie wyjechałam poza Europę, a jednak potrzeba zwiedzania (głównie muzeów) co roku zmuszała mnie do pojechania w nowe miejsce. Odkąd moje konto w banku nauczyło się definiować moje wydatki, opcja “podróże” zawsze figuruje w rankingu i czasem prowokuje do podjęcia prób ograniczenia tego szaleństwa. Ale mój portfel i tak pozwala tylko na skromne podróżowanie, więc jestem stałą klientką tanich linii lotniczych oraz aktywną użytkowniczką portali Airbnb i Couchsurfing.
Tak, ludzie po prostu wsiadają w samolot lub prom, bo obecnie coraz więcej z nas na to stać. Loty do Skandynawii kosztują po kilkadziesiąt złotych, chociaż dopiero na miejscu zderzamy się z rzeczywistością, że transfer z lotniska potrafi wynieść nas trzy razy tyle, a jedzenie i nocleg to już naprawdę wysokie kwoty. Ale nie będę dawać tutaj rad na tanie podróżowanie, bo wcale nie jestem zwolenniczką takiego zwiedzania świata. Przestałam chodzić na slajdowiska i klubokawiarniane spotkania o Islandii głównie dlatego, że opowiadacze skupiali się na tym, jak “oszukali system”, rozbijając namiot za darmo, jeżdżąc stopem i żywiąc się makaronem z pesto. Januszowanie to doprawdy cecha godna pochwały w kraju nad Wisłą, bo każdy chce pojechać na Islandię, do Norwegii czy Szwecji, ale zrobić to najmniejszym kosztem. Ale turystyka, nawet w tak bogatych krajach jak skandynawskie, to również istotny sektor przemysłu, który choćby Islandii pozwolił wydźwignąć się z kryzysu. Powiecie mi: to niech bogaci turyści zostawiają w hotelach i restauracjach swoje fortuny, ja wybieram plecak i konserwy. Jasne, ja też podróżuję z plecakiem i staram się wydawać jak najmniej. Ale apeluję, żeby podróżować z głową. Czyli tak:
Otwórz się na nowe możliwości
Przewodniki są fajne, ale kurczowe trzymanie się wyznaczonych przez obcą ci osobę tras jest jak zwiedzanie muzeum z audioguidem. Niby sięgasz po zestaw niezbędnych informacji do zrozumienia wiszącego przed ciebie dzieła sztuki, ale często okazuje się, że to tylko opis tego, co widać na obrazie. I tak jak nie ma jednego klucza interpretacyjnego do zrozumienia sztuki, tak zaliczanie najważniejszych atrakcji turystycznych nie zapewni wam pełnego doświadczenia zwiedzanego kraju. I nie, nie masz być hipsterem, który wydeptuje nowe ścieżki w mchu i wyjeżdża poza drogę, żeby wpakować się w dół albo spaść z klifu. Ale dlaczego nie objechać Islandii w kierunku przeciwnym do tego, które proponują przewodniki? Dlaczego nie poszukać kawiarni poza główną ulicą dużego miasta? Dlaczego nie zjeść w knajpie, której nie polecają żadne Trip Advisory? Posiłkujemy się opiniami innych, bo chcemy zaoszczędzić czas i pieniądze. Ale czasem warto odmówić sobie wizyty w przereklamowanym muzeum i w zamian za to przespacerować się po mieście (to nic nie kosztuje!). Zgubić się, żeby odkryć magiczną dzielnicę Helsinek albo pole łubinów gdzieś na północy Islandii.
(Nie) ograniczaj się!
Istnieje teraz takie przekonanie, że podróż musi być wielką przygodą. Że musimy udowodnić coś sobie albo innym. W najgorszych przypadkach chodzi o to, żeby zaimponować swoim znajomym na mediach społecznościowych. Jedni próbują osiągnąć swój cel januszowaniem (“nie wydałem na nocleg ani korony! Tak ich wyrolowałem!”), a inni postanawiają objechać Islandię na wrotkach, bo nikt tego wcześniej nie zrobił. Wiecie, z dużym szacunkiem i zazdrością słucham o podróżowaniu po Skandynawii rowerem, bo wiem, że sama bym nie dała rady. Ale trochę nie rozumiem ludzi, którzy stawiają sobie ogromne cele, czasem niemal ryzykując swoim życiem. Robią głupoty, ale mają dużo szczęścia, więc wychodzą z tego cało. Wchodzą na lodowce w trampkach i przeżywają katharsis, kiedy prawie zamarzają na śmierć, albo lądują w namiocie z nieznajomym, żeby zaoszczędzić na noclegu i cudem unikają gwałtu. Kiedy jeździłam stopem po Fiordach Zachodnich Islandii, myślałam, że jestem królową życia. Spałam w dziwnych miejscach, wsiadałam do samochodów przypadkowych ludzi. Nosiłam w sobie przekonanie, że Islandia to najbezpieczniejszy kraj dla samotnych podróżników. Głupi ma zawsze szczęście, więc nic mi się wtedy nie stało. Ale mogło stać. Dlatego trzeba mieć zawsze z tyłu głowy, że każda przygoda może skończyć się zarówno na cudownych, jak i przykrych wspomnieniach. Tym razem się udało, ale nigdy nic nie wiadomo. Dlatego unikam opisania tu szczegółów mojego lata na Islandii, bo nie chciałabym, żeby ktokolwiek przyjął za standard moje różne wybryki. Nie wierzcie w to, co czytacie. Albo przynajmniej nie próbujcie tego na własnej skórze.
Szanuj siebie i innych
Osobiście bardzo lubię Couchsurfing, a na Islandii często korzystałam z gościnności Polaków, którzy pozwalali mi u siebie spać. Sama często przyjmowałam turystów i podróżników w swoim mieszkaniu, ale godzenie się na obecność nieznajomego pod własnym dachem wymaga sporo zaufania i głupoty (patrz punkt wyżej). Zawsze jednak zakładam, że ludzie są z natury dobrzy i oczekuję od nich tylko pozytywnej odpowiedzi na moje zaufanie (bo jeszcze nic złego mi się nie przytrafiło, ale patrz punkt wyżej). Ale tak jak nie lubię kiedy ktoś wykorzystuje moją gościnność, tak staram się nie robić tego u innych. Gościnność ludzka jest nie(d)oceniona, ale musi mieć swoje granice. Gdy po raz pierwszy przeglądałam oferty couchsurfingowe w Reykjaviku, uderzyła mnie przedsiębiorczość lokalnych gospodarzy. W długich opisach często mieli pochowane jakieś kody, a niewpisanie ich w wiadomość oznaczało automatyczne odrzucenie zapytania. Nie tak działa ten portal, nota bene założony właśnie dzięki podróży na Islandię. I choć może w końcu lat 90. Islandczycy chętnie przyjęli w swoich domach założyciela Couchsurfingu, bo znani są przecież w średniowiecznych manuskryptach ze swojej gościnności, obecnie udostępnianie swojej kanapy to na Wyspie wielki biznes. Nie dziwi mnie to. Człowiek może być gościnny, ale jednocześnie chciwy.
Na szczęście portal ten działa świetnie w reszcie Skandynawii. To naprawdę świetna okazja do podszkolenia języka i poznania lokalnych zwyczajów albo poznania miasta z własnym przewodnikiem. Dzięki Couchsurfingowi dyskutowałam o polityce po szwedzku i zostałam zaprowadzona do pięknego punktu widokowego w Jönköping. Poznałam też warunki zakwaterowania studenckiego w Helsinkach i niezwykle pomysłowe zagospodarowanie łazienki o powierzchni 1 metra kwadratowego na toaletę i prysznic. Albo gotowałam bezglutenowe spaghetti w Oslo. Młodzi Skandynawowie są bardzo otwarci na turystów z innych krajów, chętnie podzielą się rekomendacjami, ale czasem nie potrzebujemy proponowanego przez nich harmonogramu wycieczki, bo mamy własne plany. Trzeba się jednak wzajemnie szanować, bo Couchsurfing to więcej nic darmowy hotel.
Nie wstydź się być turystą
Takie proste, a jednak wielu z nas chciałoby zrobić wszystko, żeby wtopić się w tłum i za nic w świecie nie być przez lokalnych uznanymi za turystów. Sama tak mam, że w Skandynawii mówię do wszystkich po szwedzku i obrażam się, jak Szwedzi odpowiadają po angielsku (albo panikuję, kiedy Duńczycy odpowiadają po duńsku i nic nie rozumiem). Podczas pierwszego wyjazdu na Islandię tak bardzo pilnowałam, żeby nikt nie pomylił mnie z typową turystką, żestarałam się na każdym kroku udowodnić swoją wiedzę na temat Wyspy i podkreślać, że nie przyjechałam tu po to, żeby trzeba mnie było wyjmować z rowu helikopterem. Czasem kierowcy autostopowi byli pod wrażeniem, mówili, że wiem o Islandii o wiele więcej niż oni. Gdy pan z telewizji amerykańskiej wziął mnie za Islandkę, bo paradowałam po Laugavegur w islandzkim swetrze, bardzo mnie to podbudowało, ale też zaskoczyło. Przecież Islandczyka i tak nie oszukam. Przecież i tak nie jestem stąd.
