Magia internetu

Niedawno prowadziłam spotkanie pt. Od bloga do doktoratu. Jak budować karierę naukową w Internecie?

Już na wstępie postanowiłam postawić sprawę jasno. Kim jestem? Blogerką, która wykorzystuje media społecznościowe do kreowania swojego profilu eksperckiego. Tak naprawdę nie znoszę tego określenia, ale trudno przeczyć faktom: prowadzę bloga, więc jestem blogerką. Jak pamiętacie z dawnego felietonu, niełatwo mnie zaklasyfikować: ni to skandynawistka, ni historyczka sztuki. Ostatnio los ułatwił mi identyfikację, bo dzięki długim staraniom zostałam również doktorantką. W moim własnym przekonaniu nowa łatka znacznie podnosi rangę tej strony, w końcu nie jestem już TYLKO absolwentką jakichś studiów prowadzącą stronę w czasie wolnym. Powoli hobby przekształciło się w coś poważnego, w wizytówkę i kartę przetargową, dzięki której być może łatwiej było mi dostać się na studiach. Czy to możliwe, że blog ułatwił mi drogę do doktoratu?

Po raz pierwszy zalogowałam się do Internetu w późnej podstawówce. W gimnazjum serwowałam już po forach internetowych i zawierałam pierwsze wirtualne przyjaźnie. Konto na Facebooku założyłam na początku liceum. Przez cały ten czas miałam łącznie co najmniej 5 różnych blogów, w tym raczej personalne oraz jeden związany ze sztuką. Utulę Thule założyłam w 2017 roku. Tutaj przybieram wiele ról, trochę recenzuję, trochę bawię się w dziennikarkę, co popisuje felietony, trochę robię za gwiazdę islandzkiego światka, co wypowiada się w mediach (już nie tylko społecznościowych), ale przede wszystkim chcę być dla Was autorką merytorycznych tekstów naukowych lub popularnonaukowych. Publikuję tu moje teksty o Islandii, załączam źródła, żebyście mogli sami wyruszyć na dalsze poszukiwania. No i czasem zmagam się z islandzkim, bo uważam, że z czystym sumieniem pisać o Islandii można tylko jeśli mieszka się tam od lat (choć znam takich, którzy po kilkudziesięciu latach na Wyspie wciąż twierdzą, że w ogóle jej nie znają) albo zna język na tyle dobrze, by wniknąć w dusze Islandczyków. Ale nawet wtedy trzeba uważać z ogólnymi stwierdzeniami, bo możemy kogoś wprowadzić w błąd.

Tak sobie pomyślałam, że wielu z Was zna mnie tylko dzięki moim wydumanym wpisom na blogu, pseudoartystycznym zdjęciom na Instagramie, surowym recenzjom książek albo heheszkom na moim Facebooku. Prowadzę jednak moje media społecznościowe w taki sposób, że pewnie znacie mnie już całkiem nieźle, mimo że nigdy nie widzieliśmy się na oczy. Być może niektórych irytuje takie osobiste podejście to tematu i moje emocjonalne wyciąganie kwestii islandzkich. Ale możliwe również, że właśnie dzięki temu tak wiele pozornie nieznanych mi osób wraca do moich tekstów, komentuje moje wpisy, śledzi mnie i kibicuje mi w codziennych zmaganiach lub cieszy się z moich publikacji. To wielka siła, bo dzięki Wam powstał ten blog i nawet jeśli czyta mnie garstka osób, za żadne skarby nie zamienię Utulę Thule w bloga o wszystkim i o niczym, przynajmniej nie takiego, które wyskakują jako numery jeden po wpisaniu “Islandia” w Waszych wyszukiwarkach 😉

Internet jest super, bo dzięki niemu wielu z nas może codziennie bez wychodzenia z domu przenieść się na Islandię. Robiłam tak na początku swojej islandzkiej przygody, to znaczy napisałam cykl zmyślonych tekstów o podróżowaniu na Wyspie (palcem po mapie i kartach przeglądarki). Możecie je znaleźć na tym blogu, bo choć dzisiaj “Zapiski z podróży nieodbytej” napisałabym zupełnie inaczej (w końcu wiele z tych miejsc widziałam na żywo), to jednak są ciekawym reliktem a) czasów, kiedy informacje na temat Islandii w polskich internetach były jeszcze towarem luksusowym, b) podróż na Islandię nie polegała na tanim locie Wizzairem i bajerowaniem lokalsów na Couchsurfingu.

