Farma pełna światła

autor: Steinunn Sigurðardóttir
tytuł: Farma Heidy
tłumaczenieJacek Godek
rok: 2019
wydawnictwo: Kobiece
liczba stron312

Kiedy podczas Gdańskich Targów Książki Karolina Gruszka czytała fragmenty książki Farma Heidy, świeżo zresztą wówczas przetłumaczonej przez Jacka Godka, zapadła mi w pamięć raczej historia o kobiecie, która zrezygnowała z kariery modelki dla pracy w gospodarstwie. Z czytanych fragmentów wyobraziłam sobie, że ta piękna, wysoka blondynka, Heiða Ásgeirsdottír, marzyła o wyjeździe w wielki świat, ale tradycja kazała zostać jej na ojcowiźnie. Cieszę się, że mogłam zanurzyć się w lekturze tuż po premierze książki i całkowicie zmienić zdanie o Islandce, której historię spisała Steinunn Sigurðardóttir.

Heiða to postać istniejąca naprawdę. Faktycznie zapowiadała się na modelkę, ale w życiu próbowała wielu zawodów i zajęć. Nauczycielka wf-u, poetka, policjantka, właścicielka dużego gospodarstwa, krasomówczyni, rolniczka, lokalna polityk, parlamentarzystka, działaczka ekologiczna. Wszystkie role przenikają się ze sobą, ale Heiða wielokrotnie podkreśla, że najważniejszą z nich jest prowadzenie gospodarstwa o pięknej nazwie Ljótarstaðir, które można tłumaczyć jako “farma światła”, a przynajmniej tak chce rozumieć tę nazwę właścicielka. Praca na nim, podlegająca rytmowi pór roku, organizuje układ całej książki według czterech głównych części: Lato, Jesień, Zima, Wiosna. W każdej z nich przedstawione są najważniejsze obowiązki dla danej pory roku: latem żniwa, jesienią redyk i strzyżenie owiec, zimą spis ciąż w całej Islandii, wiosną wykot. Opieka nad całkiem licznym kierdlem i związane z nią obowiązki to praca na cały etat i przez wszystkie dni w roku, z okazją do jedynie krótkich wakacji za granicą.

Meet Heiða, a sheep farmer at Ljótarstaðir in Skaftártunga in South Iceland. She keeps 500 sheeps and it can take a few days to shear them all.

Publicerat av Inspired by Iceland Fredag 13 januari 2017

I być może gdyby historia Heiðy była tylko opowieścią o przywiązaniu islandzkiego chłopa do ziemi i cykliczności pór roku, odłożyłabym ją z niesmakiem, bo Chłopów to się czytało w liceum. A jednak pozycja ta zrobiła furorę w samej Islandii i za granicą, niemal sto lat po przyznaniu Reymontowi Nobla. Urok Farmy Heiðy polega na niej samej. Po pierwsze: to kobieta samodzielnie zarządzająca wielkim gospodarstwem. Nawet jeśli islandzki feminizm nas nie dziwi, to jednak nawet na Islandii kobieta na farmie to rzadkość. Choć nie jest jedyną rolniczką w regionie, wielokrotnie zawstydza kolegów po fachu umiejętnością wywiązania się z trudnych zadań bez pomocy. Ale i sukces Heiðy polega na tym, że pomimo swojej wrodzonej nieśmiałości i dość skąpej towarzyskości,  może liczyć na duże grono rodziny i przyjaciół pomagających jej w najtrudniejszych zadaniach.

Heiða nie ma partnera ani dzieci, ale nie jest samotna. Mieszka z matką, czasem przyjmuje licznych gości. Otacza się zwierzętami, których traktuje jak bliskich przyjaciół. A do tego udziela się w swojej społeczności, co z trudem mieści się w dość napiętym harmonogramie zajęć. Mimo nawału pracy w gospodarstwie, angażuje się w działalność ekologiczną, idąc na wojnę z firmami planującymi budowę elektrowni. Determinacja i przywiązanie do małej ojczyzny doprowadzi ją nawet do udziału w polityce krajowej, kiedy w wyborach parlamentarnych zostaje wybrana na reprezentantkę swojego okręgu. Między sondą do liczenia ciąż a prowadzeniem traktora Heiða odbiera więc kilkadziesiąt telefonów dziennie i odpisuje na wiadomości, jedną ręką w macicy owcy lub na kierownicy.

Wydaje się jednak, że bez ryzyka i odrobiny szaleństwa życie Heiðy po prostu nie miałoby sensu. Dlatego wciągamy się w jej historię, choć osobie mającej zerowe doświadczenie w pracy z owcami specjalistyczna terminologia może odebrać chęć na dalszą lekturę. Nazwy różnych rodzajów umaszczenia islandzkich owiec są tu jednak przeplecione poezją. Krótkie formy autorstwa samej Heiðy, fragmenty jej ulubionych utworów czy wierszowane odpowiedzi na listy od jej przyjaciół nie zdziwią czytelnika przyzwyczajonego do literackiego dziedzictwa Islandii, ale zszokują każdego, kto po farmerze spodziewa się tylko spędzenia wolnego czasu na siedzeniu przed telewizorem.

Heiða łamie wiele stereotypów. Pewnie na Islandii popularność książki wiążę się z heroiczną walką bohaterki o lokalną przyrodę, być może wątki ekologiczne przyniosły książce sukces również za granicą. Myślę jednak, że poza ekologią pozycja ta porusza wiele innych uniwersalnych tematów. Zahacza o feminizm, bo ten osobisty wywiad-rzeka zręcznie spisany przez pisarkę stawia przed czytelnikiem obraz silnej i pewnej siebie kobiety, która zmaga się z fizycznymi i psychicznymi słabościami, by robić to, co daje jej szczęście okazało się pracą jej marzeń. Mimo predyspozycji do wielkiej kariery na światowych wybiegach, bohaterka zamiast szpilek wybiera gumowce, nie boi się ubrudzić, zmęczyć ani nie kryje, że rozrywki “typowo męskie”, takie jak przepychanie się i bijatyki, przynoszą jej dużo radości.

Mimo wstępnego, mylnego, wyobrażenia o książce, spodziewałam się, że znajdę tu więcej szczegółów o ekologicznej działalności bohaterki. I choć opisana jest ona dokładnie w części “Lato”, wątek nie jest poprowadzony przez pozostałe pory roku, a wydaje mi się, że też niezbyt pogłębiony. Dowiadujemy się co prawda, w jaki sposób biznesmeni z Reykjawiku starają się przekonać lokalnych mieszkańców do swoich niecnych planów , ale tak naprawdę nie wiemy, jak dokładnie kończy się cała sprawa. Heiða często jednak przypomina o swoich ekologicznych poglądach choćby wielokrotnie podkreślając, że nienawidzi bezsensownego zabijania zwierząt czy sprawia im bólu. Dzieli się również cennym spostrzeżeniem, który ukoronował moją lekturę tę książki i przyczynił się do ostatecznej ,bardzo dobrej, oceny tej pozycji:

Ekologia zwiastuje nową optykę i nowe czasy. Kiedy one się zmieniają, ludzie nie dają sobie rady z ideami. Bo przecież nie każdy zwolennik budowy elektrowni jest zwolennikiem niszczenia krajobrazu… To mogą być osoby szanujące przyrodę, dbające o nią, ale niepotrafiące poradzić sobie z takimi pojęciami jak ekologia czy ekolog… Odbierają je jako agresję.

Lektura z widokiem na owce.  Gospodarstwo w Sieradowicach pod Bodzentynem.

“Independent scholar”

“To pani bada sztukę skandynawską, tak?”, zapytała pewna profesor po moim czwartkowym wykładzie na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Zabawne, bo z punktu widzenia polskiego systemu szkolnictwa wyższego to ona bada sztukę skandynawską, nie ja. Spotkałyśmy się kilka lat temu na konferencji, gdzie przedstawiała wyniki swojej analizy porównawczej dzieł Weissa i Muncha. Jako specjalistka od sztuki środkowoeuropejskiej, wzięła na warsztat tymczasowo malarstwo Norwega. Ja, raczej na odwrót, interesuję się sztuką skandynawską, ale szukam wspólnych mianowników ze sztuką polską, żeby jakkolwiek swojego kapryśnego czytelnika zainteresować. Ale to właściwie nic nie znaczy, bo ja oficjalnie niczego nie badam. Tak wygląda system: jeśli nie mam afiliacji, w akademickim świecie po prostu nie istnieję.

Na studiach było o tyle łatwo, że przy zgłoszeniu na dowolną konferencję czy do publikacji mogłam podać nazwę jednej z dwóch jednostek i już można było przypiąć mi jakąś łatkę. Ale jeszcze zanim skończyłam licencjat ze skandynawistyki, a miałam już tytuł magistra historii sztuki, zgłosiłam się na międzynarodową konferencję skandynawistyczną nie jako studentka, ale jako historyk sztuki. Trzy razy zwracano się do mnie z pytaniem, jak właściwie mnie “opisać”. Bo jak to tak: występować, a nie reprezentować żadnej jednostki? To pani nie jest zatrudniona w Instytucie Historii Sztuki? Więc wpisali mi w afiliacji “Muzeum Narodowe w Warszawie”, bo pracuję tam jako przewodnik. Ale ma się to nijak do mojej “kariery” naukowej, więc identyfikator raczej zakrywałam, żeby nie wynikły z tego dalsze nieporozumienia.