A mimo to długo nie chciałam nazywać się turystką, bo turystyka kojarzyła mi się z obciachowymi pamiątkami, naiwnością, brakiem podstawowej wiedzy o odwiedzanych miejscach i ignorancją. Ale podróżnikiem też nie jestem. Ani lokalsem. Więc kim? A co gdyby zgodzić się na rolę turysty, ale świecić przykładem? Szanować lokalne zwyczaje, uiścić potulnie opłatę klimatyczną, wynająć raz samochód zamiast tułać się przy drodze w oczekiwaniu na okazję? Zjeść porządny obiad w restauracji zamiast zapychać się chlebem posmarowanym brązowym serem? Zapłacić za łóżko w wieloosobowym pokoju hostelowym zamiast koczować na stacji benzynowej? Z perspektywy czasu wstyd mi za januszowe podróżowanie, bo bycie dumnym turystą to też wspieranie infrastruktury dla turystów przeznaczonej. A jestem już za stara na spanie w toalecie dla niepełnosprawnych na lotnisku w Luksemburgu albo na plaży w Rawennie. Ale kurcze, to są wspomnienia!
Podróżować każdy może. Ty też możesz. Przez 10 lat wmawiałam sobie, że podróż na Islandię graniczy z cudem, szukałam wymówek. Bo jestem za młoda, bo nie mam pieniędzy, bo nie mam z kim pojechać, bo nie mam czasu, bo za daleko, bo za drogo. Aż w końcu tak po prostu kupiłam bilet i poleciałam. I nagle znalazły się i pieniądze, i noclegi, i towarzystwo. Miałam szczęście? Tak. Dzięki niemu wróciłam na Wyspę wielokrotnie. Ale może Islandia przyjmowała mnie tak chętnie również dlatego, że stosowałam się do powyższych zasad? Z plecakiem można pojechać naprawdę wszędzie. I nie wrócić z długami, ale pięknymi wspomnieniami. Nowymi znajomościami. Doświadczeniami. Obtarciami na nogach, może zagubionymi skarpetkami albo ręcznikiem. Byleby nie stracić głowy!
To właśnie od szwedzkiej sztuki rozpoczęłam moją przygodę ze Skandynawią.
Wiele lat temu pojechałam odwiedzić w Szwecji mojego wujka i w ramach tej wizyty wybrałam się z kuzynką do sztokholmskiego Nationalmuseum. Tam olśniła mnie przede wszystkim malarska dekoracja ścian muzeum oraz piękne akwarele Carla Larssona. Kolejne wizyty w szwedzkich muzeach pozwoliły mi odkryć wspaniałych szwedzkich malarzy, z których 10 ulubionych prezentuję w tym tekście.
1. Carl Larsson (1853 – 1919)
Miejsce pierwsze zajmuje właśnie Carl Larsson, bo jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych artystów w Szwecji, jeśli nie najpopularniejszy. Gadżety z reprodukcjami jego akwareli można znaleźć w każdym sklepie z pamiątkami, ja sama pamiętam z dzieciństwa piękną walizkę na sztućce, którą wujek podarował babci na święta. Widnieje na niej fragment obrazu Śniadanie na świeżym powietrzu, który tak jak wiele innych obrazków życia codziennego rodziny Larssonów wżarł się w szwedzkie wyobrażenie idealnej domowej sielanki. To głównie za sprawą Lilla Hyttnäs, domu artysty, który przez lata projektował wraz z żoną i gromadką swoich dzieci. Kilka albumów z kolorowymi ilustracjami życia w Sundborn (Dalarna) rozpowszechniło rozwiązania i własny styl projektowania wnętrz, a także zagwarantowało Larssonowi sławę międzynarodową. Warto jednak podkreślić, że poza akwarelami artysta ten zajmował się także malarstwem ściennym; przygotował dekoracje ścian wielu budynków publicznych, w tym sztokholmskiego Nationalmuseum. Na klatce schodowej można podziwiać historię sztuki szwedzkiej (1891-1896), natomiast w dwóch dużych przestrzeniach na piętrze – późniejszą scenę wjazdu Gustawa Wazy do Sztokholmu (1908) i Ofiarę w przesilenie zimowe (szw.: Midvinterblot, 1915), której realizacji towarzyszył ogromny skandal. Wielka scena ilustrująca czasy przedwikińskie i odwołująca się do legendarnego króla Domalda (i złożonej z niego ofiary) była nie do przyjęcia przez ówczesną radę Muzeum, ale szczęśliwie znalazła się na swoim miejscu wiele lat po śmierci artysty.
2. Bruno Liljefors (1860-1939)
Twórczość Brunona Liljeforsa to przede wszystkim sceny animalistyczne. Chorujący w dzieciństwie artysta „nadrobił” stracony czas i młodość spędzał głównie na zewnątrz, polując i podglądając dzikie zwierzęta. Choć wiele z jego obrazów bazuje na pracy z wypchanymi egzemplarzami szwedzkiej fauny, bliskie spotkania z lisami, ptakami i zającami oraz szkice z natury wpłynęły na styl i naturalistyczny sposób malowania zwierząt. Liljefors interesował się darwinizmem, dlatego na jego płótnach często pojawiają się walczące zwierzęta lub drapieżniki pokonujące swoje ofiary. W tym „łańcuchu pokarmowym” sowy polują na myszy, lisy na sowy, psy myśliwskie na lisy, a naczelną pozycję często zajmuje człowiek. Swoje poglądy na temat ekologii i roli malarza w „tropieniu” zwierzyny wyraził w książce Królestwo dzikich („Det vildas rike”) wydanej w 1934 roku. Choć malarz interesował się głównie leśnym mikroświatem, malował również sceny myśliwskie. Największą sławę przyniosła mu jednak seria tzw. Lisin rodzin, w których to artysta opanował do perfekcji techniczne wyzwania dotyczące oddania miękkości i połysku lisich futer. W dość monochromatycznej i realistycznej twórczości Liljeforsa wyróżnia się późna, nosząca już ślady symbolizmu kompozycja. To znajdujące się w Thielska Galleriet w Sztokholmie płótno Wieczór, dzikie kaczki (szw. Afton, vildänder, 1901), które ze względu na wzór fal mącących wody jeziora w wieczornym półmroku potoczne nazywane jest Skórą pantery (Panterfällen).
3. Eugène Jansson (1862-1915)
W sztokholmskiej Thielska Galleriet, kolekcji Ernesta Thiela z przełomu XIX i XX wieku, znaleźć można największą reprezentację twórczości bliskiego przyjaciela kolekcjonera – Eugène’a Janssona. Podobnie jak wielu szwedzkich artystów w tamtym czasie, Jansson udał się do Paryża i studiował malarstwo współczesnych „rewolucjonistów” sztuki. W latach 1890-1904 powstały jego bodaj najpopularniejsze obrazy, niebieskie nokturny Sztokholmu, dzięki którym malarz został nazwany przez krytyków „niebieskim malarzem” (czasem nawet malarzem miast – “den blå stadens målare”). Ekspresyjna linia wody i dźwięczne, intensywnie pomarańczowe światła latarni oraz kontrastowe bliki świetlne na tafli często przywołują twórczość van Gogha czy Cézanne’a, jednak źródła wskazują na bezpośrednie uleganie wpływom Edvarda Muncha. Najlepszym przykładem jest chyba obraz Riddarfjärden (1898), pokazujący nocny Sztokholm z perspektywy dzielnicy Södermalm, w której mieszkał artysta. Szwedzki malarz jest jednak znany również z drugiej fazy swojej twórczości, mianowicie męskich aktów malowanych w duchu witalizmu. Jako starzejący się już mężczyzna, Jansson często odwiedzał sztokholmskie sauny dla zdrowia. Tam oglądał piękne, pełne sił, nagie męskie ciała, które z upodobaniem odtwarzał na swoich płótnach do końca swoich dni. Pozował mu również jego przyjaciel, Knut Nyman, z którym mieszkał do 1912 roku. Ze względu na kary za homoseksualizm, brat Jonssona spalił całą korespondencję artysty, aby zatuszować jego ewentualny związek z młodszym modelem. Homoseksualizm Janssona jest zatem tylko spekulacją współczesnych historyków sztuki.
4. August Strindberg (1849-1912)
Wszyscy znamy Augusta Strindberga – dramaturga, być może niektórym znany jest również August Strindberg – fotograf, ale czy wiecie, że szwedzki pisarz był również malarzem? Ten uzdolniony w wielu kierunkach artysta malował naprawdę nieźle, choć malarstwo było tylko marginalnym zajęciem, wykonywanym w ramach hobby. Strindberg obracał się jednak w środowisku artystycznym i przyjaźnił z wieloma artystami, np. Larssonem, Munchem, Gauguinem, w Paryżu poznał nawet Stanisława Wyspiańskiego i Władysława Ślewińskiego. W jego twórczości zauważalne są dwa dłuższe momenty aktywności malarskiej, związane z brakiem weny na pisanie – w latach 70. oraz latach 90. XIX wieku (tzw. “kryzys Inferno”, z którego obrazy są zauważalnie ciemniejsze i mroczniejsze, choć podobno malarz polewał je parafiną dla wzmożenia tego efektu). Strindberg wracał do malarstwa również na początku XX wieku. Interesowały go głównie pejzaże, w 1892 malował chętnie archipelag sztokholmski ze swojej chatki na Dalarö. Jako amator nie dbający o salony i akademie, eksperymentował, a często jego kompozycje są dziełem przypadku. Zdarzało się, że polewał farbę bezpośrednio na płótno, malował gestem, na długo przed Jacksonem Pollockiem i rozwojem ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Mistrzami Strindberga byli Turner i Claude Monet, stąd jego patrzenie na świat przypominało wczesny impresjonizm, jednak z o wiele grubszym impastem i szybszym pociągnięciem pędzla. Obraz taki jak Noc zazdrości (szw. Svartjukans natt, 1893) pokazuje, że malarstwo było dla autora również sposobem na wyładowanie negatywnych emocji, zmaganie się z problemami natury psychologicznej, brakiem weny na pisanie. Tutaj sztorm na morzu i wybrana paleta barwna reprezentują stan ducha malarza, pejzaż jest jednak niemal abstrakcyjną plamą farby na płótnie. Podobny efekt ma nieco jaśniejszy i bardziej pozytywny obraz Kraina czarów (szw. Underlandet, 1897), w którym widać największą inspirację francuskim malarstwem.
5. Książę Eugeniusz (Prins Eugen) (1865-1947)
Książę (wśród) malarzy, Eugen Napoleon Nicholas Bernadotte, był najmłodszym synem króla Szwecji Oskara II, ale nigdy nie interesowało go przejęcie tronu. Swoje pieniądze i wpływy wykorzystał do wspierania szwedzkiej sztuki i choć z uwagi na królewskie pochodzenie nigdy oficjalnie nie został członkiem „Opponenterna”, czyli grupy młodych malarzy buntujących się zasadom akademickim, pomagał kolegom po fachu, kupując ich obrazy lub posyłając pieniądze. Był więc czołowym mecenasem nowej sztuki i ważnym kolekcjonerem przełomu wieków, ale też świetnym malarzem. Książę Eugeniusz interesował się głównie malarstwem nastrojowym i pejzażami, które malował podczas swoich wakacyjnych wyjazdów na Tyresö pod Sztokholmem, był też przez krótki czas związany z kolonią malarską w Varberg. Do jego ulubionych tematów należą chmury, zjawiska atmosferyczne, malowanie natury o różnych porach dnia to ulubione motywy tego malarza. Początkowo ujmował niebo na sposób realistyczny, potem jednak stopniowo przechodził w stronę symbolizmu, czego dobrym wyrazem mogą być późne kompozycje nacechowane mistycyzmem, takie jak Święty Gaj (szw. Det Helida Lunden, 1912), obraz ołtarzowy dla kościoła w Kirunie. Z kolei najlepszym chyba przykładem symbolizmu w twórczości Eugena jest obraz Las (szw. Skogen), który interpretowano na różne sposoby, nawet łącząc go z twórczością Pieta Mondriana. W Waldemarsudde, prywatnej rezydencji na Djurgården, w której obecnie znajduje się muzeum, prezentowane są zarówno dzieła pędzla księcia, ale też piękne wnętrza z epoki oraz zaprojektowane przez Eugeniusza donice, które produkowane są do dziś. Jest to też zbiór szwedzkiego malarstwa końca XIX i pierwszych dekad XX wieku.
Ernst Josephson (1851-1906)
W Waldemarsudde znajduje się najsłynniejszy obraz Ernsta Josephsona – Wodnik (szw. Näcken, 1882). Płótno to wzbudziło duże kontrowersje w kraju i uznawane jest za jeden z pierwszych przykładów symbolizmu w sztuce szwedzkiej. Ernst Josephson był wiodącym „oponentem” i założycielem Konstnärsförbundet, związku artystów sprzeciwiających się Akademii. W latach 80. młode pokolenie szwedzkich malarzy wyjechało do Paryża by uczyć się od najlepszych – poprzez obserwacje impresjonistów, realistów i symbolistów odrzucić skostniałe zasady akademizmu i malarstwo historyczne, tradycyjne. Młodzi skłaniali się bardziej ku fantazyjności, czerpaniu z własnej wyobraźni lub bogactwa folkloru, a także chcieli malować z natury i przedstawiać rzeczywistość poprzez nastrój, emocje, kolory. „Wodnik” jest przykładem na zainteresowanie folklorem szwedzkim, przedstawia bowiem postać młodego, nagiego chłopca, który grą na skrzypach wodził ludzi na pokuszenie i zgubę. Do tej postaci nawiązała nawet Astrid Lindgren, bowiem w „Dzieciach z Bullerbyn” Olle straszy pozostałych, pod osłoną nocy przyjmując pozę Wodnika nad strumieniem i naśladując ruchy gry na instrumencie. Obraz Josephsona wydawał się jednak jak na lata 80. zbyt odważny, szczególnie z racji na nagość i erotyzm chłopca. Książę Eugeniusz zakupił jedną z wersji obrazu, ale skandal zaszkodził pozycji malarza, który postanowił na dobre opuścić Szwecję. Jego malarstwo jest bardzo dźwięczne, uproszczone, inspirowane wielkimi kolorystami: Tycjanem, Velasquezem, Rembrandtem.
7. Richard Bergh (1858-1919)
Książę Eugeniusz był kolekcjonerem, malarzem, ale również modelem. Pojawia się na najsłynniejszym obrazie pędzla Richarda Bergh, czyli Skandynawskim letnim wieczorze (szw. Nordisk sommarkväll, 1899). Na tym dużym płótnie widzimy księcia swobodnie opartego o balustradę posiadłości Ekholmsnäs na Lidingö pod Sztokholmem. W towarzystwie śpiewaczki Karin Pyk spokojnie chłonie nastrój letniego wieczoru i widok na jezioro. Podobno Bergh nigdy nie namalował tej sceny z natury, bo śpiewaczkę sportretował w Asyżu, a pierwotnie na miejscu księcia stał Per Hallström, pisarz i przyjaciel malarza. Obraz wszedł jednak do kanonu szwedzkiego stämmningsmåleri, czyli malarstwa nastrojowego. Bergh natomiast był mocno związany z grupą Opponenterna, wraz z Josephsonem tworzył Konstnärsförbundet. W latach 1893-1896 należał również, wraz z Nilsem Kreugerem i Karlem Nordströmem, do kolonii artystycznej w Varberg niedaleko Göteborga. Malarze ci tworzyli obrazy na wzór gauguinowskiego syntetyzmu, niektóre obrazy przypominają nawet neoimpresjonizm, tyle że bardziej ożywiony kolorystycznie. W tym Bergh tworzył obrazy baśniowe, dźwięcznie kolorystyczne i nastrojowe wizje (Wizja, motyw z Visby, 1894), a później również kompozycje nawiązujące do średniowiecza (Rycerz i panna, 1897). W jego twórczości widoczne są również echa symbolizmu. Warto podkreślić, że w latach 1915–1919 piastował stanowisko dyrektora Nationalmuseum w Sztokholmie, co miało również wpływ na przebieg wydarzeń związanych z powieszeniem Midvinterblot Carla Larssona w hallu muzeum.
8. Anders Zorn (1860 – 1920)
Jeśli Carl Larsson jest najpopularniejszym malarzem szwedzkim w Szwecji, to Zorn prawdopodobnie jest najbardziej znanym za granicą. Tak przynajmniej było do lat 80. XX wieku, czyli pierwszych międzynarodowych wystaw skandynawskiego malarstwa, które rozpowszechniły mniej znane nazwiska w Stanach i większych ośrodkach sztuki w Europie. Do tego czasu rozpoznawalna była jednak dość szeroko twórczość Andersa Zorna, którego portrety można oglądać w galeriach amerykańskich, jak również dużych muzeach paryskich. Międzynarodową sławę przyniosła Zornowi podróż do USA i portrety malowane dla prezydentów i ważnych polityków. Portretował także szwedzką rodzinę królewską, malarzy, śpiewaczki operowe i innych celebrytów. Znany jest również z grafik, których kompozycje powielał również w malarstwie, oraz fotografii (dzięki nim możemy chociażby dowieść obecności Zorna w Krakowie). Poza impresjonistycznie malowanymi portretami, malarska twórczość Zorna składa się również na sceny życia rodzinnego (np. kąpiel jego żony i dzieci w jeziorze) oraz scenki rodzajowe szwedzkiej wsi. Paradoksalnie najbardziej rozpoznawalnym w Szwecji obrazem Zorna nie jest portret, ale scena Midsommar, święta związanego z przesileniem letnim. Taniec na Midsommar (szw. Midsommarsdans, 1897), przedstawia szwedzkich chłopów tańczących polkę w długi letni wieczór, w tle majaczą tradycyjne drewniane chaty i majstången, zdobiony zielonymi gałązkami i wieńcami kwiatów pal, wokół którego do dzisiaj tańczy się w noc przesilenia letniego. Pejzaż przedstawiony na tym płótnie wiążę się z regionem Dalarna, w którym malarz zbudował sobie bogatą rezydencję inspirowaną chatami ludowymi. Dom artysty w Mora można zwiedzać do dzisiaj, znajduje się tam muzeum Zorna i kolekcja tak obrazów, jak i pamiątek po malarzu.
John Bauer (1882-1918)
O Johnie Bauerze napisałam kiedyś dłuższy artykuł, ale zasługuje on na miejsce w pierwszej 10 szwedzkich malarzy, szczególnie, że jego małych formatów ilustracje zrobiły na mnie wielkie wrażenie w muzeum w Jönköping. Norwegia ma Kittelsena, a Szwecja Bauera – obaj ilustrowali rodzimy folklor według własnych wyobrażeń. Podczas gdy trolle i wodniki Kittelsena są bardziej niż przerażające, Bauer maluje je często jako nieporadne, trochę głupiutkie stworzenia o dobrych sercach. W jego twórczości często pojawiają się również piękne blondwłose księżniczki oraz szwedzkie zwierzęta, takie jak dorodne łosie. Poza opowieściami o trollach i krasnoludkach (Bland tomtar och troll to jego najpopularniejsza publikacja), ilustrował również nordycką mitologię i jest autorem bardzo interesującej interpretacji skandynawskich bogów, takich jak Idun czy Loki. Bauer, choć kojarzy się głównie z ilustracjami do książek dla dzieci, działał również prężnie jako karykaturzysta i współpracował z ówczesną prasą. W muzeum w Jönköping prezentowane są również jego szkice i akwarele z natury, często przypominające szczegółowe rysunki botaników, z uwzględnieniem każdego listka i pojedynczego płatka malowanej rośliny. Żyjący wśród baśniowych stworów swojej wyobraźni, prywatnie był mało pragmatyczny i nowoczesny, za co przypłacił życiem. Młody artysta z żoną i synkiem zginął bowiem w wodach wielkiego jeziora Vättern, bo zamiast nowoczesnym pociągiem wolał podróżować tradycyjnym statkiem.
10. Elsa Beskow (1874-1953)
Jedyna kobieta w zestawieniu, ale unieśmiertelniona dzięki swoim ilustracjom, znanym dzieciom na całym świecie. Nawet starsze pokolenia Polaków miały szansę czytać bajki z jej obrazkami lub pracami mocno nawiązującymi do twórczości tej szwedzkiej ilustratorki. Elsa Beskow nazywana jest „skandynawską Beatrix Potter” i uznaje się ją za wiodącą emancypantkę wśród artystek. Była bowiem matką szóstki dzieci, ale obowiązki macierzyńskie łączyła z pracą na tyle imponująco, że złośliwsi mówili o niej, że jej nowe książki i dzieci przychodziły na świat w równych, rocznych odstępach – raz książka, raz dziecko. Ale to właśnie macierzyństwu i przebywaniu wśród dzieci Beskow zawdzięcza swoją bogatą wyobraźnię i wrażliwość na małego czytelnika, celnie odgadując pragnienia i potrzeby najmłodszych. Karierę rozpoczęła od współpracy z czasopismem „Julltomten”, ale potem głównie publikowała własne teksty ilustrowane rysunkami. Zgodnie z duchem czasu i postulatami głoszonymi przez jej rodaczkę, Ellen Key, chciała swoimi pracami bawić i uczyć dzieci. Wykonywała też ilustracje do elementarzy i zbiorów piosenek używanych przez dzieci w szkole. Te pierwsze były bardzo popularne i wielu artystów proponowało swoje abecadła z ilustracją dla każdej literki. Spośród wielu narracji znanych szwedzkim dzieciom, międzynarodową sławę przyniosły autorce ilustracje, w których dzieci „przebierają się” za owoce i kwiaty, a akcja opowieści rozgrywa się na łące lub w lesie, wśród zwierząt i roślin (np. Blomsterfesten i täppan, 1914). Ostatnio gadżety z reprodukcjami jej prac odnajdują mnie przy każdej wizycie w Szwecji – na lotniskach, w sklepach z pamiątkami, w księgarniach. Tym samym zamyka się klamra artystów szwedzkich znanych z kolorowych reprodukcji…
Szwedzkie media donoszą, że minister sprawiedliwości Morgan Johansson wniósł do Riksdagu propozycję zakazania run. Jego zdaniem staronordycki alfabet został zawłaszczony przez środowiska neonazistowskie i nie powinien pojawiać się w przestrzeni publicznej. Propozycji sprzeciwiają się jednak wyznawcy Ásatrú oraz fani epoki wikingów.
Z tym, że alfabet runiczny przywodzi najróżniejsze skojarzenia, spotkałam się już dawno, wnikając w problem w trakcie przygotowań do spotkania dla Studenckiego Klubu Islandzkiego. Wówczas podkreślałam już, że magiczne funkcje run, o czym możemy poczytać w internecie, to tylko bardzo uproszczone zrozumienie użycia futharku przez przodków Skandynawów. Ale to właśnie ich egzotyczny wygląd został wykorzystany przez kolegów po fachu Wróżbity Macieja, a ich germańskie korzenie zawłaszczyli sobie zwolennicy Hitlera. Współcześnie runy znajdziemy również w sklepach z pamiątkami oraz na okładkach płyt zespołów heavy-metalowych. To być może właśnie te ostatnie wpłynęły na popularność tych znaków w dzisiejszych czasach.
Runy znaleźć można także w Warszawie. Ten napis często mijam w drodze rowerem do pracy, natomiast kto bywa czasem w Hybrydach zauważył pewnie tamtejszy wystrój. Choć wątpię, że pomysłodawcy tego ostatniego mają wiele wspólnego ze Skandynawią (tamtejsze runy nie układają się w żaden tekst), autor zilustrowanego graffiti musiał tę treść skądś przepisać. Chcecie ją odczytać? Nic prostszego!
Futhark
Ale najpierw: czym właściwie jest fuþark? To odmiana alfabetu runicznego znana w Skandynawii w co najmniej dwóch wersjach: starszym i młodszym futharku. Wbrew popularnej opinii runy nie były używane jedynie w Skandynawii, bowiem jedna z odmian futharku – fuþork – znany był chociażby na Wyspach Brytyjskich. Runy używane były również przez niektóre plemiona tureckie oraz Madziarów, a wywodzą się najprawdopodobniej z alfabetu fenickiego, choć niektórzy badacze zwracają uwagę na to, że podobne znaki istniały wcześniej również w Azji*.
W Skandynawii najpopularniejszy był właśnie futhark, szczególnie futhark starszy. Inskrypcje pisane tym alfabetem znaleźć można na kamieniach runicznych w południowej Szwecji i Danii. Wiele zapisów znaleziono również w Norwegii i na Islandii. Kształt liter wynika przede wszystkim ze sposobu ich rycia w kamieniu lub drewnie. Na starszy futhark składa się 24 znaków-liter:
Spróbujmy więc porównać powyższe znaki z tymi zapisanymi na jednym z warszawskich budynków: toten-fur-wotan. Przekładając to na niemiecki dostaniemy Töten für Wotan, gdzie Wotan to jedno z wielu imion Odyna. Śmierć dla Odyna? Ofiara dla Odyna? Wystarczy wygooglować i otrzymujemy w wynikach album zespołu Wolfnacht, który – jak wynika z dalszych poszukiwań – sympatyzuje z neonazizmem. Chciałabym wiedzieć czy autor warszawskiego graffiti zdaje sobie z tego sprawę. Mam jednak nadzieję, że po prostu zafascynował się muzyką niemieckiego zespołu heavy-metalowego, ale nie znał jej przesłania.
Tu jednak dochodzimy do głównego problemu. Przypadkowy zapis runiczny znaleziony w przestrzeni miejskiej okazuje się pochwałą od dawna zakazanych ideologii. Niezależnie od intencji autora utrwalona została konotacja run z faszyzmem. Być może właśnie to miał na myśli szwedzki polityk, proponując zakazanie alfabetu. Cóż jednak można tym osiągnąć? Czy runy podzielą los swastyki, niegdyś symbolu religijnego, dziś kojarzonego niemal wyłącznie z Hitlerem?
Znaczenie run
Mam nadzieję, że nie. Pracują nad tym skandynawiści, miłośnicy kultury staronordyckiej i wyznawcy Ásatrú, czyli bogów nordyckich. Ci ostatni bronią run właśnie jako symboli religijnych, nie nazistowskich. Zgodnie z mitologią skandynawską, runy były właśnie darem bogów, podarowane przez samego Odyna (Wodana, Wotana), który posiadł magiczną wiedzę o runach dzięki zawiśnięciu na Yggdrasill (nordyckie axis mundi, Drzewo Życia) oraz poświęceniu jednego oka w zamian za możliwość napicia się ze studni wiedzy, strzeżonej przez olbrzyma Mimira. Od tego czasu Odyn uznawany był za najmądrzejszego z bogów, który podzielił się częścią swej wiedzy z ludźmi.
Na czym polega magiczność run? Jeśli zerkniemy na futhark, pod znakami znajdziemy nie tylko łacińskie odpowiedniki tych liter, ale również ich nazwy. Każda runa niesie ze sobą symboliczną, magiczną wartość. Zapisanie ich w odpowiedni sposób mogło przynosić więc pomyślność, ale też nieszczęście. Runy ryto w różnych miejscach, również w przedmiotach, czyniąc z nich talizmany albo źródło czyjejś zguby. Jak twierdzą badacze, inskrypcje często barwiono krwią**, aby wyryte zaklęcie spełniło się. Zdarzało się, że runy ryto jedna na drugiej, aby wzmocnić ich znaczenie, stąd tzw. bindruny, czyli runy podwójne, znane mam bardzo dobrze choćby z symbolu Bluetootha.
Z uwagi na symboliczną wartość run, stały się one często używane we współczesnej ezoteryce oraz wróżbiarstwie. Badacze podkreślają jednak, że magiczna funkcja run była tylko marginalnym użyciem tych znaków. Alfabet runiczny był podstawą zapisu informacji każdego rodzaju, również tych najbardziej trywialnych, a nawet romantycznych (jak słynne “smsy” z wyznaniem miłości oraz “telegrafy” od żony oczekującej rychłego powrotu męża z tawerny). Te znajduje się na terenie Skandynawii i stanowią one przedmiot zainteresowań badaczy, podobnie jak wspomniane już kamienie runiczne, których treść skupiała się najczęściej na upamiętnieniu jakiegoś wikinga lub ważnego wydarzenia. Zaklęcia i klątwy zapisane runami stanowią więc tylko niewielką część kilkuset znanych nam obecnie inskrypcji runicznych.
Czy można więc zakazać run? Korzystał z nich Tolkien, a przede wszystkim są bardzo ważnym elementem jednoczącym Skandynawów i identyfikującym kulturę wikingów. Choć wyparty przez alfabet łaciński, stanowi ważną część rozwoju języków skandynawskich i kolebkę nordyckiej literatury. Jeśli potraktujemy runy jako litery, a więc znaki służące do zapisu i pozwalające na pisanie długich tekstów, nie będziemy kojarzyć ich wyłącznie z symboliką nazistowską. Tak jak nie kojarzymy w ten sposób alfabetu łacińskiego, którym spisana była przecież Mein Kampf…
* Paulina Horbowicz, Gert Kreutzer, Witold Maciejewski, Dominika Skrzypek: Runy. Warszawa: Wydawnictwo TRIO, 2011
** Współcześnie inskrypcje na kamieniach runicznych zostały pociągnięte czerwoną farbą, głównie dla łatwiejszego ich odczytania.
W kwietniu wybieram się na konferencję skandynawistyczną i po raz pierwszy zaprezentuję referat w języku szwedzkim. Stresuję się, ale jestem bardzo podekscytowana, bo przygotowany przeze mnie temat jest po prostu świetny. Będę mówić o podobieństwach między polską i szwedzką sztuką przełomu XIX i XX wieku.
Zacznijmy od tego, że temat zajmuje mnie już od dawna. Opisując twórczość Carla Larssona wskazywałam już na jego podobieństwa ze Stanisławem Wyspiańskim, podczas ubiegłorocznych praktyk w Muzeum Sztuki w Göteborgu doszukiwałam się zaś kolejnych podobieństw. Od dawna zbieram te różne pokrewne dzieła, pisałam też o parach artystów w mojej pracy magisterskiej. Pokazywałam również tropy skandynawskie w sztuce polskiej podczas autorskiego oprowadzania w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Młoda Polska i Młoda Skandynawia, co mają wspólnego?
Wyjdźmy od atmosfery końca wieku i towarzyszących jej nastrojach w Polsce i Szwecji. Nastroje fin de siècle’u panowały w całej Europie; pesymizm, dekadentyzm, determinizm to nurty czy tropy, którymi można opisać wiele dzieł powstałych w tamtym czasie. Wtedy wszystko sprowadzało się do Paryża; to tam wyjeżdżali artyści, którzy chcieli osiągnąć sukces. Śladami impresjonistów i innych wielkich rewolucjonistów sztuki, artyści poszukiwali własnej recepty na nową, młodą sztukę. W latach 80. do Paryża zjeżdżali tłumnie tak Polacy, jak i Skandynawowie, których pragnieniem było nie tylko chłonięcie wyjątkowej atmosfery Stolicy Sztuki poprzez studia i oglądanie wystaw, ale też penetrowania kolekcji sztuki dawnej w Luwrze i kopiowania dzieł mistrzów.
Choć często wyobrażamy sobie paryską międzynarodową bohemę, artyści raczej trzymali się swoich rodaków. Decydowały tu nie tylko kwestie językowe, ale łatwiej było znaleźć lokum za pośrednictwem mieszkających już w Paryżu rodaków. Do tego często studenci przeprowadzali się do stolicy Francji razem, jeśli nie byli wówczas kolegami ze studiów, to te przyjaźnie zawiązywały się za granicą. Wspierano się na obczyźnie: wspólnie obchodzono święta narodowe, dyskutowano o polityce i innych sprawach bieżących. Razem przeciwstawiano się skostniałym zasadom domowych akademii; Szwedzi skupili się w kręgu Opponenterna (Oponentów), których po powrocie do kraju nazywano nawet “Paryskimi chłopcami” z uwagi na widoczne wpływy nowej sztuki, natomiast Polacy, w tym przede wszystkim uczniowie Matejki, szukali nowego sposobu na zmaganie się z aktualnymi tematami, z pragnieniem odzyskania niepodległości na czele. Już nie malarstwem historycznym i skupianiem się na martyrologii chciano wyrażać te nastroje. W Szwecji też zresztą panowała wówczas potrzeba podkreślania tożsamości narodowej; jednym z wiodących nurtów był tzw. nationalromantik – narodowy romantyzm, podobnie jak zresztą Młoda Polska, odwołujący się do sztuki romantycznej.
Bywały jednak miejsca, w których krzyżowały się losy Polaków i Szwedów przebywających na granicą. Wyspiański w swoich listach wspomina choćby wielokrotnie o Strindbergu, którego spotykał w cukierni Madame Charlotty. Z kolei Stanisław Przybyszewski zawarł bliską znajomość z Edvardem Muchem podczas pobytu w Berlinie, poprzez którego sztukę norweską i skandynawską w ogóle poznali artyści młodego pokolenia, w tym Wojciech Weiss. Anders Zorn, najsłynniejszy portrecista szwedzki tego okresu, podróżował natomiast do Krakowa, co wiemy z wykonywanych przez niego fotografii. Kontakty te istniały, jednak – poza wyjątkową relacją Przybyszewski-Munch – były one raczej pośrednie, być może znano i oglądano wzajemną sztukę, ale brak poświadczonych przykładów dokładnej inspiracji czy wpływów.
Uniwersalizm w sztuce polskiej i skandynawskiej
Sztuka polska i szwedzka tego okresu ma jednak swój filtr paryski, z czego naturalnie wynika wiele podobieństw. Po paryskich peregrynacjach artyści obu krajów zaczęli malować bardziej impresjonistycznie – nie tylko pod względem formy, ale również interesując się codzienną, błahą niemal tematyką. Po czasach ciężkich tematów matejkowskich czy cederströmskich (szwedzkim malarzem historycznym numer 1 był Gustaf Cederström, autor płótna Powrót ciała króla Karola XIII do domu, 1884, wpisujący się w ówczesną historiografię czy idealizowanie postaci historycznych) przyszła odwilż. Pejzaż, sceny rodzajowe, portret o swobodniejszej technice, zabarwieniu symbolicznym, tematyce bardziej uniwersalnej. Podczas gdy wielkie płótna historyczne należy interpretować z podręcznikiem w ręku, sztuka młodoeuropejska mogła być odczytywana niezależnie od kontekstu narodowościowego. Pisałam o tym dla Niezłej Sztuki, porównując obraz Bajka Władysława Skoczylasa z Rycerzem i młodą dziewczyną Richarda Bergh*. Tu uniwersalną kwestią byłby chociażby problem dorastania czy budzącej się świadomości erotycznej, przedstawiony jednak pod kostiumem bajki czy ogólnego odniesienia do rycerskich czasów średniowiecza.
*Motywy widoczne w obrazie Richarda Bergh zdaję się zauważać teraz w wielu przypadkowych obrazach polskich. Przykładem niech będą dmuchawce widoczne w Zalotach huculskich Wacława Szymanowskiego, prezentowanych w Göteborgu, oraz rycerz z plakatu V Zlotu Skolostwa Polskiego, autorstwa Franciszka Zielińskiego i Jana Styki z 1910 roku, który widziałam ostatnio na wystawie Kraków 1900 w Kamienicy Szołayskich. Czy nie wygląda on jak żywcem skopiowany z obrazu Szweda?
Witalizm i cielesność dziecka
Ważnym nurtem w sztuce tak polskiej, jak i skandynawskiej przełomu wieków był witalizm, czyli odwołujący się do filozofii Nietzschego i opierający się na teorii élan vital Henriego Bergsona nurt opierający się na siłach witalnych, której podlega cały świat. Witalizm w sztukach plastycznych przejawiał się przede wszystkim w akcie; prężne, muskularne nagie ciała męskie dominowały płótna Eugène’a Janssona, z kolei Wojciech Weiss malował przede wszystkim nagie dzieci, odwołując się do munchowskiej interpretacji witalizmu. W obu przypadkach młode ciało ludzkie jest afirmacją życia, znakiem optymizmu i żywiołowości, przeciwnej pesymizmowi końca wieku. Obrazy Weissa ukazujące przebudzenie seksualności u dzieci można zestawić z popularnymi w Skandynawii aktami chłopców kąpiących się w morzu: widoczne jest u malarzy ze Skagen, ale też w impresjonistycznej twórczości Andersa Zorna. Nie jest to jednak nigdy motyw o zabarwieniu pedofilskim, erotycznym w znaczeniu zainteresowania artysty: dorosłego mężczyzny, modelem: młodym chłopcem. Zupełnie inny wydźwięk mogą mieć późne płótna Janssona, przedstawiające młodych mężczyzn na pływalniach i termach sztokholmskich. Wraz z portretami jego kochanka, późną twórczość tego malarza wiąże się z jego homoseksualizmem, ale nie zaprzecza to afirmacji życia: ukazaniu pełnych energii, zdrowia i młodości ciał przez schorowanego i starego już mężczyznę. Zwróćmy jednak uwagę na modeli przedstawionych na poniższych przykładach: obaj nie wstydzą się swoich ciał, prężą je, nie kryjąc genitaliów. Nawet jeśli przyczyny powstania obu obrazów są różne, mamy tu niewątpliwie do czynienia z afirmacją ludzkiego ciała: nie jest to zwykły, akademicki akt ukazujący klasyczne ideały piękna, ale portret psychologiczny modela świadomego swojej seksualności, zgodnego ze swoim ciałem i niewstydzącego się nagości.
Rodzina, dom, ojczyzna
Dzieci były zresztą częstym motywem sztuki młodopolskiej i młodoszwedzkiej. Na zestawienie zasługuje twórczość Carla Larssona i Stanisława Wyspiańskiego, dwóch geniuszy swoich czasów, artystów rodzinnych, których twórczość z powodzeniem reprodukuje się do dziś na kolorowych pamiątkach, kalendarzach, pocztówkach. Fenomen i popularność obu artystów w ich krajach wynika z estetycznej wartości ich prac, jak i wyidealizowanego obrazu artysty-ojca, dla którego rodzina jest priorytetem. Rodzina traktowana również szerzej, jako cały naród, bowiem obaj artyści mają na swoich kontach również twórczość o zabarwieniu narodowościowym, czerpiącym jednak nie z faktów stricte historycznych, ale podań, legend, mitów narodowych, idealizując postaci historyczne czy archetypy (patrz: Midvinterblotczy postać Gustawa Wazy w twórczości Larssona, ale też dzieła Wyspiańskiego takie jak Skarby sezamu czy kartony z przedstawieniami królów Polski). Obaj też mocno czerpali ze źródeł przeszłości, przede wszystkim sztuki średniowiecznej, jak i ludowej.
Jeśli jednak traktować dom, rodzinę jako podstawową komórkę społeczeństwa polskiego czy szwedzkiego (co w przypadku drugiego nie jest jednak podkreślane tak, jak w Polsce), obaj malarze przyczynili się do konstrukcji idealnego obrazu macierzyństwa i gloryfikacji dzieci w sztuce. Obraz ten daleki był jednak od rzeczywistości: Larsson był bardzo surowym ojcem, Wyspiański natomiast nie malował wszystkich swoich dzieci – wykluczał niemal całkowicie najstarszego, przybranego syna – nieślubne dziecko Teofili. Sielanka i miłość jest więc jednak nad wyraz przedstawiona za pomocą secesyjnej pastelowej linii czy dekoracyjnego pociągnięcia pędzla akwarelą. W tym konstrukcie prawda wydaje się nie mieć jednak znaczenia; obaj przeszli do historii jako wrażliwi ojcowie, a przede wszystkim geniusze mający wielkie plany odnośnie wizualnej narracji ojczystej historii, ale też twórcy domu-pracowni artysty, świątyni sztuki będącej jednocześnie mieszkaniem wielodzietnej rodziny. Obaj też poza malarstwem zajmowali się projektowaniem: wnętrz, mebli, czasopism.
Natura – podejście naukowe
Wyspiański prowadził swój zielnik, w którym skrupulatnie przedstawiał okazy krakowskich kwiatów łąkowych, dzisiaj powszechnie uważanych za chwasty. Podobne prace wykonywał John Bauer, znany przede wszystkim z ilustracji dziecięcych. Dla obu studiowanie przyrody było punktem wyjścia do projektowania stylizowanych dekoracji lub fantazyjnych elementów baśniowej sceny. Przełom wieków to studiowanie przyrody okiem botanika, ale też popularyzacja darwinizmu, którą w Szwecji zajmował się chyba najwyraźniej Bruno Liljefors. Malarz ten z uwagą realisty studiować naturę, w tym przede wszystkim zwierzynę łowną w jej naturalnym habitacie, płótna te mają jednak często wydźwięk symboliczny, malowane są też w nurcie zbliżonym naturalizmowi: pełne są brutalności, darwinistycznej walki o przetrwanie.
Kiedy jednak porównamy jego Kuropatwy na śniegu z wcześniejszym o 40 lat obrazem Józefa Chełmońskiego, trudno nie zadać sobie pytania, czy Liljefors znał twórczość Polaka. Lecz jeśli się nie znali, trzeba tu zwrócić uwagę na “pokrewieństwo dusz” malarzy w ten sam sposób myślący o przyrodzie, przeżywający jej najmniejszy element i oddając zwierzętom i roślinom wielkie płótna. Sama kompozycja może wywodzić się z japonizmu, który był równie popularny w Europie co sztuka francuska, motyw kuropatw – jak zresztą i innych ptaków oraz drobnej zwierzyny ujętej w dużym zbliżeniu – pojawiał się często na drzeworytach japońskich. Czy więc po prostu obaj artyści równolegle inspirowali się sztuką japońską i otrzymali podobne skutki, a może jednak twórczość jednego w (bez)pośredni sposób wpłynęła na drugiego? Pytanie pozostaje otwarte.
Pejzaż ewokatywny
Najwięcej jednak związków między sztuką polską a szwedzką badałam przy pisaniu mojej pracy magisterskiej o motywie chmur. Porównywałam tam przede wszystkim twórczość Polaków: Ferdynanda Ruszczyca, Konrada Krzyżanowskiego, Jana Stanisławskiego z chmurobrazami Szwedów: Księcia Eugena, Karla Nordströma czy Finów Eero Järnefelta czy Akselego Gallen-Kalleli. Najważniejszym zagadnieniem był jednak pejzaż ewokatywny, wewnętrzny, o którym Richard Bergh pisał jako o känslobild. Malowanie pejzażu oddającego stany wewnętrzne malarza okazało się popularne tak wśród malarzy polskich, jak i szwedzkich, i tak naprawdę trudno ustalić, co sprawiło, że tak odległe od siebie kraje tworzyły w podobnym duchu. Tropem mogłyby być studia Krzyżanowskiego i Ruszczyca w Sankt Petersburgu, w którym kształcili się również Finowie, a postać rosyjskiego nauczyciela Archipa Kuindżiego mogła łączyć kulturę skandynawską ze wschodnią. Inną wskazówką byłoby pochodzenie Ruszczyca – jako syn Dunki często podróżował na Bornholm, być może tam zapoznał się ze sztuką skandynawską, podobnie Krzyżanowski podczas plenerów w Finlandii. Trudno jednak wskazać skąd w małych formach pejzażowych Stanisławskiego tak bliskie Skandynawom potraktowanie nieba. Krakowski malarz mógł co najwyżej spotkać się z podróżującym do tego miasta w Galicji Zornem, nie ma jednak żadnych dowodów na spotkanie, sam Zorn zresztą w ogóle nie interesował się niebem.
Chętnie zestawiłabym obraz Chmura księcia Eugena z Obłokiem Ferdynanda Ruszczyca. Jak piszę w swojej pracy magisterskiej, obrazy łączy motyw samotnego obłoku, który ciężko wisi nad ziemią. Oba dzieła przypominają się nie tylko ze względu na podobne zakomponowanie obrazu: obłok – krzew – pasmo ziemi, ale również potraktowanie chmury jako odseparowanego, odcinającego się na monochromii nieba cumulusa przeciętego pojedynczymi cirrusami. Motyw ten może być zaczerpnięty z podobnych kompozycji Archipa Kuindżiego, co wydaje się sensowne w przypadku Ruszczyca, ale niekoniecznie wytłumaczalne z uwagi na artystyczne wykształcenie księcia Eugena. Trzeba jednak przyznać, że nawet kuratorzy polskiej wystawy w Göteborgu, a zatem szwedzcy historycy sztuki dopiero poznający twórczość polskich artystów, sami często porównywali obu artystów, posługując się dostępnymi przykładami: Lasem Eugena i Starymi jabłoniami Ruszczyca. Zwracano uwagę na symboliczne nacechowanie kompozycji, które można odnaleźć również w Chmurze i Obłoku.
Folklor i zainteresowanie wsią
Ostatnim polem, na którym można wskazać podobieństwa między sztuką szwedzką i polską, jest zainteresowanie folklorem. Chodź w Szwecji nie urosło ono do krakowskiej chłopomanii, dwaj wielcy malarze przełomu wieków: Anders Zorn i Carl Larsson przeprowadzili się do regionu Dalarna, aby wybudować tam domy-pracownie artystów i spędzić swoją starość. Dalarna pełniła w Szwecji rolę polskiego Podhala – była skarbnicą tradycji, reliktem szwedzkich wartości, kolebką podań, pieśni i tańców ludowych. Szwedzka inteligencja wyjeżdżała z przeludnionego i skażonego cywilizacją Sztokholmu na daleką północ, by w cieniu drzew i blasku jezior odszukać źródło szwedzkości, odkryć piękno lokalnej architektury i koloryt strojów ludowych. W twórczości Larssona często przejawiają się te motywy w samym sposobie urządzania wnętrz, natomiast Zorn malował wieśniaków podczas ich świąt, a najbardziej znanym w Szwecji obrazem jest Midsommardans jego autorstwa, przedstawiający mieszkańców Mora celebrujących noc świętojańską. U nas z kolei najbardziej płodnym malarzem był Włodzimierz Tetmajer, pierwszy mieszkaniec Krakowa, który ożenił się z chłopką. Wraz z przeprowadzką na wieś przejął on strój i obyczaje chłopskie, podczas gdy jego szwedzcy “bracia duszy” przeprowadzali się na wieś w stanie niezmienionym, można by rzec, że nie próbowali wcale zintegrować się z lokalną ludnością, choć Larsson wielokrotnie potwierdzał w swoich albumach, że pracuje w gospodarstwie niemal tak chętnie, jak jego chłopska służba. Nie da się jednak zaprzeczyć, jak ważny w obu krajach był nurt regionalizmu, który opierał budowanie tożsamości narodowej na kulturze i sztuce prowincji, będący odpowiedzią na zachłyśnięcie się Paryżem i innymi stolicami Europy.
Jak to więc było z tym pokrewieństwem dusz? Czy przedstawiciele dwóch sąsiednich państw, a jednak tak dalecy sobie kulturowo, językowo i historycznie mogli malować pod własnym wpływem? Będę badać i szukać bezpośrednich powiązań między szwedzkimi i polskimi malarzami tworzącymi na przełomie wieków, jednak zbiór powyższych przykładów traktuję jako propozycję i zaproszenie do dyskusji. Wydaje się, że sztuka całej Europy wygląda w tamtym czasie podobnie: wpływy impresjonizmu, japonizmu, a później secesji oraz budzące się nastroje narodowościowe i regionalizm idący ręka w rękę z uniwersalizmem charakteryzują twórczość wielu artystów tego okresu. Mimo to podobieństwo myślenia czy samych kompozycji jest czasem tak uderzające, że aż chce się pokusić o stwierdzenie, że Polacy i Szwedzi mieli wówczas większe kontakty niż te, o których nam obecnie wiadomo.
Jeśli wskazać jednego artystę szwedzkiego, który znany jest w Polsce, będzie to na pewno Carl Larsson.
Artysta urodził się 28 maja 1853 w sztokholmskiej dzielnicy Gamla Stan. Dzisiaj w miejscu jego urodzenia, przy Prästgatan 78 znajduje się tablica pamiątkowa przypominająca o bodaj najbardziej ukochanym szwedzkim malarzu i dekoratorze wnętrz. Jego twórczość jest powszechnie znana w Szwecji, gdzie na każdym kroku spotykamy reprodukcje jego prac: od słabej jakości druków w ramkach i na talerzach znajdowanych na loppisach przez kalendarze i najróżniejsze bibeloty w sklepach z pamiątkami po ekskluzywny design sygnowany jego pracami. Można powiedzieć, że spełniło się marzenie Larssona – jako reprezentant ruchu Arts&Crafts pragnął, aby jego twórczość była dostępna, sam udostępniając ją w albumach wydawanych w całej Europie.
Sam Larsson również dbał o odpowiednią autoreprezentację i pod koniec życia zaczął spisywać autobiografię – wydaną po jego śmierci w okrojonej wersji Jag (szw. Ja), którą niedawno wydano ponownie, uzupełniając narrację o wcześniej ocenzurowane faky z życia malarza. Pochodził z biednej i dość patologicznej rodziny, dlatego jak tylko było to możliwe, usamodzielnił się i już jako młody nastolatek zarabiał na swojej pracy twórczej. Tworzył karykatury dla satyrycznego pisemka Kasper, a później również ilustracje i projekty okładek dla gazety Ny Illustrerad Tidning. Dzięki tym zleceniom stać go było na rozpoczęcie edukacji w Principskolan, która przygotowała go do dalszej nauki malarstwa na sztokholmskiej Królewskiej Akademii Sztuki, którą rozpoczął w 1869 roku. Choć początkowo był dyskryminowany ze względu na swoje pochodzenie, na studiach wyróżniał się dużą śmiałością, był bardzo towarzyski i szybko stał się główną postacią życia studenckiego. Otrzymywał pierwsze zlecenia malarskie i nagrody, w tym medal za rysunek nagiej postaci.
Od początku wiedział jednak, że stać go na więcej, a żeby zostać prawdziwym artystą, w roku 1877 przeniósł się do Paryża. Pierwsze lata były trudne: artystyczna stolica Europy była drogim miejscem, trzeba było ciężko pracować, aby osiągnąć sukces i zdobyć nagrody za prace wystawianie na Salonie Paryskim. Artysta szukał własnego stylu i w tym celu w ślad za innymi artystami epoki spędzał lata pod Paryżem, malując w plenerze. Po dwóch wakacjach spędzonych w Barbizon, w 1882 wyjechał do miejscowości Grez-sur-Loing, gdzie utworzyła się spora kolonia malarzy szwedzkich i skandynawskich, ale też brytyjskich i amerykańskich. Uroki podparyskiej miejscowości malowano en plein-air, czerpiąc ze stylu francuskiego malarza Julesa Bastien-Lepage, który to był orędownikiem malarstwa juste millieu – złotego środka pomiędzy realizmem a impresjonizmem. Carl Larsson utrwalił więc uroki Grez-sur-Loign na wielu płótnach i rysunkach z tego okresu. Swobodny dukt pędzla i stonowana kolorystyka zdominowana przez szarości w niczym nie zapowiadająca jego późniejszych, barwnych akwareli, którymi zyskał międzynarodową karierę.
W Grez-sur-Loing poznał Karin Bergöö, malarkę z dobrego domu i zamożnej rodziny. Para wzięła ślub w 1883 roku w Szwecji, ale ich pierwsza córka Suzanne urodziła się we Francji. Ostatecznie Larssonowie podjęli decyzję powrotu do kraju, głównie ze względu na udział Carla w przełomowych dla ówczesnego rozwoju sztuki wydarzeniach w Szwecji. Dołączył do Opponenterna (szw. Przeciwnicy), grupy 85 szwedzkich artystów i artystek, którzy przeciwstawiali się malarstwu akademickiemu i optowali za wprowadzeniem nowoczesnych metod nauczania malarstwa na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Sztokholmie. Ten przełom nowoczesności wspierany był przez bogatych mieszczan – nowych mecenasów, którzy finansowali postępową sztukę w opozycji do konserwatywnej arystokracji i elit. Jednym z najważniejszych był göteborski kolekcjoner Pontus Fürstenberg, który zakupił wiele dzieł Carla Larssona z Paryża oraz zamawiał kolejne. Możemy je oglądać dzisiaj w Muzeum Sztuki w Göteborgu, którego wnętrza nie różnią się znacznie od pierwotnego domu Pontusa i Göthildy Fürstenberg, przedstawionego na akwareli Larssona z 1885 roku.
Larsson był zaangażowany w zmiany na gruncie sztuki szwedzkiej: uczył w nowoczesnej szkole Valand w Göteborgu, brał udział w secesyjnych wystawach twórczości Przeciwników, ale wkrótce jego żywe zaangażowanie w wydarzenia w świecie sztuki zeszło na drugi plan, a przynajmniej prowadzone było na odległość. W 1888 roku bowiem ojciec Karin, Adolf Bergöö, podarował parze należący do niego domek letniskowy w Sundborn w Dalarnie, rodzinnym regionie żony Larssona. Lilla Hyttnäs z czasem zamieniła się w stały dom powiększającej się rodziny Larssonów i życiowy projekt artystyczny Karin i Carla: rozbudowa i wyposażenie wnętrza domu okazała się świetnym zajęciem dla Karin – artystki projektującej tkaniny oraz Carla, który zajął się meblami oraz ilustrowaniem tego niemal idealnego życia na wsi.
Na czasowej wystawie w sztokholmskim Muzeum Narodowym At home, którą oglądałam latem 2010 roku prezentowano dzieła wnętrza domostw szwedzkich. Wśród nich główną rolę zajmowały płótna Larssona, który chętnie portretował swoją rodzinę na tle ich pięknego domu urządzonego wedle mody brytyjskiej i tradycji szwedzkiej. Obrazy uwieczniające te wnętrza oraz książka opisująca nowy styl designerski ogarnęły całą Szwecję, tworząc nowy trend i nowe pojęcie estetyki domostw. Można powiedzieć, że właśnie stąd wywodzi się prostota i dekoracyjność mebli IKEI, który lansował design jako gałąź sztuki i sam zachęcał swoich czytelników do korzystania z rozwiązań zastosowanych w Lilla Hyttnäs. W Nationalmuseum w Sztokholmie możemy oglądać cześć oryginalnych akwareli Larssona, które ukazują życie rodzinne Larssonów w Sunborn i należącym do rodziny gospodarstwie w Spadarfvet.
Więcej o Lilla Hyttnäs, domu Larssonów, poczytaj tutaj.
Zarówno na tym etapie malarskiej twórczości Larssona, jak i w wystroju wnętrz domu w Sundborn widzimy połączenie inspiracji światowymi trendami oraz sztuką ludową. Eklektyczny wystrój składa się na zaprojektowane i utkane przez Karin i córki makaty, poduszki, obrusy i zasłony, a także eleganckie meble z epoki gustawiańskiej i wiele egzotycznych przedmiotów: statuetki Buddy, japońskich drzeworytów, chińskiej porcelany. Larsson inspirował się także sztuką średniowiecza oraz, podobnie jak Karin, motywami z regionu Dalarna. Poza promocją tego nowoczesnego wystroju wnętrz, które Carl ilustrował i opublikował w albumie Ett hem (szw. Dom) w 1899 roku, w kolejnych publikacjach (Larssonowie, 1902; Spadarfvet, 1906; Åt solsidan, 1910) podkreślał również sielankową atmosferę życia w Sundborn, domu wypełnionego dziećmi i rodziny obchodzącej święta i dbającej o tradycję. Wiele z tych scen rodzajowych znane są na pamięć Szwedom, a niektóre zostały utrwalone w innych dziełach kultury szwedzkiej. Jeśli ogląda_ście film Fanny i Alexander Ingmara Bergmana, na pewno kojarzycie tę świąteczną biesiadę:
Malarza inspirowało życie codzienne także w plenerze, na świeżym powietrzu, takie jak Śniadanie pod wielką brzozą (1896) widokówka z niemal sielankowego okresu posiłku. Piękna pogoda, bliskość natury, cień wielkiej, sentymentalnej brzozy i duża grupa siedzących razem ludzi znów budzi uczucia familijne i ciepłe. Wszyscy wydają się szczęśliwi, jedząc pyszne śniadanie o rześkim poranku. po niedopiętych ubraniach dzieci i rozrzuconych w trawie butelkach można domyślić się, że tym razem nie liczy się schludność czy ład, ale zwykłe spędzanie wolnego czasu, relaksowanie się i cieszenie chwilą. Warto też porównać obraz z miejscem, w którym został namalowany:
Akwarele i albumy wydawane na całym świecie nie legitymizowały Larssona jako malarza, a raczej promowały go jako wizjonera-projektanta. Swój talent malarski artysta mógł zaprezentować dopiero podczas realizacji serii fresków i malowideł ściennych, w tym najważniejszych zleceń dla wspomnianego już Nationalmuseum: freski przedstawiające sceny z historii sztuki szwedzkiej zdobią klatkę Muzeum Narodowego, natomiast na wprost głównego miejsca do muzeum znajduje się przedstawienie Gustawa Wazy i jego triumfalnego wejścia do Sztokholmu w 1523 roku. Prace nad tymi freskami trwały od 1891 do 1908 roku.
Warto powiedzieć kilka słów na temat “najbardziej kontrowersyjnego szwedzkiego obrazu”, pt. Midvinterblot (Ofiara w przesilenie zimowe) (6,5 metra na 13,5). Larsson inspiruje się tu dziełem islandzkiego pisarza, Snorriego Sturlusona, autora Eddy Mniejszej. Relacja Sturlusona przedstawia pogańską uroczystość składania ofiary w Uppsali. Głównym bohaterem, ofiarą, jest legendarny król Domald, a celem złożenia ofiary było uproszenie bogów o lepsze zbiory.
W obrazie widoczne są wpływy secesji, widać wyraźne kontury i intensywność kolorów. Kompozycja opiera się na znajdującej się po środku świątyni, która dzieli postaci znajdujące się przed nią na dwa skrzydła; po lewej znajdują się kobiety w transowym tańcu do dźwięku wielkich trąb, po prawej znajduje się nagi król-ofiara i orszak żołnierzy, towarzyszących mu w tej ostatniej podróży. Główne miejsce zajmuje zaś kapłan oraz kaci i osoby przygotowane do rozpoczęcia ceremonii. nastrój obrazu jest dość niepokojący, gniew i zło w obliczu kapłana potęguje uczucie litości nad wijącym się z bólu królem.
Szkic opublikowany w 1911 roku wzbudził wielkie obudzenie historyków i archeologów, którzy opierali się idei połączenia kilku elementów z kompletnie różnych epok, co kłóciło się z historią Szwecji. Stopniowo zaczęto krytykować nie tylko rozbieżność z faktami historycznymi, ale także nagość króla, która wydawała się nie na miejscu. w ten sposób podburzono autorytet Larssona, który w tym czasie był uważany za największego malarza w kraju. co gorsza, do sztuki powiał chłód modernizmu, który traktował malarstwo historyczne za niemodne i nudne. Wszystkie te zdarzenia spowodowały odmowę, a po śmierci malarza w 1919 roku obraz przeniesiono do jego domu. Lecz w latach 1983-84 poddano obraz konserwacji i ponownie pokazano publiczności. Obraz zakupiono i po długim przekazywaniu go z rąk do rąk, koniec końców podarowano go dyrekcji Natonalmuseum, aby zawisnął tam na wieki.
Carl Larsson to zdecydowanie jeden z najbardziej ulubionych malarzy Szwecji, ale pomimo popularności jego barwnych akwareli z Sunborn, również artysta nieoczywisty. Mniej znane prace i niezrealizowane projekty pokazują artystę świadomego swojej roli jako malarza narodowego, a sam przykład Midvinterblot pokazuje poczucie misji, które starzejący się artysta chciał wykonać przed śmiercią. Choć przez lata narracja dotycząca artysty skupiała się na jego akwarelach, dzisiejsi badacze próbują odczarować obraz malarza jako idealnego męża i ojca oraz podkreślić ogromną rolę Karin w współtworzeniu Lilla Hyttnäs. Wszystkim zainteresowanym polecam serdecznie wizytę w Sundborn, gdzie wraz z przewodnikiem można zwiedzać dom Larssonów, a także czasowe wystawy poświęcone Carlowi i Karin w Konsthallen Kvarnen.