Internet jest świetny, bo pod Warszawą można zjeść sushi zamówione przez przyjaciela z Reykjaviku. Można mieć kontakt z Islandią 24/7, oglądać transmisje wydarzeń organizowanych przez Polonię, wideo z zorzą polarną live, czytać niezliczone teksty, sprawozdania z podróży, relacje. Można zalać się morzem informacji o Islandii, wierząc, że są one prawdziwe. I tak czytamy różne bzdety, na których wieść Islandczycy łapią się za głowę. Mi z pewnością też zdarzyło się napisać jakąś niezgodną z prawdą generalizację. Często organizuję tu sobie zresztą satyrę, dlatego mam nadzieję, że te bardziej swobodne teksty czytacie z przymrużeniem oka 😉 Ważne, że ma się dystans do własnego dzieła i jest się gotowym na krytykę. Ot, w tekście poświęconym wikińskiej szkatułce zrobiłam błąd kardynalny:  zamiast o Kamieniu Pomorskim, powtórzyłam wiele razy, że dzieło pochodziło z Kamieńca. Praca była czytana przez mądre głowy, ale to dopiero czujny czytelnik bloga Skandis/Vigdis wytknął mi ten błąd. Zrobiło mi się bardzo głupio, ale podziękowałam za korektę i poprawiłam tekst. To bardzo pomocne, kiedy wykrywacie moje błędy, literówki, bo dzięki temu wszystkim jest z tego powodu lepiej. Ja się na nikogo nie obrażam.

Krytyka w internecie jest bardzo potrzebna. Tak jak jest nieodzowna w świecie naukowym, bo praca badawcza to ciągłe dążenie do prawdy i poprawianie swoich poprzedników. Ale to, co trafia do hermetycznego grona ekspertów i redakcji czasopism naukowych może nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Natomiast Internet rządzi się własnymi prawami: tutaj publikować może każdy, bez redakcji, bez cenzury. Na tym największym, najbardziej demokratycznym forum na świecie każdy ma prawo wypowiedzieć się o zamieszczonym kontencie i dzięki temu tekst ma szansę trafić do znacznie szerszego grona odbiorców niż ten wydrukowany w punktowanym czasopiśmie. Warto więc publikować dla siebie, ale trzymać się złotej zasady: to, że każdy uczestnik tego forum może opublikować dowolne informacje na dowolny temat oznacza, że trzeba być czujnym co do ich wiarygodności.

Szwedzi mają nawet specjalne słówka na tę okazję: källkritisk (krytyczny wobec źródeł) oraz faktakolla (sprawdzać źródła). Niewiele jednak osób ma tyle pasji i czasu, który mogą poświęcić na realne sprawdzanie informacji w Internecie, a szczególnie zwracania na to uwagi autorom. Jest jeszcze jedna kwestia, którą uświadomił mi ostatnio mój młodszy brat, świeży student, który zmaga się od pierwszego roku z koniecznością napisania pracy dyplomowej. Zapytał raz retorycznie, jak to było w momencie narodzin Internetu, kiedy studenci, dotąd opierający swoje prace na książkach dostępnych w lokalnej bibliotece, docenili już potencjał dostępu do nielimitowanej ilości informacji, a jednocześnie prawo plagiatu nie było jeszcze tak rozwinięte jak teraz. Zresztą, to było w latach 90., ale kto nie zrobił chociaż jednej szkolnej prezentacji w Power Poincie niemal w całości opartej na tekście z Wikipedii niech pierwszy rzuci kamieniem 😉

Tyle o słodkich stronach Internetu, czyli w skrócie: mnóstwo nieocenionych znajomości, łatwy dostęp do informacji z drugiego krańca świata, demokratyczność zamieszczania własnych tekstów na dowolny temat. Ale są też i gorzkie strony, czyli możliwość nadziania się na teksty pisane przez “autorytety”, ale w całości zerżnięte od innych, lub – co gorsza – w dużej części zmyślone. Internet wzbudza też wiele niepotrzebnych emocji: gównoburze, oskarżenia, usuwanie komentarzy, wciąganie ziomków do publicznej wojny. Tak jakby użytkownik Internetu nie miał prawa do oceniania, komentowania, krytykowania dzieł innych. Właśnie – dzieł, a nie ich autorów. Wydaje się jednak, że w blogosferze granica między autorem a jego dziełem zaciera się. Jak zasugerowałam wcześniej – znamy się, a jednak się nie znamy. Mimo to panuje przekonanie, że jeśli autorzy pokrewnych blogów, mimo że prywatnie nie zamienili ze sobą ani słowa, mają automatycznie polewać się miodem za każdą publikację, serduszkować sobie wzajemnie komentarze i pielęgnować internetową znajomość wedle zasady “share za share”. No ale tak nie powinno być. Powinniśmy się wzajemnie inspirować, wspierać, ale też być otwarci na konstruktywną krytykę i przyznawać się do błędów.