I jeszcze kwestia publikacji, które wysyłałam do różnych czasopism naukowych jeszcze jako studentka, ale ukażą się po mojej obronie. Co wpisać? Brak afiliacji? Jak to możliwe?! To będzie “pracownik niezależny”. “Independent scholar”, bo po angielsku jeszcze jakoś to brzmi, a co ważniejsze: funkcjonuje. Tutaj? Tutaj oznacza to, czym jest naprawdę: że jesteś totalnym szaleńcem, że zamiast wziąć się za porządną pracę (skoro nie dostałeś się na studia doktorskie), ty wciąż chcesz udzielać się naukowo i publikować. Oznacza, że robisz to całkowicie w ramach czasu wolnego, nikt Ci za to nie płaci, a zupełnie obojętne są Ci punkty i nowe listy czasopism. Kiedyś były ważne, bo zbierałeś materiały do rekrutacji na doktorat, teraz nic nie znaczą. W dużym skrócie: jesteś frajerem, bo traktujesz pracę naukową jako pasję, a nie pracę. Dużo w tym prawdy, smutnej prawdy.

To, że nie dostałam się do szkoły doktorskiej bardzo pokrzyżowało moje plany. Powszechny stereotyp doktoranta zakłada, że jest to smutny humanista pozbawiony perspektyw na pracę w zawodzie, dlatego świadomie przedłuża studia, żeby odroczyć wejście na rynek pracy. A u mnie miało być zupełnie na odwrót: chciałam zamienić “pracę w zawodzie” na pracę stricte naukową, chciałam robić to, co daje mi przyjemność w ramach godzin pracy, a nie po godzinach. Chciałam publikować, wykładać, badać archiwa, jeździć na konferencje, pisać i poznawać innych specjalistów. Komisja nie podzielała jednak mojego entuzjazmu i uznała mój projekt badawczy za niezbyt potrzebny polskiej humanistyce. I tak zaczęła się seria niefortunnych zdarzeń, którą być może kiedyś tu opiszę.

Na konferencji w Poznaniu. Jeszcze jako studentka SWPS, ale wpisana jako pracownik Muzeum Narodowego w Warszawie…

Mimo to nie zamierzam się poddawać. Że nie chcę wyjść z wprawy i wciąż działać aktywnie na polu naukowym, choć nie dają mi szansy. Bo brak afiliacji działa odstraszająco na wszystkich. Ale jak powiedziałam: nie poddaję się, będę wnioskować o stypendium dla osób, które promują kulturę Islandii. I co z tego, że – ZNOWU – nie mieszczę się w żadnej z proponowanych kategorii: “translators, scholars and writers”. Co z tego, że piszę, skoro nie jestem pisarką, bo nie wydałam żadnej książki? Co z tego, że regularnie publikuję merytoryczne teksty, skoro nie są to artykuły wydawane w punktowanych czasopismach naukowych? Co z tego, że uważam się za “badacza”, skoro nie jestem wcale badaczką? Cała nadzieja w Islandczykach, którzy mogą okazać się bardziej otwarci na wymykanie się klasyfikacjom, niż decydujący o obecnym kształcie polskiego szkolnictwa wyższego politycy (tak, bo za jakość polskich uniwersytetów obwiniam “tych z góry”, a nie pracowników muszących tylko wykonywać wymyślane przez nich zadania).

Zawnioskuję więc jako, no właśnie, “independent scholar”. Bo właściwie jestem takim niezależnym pracownikiem. Mój pierwszy zawód to “autor Utulę Thule”, choć nie mam z tego żadnych pieniędzy. Ale dopóki mogę, będę “pracownikiem naukowym” w ramach swojego hobby, choć wierzę, że za rok moja sytuacja (albo miejsce zamieszkania) się zmienią. Ten rok jest może rokiem straconym, ale wygłosiłam niedawno swój pierwszy wykład o sztuce skandynawskiej i przyniosło mi to ogromną przyjemność. Być może wkrótce wygłoszę następne, gościnne wykłady na innych uniwersytetach w Polsce. A na plakacie pod moim nazwiskiem nikogo jakoś nie zraził brak afiliacji. Nikt się o nią nawet nie pytał (no prawie, bo w hotelu oficjalnie reprezentowałam instytucję, z którą od dawna nie mam już nic wspólnego, a która wysłała mi ostatnio list z miłym przypomnieniem, że nie przyjęła mnie na studia doktorskie ;)). Pani profesor nie użyła słowa “doktorat”. Za to wszyscy mnie chwalili, a wykład dał mi takiego kopa pewności siebie i radość z tego, co robię, że aż uwierzyłam, że bez doktoratu świat się nie zawali 😉

Dziękuję Pawłowi Kaźmierczakowi za zaproszenie oraz organizację wykładu!

Mówisz o sobie: artystka

Sztuka na Islandii to już nie tylko artyści islandzcy. Coraz widoczniejsze są tam również działania naszych rodaczek. Rozmawiałam z Wiolą Ujazdowską i Agnieszką Majką.

W ostatnim czasie skontaktowałam się z dwiema polskimi artystkami tworzącymi na Islandii. Choć różnią się wykształceniem, charakterem swojej artystycznej działalności i obszarem zainteresowań, sylwetki obu naszych rodaczek pokazują pewną różnicę traktowania i myślenia o artystkach w naszym kraju a na Północy.

Mówisz o sobie: artystka

Kiedy Wiola Ujazdowska w 2015 roku napisała w grupie Polacy na Islandii posta zaczynającego się od słów “Jestem artystką i…” pod jej wpisem wylała się burza komentarzy. Niektóre sugerowały, że nazywanie się artystką “trąci jak cholera” i projekt, o którym pisze nie jest właściwie sztuką. Wiola ukończyła historię sztuki i malarstwo na UMK w Toruniu oraz konserwację zabytków w Cologne Institute of Conservation Sciences, dlatego dziwi się, że w Polsce na tytuł artysty trzeba zasłużyć. “Dla mnie jest to zawód, profesja, która wymaga lat edukacji, ciężkiej pracy i ogromnego zaangażowania” twierdzi. “Ludzie krzywią się, jakbym nie wiadomo za kogo się uważała, bo artystą był przecież Jan Matejko, a nie jakaś młoda kobieta”. Co innego w Islandii: tutaj nikogo nie dziwi jej zawód, a tworzenie jest cenione do tego stopnia, że nawet bez odpowiedniego wykształcenia ludzie mogą nazywać się artystami.

Potwierdza to Agnieszka Majka, która ukończyła edukację artystyczną w zakresie sztuk plastycznych na Uniwersytecie Rzeszowskim. “Z moich obserwacji na Islandii niekoniecznie musisz ukończyć studia artystyczne, żeby być artystą” mówi. Sama uczy islandzkie dzieci plastyki w szkołach, ale niedawno ukończyła też pierwszy stopień kursu złotnika w Reykjaviku. Jej zdaniem nabycie nowych umiejętności otworzyły przed nią wiele możliwości, ale co najważniejsze: odnalazła drogę, którą chce podążać jako artystka.

Działania Agnieszki to obecnie przede wszystkim biżuteria artystyczna. Drobne fragmenty przyrody zatapia w żywicy epoksydowej i na tej podstawie tworzy swoje dzieło. Zajmuje się również fotografią, w której interesuje ją głównie pejzaż i portret. Jej pejzaże islandzkie wystawianie były już w Islandii i w Polsce, ale poza projektami fotograficznymi (takimi jak najnowszy Timeless, w którym skupia się na starszych modelach), realizuje się na Islandii również jako malarka. Jej obrazy również były już wystawiane na Wyspie, a swoje akwarele prezentuje także w Internecie.

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.
Agnieszka Majka (Majka.art)

Wiola Ujazdowska od kilku lat pracuje głównie z nowymi mediami oraz na pograniczu sztuki, antropologii, perfomance i aktywizmu. Współpracuje z artystami islandzkimi i polskimi, należy również do Związku Artystów Islandzkich (Samband íslenskra myndlistarmanna), co dla artystów pochodzenia nieislandzkiego jest szczególnym wyróżnieniem.  Aby dostać się do Związku należy złożyć wniosek, w którym oprócz wykształcenia trzeba wymienić wystawy, w których się uczestniczyło. Aby wniosek rozpatrzono pozytywnie, ważna jest również długoletnia rezydencja na Wyspie.  Jak mówi mi Wiola, przykładowo Icelandic Art Center nie przyznaje dofinansowań artystom obcego pochodzenia, jeśli nie mieszkali na Islandii minimum 5 lat.

Twórca musi popełniać pomyłki

Projekt, o którym Wiola Ujazdowska wspominała na grupie Polacy na Islandii miał dotyczyć emigracji jako zmierzania się ze stereotypami związanymi z polskością. Artystkę interesują przede wszystkim obserwacje dynamicznie zmieniającego się społeczeństwa, w tym również zagadnień emigranckich. Ostatnio była kuratorką projektu Ágústkvöld/Pod koniec sierpnia – polsko-islandzkiego festiwalu, współtworzonego z islandzką artystką Ragnheiður Sigurðardóttir Bjarnarson.

Obecnie pracuje dla Reykjavik Esemble oraz nad produkcją performance wraz z Alexandrem Robertsem i Asrun Magnusdottir dla Reykjavik Arts Festival 2020. Oba projekty podejmują temat przemian społecznych w Islandii w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Oprócz dużych projektów tworzy własne mniejsze projekty, na przykład w ramach Sequences Art Festival zaprezentuje nową pracę Where and how, która – jak opisuje sama artystka – “jest uliczną interwencją  na pograniczu street artu i urban guerrilli”.

Dzięki uprzejmości Wioli Ujazdowskiej.

Co najbardziej podoba jej się w pracy na Islandii? Jak twierdzi, przyjazd na Wyspę dał rozpęd jej twórczości i odwagę, której nie miała w Polsce. Jak twierdzi, nad Wisłą środowisko jest bardzo zawistne i zamiast współpracować, oczekuje się tylko potknięć ze strony artysty. A zdaniem Wioli Ujazdowskiej artysta musi się czasem mylić, bo bez popełniania błędów nie można się odpowiednio rozwijać. Jak dodaje, “Każda praca dla mnie to eksperyment i często nie wiem jaki będzie tego produkt finalny.  Najbardziej interesuje mnie aspekt transformacji czy deformacji.” W swojej twórczości próbuje też walczyć  o dostępność i inkluzywność sztuki. Szczególnie interesują ją mniej słyszane mniejszości: artystki, artyści queer, artyści niepełnosprawni oraz wywodzący się z mniejszości etnicznych. W Islandii wychodzi to o wiele łatwiej niż w Polsce.

Fauna, flora, aura

Agnieszka Majka tworzy i inspiruje się przede wszystkim przyrodą Islandii. Jak mówi, odkąd zaczęła tworzyć biżuterię, z każdego spaceru przynosi liście, mech, trawy, kwiaty, muszle, kamienie, piasek, które potem zatapia w żywicy. Jako fotografka i malarka wzrusza się pięknem krajobrazów. Przez osiem lat mieszkała w Kirkjubæjarklaustur, wciąż bywa i wystawia na południu Islandii, np. ostatnio w Vík, a teraz przebywa głównie w Reykjaviku. W akwareli często wraca do motywu zorzy polarnej, z kolei na jej fotografiach widać przyrodę, ale też ludzi na jej tle. W projekcie ReadHead portretowała rudowłose Polki, które pozowały na łonie natury, zestawiała je z kontrastującym tłem zieleni, błękitów i fioletowych łubinów.

Poza islandzką florą i fauną, istotna jest dla artystki również aura. Dla jej malarskiej i fotograficznej działalności kluczowe jest tutaj światło, które jej zdaniem jest na Islandii całkowicie odmienne. Zmieniające się pory roku również zachęcają do działania: pogodne jesienne dni, ale też te wypełnione szalonym wiatrem, nieustającym deszczem, który nie jest łaskawy dla nikogo. Co ciekawe, obie artystki potwierdzają, że nieobliczalna pogoda działa na nie bardzo twórczo. Dla Wioli sztorm to dobry czas, by się dokształcić, nadrobić nowe publikacje, szukać inspiracji on-line. Z kolei Agnieszka uważa, że “gdy człowiek utknie w domu, zaczyna szukać sobie zajęcia więc… tworzy.”

Dzięki uprzejmości Agnieszki Majki.

Co najbardziej podoba jej się w pracy na Islandii? Kurs złotnika pokazał jej nowy sposób wyrażania się, od tego momentu “zatapianie się w islandzką przyrodę” nabrało nowego sensu. Agnieszka Majka dodaje również, że swoboda artystyczna i otwartość Islandczyków na sztukę pozwala rozwijać skrzydła. Czuje, że może robić to co lubi i że jej twórczość wkrótce zostanie zauważona również w Reykjaviku. Do tego tutaj rozwija umiejętności pracy z ludźmi, szczególnie w sesjach zdjęciowych. We wspomnianym już projekcie Timeless szuka formuły na ukazanie piękna osób starszych. “To z ich twarzy można tak dużo wyczytać”, mówi. “Nie tylko zmarszczki i blizny, które przedstawiają miniony czas, ale i dobro. Czyste i nieskazitelne dobro. Tego nie da się zagrać. Tylko w oczach starszych ludzi możesz tak jasno i wyraźnie odczytać ten silny wewnętrzny spokój”.

O roli sztuki

Twórczość Agnieszki Majki to przede wszystkim rzeczy ładne, sztuka użytkowa: biżuteria do noszenia, piękny widok do powieszenia. Jak mówi, “sztuka nie musi krzyczeć, szarpać, niszczyć czy obrażać, żeby za pomocą szoku przekazać swoją informację odbiorcy”. I dodaje: “w mojej duszy mieszka spokojna istota. Chce się spełniać, tworzyć piękne rzeczy, którymi zwykły śmiertelnik może się otaczać i czuć się dobrze i swobodnie. Biżuteria, którą tworzę ma dać możliwość posiadania przy sobie odrobinki islandzkiej przyrody, nutkę magii”.

Z kolei Wiola Ujazdowska twierdzi, że “artysta jest reprezentantem swoich czasów, zwierciadłem i filtrem wyłapującym fragmenty rzeczywistości, które następnie przetwarza w wybrany przez siebie sposób”. Stąd jej zainteresowania oscylują wokół sztuki społecznej, co widać w wielu projektach zaangażowanych w życie różnych społeczności. “Osobiście czuję się najlepiej w małych miastach i społecznościach, w których idea sąsiedztwa jest obecna” – dodaje. “Aby być up-to date i tworzyć aktualne prace nie trzeba mieszkać w wielkich miastach, w czasach globalizacji wszystkie przemiany odbiją się na społecznościach lokalnych i właśnie w tym kontekście są najciekawsze. To trochę jak gra w głuchy telefon, na końcu wychodzi często coś zaskakującego i pewnego rodzaju izolacja Islandii sprawia, że wszystko to, co dzieje się w większych ośrodkach odbija się echem na wyspie i jest przekształcane na sposób lokalny”.

Dzięki uprzejmości Wioli Ujazdowskiej.

Czy współpracują wciąż ze światem artystycznym w Polsce? Agnieszka Majka ma wiele projektów poza Wyspą, głównie współpracuje z grupą Niezależna Akademia Frenetyków. W tym roku bierze udział w grupowej wystawie w Biurze Wystaw Artystycznych Jatki w Nowym Targu. Wiola Ujazdowska przyznaje natomiast, że przez życie na emigracji wypadła już z obiegu w polskim świecie artystycznym, ale ma nadal kontakty chociażby z CSW w Toruniu, a współpracuje z wieloma ośrodkami na świecie. Wciąż jednak jest artystką “pomiędzy”: “dla Polaków jestem zbyt islandzka, a dla Islandczyków zbyt polska, chociaż w Islandii się to już powoli zmienia i zaczynam być opisywana jako artystka islandzka polskiego pochodzenia”. Choć tworzy w Związku i jej twórczość finansowana jest przez rząd islandzki, dodaje, że “z dumą reprezentuje oba kraje”.

Echoiczna postnarracja?

Echo

tytuł oryginalny: BERGMÁL
reżyseria: Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia, Francja, Szwajcaria

Na najnowszy film Rúnara Rúnarssona wybrałam się w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Co roku festiwal proponuje przynajmniej kilka tytułów z Islandii, ale tym razem na liście znalazło się tylko Echo, które miało swoją polską premierę w ubiegły poniedziałek. Premierowemu pokazowi filmu towarzyszyło spotkanie z reżyserem, który jest już znany festiwalowej – i polskiej – publiczności z wcześniejszych filmów fabularnych Wróble oraz Wulkan. Widz znający te produkcje ma więc ogólny obraz tego, czego może spodziewać się po tym islandzkim reżyserze, a jednak jego trzeci film pełnometrażowy był dla widowni niemałym zaskoczeniem.

Całość otwiera się sceną jeepa w myjni samochodowej. Podniosła muzyka zwiastuje, że nie bez kozery buduje się napięcie i w kolejnej scenie zdarzy się coś, co wprowadzi nas w fabułę. Jednak to się nie stanie. Postaci pojawiające się w pierwszych scenach nie wracają na ekran, choć przez kilkanaście minut filmu ma się jeszcze nadzieję, że ich historie zostaną dopowiedziane w dalszej części obrazu. Każda scena wprowadza nowych bohaterów i nowe, krótkie historie, a z oszczędnych dialogów możemy wynieść tylko strzępki informacji.

W końcu dostrzegamy, że motywem przewodnim całości jest jedna pora w roku, czyli zima, a konkretniej: święta Bożego Narodzenia i Sylwester. I każda z postaci przygotowuje się i przeżywa ten szczególny czas w roku inaczej. Jedni wybierają drzewko i przyrządzają świąteczną kolację, inni zjeżdżają do domu lub obdzwaniają rodziny, jeszcze inni gotowi są na świętowanie w samotności. Ot, szerokie spektrum współczesnego społeczeństwa, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością. Wspólne śpiewanie kolęd na rynku miasta zestawione jest z odgrzewaniem gotowego dania, aby samotnie zjeść je przed telewizorem. Spokojne wysłuchanie orędzia pani premier przeplata się z rodzinną kłótnią o politykę. Szkolne jasełka skontrastowane zostają z pokazem blond kulturystek. Narkomani otrzymują opatrunki, nowe igły i świąteczny podarunek, a pracownicy Błękitnej Linii wysłuchują dzieci, których rodzice pobili się w domowym zaciszu. Polacy opuszczają budowę, bo płaci się im za mało, a mała dziewczynka zabiega o względy taty, który wybrał życie z nową rodziną.

Echo nie opowiada jednej historii. Złośliwiec z sąsiedniego fotela kinowego powiedziałby nawet, że nie opowiada żadnej historii. Bowiem najnowszy film Rúnara Rúnarssona to zlepek kilkudziesięciu scen, które w żaden sposób nie łączą się ze sobą. Bohaterowie, niczym aktorzy w Weselu Stanisława Wyspiańskiego,  wpadają na scenę, wygłaszają swoje kwestie i wychodzą, a ich miejsce zajmują kolejni. To korowód anonimowych, naszkicowanych tylko postaci, których historie nie mają większego znaczenia, bo widz nie zdąży w żaden sposób przywiązać się do nich, aby mieć chęć prześledzić poczynania  danego bohatera.  Razem stanowią swego rodzaju studium współczesnego społeczeństwa w okresie bożonarodzeniowym. Choć akcja dzieje się w Reykjaviku i z wielu wskazówek wnosimy, że to właśnie Islandczycy są sportretowani w tym filmie, taki kalejdoskop wydarzeń może przytrafić się w dowolnym mieście, na dowolnej szerokości geograficznej. Mimo to widz oczekuje, że ten przegląd urywków życia codziennego reprezentantów wszystkich grup społecznych do czegoś nas poprowadzi. Ale nie.

Gdy włączają światła, publiczność pozostawiona jest w pewnego rodzaju konsternacji. Film kończy się długą sceną statku kołyszącego się na morzu, a kamera wycelowana jest wprost w wysokie fale, więc patrzymy na sztorm z pokładu. Walczę ze swoją chorobą morską, ale wmawiam sobie, że ta potwornie długa scena ma jakiś sens, że pojawi się coś, co zepnie całość w jakiś konkret, że usłyszymy jakiś morał. Ale na fale wjeżdżają już napisy końcowe, co wcale nie sprawia, że w głowie przestaje mi się kręcić. Większość widzów opuszcza już salę, a ja cierpliwie czekam na Q&A z udziałem reżysera, może wyjawi on przede mną jakąś tajemnicę.

Pod ekran wychodzą reżyser oraz pani prowadząca, która zaczyna przepytywanie od odniesienia się do poprzednich filmów Islandczyka. Te opowiadały jakieś historie bohaterów, ich dojrzewanie albo trudny etap starości. Tym razem reżyser postanawia wyłamać się z wcześniejszej konwencji. Dlaczego to robi? Rúnar Rúnarsson odpowiada enigmatycznie. Jego zdaniem kino fabularne ma swój kres i obecnie zamiast wymyślania własnych historii scenarzysta powinien opowiadać te prawdziwe, rejestrować rzeczywistość, jak w dokumencie. Jak dodaje, Echo jest po części dokumentem, bo scenariusz przewidział 60 scen, ale do filmu weszło ich 58 i wiele było improwizowanych. Twórcy wręcz chodzili z kamerą po ulicy i w ciągu zaledwie 80 dni zdjęciowych zarejestrowali historie zwykłych ludzi, którzy przed kamerą grali samych siebie. Wszyscy aktorzy są amatorami, a wielu z nich opowiada swoje historie. Nie jest to jednak dokument, więc jak poradzić sobie z klasyfikacją i odbiorem takiego filmu?

Zdaniem reżysera kluczem do obrazu ma być ten szczególny czas przedstawiony. Boże Narodzenie, przygotowania do niego, Wigilia, wspólne świętowanie, a potem Sylwester i Nowy Rok. Historie bohaterów znajdują więc tu swój mianownik, co według Rúnarssona “ułożyło się samo”. Te pozornie wyjęte z kontekstu sceny tworzą pewną całość, ale nie chodzi o całość fabularną, lecz o studium emocji, jakich przeżywamy zależnie od kalendarza. Boże Narodzenie to taki “wzmacniacz emocji”, wtedy czujemy intensywniej i żyjemy pełniej. Wybaczamy, przypominamy sobie o dawnych bliskich, łakniemy towarzystwa, ale spływa z nas też całoroczny stres, stąd kłótnie i konflikty. Nie znaczy to jednak, że w święta jesteśmy prawdziwą wersją siebie, bo film nie pozwala nam porównać bohaterów z ich pozaświątecznymi “wcieleniami”. Nie jesteśmy w stanie postaciom nawet współczuć, bo ich dostatecznie dobrze nie poznajemy. Czy mamy w ich przeżyciach i zachowaniach odszukać samych siebie?

Zdaje się, że islandzki reżyser sądzi, że stworzył dzieło genialne. I nie tyle chełpił się tym na kinowej sali, bo Rúnar Rúnarsson  to w zasadzie człowiek bardzo cichy i skromny. Z jego wypowiedzi wypływało jednak przekonanie, że idealnie odnalazł się w nurcie kina “postfabularnego”, choć określenie to nie padło i wymyśliłam je na potrzeby tego tekstu. Pomógł mi w tym wspomniany już sąsiad, który uznał, że ta potrzeba nieopowiadania, unikanie narracji czy wychodzenie z roli opowiadacza dla potrzeb historii samej w sobie wpisuje się w postmodernim, kierunek, w którym podąża islandzki reżyser. Skoro zdaniem Rúnarssona w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na opowieści, czy jest jeszcze sens tworzenia fabuł? Echo nie jest przecież dokumentem, tylko dokumentalizowaną fabułą. Aktorzy odgrywają siebie, a więc nie są przed kamerą do końca sobą. Nie są też aktorami? Więc kim?

Najnowszy film twórcy Wróbli i Wulkanu to zdecydowanie kino dla koneserów. Trzeba się chyba naprawdę dobrze na filmie znać, żeby dostrzec w tym obrazie wielką wartość. Trzeba, tak jak pani prowadząca spotkanie z reżyserem, policzyć sceny i użyć jakichś algorytmów, żeby uznać obraz za arcydzieło. Dla mnie było to kino trudne, a może nawet nudne. Monotonne i mało odkrywcze, jak tytułowe “echo”. Zestaw krótkich historii, które znam z życia codziennego. A ponoć do kina chodzi się po to, aby na chwilę wyłączyć się z własnego życia.

Sonety z krańca świata

autor: Krystyna Konecka
tytuł: Ultima Thule. Głosy Islandii (eng: Voices of Iceland)
tłumaczenie na angielski: Ewa Sherman
rok: 2017
wydawnictwo:
BUK
liczba stron: 58

Gdy tylko dowiedziałam się o istnieniu tej publikacji, zapragnęłam ją mieć. Nie tylko dlatego, że zbieram wszystkie polskie wydawnictwa dotyczące Islandii, ale głównie ze względu na tytuł. Odkąd wymyśliłam nazwę dla swojego projektu wiele osób wyprowadza mnie z błędu, jakoby Ultima Thule to faktycznie była Islandia. Wiem to, nie ma pewności, o jaką wyspę chodziło greckiemu geografowi. Ale tradycyjnie przyjęło się, że chodzi o Islandię, choć dziś podobnie określa się chociażby Grenlandię…

Zatem już jedno łączy mnie z autorką sonetów, Krystyną Konecką. Obie uważamy, że Ultima Thule to Islandia. Z internetu dowiaduję się, że ta uznana poetka pochodzi z Białegostoku, a jedyne informacje o zbiorach jej sonetów napisanych pod wpływem pobytu na Islandii znajduję w krótkich relacjach z wieczorów autorskich stolicy Podlasia. Umieściłam ją więc na liście życzeń i życzyłam sobie, że jeszcze uda mi się książkę zdobyć. I udało się, choć dość nieoczekiwanie. Kolega Julian z Klubu Islandzkiego postanowił mi ją sprezentować na urodziny, ale w dniu imprezy wręczył mi przykład literatury farerskiej, bo sam przekonał się, że szukał białego kruka. Ale ponoć dzień po naszym spotkaniu dostał odpowiedź na wiadomość wysłaną do tłumaczki sonetów, prywatnie córki poetki, Ewy Sherman. Zgodziła się udostępnić jeden z zachowanych egzemplarzy. Tak trafił w moje ręce, z autografem!

Kiedy Julek wręczał mi książkę, byłam realnie podekscytowana. Kim może być podlaska poetka, o której lokalne media piszą “Maskonurzyca na skrzydłach sonetów“? W ostatnim roku poznałam prawdziwą poetkę-wariatkę oraz co najmniej trzy miłośniczki Islandii, które są zafiksowane na punkcie Wyspy tak samo jak ja. Powiedziałam więc koledze ze SKI, że ktoś, kto pisze o Islandii sonety musi być co najmniej wypadkową tych dwóch. Ktoś, kto publikuje je niemal własnym sumptem, z autorskimi fotografiami, przetłumaczone przez własną córkę… Cóż, nic, tylko zabrać się za lekturę i mieć nadzieję, że kiedyś spotkam autorkę i znajdę odpowiedź na wszystkie pytania.

Cały tom przeczytałam w drodze autobusem do metra. Może mało to poetyckie, ale taka jest właśnie poezja życia. Sonety ze względu na swoją naturę są krótkie i treściwe, a w zbiorze znajduje się ich 23 (każdy z tłumaczeniem i zilustrowany fotografią). Choć nie jestem z poezją w największej przyjaźni, a z sonetów dogłębniej wczytałam się tylko w Shall I compare thee to a summer’s day Szekspira, bo uczyliśmy się go na pamięć w szkole, to jakaś reszta wrażliwości estetycznej, która tkwi we mnie po latach studiów historyczno-artystycznych pozwoliła mi zachwycić się prostotą i lekkością, z jaką poetka układa zachwyt Islandią w skomplikowany układ tetrastychów i dystychów. Choć nietypowy szyk wyrazów czasem każe oczom zatrzymać się nad jednym wersem na dłużej, umysł samoistnie wpada w rytm świetnie poprowadzonych  rymów.

Czytałam już wiele relacji z podróży po Wyspie, z którymi łatwo było mi się zidentyfikować.  Po raz pierwszy spotkałam się jednak z podmiotem, który widzi Wyspę naprawdę tak jak ja: nie tylko przez pryzmat pięknych i nietypowych, ale – umówmy się – już dość oklepanych literacko widoków. W poezji Krystyny Koneckiej wciąż pojawiają się motywy, którym dotąd nikt nie poświęcał tyle uwagi w uczuciowym raporcie z podróży.  Poetka opisuje wizytę w domu Halldóra Laxnessa, odwołuje się do rzeźb Ásmundura Sveinssona czy Thorvaldsena, a nawet w jednym z wierszy pojawia się nazwisko Tove Jansson, nad której twórczością ostatnio dużo rozmyślałam. I w końcu dwa sonety poświęcone Ultima Thule, czym poeta chwyta mnie za serce.

Podczas lektury sonetów Krystyny Koneckiej towarzyszył mi zachwyt nad jej umiejętnością opanowania trudnych zasad budowy sonetu i zawarcia esencji o danym miejscu/zjawisku w jednym utworze. Nawet jeśli czasem metafory są za ciężkie albo zbyt skomplikowane, z tomu wyłania się niezwykły i bardzo nietypowy obraz Wyspy. Kraj poezji skaldycznej opisany w wierszach.

Bardzo dziękuję tłumaczce tekstów za podarowanie tego niezwykłego tomu poezji. Dziękuję również za angielskie tłumaczenia, które pozwolą przybliżyć Islandczykom takie – bliskie mojemu – spojrzenie na Wyspę.

Moja (i tylko moja!!!) Islandia

autor: Anna Magdalena Węcławiak
tytuł: Moja Islandia
rok: 2013
wydawnictwo:
Novae Res
liczba stron: 74

Polowałam na nią od dawna, podobno pierwsze wydanie dostępne było tylko na Islandii. Więc czekałam cierpliwie, że w końcu znajdę ją na Wyspie albo ktoś z mieszkających tam znajomych mi ją pożyczy. W międzyczasie pojawiło się nowe wydanie, tym razem dostępne w Polsce. Koleżanka kupiła mi ją na urodzinowy prezent, a wręczając książkę, powiedziała: “To żart, nie książka. Taka cieniutka, a za cenę normalnej książki”.

Ale przecież nie o wartości pieniężnej książki chcę tu napisać. Gdybym jednak miała przeliczyć swoje rozczarowanie na pieniądze, a książkę kupiła z własnych środków, pewnie po lekturze wykrzyknęłabym “Oddajcie mi moją kasę!!!”. Ale że jestem prawdziwym islandofilem z ambicją skompletowania całej półeczki pozycji o Islandii, ta niewielka książeczka zostanie u mnie na półce, jako kolejny przykład jak nie pisać o Islandii.

Nawiązałam do Rekina i barana Marty Biernat celowo, bo mam wrażenie, że autorka skądinąd skandalicznej książki mocno inspirowała się stylem Magdaleny Anny Węcławiak. Otóż podczas lektury Mojej Islandii  towarzyszy nam istny strumień świadomości. 74-stronicowy tekst nie podzielony został na żadne sekcje czy rozdziały, jest tylko początek i koniec, a po środku wszystkie możliwe informacje i ciekawostki, które autorka jakby wylała z siebie podczas jednego ze spotkań z koleżankami. Rozmowa pod tytułem “Ale ta Islandia jest piękna, a Islandczycy nudni i beznadziejni”. Serio.

Dawno nie spotkałam się z takim zagęszczeniem stereotypów i anegdot, a tekst nie jest nawet z założenia satyryczny. Wydawałoby się, z perspektywy tylu lat przemieszkanych na Islandii, zbudowaniu polsko-islandzkiego domu i wybraniu Wyspy na swoją drugą ojczyznę, spostrzeżenia autorki będą co najmniej sprawiedliwe. Niestety, pisze ona o Islandczykach w sposób bardzo uproszczony. Zdaniem autorki, która – przypominam – od lat mieszka, pracuje i żyje wśród Islandczyków, mieszkańcy Wyspy są flegmatyczny, leniwi, “wyjątkowo nienadpobudliwi” i nierozgarnięci. I może tylko ja reaguje na takie ogólniki, bo naczytałam się mądrych prac antropologów i socjologów, ale na każdy taki sąd przypomina mi się historia z pewnego slajdowiska, na którym obecni byli również Islandczycy. Polka opowiadająca o swoim pobycie na jednej z islandzkich farm i spostrzeżeniach dotyczących spotkanych tam Islandczyków, dużo uwagi poświęciła oddawaniu gazów i bekaniu (o tym pisze też Węcławiak). Obecna na sali Islandka (wokalistka na co dzień mieszkająca w Berlinie) była bardzo zaskoczona i powiedziała, że takie rzeczy nie należą do codzienności. Wniosek? Obie Polki opisywały prostych ludzi spotkanych na wsi i w zakładach rybnych, a kto mi powie, że Polacy na wsi nie bekają i nie pierdzą? W Reykjaviku nigdy nie doświadczyłam takiego zachowania. Dlatego nie uważam, że sprawiedliwym było napisanie, że “Manierami przy stole też się nikt specjalnie nie przejmuje”. Bo Islandczycy są przecież różni, halo!

Anna Magdalena Węcławiak pisze o wszystkim, ale właściwie niczego się z tej książki nie dowiemy. To zbiór subiektywnych spostrzeżeń gęsto doprawionych wspomnieniami z Polski i przechwałkami autorki. Albo jest od Islandczyków sprytniejsza, albo bardziej pracowita, albo mądrzejsza. I pewnie znowu przesadzam, ale żartobliwy nawet styl w niektórych miejscach tekstu nie uratuje mojego spostrzeżenia, że w taki sposób nie powinno się pisać. Owszem, to “Moja Islandia”, ale ma się wrażenie, że nie ma tu miejsca na inny punkt widzenia, że perspektywa autorki jest jedyną i słuszną.

Naprawdę możecie sobie darować tę lekturę. Co prawda zajmie Wam ona tylko jeden wieczór, ale lepiej w zamian przeczytać sobie dowolny przewodnik albo po prostu bloga. Aż dziw bierze, że takie książki są z powodzeniem wydawane, a pisarze, którzy naprawdę mają coś ciekawego do powiedzenia, muszą się ze swoimi elaboratami przebijać.

Skąd przychodzimy?

Nie mogę uwierzyć, że skończył się już pierwszy sezon serialu HBO Przybysze (Beforeigners, Fremvandrerne).

Jeszcze robiłam sobie nadzieję, że magicznie na platformie pojawi się kolejny odcinek, ale cóż… Sezon ma ich tylko 6, a ja pożarłam je niemal jeden po drugim. I teraz żałuję, bo bardzo wciągnęłam się w tę historię.

Z zasady nie przepadam za tematyką science-fiction czy ogólnie pojętą fantasy. Nie oglądałam Gry o tron, ani nawet Wikingów, bo popularna interpretacja nordyckiej mitologii i staroislandzkiej literatury jest nie na moje nerwy. Zamiast po Tolkiena, wolę sięgać po Eddę… Ale przekonałam się do włączenia sobie serialu Przybysze ze względu na islandzką aktorkę, Ágústę Evę Erlendsdóttir. Nie jest to bynajmniej postać pierwszoplanowa, ale islandzkie media pękały z dumy, że ich rodaczka robi międzynarodową karierę. I słusznie, bo Ágústa znana jest na Wyspie od dawna i przeszła niesamowitą metamorfozę: od kampowej gwiazdy z tv show, przez reprezentantkę Eurowizji aż po wokalistkę i aktorkę większego formatu. Tutaj gra dzielną i pełną energii do życia wikinkę*, która – zgodnie ze swoją naturą – gotowa jest do walki i rewolty za wszelką cenę.

August Eva in her role as Urður in the Beforeigners series.
źródło: https://theworldnews.net/is-news/agusta-eva-i-nyrri-thattarod-hbo-nordic

O czym właściwie są Przybysze, norweskojęzyczna produkcja HBO Europe? To tak naprawdę satyra na science fiction, bo akcja rozgrywa się we współczesnym Oslo, które niespodziewanie zaczynają nawiedzać przybysze z… przeszłości. W świecie skonstruowanym przez Anne Bjørnstad i Eilifa Skodvina (twórców Lilyhammer) zjawisko pojawiania się “imigrantów z przeszłości” dotyczy całego globu. Jednak my poznajemy historię z perspektywy norweskiej. Pilot to tylko zajawka niezwykłego procederu, jednak od drugiego odcinka dowiadujemy się, jak jeden z najbardziej tolerancyjnych krajów na świecie radzi sobie z falą nowych/starych obywateli.

Przybycie Norwegów z przeszłości następuje w wyniku tajemniczego błysku, który zwiastuje pojawienie się “podróżników w czasie” zawsze w tym samym miejscu: w wodach zatoki nieopodal słynnej opery w Oslo. Władze opracowały już system bezpiecznego wyławiania przybyszów i opieki nad nimi w specjalnych ośrodkach, gdzie “imigranci” mają szansę zaaklimatyzować się we współczesnych czasach. Jaskiniowcom, wikingom i przybyszom z XIX wieku pokazuje się filmy instruktażowe o obecnej sytuacji społecznej w Norwegii, podaje się im specjalne leki, myje i ubiera w polary. Po danym czasie przybysze wychodzą na ulice Oslo i zaczynają nowe życie.

Wizja tego świata jest niezwykła. Nowoczesna stolica zderzona jest z zamierzchłymi zwyczajami Norwegów: targi, szamani, bicykle, dorożki, włócznie i ubrania ze skóry urozmaicają tłum pełen ludzi z iPhone’ami, ubranych w dżinsy i jeżdżących samochodami. Asymilacja postępuje jednak zgodnie z planem, bo wielu z przybyszów podejmuje się pracy w nowym świecie i dostosowuje się do nowinek technologicznych i społecznych. I tak główna bohaterka, wikinka  Alfhildr (znakomita Krista Kosonen, która urodą i urokiem przypomina mi Alicję Bachledę-Córuś), zakłada współczesny strój i zaciąga się do stołecznej policji. Jej wikińskie umiejętności, ale też niekonwencjonalne metody, okażą się bardzo pomocne w przypisanej jej sprawie zabójstwa i z początku będą prowadzić do komicznych dialogów i scen z udziałem jej partnera, policjanta ze współczesności, Larsa (Nicolai Cleve Broch). Poznawanie własnych przyzwyczajeń i tradycji jest jednak obustronne.

August Eva in her role as Urður in the Beforeigners series.

W sposób świetnie przemyślany przeplatają się tutaj  stare motywy (głównie wikińskie) ze współczesnością. Przybysze mówią do siebie w języku staronordyckim i nawet islandzki tłumacz nie może ich zrozumieć, dlatego Old Norse staje się kodem “nowych”, a tablice i nazwy miejsc zyskują również zapis w runach. Wikingowie otwierają własne tawerny, mają swoich szamanów, a reprezentanci epoki kamienia wciąż kultywują dawne tradycje polowań nago w podmiejskich lasach. XIX-wieczna inteligencja pracuje w stworzonych przez siebie zawodach dziennikarzy czy pisarzy, a bohema odurza się współczesnymi narkotykami. A to fascynuje współczesnych: Lars rozwiódł się z żoną, bo ta zastąpiła go przybyszem z XIX wieku. Elegancki inteligent z Kristianii spędzający czas wolny na literaturze romantycznej i grze w wista okazuje się lepszym partnerem od zblazowanego współczesnością policjanta. Serial pozwala nam więc wyobrazić sobie, jak wyglądałoby nasze życie z udziałem przybyszów z przeszłości, a wszystkie dziewczyny marzące o związku z “prawdziwym wikingiem” mogą zrewidować swoje fantazje 😉

Ale najlepsza jest tutaj właśnie satyra. Nie tylko satyra na gatunek science-fiction, ale satyra na tolerancyjne społeczeństwo skandynawskie i państwo opiekuńcze (tutaj polecam poczytać chociażby pamflet Niny Witoszek Najlepszykraj na świecie). Rząd robi wszystko, żeby zaprowadzić spokój i harmonię, w mediach unika się “obraźliwych określeń”. W radiu nie można używać “słowa na W”, czyli “wiking”, natomiast politycznie poprawna wersja to “osoba pochodzenia pranordyjskiego”. Buduje się współpracę między współczesnymi a przybyszami, lansuje związki i rodziny “multitemporalne” oraz zatrudnianie osób z “przeszłością temporalną”. Stąd Alfhildr staje się maskotką norweskiej policji. Wśród dzisiejszych Norwegów rośnie też zjawisko “transtemporalizmu”, czyli odnalezienia w sobie przynależności do epoki innej, niż ta, w której się urodzono. I takim gwarantuje się opiekę psychologa i dostęp do grup wsparcia.

źródło: https://www.ljudochbild.se/film/beforeigners-ssong-1-2/

Jednak asymilacja nie do końca przebiega zgodnie z planem. Alfhildr ma wśród kolegów i koleżanek z pracy wielu wrogów. Współcześni Norwegowie wszczynają zamieszki, a w przestrzeni miasta pojawiają się murale “Norwegia dla współczesnych”. Współcześni Norwegowie czują się zagrożeni, że zastąpią ich inni, lepsi. Tworzą się grupy wzbudzające nienawiść do przybyszy, odwołując się do ich odmiennego systemu wartości i wyglądu, a przede wszystkim innego wyznania. Wystarczy wyobrazić sobie, co się stanie, jeśli jeden z przybyszów okaże się zabójcą św. Olafa, patrona Norwegii…

Cała ta wizja przeplatania współczesności z przeszłością to najmocniejsza strona serialu,  ale podobało mi się też właśnie zwracanie uwagi na mechanizmy, które dotyczą wszystkich “innych” w społeczeństwie. Twórcy serialu pokazują nam, jak łatwo buduje się nienawiść do imigrantów i jak naiwne mogą być władze kraju, próbujące za wszelką cenę zasymilować społeczeństwo.

Dobrze napisany scenariusz (w gruncie rzeczy to serial policyjny z zagadką kryminalną) i świetna ścieżka dźwiękowa (miks wikińskich śpiewów ze współczesną muzyką elektroniczną autorstwa Ginge) również czynią z niego naprawdę przyjemny obraz. Polecam każdemu fanowi wikińskiej Skandynawii oraz miłośnikom “historycznego gdybania”. Czy dzielny wiking zadowoli się pracą w firmie dostarczającej jedzenie rowerem? Czy jaskiniowcy to naprawdę osoby prymitywne? Jakie umiejętności saamskie mogą przydać się we współczesnym świecie? Obejrzyjcie koniecznie, by poznać odpowiedzi na te pytania.

Ja czekam niecierpliwie na drugi sezon, by poznać odpowiedzi na własne pytania. Bo od początku nurtowało mnie jedno: dlaczego przybysze pochodzą tylko z trzech epok: kamienia łupanego, wikińskiej oraz XIX wieku? Czy właśnie z tymi przedziałami czasowymi Norwegowie najchętniej się identyfikują? A może twórcy scenariusza założyli, że właśnie w tych okresach najczęściej odurzano się i przechodzono w różne stany świadomości, co pozwoliło na podróż w czasie? Jak i dlaczego dochodzi do masowych migracji dawnych Norwegów do Oslo dowiemy się – mam nadzieję – w następnym sezonie.

*w polskim tłumaczeniu dialogów pojawia się określenie “wikinka”, czyli kobieta wiking. Szczerze mówiąc dotąd się z nim nie spotkałam i jestem do niego nastawiona raczej ostrożnie, jak i do całego tłumaczenia. Niestety nie wiem czy tłumacz bazował na wersji oryginalnej, czy skrypcie angielskim, ale dopuścił się kilku błędów. Dlatego uważajcie!

Advice for travellers going to Iceland

A dozen or so years ago the country of Iceland was just a paradise for admirers from southern Europe who were looking for  an adventure in deserted landscapes.

But the situation has changed; now the island is the most fashionable and, unfortunately, one of the most expensive places to spend holidays. The area of Iceland amounts to only about 103,001 km2 ; however, the small country, remembering the expansion of the Vikings, the Danes, not to mention the American army, still deals with big groups of visitors from the rest of the world.

Laugavegur, the main street in Reykjavik

The People

The Icelanders are the greatest example of a small population (not more than 314 thousand) with a big potential. The unfavourable conditions, such as uncontrollable weather, cataclysms and foreign power made the Icelandic nation strong, hard and proud so that they were able to create a united and modern society with a developing economy and rich culture. That is why they they regard themselves as the most extraordinary nation in Europe and they hate being compared to the Scandinavian countries, with whom, in fact, they have historically and culturally a lot in common. The vast majority of Icelanders work as fishermen, another half tries to save the country from the next economic disaster (the latest one expelled the president to the hospital because of the heart attack), the rest of the inhabitants are Polish immigrants. The Icelanders are regarded as originally selfish, proud and harsh, but also hospitable and open.  They have fallen in love with their homeland completely, often asking tourists the question “How do you like Iceland?”, so that the only reason why they could let you into their house during the snow hurricane is answering “Yes, I love it”.

An Icelander back in the days riding an Icelander, a horse. Árbæjarsafn, Reykjavik

Traditions and culture

Let’s make it clear – it is not Iceland that has inherited the culture from the Scandinavia, its was Scandinavia that has stolen all the best Icelandic ideas while invading the island. At first, the language; Icelandic is a legacy after Vikings’ Old Norse, of which the transformed versions are now widely spoken by Swedes, Danes and Norwegians. After that, the sagas and myths written in Iceland and then taken to Copenhagen (these precious papers are still being kept there), were the fundaments of the present-day beliefs. They were also used by Tolkien, who dared to include Icelandic names writing his successful “Hobbit” (which definitely would not have been such a success without all these ideas).

The Icelanders like sports; they have the best handball team in Europe, they are the best supporters of the English football league, they are the best swimmers in their geothermal swimming pools and they are the best in whale-hunting. They love to drink. They are obligatorily drunk during the weekends, while they also have time to make music, maybe that is why Icelandic music is so bizarre.

Have you ever heard of Björk? Nobody know why her yells and whispers became that popular. The same thing with the music of Sigur Rós; melancholic violas, cellos and pianos accompanied with reedy voice trying to express something in Icelandic, which – unfortunately – none of us can understand.

Iceland produces thousands of movies per decade but less than 5% of them gets on the screens outside the country. The most popular ones are called “101 Reykjavik” and “Nói Albinói”, of which both tell about unenthusiastic youngsters thinking of life on Iceland is bullshit. But it does not really mean it is true, even though Iceland has the highest percentage of suicides.

Icelanders are best football fans! They stay optimistic till the very last seconds, although the match is already lost.

Public HolidaysAccording to Gunnar Örn Tynes, “A year in Iceland is like 24 hours. A half takes a day, another half is a night”. Icelanders are that laborious while working, that even the lack of light does not disturb them. But the politics forced the people to relax, establishing public holidays (including national holidays recalling the bad times under the control of the Danes and protestant Christmas). During the rest of the year, the people celebrate every occasion to work and they worship nature on pagan feasts  like Sumardagurinn Fyrsti (First Day of Summer), on which the temperature exceptionally raises to 15 Celsius degress). They also have special days like Bolludagurs (Bun’s Day), Bjórdagurinn (Beer’s Day) and Sjómannadagur (Day of the Sea People). What is more, Iceland is the only country in which Eurovision has a status of a national holiday, when everyone occupies the TV supporting Icelandic representatives (but hoping not them to win, because organisation of the contest would destroy the country completely).

Typical Icelanders. Cold, stiff and reserved. Reykjavik

 

Iceland is surely one of the strangest countries in the world, but paradoxically the island attracts the people; from the Norwegian settlers in the 10th century who did not bother about lacks of woods and natural resources, the American soldiers who were deployed on the island during the World War II protecting the country for free, to immigrants who accept severe climate and cool society. What is the magical reason worth visiting Iceland? – I do not know. But if you are a homeless Viking, a polar bear, a millionaire with no idea what to spend your money on, or a Polish immigrant – you should no longer ask yourself on going to the Land of Ice.

Lawa, owce i gumowce

autor: Agnieszka Rezler
tytuł: Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia
rok: 2017
wydawnictwo:
Dolnośląskie
liczba stron: 296

Niech nie zwiedzie Was pozornie prześmiewczy tytuł tej recenzji! Oddaje on bowiem bardzo osobisty, ciepły odbiór książki. I od razu uprzedzam, że jak książka jest subiektywnym opisem podróży na Islandię, tak moja recenzja będzie mało obiektywna.

Choć znam Lawa, owce i lodowce. Zachwycająca Islandia Agnieszki Rezler od dawna, nigdy nie zagłębiłam się w lekturę, bo moje autorytety czytelnicze podszeptały, że “jako prawdziwa fanka Islandii na pewno niczego nowego się z niej nie dowiem”. Aż w końcu dostałam książkę w prezencie urodzinowym. Skoro weszła w moje posiadanie, postanowiłam dać jej szansę. I wiecie co? Głupio mi, że dałam sobie wmówić niedorzeczności. Po pierwsze: nie wiem wszystkiego o Islandii. Po drugie: pozycja Agnieszki Rezler od samego początku broni się przed zaklasyfikowaniem jej jako przewodnika, kompendium wiedzy, “Islandii w pigułce”. I bardzo dobrze!

Gumowce w tytule dlatego, że z każdą kolejną stroną wciągałam się w opowieść z wakacyjnego objazdu po Islandii tak, jakbym wspominała własne pobyty na Wyspie (a objechałam Fiordy Zachodnie w butach na gumowej podeszwie). Czytając tę subiektywną relację nie towarzyszyło mi jednak poczucie nieautentycznego relacjonowania wydarzeń jak w przypadku innych pozycji, a swobodny i kreatywny styl literacki bardzo daleki był od bajania i oblewania Islandii miodem. Podczas lektury na mojej twarzy często pojawiał się szeroki uśmiech, ale czasem też objawy zazdrości. Dlaczego ja nie napisałam tej książki? Gdybym to zrobiła, wyglądałoby to całkiem podobnie!

Autorka nie marzyła może o wyjeździe na Islandię przez długie lata, ale dosyć jasno daje nam do zrozumienia, że przygotowania do podróży życia trwały wystarczająco długo, żeby przeczytać najważniejszą literaturę przedmiotu, naoglądać się zdjęć i map, zrobić długą listę miejsc wręcz obowiązkowych do zwiedzenia.  Cały ten proces: kompletowanie map, zakup przewodników, czytanie sag, pakowanie odpowiedniej odzieży i szacowanie kosztów to tak naprawdę najbardziej ekscytująca część podróży na Islandię. Śledząc perypetie rodziny przygotowującej się do podróży, udzielają nam się ekscytacja i niepewności autorki. A ponieważ do odlotu z warszawskiego lotniska dzieli nas około 20 stron tekstu, apetyt rośnie. Tak jakbyśmy mieli lecieć na Islandię razem z Agnieszką Rezler – nie możemy się po prostu doczekać startu samolotu!

Połknęłam książkę w dwa wieczory. Czytało mi się ją tak dobrze, że nie mogłam uwierzyć, że trasa zakończyła się jeszcze przed Höfn. Sama nie dotarłam dalej, dlatego miałam wielką nadzieję, żeby podróżować z książkową rodziną dalej na Wschód, aby uzupełnić braki w przeżyciach i zachwytach nad Islandią. Właśnie: zachwytach? Podtytuł książki nazywa Islandię “zachwycającą”, ale nie przeczytamy o tym, że coś przytłoczyło autorkę albo czemuś nie mogła się nadziwić. Zachwyt ten jest w gruncie rzeczy bardzo chłodny, dlatego jesteśmy w stanie przeczytać książkę do końca. Autorka wstrzymuje się od polewania Islandii lukrową polewą, a choć dość często zdarza się jej przywoływać wyświechtane anegdoty albo powoływać się na elfy, proporcje są bardziej niż wyważone. Mówi to Wam osoba, która wychodzi z podróżniczych slajdowisk zaraz po tym, jak prelegent przywoła żart o wstawianiu z islandzkiego lasu.

Książkę czyta się przyjemnie głównie ze względu na język. Jest plastyczny, a pióro lekkie. Czuć, że mam w ręce dzieło kogoś, kto często pisze, więc upewniam się: tylne skrzydełko okładki potwierdza, że autorka jest dziennikarką. Więcej: pisze o wnętrzach! Ach, to już prawie jak bliźniacza dusza! Wśród wielu celnych i naprawdę świeżych spostrzeżeń na temat Islandii i Islandczyków z większą uwagą czytam te dotyczące architektury. Tak dużo pisze się o islandzkiej naturze, a tak mało o kulturze (chyba że sagach, kinie i rúnturze). Tymczasem Rezler stawia mądre pytania. Dlaczego architektura islandzka nie czerpie z islandzkiego krajobrazu? Dlaczego domy są tak nudne i bez polotu, skoro otaczają je cuda natury? Autorka celowo nie uwzględnia w przemyśleniach stolicy, choć mam wrażenie – a chyba chronologia się zgadza – że podczas pierwszego pobytu nie widziała jeszcze Harpy. Gdyby tak było, jestem pewna, że wspomniałaby tę niezwykłą budowlę chociażby raz. Zresztą, mam chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego budownictwo islandzkie jest pozbawione wyrazu. Z pomocą przyszli mi Japończycy i ich proste, minimalistyczne pawilony. Jeśli żyje się na trzęsącej ziemi i w cieniu wybuchających wulkanów, nikomu chyba nie opłaca się inwestować w estetyczny walor domu, który w każdej chwili przecież może się zawalić.

Plusem są dla mnie również cytaty ze znanych i bliskich mi książek. I to nie tylko islandzkie sagi i polskie książki o Islandii, ale też literatura skandynawska. Autorka zresztą bardzo często pisze o “skandynawskim charakterze” Islandii, a tutaj mogłabym z nią mocno polemizować. Ma jednak na swoją obronę kolejne słuszne spostrzeżenie, mianowicie że islandzki wystrój wnętrz wyróżnia stosunek do oświetlenia. W końcu skandynawski design i skandynawskie malarstwo pejzażowe od lat analizuje się przez ten wspólny mianownik: inne światło.

Jeśli koniecznie mam opisać tu jakieś wady książki, to z miejsca się poddaję. Nie dlatego, że jest to idealna książka o Islandii. Jest dokładnie tym, czego się po niej spodziewamy, dlatego nie mamy żadnych “ale” i żadnego rozczarowania. Jeśli szukamy w niej przewodnika/poradnika, który przygotuje nas do pierwszej podróży na Wyspę i mocno się wczytamy, znajdziemy tam między wierszami nazwy hoteli i firm, które organizują fajne wycieczki po interiorze. Ale chyba największym atutem tej książki z cyklu “subiektywnych opisów wakacji na Islandii” jest to, że rodzina podróżuje po Wyspie tak, jak pewnie robiłaby to w innych miejscach świata: czyli normalnie. Możecie się zdziwić, ale dla mnie opis wycieczki po Islandii pozbawiony autostopu, jedzenia z puszek i spania kątem w pralni przydrożnego hostelu to prawdziwy biały kruk! I za to chyba należą się największe gratulacje: autorce udało się mnie zadziwić, a więc “taka niby znawczyni Islandii” dowiedziała się o ulubionej Wyspie czegoś całkiem nowego 😉

dav

Kartonowa Arktyka

Arktyka

tytuł oryginalny: Arctic
reżyseria: Joe Penna
rok produkcji: 2018
kraj: Islandia

Kto nie lubi kina skandynawskiego ze względu na Madsa Mikkelsena, niech pierwszy rzuci kamieniem. Może poznaliście go w filmach angielskojęzycznych, ale jeszcze kilkanaście lat temu rozkochiwałam się w nim oglądając największe hity duńskiej kinematografii lat 2000. Teraz Mads jest już gwiazdą hollywoodzką, a “Arktyka” dostała najwidoczniej sporo nagród. Musiałam jednak zachorować i kupić sobie dostęp do HBO go, żeby w końcu obejrzeć ten film.

Ale powodem był nawet nie Mads, lecz Islandia i jej widoki. Z filmu nie wynika, gdzie dokładnie na Arktyce rozbił się samolot Overgårda (w tej soli właśnie Mads Mikkelsen), lecz rozpoznajemy widoki z islandzkiego interioru, które z powodzeniem mogą odgrywać rolę bezludnej krainy gdzieś dalej na Północy. W niej główny bohater walczy o przetrwanie, zabijając czas w oczekiwaniu na pomoc codziennym rytuałem: odkopuje zawiany świeżym śniegiem napis SOS, wspina się na górę ze sprzętem radiowym z nadzieją, że tym razem złapie sygnał, sprawdza stan połowu ryb w prowizorycznej machinie zainstalowanej w przeręblach, posila się surowym mięsem złapanego łososia.

Przepiękne zdjęcia Tómasa Örna Tómassona dobitnie wskazują, że bohater jest na zimowym pustkowiu sam. Przykryte lodem góry otulają szczelnie dolinę, w której uwięziony jest rozbitek, a jedyne ślady na śniegu należą do niedźwiedzia polarnego. Overgård nie traci jednak nadziei i każdego dnia wprawia w ruch maszynę, która pozwoli mu na łączność ze światem. Gdy po kilkunastu (kilkudziesięciu?) próbach na horyzoncie pojawia się upragniony helikopter, scenarzyści serwują widzowi dozę czarnego humoru: ze względu na trudne warunki pogodowe, helikopter rozbija się o skały. Bohater traci szansę na uratowanie, ale zyskuje zupki chińskie i nową towarzyszkę niedoli: ranioną w wypadku nawigatorkę, której zaszywa rany znalezionym na pokładzie zszywaczem.

Do zestawu codziennego rytuału dochodzi więc opieka nad ranną, a dzięki zdobyczom z rozbitego helikoptera poranny połów może stać się pożywną zupą rybną. Obecność walczącej o życie dziewczyny zmusza rozbitka do podjęcia ryzykownej decyzji o podróży na północ, do widniejącej na mapie stacji sezonowej. Overgård pakuje się więc na tę odyseję, lokuje ranną na sankach i idzie w góry. Widza nie zaskakuje fakt, że wyprawa ta nie obejdzie się bez przeszkód, w tym spotkania z białym drapieżnikiem.

Zachęciła mnie Islandia, która widnieje jako jedyny producent filmu. W napisach końcowych znajdziemy głównie nazwiska islandzkie, a aktorka drugoplanowa (Maria Thelma Smáradóttir) również pochodzi z Islandii. Choć jej postać niewiele mówi, wiemy, że nie jest Islandką. Zresztą – mimo, że dialogów w filmie jest bardzo mało, scenariusz napisano w języku angielskim. Reżyser też nie jest z Islandii, a “Arktyka” to chyba jego debiutancki film. Czujemy jednak, że produkcja miała naśladować amerykańską, nie tylko ze względu na język. Scenariusz jest przewidywalny, mamy wrażenie, że gdzieś już widzieliśmy tę historię. I że cokolwiek się stanie, musi się ona przecież skończyć dobrze.

Jestem rozczarowana tym filmem. W gruncie rzeczy to niemal hybryda Zjawy i 127 godzin. 90-minutowe zmagania głównego bohatera z samotnością, siłami przyrody, porzuceniem nadziei na ocalenie – jeśli opowiedziane w nieodpowiedni sposób – stają się po prostu nudne. Wydawać by się mogło, że resztą zajmą się piękne krajobrazy i dramatyczna muzyka, ale i ta daje widzowi dreszczyku emocji. Taki potencjał mogła mieć scena z niedźwiedziem, ale potraktowano ją skrótowo i płasko. Miś straszy zębatą paszczą, ale ucieka. A wędrującemu, choć stracił już kilka palców przez odmrożenie, ciągle udaje się przetrwać w tak niskich temperaturach i mimo różnych perturbacji. Coś tu nie gra.

Nie jest nawet winą Madsa, że przez większą część filmu zaglądałam w telefon. Jego gra aktorska jest bez zarzutu, a jedyne słowa padające z jego ust – do siebie, do podopiecznej, do wyczekiwanego helikoptera, do niebios – nadają jakiś koloryt warstwie dźwiękowej produkcji. Nie przekonuje mnie jednak stworzona przez niego postać, bo i nie wiadomo było ze scenariusza, co dokładnie miał stworzyć. Bohater nosi skandynawskie nazwisko, ale na wraku jego samolotu znajdziemy polski napis “wyjście bezpieczeństwa”. Pewnie postać miała być bezpaństwowym everymanem, bo przecież każdy z nas mógłby znaleźć się w podobnej sytuacji. No prawie każdy.

Film klasyfikuje się jako dramat. Niestety, nic ze mną nie zrobił. Nie wgiął w fotel, a biel i islandzkie zimno miały zrodzić we mnie współczucie dla bohatera, tymczasem nie poczułam żadnych autentycznych emocji. Mimo autentycznych widoków Islandii, cały obraz daje efekt kartonowego planu zdjęciowego. Jakbyśmy oglądali sztuczny lód, sztuczny śnieg, a na nim przecież sztuczną krew i sztuczne łzy.