No dobrze, ale jak to się ma do doktoratu? Wykazałam chyba dość wyraźnie, że więcej we mnie (przynajmniej na tę chwilę) z blogerki niż z doktorantki. Jednak wydaje mi się, że jeśli młody autor przejdzie chrzest bojowy w Internecie i postanowi publikować pomimo zagrożenia, że użytkownicy skrytykują formę, treść, a może i samą tematykę pracy – wtedy będzie gotowy do pracy naukowej. Ten jest równie brutalny co wirtualny, z tą tylko różnicą, że Internet jest narzędziem demokratycznym i równościowym, a świat naukowy (przynajmniej w Polsce) wciąż opiera się na hierarchii. Mnie więc te wszystkie lata blogowania uczuliły na język i styl, jakiego używam, na sięganie do źródeł i pilnowanie praw autorskich, na wyszukiwanie najmniej oczywistych tematów i podejmowanie polemiki z ogólnie przyjętymi opiniami. Skoro dotarły do kilkudziesięciu tysięcy czytelników i większość z nich zaakceptowała moją pisaninę, oznacza to, że mogę kontynuować swoją drogę do idealnego planu na karierę akademicką: popularyzacji sztuki nordyckiej.

Jest jeszcze druga ważna zaleta. Poza tym, że pisanie w Internecie kształci w nas poczucie własnej wartości i umiejętność bronienia swoich racji, uczy również systematyczności i konsekwencji. Odkąd postanowiłam sobie publikować nowy tekst przynajmniej raz w tygodniu, a do tego planuję treści na kontach, Utulę Thule stało się szerszym projektem, z którego mogę być dumna i którym mogę legitymizować się nawet podczas kwerend czy wizyt w instytucjach kultury.

Jeśli więc planujesz rozwijać karierę naukową, polecam Ci zacząć już teraz w Internecie. I pamiętaj:

  1. Nawet introwertyk musi być czasem ekstrawertykiem. Pisanie bloga to idealne zajęcie dla kogoś, kto nie lubi być widoczny. Ja sama byłam raczej nieśmiałym dzieckiem i do dzisiaj nie lubię załatwiać ważnych spraw przez telefon lub w bezpośredniej konfrontacji. A jednak dzięki częstemu zgłaszaniu się na zajęciach nie miałam problemu z prezentacjami w szkole, co znacznie pomogło w wystąpieniach na konferencjach i postanowieniu o utworzeniu kanału na YouTube. A więc: nie bój się Hermionić!
  2. Wykształcenie to nie wszystko. Oczywiście, że mówiąc o karierze naukowej nie możemy udawać, że dyplomy i tytuły nie są ważne. Chodzi jednak o to, żeby nie bać się wychodzić poza dany stopień studiów. To nie tak, że na konferencjach mogą występować wyłącznie doświadczeni studenci, a publikować można tylko dobrze przemyślaną pracę dyplomową. Wyżsi rangą i stażem badacze będą próbować podcinać nam skrzydła. Ale nawet jeśli będzie się Wam wydawać, że jesteście śmieszni, bo piszecie bloga, to pamiętajcie, że z wypracowanymi zasięgami jesteście prawdopodobnie bardziej poczytni od zapatrzonego w siebie profesora.
  3. Przynajmniej jedna konferencja na stopień studiów. Studencka, ogólnopolska, internetowa, zagraniczna, nie ma to znaczenia. Ważne, żeby wyjść poza strefę komfortu i spotykać się z innymi mądrymi głowami w realu. Można prowadzić własne wykłady w Internecie, ale dobrze też spotykać ludzi o innych poglądach i metodach, którzy mogą nas zainspirować. Choćby do napisania kolejnego posta na blogu.
  4. Znajdź swój temat. Jeszcze do niedawna myślałam, że jestem jedyną osobą, która pisze o sztuce islandzkiej po polsku. Niestety znalazłam kilka tekstów i publikacji naukowych, które temu zaprzeczyły. Pocieszyłam się potem więc tym, że na pewno mało kto bada sztukę nordycką: ale i tu znalazły się osoby, nawet z macierzystych uczelni, które interesują się Północą. Niszowość jest super, ale jest mało prawdopodobne, że będziemy jedynymi ludźmi na całym świecie, którzy badają dany temat. W takim wypadku lepiej wśród podobnych zainteresowaniami badaczy robić sobie przyjaciół, nie wrogów.
  5. Bądź konsekwentny i systematyczny. Zaczyna się od planowania postów i regularnego publikowana, a kończy na efektywnym systemie pracy nad doktoratem czy tekstem naukowym. Każdy wie, jak trudno zmotywować się do pisania czy tworzenia, jeśli nie mamy sztywnego programu dnia czy siatki godzin. Ale taką cechę można sobie wyrobić i ja wciąż nad tym pracuję.

Masz więcej pytań? Napisz do mnie! Chcesz założyć swojego bloga? Kliknij tutaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *