Zostanie tylko Islandia

autor: Berenika Lenard. Piotr Mikołajczak
tytuł: Zostanie tylko wiatr. Fiordy Zachodniej Islandii
rok: 2019
wydawnictwo:
Czarne
liczba stron: 264

W 1952 roku ostatni islandzcy osadnicy odpłynęli z Hornstrandir. Ślady ich życia powoli zaczęły znikać, a półwyspem znów zawładnęła natura. Mieszkańcy przeprowadzili się w przyjaźniejsze rejony, zostawiając za sobą ponadtysiącletnią historię ujarzmiania ziemi, będącej dziś jednym z najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. Wielu współczesnych Islandczyków twierdzi, że Hornstrandir opustoszał, ponieważ był jednym z najtrudniejszych do życia zakątków kraju. Sądzono, że jego mieszkańcy pochodzili z innego świata.

Fiordy Zachodnie Islandii to jeden z najrzadziej odwiedzanych regionów na Wyspie. Nie dochodzi tu Jedynka, więc wielu turystów nie zapuszcza się w te rejony, natomiast sami Islandczycy raczej stąd wyjeżdżają, niż tu przyjeżdżają. Wielka to szkoda, bo tutejsze widoki są nie do opisania. Fiordy odbijające się w krystalicznie czystej wodzie mienią się całym gradientem kolorów, droga wijąca się zgodnie z zygzakowatą linią brzegową przyprawia o zawrót głowy. Gdy przemierzałam Fiordy autostopem, drogi były puste, domy opuszczone, ale ludzie życzliwi i bardzo gościnni. Opuszczając Ísafjörður, stolicę tego regionu, złapałam okazję bardzo szybko, a kierowca po kilku minutach rozmowy stał się moim przyjacielem. Zaproponował, że przewiezie mnie na Hornstrandir, ale – oszołomiona tą propozycją – nie przyjęłam jej. Zatrzymaliśmy się za to w Súðavík, gdzie opowiadał mi o lawinach. Już na krańcu Fiordów wzięła mnie do siebie prawdziwa czarownica. Miała srebrne włosy aż do pasa i długie paznokcie, zarażający uśmiech i Kaleo w głośnikach. Znała każdy pagórek i opowiadała historie o swoim ojcu.

Starając się nie popaść w banały, nie powiem, że Fiordy Zachodniej Islandii mają w sobie coś magicznego. Ale lektura książki Zostanie tylko wiatr… przekonała mnie o tym, jak bardzo chcę tam wrócić. Że jest coś w tych odległych zakątkach, co sprawia, że do nich ciągnie. I nie jest to dziewicza przyroda najbardziej wysuniętego na północ rezerwatu przyrody, królestwa lisów polarnych. Nie lazurowa woda w fiordach, ani przytłaczające piękno wysokich wzniesień. Berenika i Piotr piszą o niezwykłej przyrodzie, ale jest ona tylko tłem wypowiadanych historii. Ocean, śnieg i wiatr to żywioły, z którymi musieli zmierzyć się tutejsi mieszkańcy, a wielu z nich po prostu z nimi przegrało. Nie jest to jednak epos o bohaterach, a raczej chłodne i oparte na faktach świadectwo uzależnienia Islandczyków od natury. Na Fiordach Zachodnich albo przyjmujesz ją z pokorą, albo umierasz. Albo wyprowadzasz się do stolicy, na południe, do Stanów. Ta część Islandii pustoszeje.

Długo czekaliśmy na drugą książkę znakomitego duetu Lenard-Mikołajczak. Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii, czyli debiutancki reportaż autorów mieszkających na Islandii, spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem, czemu winna była również duża popularność ich strony IceStory. Jeśli jednak przy pierwszej książce parę kojarzono głównie z ich wpisami oraz zdjęciami w Internecie, druga umocni ich pozycję jako pisarzy, reportażystów, a nie blogerów. Piotr i Berenika zresztą żegnają się z tą formą wyrazu, aby w pełni skupić się na realizacji młodzieńczych marzeń, czyli pisaniu książek. Dobrych książek.

I muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dobrze skonstruowanej książki o Islandii. Wśród licznej literatury dotyczącej Islandii, rzadko udaje mi się znaleźć pozycję, która mnie zaskoczy: czy warstwą literacką, czy nowymi informacji. A Zostanie tylko wiatr…  to niemal antologia Fiordów Zachodniej Islandii. Lenard i Mikołajczak dotarli do fascynujących osób opowiadających niezwykłe historie. Mamy tu ludzi zatrzymanych w czasie, tak żyjącego z dala od cywilizacji i posługującego się XIX-wiecznymi narzędziami Gísliego z Uppsölum, jak i Óliego komunistę, zapatrzonego w okres świetności Wielkiej Rosji. Są historie pojedynczych osób i bohaterowie zbiorowi. Są Islandczycy, ale też Norwegowie, Amerykanie, Grenlandczycy. Z całego wachlarza wspomnień i opowieści wyłania się obraz wieloetnicznego ośrodka, niegdyś tętniącego życiem. Kiedyś zjeżdżali tu wielorybnicy albo amerykańcy żołnierze, dzisiaj raczej bogatsi turyści żądni nietypowych przygód czy kłusownicy polujący na lisy polarne.

Już pierwszą książką Berenika i Piotr sugerowali czytelnikowi, że Islandia to wyspa opuszczona. Po Zostanie tylko wiatr… mamy wrażenie, że Fiordy faktycznie wyludnią się w ciągu następnych lat, a na zdjęciach znajdziemy więcej widmowych chat i przerdzewiałych maszyn. Wiem jednak, że debiut duetu Lenard-Mikołajczak ściągnął niemałą liczbę polskich podróżników w opisywane okolice, możliwe więc, że Fiordy Zachodnie również spotka ten “efekt IceStory”. Reportażyści spisują zapomniane historie, a opisywane miejsca ocalają od zapomnienia.

Autorów nie da pomylić się z żadną parą blogerów piszących o Islandii. Piotr i Berenika opowiadają historie, których nie zna większość Islandczyków. To prawdziwy reportaż, któremu poświęcono setki kilometrów tułania się po Zachodnich Fiordach Islandii, godziny spędzone wśród materiałów źródłowych, a przede wszystkim rozmowy z mieszkańcami Wyspy. Już na wstępie dowiadujemy się, że nie każdy odpowiadał na pytania chętnie, że pozyskiwanie informacji, poznanie opinii, wspomnień, wrażeń nie należało do łatwych. A jednak wielu rozmówców polskich reportażystów wydaje się aż kipieć od wiedzy i dopraszać się o jej spisanie. W końcu dotąd mało kto interesował się ich prywatnymi historiami, dziejami tych miejsc. Piotr i Berenika otwierają uszy, a Islandczycy otwierają swoje serca.

Za wersję cyfrową tekstu oraz egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Czarne.

Jakie książki o Islandii czytać (i gdzie je znaleźć)?

Chcecie poczytać o Islandii, ale nie wiecie jakim pozycjom zaufać? A może nie wystarczają Wam wydawnictwa popularnonaukowe i chcecie sięgnąć po tekst merytoryczny, z długą bibliografią i wiarygodny?

Często pytacie mnie o sprawdzone pozycje o Islandii. Zawsze to pytanie o rekomendację mi schlebia, bo to znaczy, że naprawdę ufacie moim wyborom. Z drugiej strony za każdym razem gdy dostaję taką wiadomość, rzucam wszystko i śpieszę z odpowiedzią, rozpisując się na temat książek, które znam. Zapominając, że mogę przecież polecić recenzje z mojej strony, albo napisać taki oto gotowiec. Dlatego właśnie go piszę.

Nie chwaląc się, mam naprawdę sporą kolekcję literatury islandzkiej i książek o Islandii. Kiedyś kupowałam wszystko, co znajdowałam na polskim rynku, w ciemno płacąc każdą cenę za cokolwiek co miało w nazwie “Islandia”. Literatura piękna, reportaże, książki z podróży, przewodniki, książki naukowe.  Polowałam na starsze pozycje w internecie, a niektóre z nich dostawałam w spadku od dawnych członków Studenckiego Klubu Islandzkiego albo w prezencie od znajomych. Z jednej islandzkiej półki w końcu zrobiły się dwie (i to z rzędami jeden za drugim!), ale wciąż moja kolekcja nie jest kompletna. Niektóre pozycje pożyczyłam znajomym i nigdy ich nie odzyskałam, inne zostały na Islandii i wciąż tam na mnie czekają. Ale pomogę Wam znaleźć te, które moim zdaniem naprawdę warto znać (post o literaturze islandzkiej w polskim tłumaczeniu powstanie przy innej okazji).

Najstarsze publikacje

Pierwszą polskojęzyczną pozycją, w której pojawia się Islandia jest Islandia álbo Krotkie opisanie Wyspy Islandiy Daniela Vettera. Możecie znaleźć go w formie papierowej chociażby w Bibliotece UW, ale wersja elektroniczna została opublikowana na portalu Iceland.pl i jest ogólnodostępna. Jej fragmenty znajdziecie także w książce Piotra Milewskiego, opisującej podróż na Wyspę zainspirowaną najstarszym polskim przewodnikiem po Islandii.

Ze znacznie późniejszych (ale z mojej perspektywy równie starych) wydawnictw najważniejsze to Materiały o Islandii wydawane w latach 70.-90. przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Islandzkiej. Ich pełen wykaz znajdziecie tutaj. Możecie znaleźć je w zbiorach Biblioteki Narodowej, ale część z nich również została zdigitalizowana. W swoich prywatnych zbiorach posiadam chociażby tekst Andrzeja Marcina Dąbrowskiego Sztuka Islandii. Jeśli bylibyście zainteresowani, mogę wysłać mailowo! Jeśli z kolei znajdziecie te białe kruki wydane w papierze gdzieś na aukcjach lub w antykwariatach, koniecznie mnie o tym poinformujcie!

Pozycje naukowe

Jeszcze w XX wieku Materiały… Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Islandzkiej stanowiły niemal jedyne merytoryczne i wiarygodne źródło wiedzy o Islandii. Nie można jednak pominąć tutaj bogatego dorobku języko- i literaturoznawców, w tym przede wszystkim pani Margaret Schlauch, której pozycję Stare sagi islandzkie Wiedza Powszechna, Warszawa 1976) mam w swojej biblioteczce. Znalazłam ją na Allegro w fazie pierwszej fascynacji sagami islandzkimi, a była to na ten moment jedyna pozycja, która proponowała szerokie omówienie sag. Znajdziecie tu informacje o genezie sag, analizę najpopularniejszych gatunków oraz ich wpływ na późniejszą twórczość literacką. To prawdziwa perełka!

W nowym stuleciu, wraz ze wzrostem zainteresowania literaturą staroislandzką i Wikingami, wznowiono wiele sag i wydano je z obszernymi komentarzami specjalistów. Na mojej półce znajdują się pozycje z Księgarni Armoryka, która proponuje bogaty wybór sag oraz dawnych tekstów islandzkich z komentarzem. Dawne sagi ze wstępem wydaje również Wydawnictwo Chronicon związane z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, dlatego autorami komentarzy i analiz są znani w środowisku skandynawistycznym doktor Jakub Morawiec oraz doktor Katarzyna Anna Kapitan. Godną polecenia publikacją o sagach jest również praca zbiorowa specjalistów z całego kraju – recenzowana już przeze mnie tutaj książka Sagi islandzkie. Zarys dziejów literatury staronordyckiej pod redakcją Jakuba Morawca i Łukasza Neubauera (Wydawnictwo naukowe PWN, 2015).

Jeśli natomiast szukacie pozycji poświęconych Islandii dzisiejszej, polecam Wam trzy publikacje Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwsza z nich – i też pierwsze takie kompendium wiedzy o Islandii wydane w Polsce – to Islandia: Wprowadzenie do wiedzy o społeczeństwie i kulturze pod redakcją doktorów Włodzimierza Pessela i Romana Chymkowskiego (Wydawnictwo Trio Collegium Civitas, Warszawa 2009). Znajdziecie w niej teksty naukowe z różnych dyscyplin i pisane przez autorów z różnych ośrodków. Drugą publikacją jest Islandia. Etos amatora wydany przez Studencki Klub Islandzki pod redakcją Łukasza Bukowieckiego, Marty Czemarmazowicz i Włodzimierza Karola Pessela (Warszawa 2011). Natomiast najnowsza pozycja to Antologia naukowa. Islandia: Język. Naród. Natura (Warszawa 2018), który gromadzi teksty studentów i doktorantów badających Islandię. Wszystkie trzy pozycje możecie pobrać ze strony SKI w wersji PDF.

Dotąd wydano naprawdę dużo artykułów naukowych o Islandii, niektóre można znajdować na platformach takich jak Academia.edu czy Research Gate. Rozprawy doktorskie w wydaniach książkowych znajdziecie również na półkach księgarni specjalistycznych, a dwie z nich – Kino Islandii Sebastiana Jakuba Konefała oraz Polacy na Islandii Magdaleny Budyty-Budzyńskiej – zrecenzowałam na swojej stronie.

Czasopisma oraz wydawnictwa publicystyczne

Jeśli szukacie periodyków wydawanych na papierze, to istnieje tylko jedno znane mi polskojęzyczne czasopismo o Islandii, czyli ROK. Choć wydawany jest rzadko i dość trudny do kupienia poza Islandią, należy śledzić media społecznościowe redakcji, żeby upolować najnowsze numery. Z polskich czasopism wydawanych na Islandii wychodziła kiedyś Wyspa, a dla zainteresowanych islandzką sceną muzyczną polecam wydawany przez Polkę – ale po angielsku – Reykjavik on stage.

O Islandii można było także poczytać w specjalnym numerze czasopisma Zupełnie Inny Świat. Bardzo dużo tekstów o różnej tematyce znajdziecie też w Zewie Północy, który (podobnie jak ZIŚ) można znaleźć w Empikach albo zamawiać z wysyłką do domu.

W tej sekcji pragnę wspomnieć także wydawnictwo Krytyki Politycznej Islandia. Przewodnik nieturystyczny (Warszawa 2010). Jest to kompendium wiedzy na temat kultury, polityki i społeczeństwa islandzkiego, w postaci artykułów autorstwa tak Polaków, jak Islandczyków. Znajdziecie tu teksty naukowe, ale również wywiady, dlatego nie zaliczyłabym tej pozycji do stricte naukowej, a raczej – jak sam tytuł wskazuje – przewodnika dla czytelnika zainteresowanego Islandią nie tylko jako destynacją turystyczną.

Pozycje popularnonaukowe oraz beletrystyka

Jeśli jednak wolicie lektury prostsze i przyjemniejsze, na pewno przyda Wam się przewodnik po tym co czytać, a czego lepiej nawet nie kupować. W wysypie wydawnictw poświęconych Islandii łatwo można natknąć się na świetnie wypromowany i ładnie wydany tekst, ale wątpliwej jakości. Są też książki po prostu nudne, bo powielające znane już fakty, książki drogi bardzo osobiste (a więc sugestywne), oraz świetnie pisane reportaże, w tym najnowsza pozycja Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka: Zostanie tylko wiatr. Fiordy Zachodniej Islandii.

Jeśli dopiero chcecie poznać Islandię i szukacie pozycji, która w lekki sposób wprowadzi Was w ten kraj, muszę przyznać, że trudno będzie o książkę obiektywną. Na rynku znaleźć można głównie opisy podróży, które – choć okraszone dużą ilością ważnych informacji – czytelnikowi mogą wydawać się nudne, a nawet: przesadzone. Kogoś, kto zna Islandię bardzo dobrze mogą denerwować zachwyty autorów, ale jak na miłą lekturę, która pozwoli na podróż z perspektywy fotela, polecam Agnieszki Rezler Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia (Wydawnictwo Dolnośląskie, 2017) oraz Islandia. Czasem zielona Wyspa Wojtka Ziemnickiego (2014). Pierwsza z książek to opis podróży z rodziną, ale też pisana przyjemnie opowieść o Islandii z perspektywy turystki i miłośniczki Wyspy w jednym. Druga to zapis samotnej wyprawy rowerowej osoby zmagającej się ze stwardnieniem rozsianym. Znajdziemy tu wiele rozmyślań autora, ale też ciekawostek dotyczących Islandii.

Natomiast wśród subiektywnych opowieści o Islandii, których nigdy nie udało mi się zdobyć i przeczytać, należą:
Moja Islandia Magdaleny Anny Węcławiak (Novae Res, 2013) – dostępna podobno w polskich sklepach na Islandii oraz w księgarniach internetowych.
Islandia jak z bajki Janiny Ryszardy Szymkiewicz
(2012) – wydana na Islandii, trudno dostępna w Polsce.
Ultima Thule – głosy Islandii Krystyny Koneckiej
(Białystok 2018) – zbiór sonetów wydany po podróży autorki na Wyspę, nie znalazłam możliwości zakupu.

Edit: Prezenty urodzinowe, wśród nich kilka nowych pozycji islandzkich!

A jeśli interesuje Was opowieść z perspektywy emigranta, taką jest choćby książka Mirosława Gabrysia Islandzkie zabawki. Zapiski z Wyspy wulkanów (Pascal 2010), którą wciąż jeszcze możecie znaleźć w księgarniach. Czytałam tę książkę na początku mojej fascynacji Islandią, ale muszę przyznać, że już wtedy wydawała mi się zbyt subiektywna. Autor posługuje się specyficznym poczuciem humoru, który nie każdemu może przypaść do gustu. Jest to jednak gratka dla czytelnika ciekawego realiów pierwszej fazy polskiej emigracji na Wyspę w XXI wieku.

Z perspektywy literackiej o wiele milej czyta się natomiast książki Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Oparte na biografii autora, są jednak ciekawie konstruowaną fikcją literacką bazującą na geografii i i historii Islandii. Zaczytywałam się w Dom Róży. Krýsuvík (2006), który składa się na dwa dłuższe opowiadania, oraz w Zostawić Islandię (2016), uważane za symboliczne pożegnanie pisarza z Wyspą. 

Przewodniki

A jeśli od fantazji i lania wody wolicie suche fakty, na pewno dobrym źródłem wiedzy będą przewodniki. Ja przez lata opierałam się na jedynym dostępnym wówczas przewodniku po polsku, mianowicie wydawnictwie Pascala (Bielsko-Biała 2008). Przewodnik ten posiada bardzo solidnie opracowany wstęp, choć jest to już niestety w wielu miejscach pozycja zdezaktualizowana (na mapie Reykjaviku nie ma chociażby charakterystycznej Harpy). Obecnie na rynku znaleźć można wiele nowych wydawnictw, najnowsze to przewodnik wydany przez Bezdroża (2019).

Jeśli znacie jakieś książki, których tutaj nie wspomniałam, liczę na Wasze rekomendacje! A jeśli wiecie, gdzie znaleźć te, których szukam, również czekam na Wasze wiadomości! Miłej lektury w jesienne wieczory.

Utulanie Islandii we Wrocławiu

Pojechałam do Wrocławia na swoją pierwszą własną wyjazdową prelekcję o Islandii.

Choć podróż trwała więcej niż mój występ, a Wrocław przywitał mnie deszczem i chłodem, publiczność dopisała i przyjęto mnie bardzo ciepło. Bardzo dziękuję organizatorom: Wrocławskie Centrum Rozwoju Społecznego oraz gospodarzom: Otwarta Przestrzeń Kultury za zaproszenie i umożliwienie podzielenia się moją pasją do Islandii z Wrocławianami.  Przepiękne wnętrze zabytkowego kościoła pw. św. Jana Nepomucena w samym sercu Parku Szczytnickiego okazało się niezwykłą ramą dla moich surowych (i przecież bardzo nieprofesjonalnych) zdjęć z Islandii. Na szczęście na sali obecna była również Olga Maria Szelc, która uwieczniła wszystko na swoich zdjęciach oraz napisała bardzo miłą relację ze spotkania. Olgo, dziękuję!

Świetnie udało się wrześniowe popołudnie w Otwarta Przestrzeń Kultury. Dzisiaj wrocławianie mieli okazję spotkać się z Emiliana Konopka, prowadzącą bloga Utulę THULE, która opowiedziała o Islandii, a zwłaszcza o swojej podróży autostopem do Fiordów Zachodnich.
Czy wiedzieliście, że w latach 80. w Warszawie działało Towarzystwo Polsko-Islandzkie? Na spotkanie przyszedł jeden z jego sympatyków. Niesamowitych rzeczy można się dowiedzieć podczas takich wydarzeń.
Kościołek w Parku Szczytnickim (który już czaruje nieco jesiennie) wypełnił się do ostatniego miejsca, niektórzy nawet musieli stać, ale ustali – bo spotkanie było bardzo ciekawe.
Mam nadzieję, że uda się jeszcze trochę takich polsko-islandzkich spotkań zorganizować. Przecież Wrocław i Reykjavik to miasta partnerskie (żartowaliśmy nawet, że pogodę dziś też mamy nieco partnerską).

Również mam nadzieję, że współpraca między miastami partnerskimi rozkwitnie, bo Wrocławianie są widocznie zainteresowani Islandią!  Mimo planowanych gości, dołączyło do nas również wielu przypadkowych przechodniów, którzy jeszcze po zakończeniu prelekcji zadawali pytania o Wyspę. Kto wie? Może do zobaczenia w innych miastach?

Nie jest Ok

Przyjaciółka zrecenzowała mi retrospektywę Ólafura Eliassona jako nudną, a potem dowiedziałam się, że ogłaszane szeroko w islandzkich mediach wymarcie lodowca Ok jest ściemą. Czy Islandczycy tylko kreują się na tak zatroskanych o środowisko?

Było jak na pogrzebie bardzo ważnej osoby. Zmarłego żegnały tłumy, zwykli ludzie, ale też pani premier Katrín Jakobsdóttir oraz poeci. Ceremonię odprawiono z honorami, odsłonięto tablicę pamiątkową. A na niej takie słowa, autorstwa islandzkiego poety Andriego Snaera Magnasona:

Brevet till framtiden, skrivet av Andri Snaer Magnason.
źródło: https://www.notokmovie.com/

Symboliczne pożegnanie Okjökull na wielu zrobiło ogromne wrażenie. Choć status lodowca Ok stracił już w 2014 roku, oficjalna ceremonia pogrzebowa wpasowała się w nieustającą już dyskusję na temat postępującego globalnego ocieplenia i związanymi z nim nieodwracalnymi zmianami dla planety. W takich sytuacjach często oczy zwrócone są ku dzikim zakątkom świata, rezerwuarom dotąd nietkniętej przez człowieka przyrody, a jednak takim, których skutki działań człowieka również dosięgają. Płoną puszcze i lasy, topnieją lodowce. A wydarzenia takie jak to, które odbyło się u podnóża Okjökull oraz ton słów zapisanych na tablicy każą nam już nie tyle pisać rachunki sumienia, co przygotować solidne postanowienie poprawy, lecz z nutką goryczy i zwątpienia w to, czy zmiana na lepsze faktycznie nastąpi.

Marta Magdalena Niebieszczańska z Iceland News Polska zrelacjonowała pogrzeb lodowca Ok jako wydarzenie pełne smutku i zadumy. Jako moment zjednoczenia Islandczyków przeciwko ingerencji ludzkiej w dziewiczą przyrodę. Dotąd następowały one w przypadku zmiany infrastruktury na odludnych polach lawowych, dzięki czemu kojarzymy mieszkańców Islandii z ekopatriotyzmem i nadmierną troską o środowisko. Ale czy na pewno?

Fakty i mity na temat Okjökull 

Zacznijmy od tego, co lubię najbardziej, czyli kwestii językowych. “Okjökull” składa się z “Ok”, czyli nazwy wulkanu w zachodniej Islandii, oraz przyrostka “jökull”, co po islandzku oznacza lodowiec. Jak w pozostałych przypadkach, również słynnym Eyjafjallajökull, mamy do czynienia więc z kilkoma zjawiskami geograficznymi w jednej nazwie. W języku polskim często dochodzi do pleonazmów, vide: “lodowiec Eyjafjallajökull”, stąd ja używam w tym poście określenia “lodowiec Ok”. Problem polega na tym, że odkąd Okjökull stracił status lodowca, teraz używa się po prostu określenia Ok, czyli nazwy wulkanu. Ale wciąż jednak znajduje się na nim lód, dlatego terminologia może pozostać niejasna.

Obecnie Okjökull został według glacjologów zaklasyfikowany jako tzw. lód martwy, czyli bryła lodu oddzielona od lodowca lub lądolodu w czasie jego regresji (cofania się). W praktyce oznacza to, że lodowiec przestał się ruszać i zaczął topnieć, przez co wkrótce przekształci się w morenę (trochę pamiętam z lekcji geografii, a trochę wykorzystuję wiedzę z Wikipedii i stąd). Dotąd lodowiec spływał ze szczytu wulkanu, a nieregularne płaty śniegu pokrywające jego dolne stoki przypominały wyglądem cętkowanie lamparta.

Julien Achache
źródło: Julien Achache, https://www.notokmovie.com/

Losem Okjökull  zainteresowali się antropolodzy Cymene Howe i Dominic Boyer z Rice University, którzy zainicjowali projekt UN-GLACIER TOUR, będący alternatywą dla wszelkiego rodzaju wycieczek po lodowcach proponowanych turystom na Islandii. W ramach tej “nielodowcowej” wycieczki można zobaczyć to, co zostało z Okjökull, a więc obserwować jego stopniowe zanikanie. Symboliczny pogrzeb lodowca, który odbył się 18 sierpnia tego roku, był niczym innym, jak właśnie taką wycieczką.

Drugim projektem badaczy było zrealizowanie filmu “Not OK”, którego trailer można oglądać na oficjalnej stronie projektu. To krótka historia opowiadana z perspektywy lodowca, któremu głosu użyczył sam Jón Gnarr:

Od początku XX wieku ponad 400 lodowców islandzkich zaczęło topnieć w szybszym tempie, trącąc łącznie około 11 miliardów ton lodu rocznie. Według badaczy wszystkie lodowce Islandii mają zniknąć do 2200 roku, o czym szeroko dyskutowano przy okazji pożegnania Okjökull. Uczestnicy ceremonii wzięli winę na siebie, a jednak słyszy się, że zmiany klimatyczne następowałyby niezależnie od udziału człowieka. Mówi się o jökulhlaup, czyli powodziach wywołanych nagłym topnieniem lodowca położonego na szczycie wybuchającego wulkanu. Wreszcie, mówi się o regularnym zanikaniu i odradzaniu się lodowców, i że należy do nich także Okjökull, topniejący raz na 60 lat. Niektórzy badacze przypominają, że składa(ł) się on głównie z pokrywy śnieżnej i dlatego dotąd kwestionowali klasyfikację Okjökull jako lodowca. W internecie znaleźć można zdjęcia, które pokazują topnienie i ponowne odrastanie pokrywy lodowo-śnieżnej na wulkanie. A jednak te, które ja znalazłam, wyglądają naprawdę smutno:

Okjökull we wrześniu 1986 oraz sierpniu 2019, zdjęcie z kosmosu wykonane przez NASA, źródło: https://earther.gizmodo.com

Prawda czy mit? Zapytałam o komentarz znajomą poznaną w Reykjaviku, absolwentkę tamtejszej glacjologii. Becca powiedziała wprost, że na studiach zajmowali się większymi i bardziej dynamicznymi pokrywami śnieżnymi, dlatego dotąd nie interesowała się lodowcem Ok. O jego istnieniu dowiedziała się ze wspomnianego powyżej filmu. Natomiast do tego, czy Ok w ogóle był lodowcem, odniosła się przytaczając mi definicję: “aby nazwać go lodowcem, jego pokrywa śnieżna musi mieć wystarczająco dużą masę i ulegać deformacji pod jej ciężarem, a więc nie jest to przypadek Ok”.  Dodała, że nie wie nic o odradzaniu się lodowca co 60 lat, więc uznała, że to tylko mit.

Topniejące lodowce a zmiany klimatu

Prawdą jest natomiast, że emisja gazów cieplarnianych stopniowo zabija kolejne lodowce. W wywiadzie dla CNN Dominic Boyer podkreślał jak istotny wpływ na islandzkie dziedzictwo kulturowe, turystykę, hydroelektrownię oraz rybołówstwo będą miały zanikające lodowce. Dlatego nawet jeśli Ok nie był największym z nich, jego pogrzeb miał istotne znaczenie dla świadomości zbiorowej, nie tyle samych mieszkańców Wyspy, co całego świata. Ale podobne akcje działające na wyobraźnię miały miejsce już wcześniej,  najbardziej spektakularną z nich w ostatnim czasie był projekt Ice Watch Ólafura Eliassona.

Ice Watch installation by Olafur Eliasson in London
źródło: https://www.dezeen.com

Projekt zakładał pokazanie efektów globalnego ocieplenia tam, gdzie widać je najmniej. Stąd islandzko-duński artysta przetransportował do Londynu bloki grenlandzkiego lodu, które w naturalny sposób topniały przed gmachem Tate Modern na oczach przechodniów. Nazwa Ice Watch to gra słowna, bo lód można było oglądać, ale stanowił on też symboliczny zegar, odmierzający nas czas. Więcej o projekcie można poczytać na oficjalnych stronach Ice Watch oraz artysty.
O tym, że Ólafur Eliasson interesuje się zmianami w przyrodzie i ekologią już wspominałam, ale dlaczego moja przyjaciółka była rozczarowana retrospektywną wystawą artysty? Bo w pewnym sensie artysta ciągle się powtarza, a od czasów spektakularnego Weather Project nie stworzył dzieła o podobnej mocy pobudzenia naszej wyobraźni i tak oryginalnego. Że bryły lodu topnieją w miejskiej wyspie ciepła? To tak proste, że aż nudne. Z całym moim szacunkiem dla dorobku islandzkiego artysty, przyznam, że za późno już na sztukę uświadamiającą zmiany wynikające z globalnego ocieplenia. Bowiem zastanówmy się: ludzie podeszli do topniejącego lodu, zrobili sobie z nim zdjęcia, być może nawet ulegli chwili zadumy, ale czy zmienili swoje przyzwyczajenia? Czy zrobili coś, aby te globalne zmiany zatrzymać? Niestety nie. I tak samo dzieje się z tysiącami odbiorców sztuki ekologicznej.

Więc nie jest Ok. I nie będzie. A jak odniosę się do zadanego na początku pytania o to, czy islandzka proekologia jest tylko PRowym ruchem? Napisałam już o tym, że Islandczycy są eko, ale wielu z moich czytelników podważyło tę tezę. I mają rację, bo pominęłam w tym tekście wszystkie grzeszki mieszkańców Wyspy. To, że nie szanują wody, bo mają ją (ciepłą) właściwie za darmo. To, że marnują mnóstwo żywności, która – importowana z różnych zakątków świata – często zaczyna gnić już na sklepowych półkach. To, że latają samolotem na weekendowe wypady do Stanów i Europy, przywożąc ze sobą torby pełne zakupów, bo uwielbiają kapitalizm i konsumpcję. I co? Sama dałam się nabrać na ten PR, bo pierwsza strona medalu wygląda niemal idealnie. Ale ludzie są ludźmi.

Co z tym zrobimy? Jak głosi tablica upamiętniająca Ok, podsumują nas kolejne pokolenia.

Rekin i baran, czyli autorzy oskarżeni o plagiat

Droga Marto Biernat,

pewnie kojarzysz list Émila Zoli J’accuse, w końcu tak jak ja skończyłaś historię sztuki. Jesteś osobą z wyższym wykształceniem, zakładam, że napisałaś też co najmniej jedną pracę dyplomową, jesteś więc zapoznana z systemem tworzenia przypisów, cytowania cudzych myśli, a także z pojęciem plagiatu. Napisałaś już dwie książki, podobno trzecia w drodze. A pierwsza z nich, Rekin i baran. Życie w cieniu islandzkich wulkanów, właśnie została oskarżona o plagiat. Alda Sigmundsdóttir, autorka książki The little book of the Icelanders in the old days twierdzi, że sporo sobie pożyczyłaś z jej dzieła, ale bez respektowania podstawowych praw panujących w świecie pisania i publikowania tekstów – praw autorskich.

Nie ma twardych dowodów, sprawa jest teraz w toku i czekamy na wyrok sądu. Ale w internecie od dawna krąży plik z zestawieniem fragmentów Twojej książki z ich oryginalnymi źródłami (kliknij w obrazek, a pobierze się cała tabela).

Chcę podkreślić, że nie ja jestem autorką tych tabel. Ale nawet bez zapoznania się z nimi lektura Twojej pierwszej książki była dla mnie podejrzana, o czym pisałam w recenzji. Styl tego tekstu jest bardzo niejednorodny – jak można w jednym akapicie użyć tylu gawędziarskich “ukraszeń”, popularnonaukowych uproszczeń i specjalistycznej terminologii? Byłoby to realne gdybyś przeprowadziła kilkuletnią kwerendę w archiwach islandzkich bibliotek, zadała sobie trud przejechania Wyspy i przeprowadzenia wywiadów z jej mieszkańcami. Ale czy zrobiłaś to? Piszesz, że rozmawiałaś z Islandczykami. Ilu ich było?

Wiesz, mi też zdarzyło się napisać cykl tekstów o miejscach, w których nigdy nie byłam. Kiedy publikowałam je w sieci, zaznaczyłam wyraźnie, że są one pisane z wyobraźni i że posiłkowałam się znanymi mi materiałami, żeby je napisać. Nie miałam zamiaru nikogo oszukiwać. Biorąc pod uwagę, że pisałam to kiedy miałam lat kilkanaście, mogło mi się zdarzyć, że użyłam czyjejś myśli i nie zaznaczyłam tego w tekście, ale nie chciałam nikogo przekonać, że jestem specjalistką od Islandii i cały materiał zebrałam sama. A przede wszystkim: nie brałam za to od nikogo pieniędzy, nie wydałam książki, która stała się bestsellerem. Tymczasem ludzie z ogromną wiedzą, o wiele większą od Twojej i mojej, mieszkający na Islandii od kilkudziesięciu lat, nie porywają się na pisanie książek, nawet popularnonaukowych. Inni z kolei poświęcają lata swojego życia oraz prywatne pieniądze na zbieranie materiałów do swoich reportaży, a każde zdanie piszą z wielką uwagą, sprawdzając przedstawiane w nim informacje w różnych źródłach.

Nie piszę jednak po to, żeby powiedzieć, że jestem lepszą autorką od Ciebie. Piszę to właśnie dlatego, że nie jestem żadną autorką, a ten tekst nie przysłuży się w żaden sposób do związanych z moim nazwiskiem wydawnictw. Nawet jeśli kiedykolwiek miałam wielkie marzenie napisania książki o Islandii, zapoznanie się z Twoją publikacją było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Jasne, można napisać książkę po spędzeniu wakacji na Islandii, po objechaniu jej rowerem, bo przepracowaniu sezonu w przetwórni rybnej. Można tam pewnie nawet pomieszkiwać przez daną część roku, ale napisać książkę, która jest autorskim, własnym dziełem. Nie zbiorem cytatów, w żaden sposób niezaznaczonych w przypisach.

Pamiętam, jak w początkach Internetu robiło się prezentacje w podstawówce. Ludzie nie mieli wtedy pojęcia o prawach autorskich, wklejali więc na oślep treści z Wikipedii do Power Pointa. Ci o estetycznym zmyśle zadawali sobie trud usunięcia hiperłączy lub przynajmniej ujednolicania tekstu, żeby poszczególne słowa nie podkreślały się na niebiesko. To było minimum, ale też nikt nie brał tych jednorazowych wystąpień przez kolegami z klasy na poważnie, oceniali je średnio rozgarnięci w przestrzeni internetowej nauczyciele, a po dzwonku wszyscy już o tym zapominali. Być może Twoi czytelnicy – wśród nich ja – byli takimi niedoinformowanymi nauczycielami; niektórzy chwalili Cię w recenzjach za kawał dobrej roboty i świetnie napisany materiał, bo poradziłaś z nim sobie jak zdolny uczeń z talentem do lania wody, który w interesujący sposób potrafi zapełnić otrzymany na lekcji czas. Znam takich, co na prezentacje maturalne przychodzili z gotowcami i oczarowywali komisje swoją paplaniną. Potem dostawali piątki. Ale ci wszyscy, którzy sumiennie przygotowali się do egzaminu i poświęcali swój czas na autorski materiał nie przepadali za takimi ananasami. Jeśli wyczuwasz moją metaforę, sama jesteś bowiem mistrzynią długich porównań, to zrozumiesz, że nikt nie lubi pisarzy, którzy kradną cudzą wartość intelektualną.

Mogę się mylić, może to wszystko, co można znaleźć w obu Twoich książkach to tylko casus z napisów końcowych serialu telewizyjnego, coś w stylu “Zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa”??? Czy jednak jesteś takim geniuszem, że myślisz tak jak dziennikarze Gazety Wyborczej i autor przewodnika National Geographic jednocześnie? Porównałam informacje z tabelki, zajrzałam do Twojej książki i do źródeł. Tutaj możesz sobie porównać proporcje pożyczonych przez Ciebie zdań z przewodnika autorstwa Andrew Evansa. Zaznaczę tylko, że kolorowe karteczki wskazują tylko strony. A na nich takich przekopiowanych, sparafrazowanych zdań znajduje się od kilku po kilkanaście.

Nie piszę tego dla niczyjego poklasku. Ale odkąd zwróciłam Wam uwagę na błąd, mój komentarz został usunięty z Waszej strony na Facebooku, a Twój mąż Adam wytoczył przeciw mnie wojnę na zamkniętej grupie miłośników Północy, wciągając w to innych ludzi. Teraz też pisze o “małym człowieczku”, być może ma mnie na myśli. Ale gdzie jesteś Ty? Dlaczego zniknęłaś ze strony, bloga, a Adam przejął wszystkie media społecznościowe? Dlaczego nie możesz samodzielnie odnieść się do sprawy, w końcu – jak podkreśla Adam – treść była Twoim dziełem, on tylko zrobił zdjęcia. Czy tak jak Twój mąż będziesz zasłaniać się tym, że wszystko to tylko pomówienia? Odnieś się do sprawy, jeśli jakkolwiek chcesz jeszcze w środowiskach islandzkich zachować twarz.

Jedyne (jak dotąd) odniesienie się autorów Bite of Iceland, źródło: https://www.facebook.com/biteoficeland/

Jeśli jesteś ofiarą wydawnictwa żerującego na nośnych tematach, współczuję. Ale podobno Wydawnictwo Poznańskie miało wiedzieć o podejrzeniach o plagiat i pójść z Tobą na ugodę. Musiałaś wiedzieć, co się święci zanim wydałaś u nich drugą książkę. Już wtedy na Lubimyczytać.pl roiło się od negatywnych komentarzy, być może widziałaś tabelkę. A mimo to napisałaś drugą książkę, i tym razem dodałaś kilka przypisów ze źródłami. Ale wciąż zamiast solidnej “Bibliografii” książkę Laponia. Wszystkie imiona śniegu zamykała śmieszna sekcja “Dla zainteresowanych” na końcu książki.

Ale jeśli naprawdę dałaś sobie wmówić, że jako autorka poczytnych postów na blogu (choć może i te były przepisywane???) możesz zostać pisarką, nie daruję. A przede wszystkim nie dowierzam, że popełniłaś kolejny “produkt książkopodobny”. I że możesz jeszcze popełnić następne.

Chcę promować Islandię i wiedzę o niej. Dlatego Twoja książka bardzo mnie zdenerwowała. Nie tyle dlatego, że jako czytelnik mający na koncie ciut więcej niż średnia krajowa nie byłam w stanie przebrnąć przez ten bełkot i chciałam poddać się już po kilku stronach. Jako miłośniczka Islandii zmusiłam się, by dobrnąć do końca, bo nie dowierzałam, że taka pozycja została wydana przez poważną firmę.

Nie ma “jednego człowieczka”. Jest cała masa oszukanych czytelników, prawdziwych pisarzy, a przede wszystkim autorzy książek, z których korzystałaś. Mam nadzieję, że Cię tym zatrzymamy.  Ale domagamy się konsekwencji. Domagamy się, żebyś zabrała publicznie głos w tej sprawie. Żeby do sprawy odniosło się Wydawnictwo Poznańskie. Żeby Twój mąż przestał odgrywać szopki na mediach społecznościowych i zaczął mówić prawdę. Adam zasłania się, że tylko robił zdjęcia, ale czy nie wiedział o Twoim sposobie pracy?  Jeśli tak, dlaczego negował wszelkie podejrzenia??? Rekin i baran powinien zostać wycofany ze sprzedaży. A Wy powinniście oddać autorom przepisanych książek, co im się należy. Laponia powinna natomiast zostać poważnie prześwietlona, na wypadek, gdyby pojawiło się tam o wiele więcej odniesień niż te, które wskazałaś w przypisach.

Tak na koniec życzę Ci dużo odwagi  i siły.
To będzie trudny czas.

Zabawa w festiwal

Byłam wczoraj na warszawskim koncercie w ramach festiwalu Iceland to Poland. Nie będę owijać w bawełnę – nie było to najlepsze wydarzenie muzyczne mojego życia. Ale choć organizatorzy spotkali się z dużym hejtem, chciałabym stanąć w ich obronie.

Warszawski występ to trzeci z czterech, jakie zaplanowano na tegoroczną edycję. Z relacji internetowych wynika, że w Krakowie był sztos, a Poznaniacy świetnie przyjęli artystów. W Warszawie coś jednak nie styknęło, bo Progresja niemal świeciła pustkami. Co prawda moi rozmówcy stwierdzili, że lepiej mieć 100 prawdziwych fanów niż tysiące przypadkowych osób na koncercie. Rozpoznawałam w tłumie znane mi z islandzkich imprez twarze, ale na pewno musieli przyjść na to wydarzenie również fani tego konkretnego typu muzyki, więc zdziwiła mnie taka niska frekwencja.

Zapowiadano wielką imprezę, ale dancingu i szaleństwa nie było. Ludzie wychodzili z koncertów niezadowoleni, a na stronie facebookowego wydarzenia padały komentarze “nudzę się”. Mimo wsparcia artyści naprawdę starali się zagrać dobre koncerty i udowodnić przybyłym, że warto było. Więc jeśli kogoś trzeba by było winić za brak atmosfery, moim zdaniem byliby to techniczni i sam Klub. Mr. Silla zaczęła swój występ unplugged, bo sprzęt nie był dobrze podłączony, a przez złe nagłośnienie podczas koncertu aYia wokal wybrzmiewał dopiero wtedy, gdy stawało się za stołem technicznym. Wiele osób mówiło mi, że jest za głośno, muzyka źle się roznosi, akustyka zawodzi. Do tego sala była za duża, niewystarczająco kameralna jak na takie wydarzenie. Tu podobno również zawinił Klub, mimo wstępnych ustaleń udostępniając organizatorom swoją największą salę, zamiast mniejszej.

aYia podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

Ale była zabawa w trakcie festiwalu. Ja dobrze się bawiłam. I nie dlatego, że oczekiwałam wielkiej imprezy. Rozśmieszali mnie sami artyści. Mr. Silla, która wdzięczyła się na scenie niczym diwa, bawiąc się trochę i mikrofonem, i dźwiękami z playbacku. Zupełnie nie obchodziły jej niedociągnięcia: czy odpiął jej się pasek od gitary, czy piękny długi kuc włosów uderzał ją w twarz podczas dzikich pląsów. Patrzyłam na nią jak na upitą na wesoło dziewczynę z sąsiedztwa, która wpadła do lokalnego pubu na wieczór karaoke.

Mr. Sillla (czyli Sigurlaug Gísladóttir z Múm) podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

aYia dała interesujący występ, według moich współtowarzyszy jeden z najlepszych. Mnie nie do końca przekonuje mroczny image grupy, w tym styl samej wokalistki, która chodzi po scenie cała na czarno z rękami w kieszeniach i spuszczoną głową. Abstrahując od tego, że techniczni nie dali jej głosowi wybrzmieć, była na scenie absolutnie nieobecna. Zakrywała twarz długimi włosami, a kiedy już przemawiała do publiczności, to cicho i bardzo niewyraźnie. A mimo to koncert mnie ubawił, bo pod sceną dokazywały dwie wierne fanki zespołu, jedyne (niestety) tańczące i skandujące w całym tłumie. Serio, zespół koncertujący już w Polsce ma w Warszawie tylko dwie fanki?

Moim zdaniem w dużej mierze zawiodła właśnie publiczność. Ludzie stali pod sceną, niektórzy próbowali falować w takt muzyki, ale zanim się rozkręcali, to 40-minutowy występ akurat się kończył. Warszawską edycję uzupełniła polska artystka Larilu, ale większość czekała na headlinera: Högniego. Jego występ był jednak dla mnie jak zły dj na weselu po oczepinach. Kiedy wszyscy nakręcają się na zabawę, on puszcza jakieś dobijające kawałki i ludzie zaczynają zasypiać lub wracać do domu. Z całą sympatią do Högniego (bo w innych warunkach pasowałby do mojego profilu artysty idealnego z Islandii: wikińska broda, długie blond włosy, ambientowe pianinko i skrzypce, głos z lekką chrypką, proste melodie…) jego występ zabił zabawę, na którą czekali ci, którzy postanowili wytrwać do końca festiwalu, czyli koncertu President Bongo o północy. Ale i podczas jego wystąpienia (przynajmniej na początku), publiczność tylko stała pod sceną, a fanki Högniego, który podszedł pod scenę, zajmowały się bardziej nim niż jego dawnym kolegą z zespołu Gus Gus.

Högni podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

Zatem Warszawa nie zabawiła się podczas festiwalu, wielu jednak złośliwie komentowało, że to organizatorzy bawili się w festiwal. Widzowie mieli prawo czuć się trochę zdezorientowani, czy może nawet zawiedzeni. Najpierw odwołano, niemal tydzień po tygodniu, dwie największe gwiazdy festiwalu (Hatari i FM Belfast), w dniu koncertu natomiast zaliczono wpadkę dotyczącą godzin otwarcia i rozpiski wystąpień. Internauci dokazywali z tej okazji na oficjalnej stronie festiwalu, dlatego postanowiłam przekleić tu kilka znalezionych w sieci komentarzy i zestawić je z wypowiedziami głównej organizatorki festiwalu, Wiktorii Joanny Ginter, którą udało mi się złapać w przerwie między koncertami.

“Organizacja na najwyższym poziomie 💁🏻‍♀️”

Napisano w reakcji na to, że informacje dotyczące godzin otwarcia warszawskiego koncertu nie były spójne z tym, co można było znaleźć na stronie Progresji. Wejście na teren Klubu początkowo miało być możliwe od 18, jednak w ciągu dnia Iceland to Poland podało informację o późniejszej godzinie otwarcia drzwi. Wiele osób nie zarejestrowało jednak tej zmiany i czekali pod Klubem przez godzinę, co było okazją do hejtowania organizatorów. Cóż, może komunikacja nie wypaliła, ale Wiktoria powiedziała mi, że obsuwa związana była głównie z faktem, że artyści i techniczni nie wyrobili się z próbami dźwięku do ustalonej pierwotnie godziny.

Kto zawinił? W takich przypadkach najczęściej obwinia się organizatorów. Ale gdy w Krakowie w ostatniej chwili zmieniono miejsce koncertu, organizatorzy podstawili pod pierwszy klub autobus, który miał zawozić publiczność do nowej lokalizacji. Strona Iceland to Poland regularnie umieszczała wpisy dotyczące zmian line-upu czy kwestii organizatorskich, można było też napisać w sprawie jakichkolwiek wątpliwości w dyskusji wydarzenia i dostać szybką odpowiedź z prywatnego konta Wiktorii.

President Bongo podczas koncertu w warszawskiej Progresji, Iceland to Poland 2019

“Kupiłem bilety tylko dlatego, że mieli grać”

Kiedy podano oficjalną informacje o tym, że Hatari nie weźmie udziału w Festiwalu, na organizatorach wieszano psy. Choć podano oświadczenie, że decyzja w wyniku okoliczności niezależnych od obu stron, winę zrzucono na organizatorów i zaserwowano im masowe zwroty biletów. Obserwowałam sprawę od samego początku i już wtedy starałam się szukać sensownego wytłumaczenia. W czym mogła zawinić grupa trzech organizatorów, którym zależy, żeby Festiwal cieszył się powodzeniem i dużą publicznością? Obecność Hatari na Iceland to Poland zaklepano jeszcze przed Eurowizją, a grupa odstąpiła od udziału w Festiwalu w szczytowym momencie popularności, już po finale w Tel Avivie. Nie dziwi Was, że właśnie wtedy zrezygnowali z krótkiego występu na kompromisowych warunkach? I że kilka dni później poinformowali o własnym koncercie w tym samym miejscu? Na pewno poszło o pieniądze, bo trio z Reykjaviku zażyczyło sobie honorarium, którego organizatorzy nie mogli zagwarantować. Doszły do mnie plotki, że już w samej Islandii chłopcy spotykają się z krytyką za swoje, nastawione na zysk, dokazywanie. A w końcu śpiewali przeciwko kapitalizmowi, prawda?

“Strzał w kolano bardzo”

Gdy odwołano występ FM Belfast, polała się druga fala hejtu. Sama nie byłam zachwycona i wyraziłam swoje niezadowolenie, ale wciąż planowałam swój udział w Festiwalu, choćby dlatego, ze dla mnie to po prostu wielka impreza islandzkiej muzyki, a nie koncert jednego zespołu. Jasne, że ludzie mieli prawo kupować bilety tylko z myślą o jednym występie i poczuli się oszukani, kiedy ich ulubiony zespół wycofał się z imprezy. Ale wieszanie psów na organizatorach było bardzo nie na miejscu. Okazuje się bowiem, że w tym przypadku nawaliła strona zespołu, a konkretnie agent. I może nie przekona Was informacja o tym, że nie zdążył podpisać umowy, a potem wyjechał na wakacje, ale jak dla mnie to bardzo islandzkie zachowanie 😉 Islandczycy tak już mają, że jak się do nich nie będziesz dobijał, to nie odpiszą. Więc organizatorzy nie strzelili sobie w kolano, ale polegli w starciu z papierami. A wiemy, że większość zespołów ściągniętych przez Wiktorię to jej znajomi lub znajomi znajomych, więc kwestie formalnie być może schodziły na drugi plan w pierwszej fazie ogłaszania line-upu. Szkoda FM Belfast, ale szkoda też organizatorów. W krótkim czasie musieli wycofać grafiki i wideo promujące, kontaktować się z partnerami medialnymi, a przede wszystkim znowu zawieść swoją publiczność, a może nawet namawiać pozostałych artystów, żeby nie wycofali się z udziału w Festiwalu.

“Co trzeba zrobić żeby powalczyć o te wejściówki? “

I właśnie to przyjacielskie nastawienie było bardzo ważne, żeby Festiwal ostatecznie wypalił. Wiktoria zdradziła mi, że artyści byli świadomi tego, co się dzieje, więc tym bardziej chcieli być częścią Festiwalu i nie zawieść. Może zdziwi to nas wszystkich, ale nie wszystko na świecie rozchodzi się o pieniądze, a na pewno organizatorzy Iceland to Poland nie planowali dorobić się na tej imprezie. Więcej: bardzo się starano o to, żeby Islandczycy nie grali do pustych sal, dlatego organizowano konkursy i rozdawano darmowe wejściówki na występy. Lista gości przy wejściu była długa, a znając ceny biletów nietrudno sobie wykalkulować, że bez dodatkowych źródeł finansowania i sponsorów organizatorzy być może musieli nawet do całego przedsięwzięcia dołożyć.

Zabawa w festiwal? Może. Ale Wiktoria, choć na co dzień menadżerka zespołów mocno związana z islandzką sceną muzyczną, nie organizuje festiwali codziennie. Gdy przychodzimy na gotowe, zawsze znajdziemy wady i niedociągnięcia, ale rzadko zastanawiamy się, ile pracy i stresu kosztowało wszystko organizatorów. Sama wiem, ile muszę włożyć czasu i zaangażowania w organizację jednego Dnia Islandzkiego, nie wyobrażam sobie więc tygodniowej imprezy, gdzie w grę wchodzą pieniądze i ściąganie do Polski Islandczyków z kosztownym sprzętem. Z mojej strony wielki szacun za to, że pomimo wielu przeszkód nie zrezygnowano z imprezy i doprowadzono ją do końca. Szacunek należy się również artystom, którzy postanowili zagrać mimo wszystko. Dlatego bronię Iceland to Poland, bo wiem, że są jeszcze ludzie, którzy kierują się pasją, a nie chęcią zysku. Pomyślcie o tym następnym razem, gdy napiszecie negatywny komentarz publicznie.

Z Wiktorią Joanną Ginter, główną organizatorką festiwalu Iceland to Poland.

Jak podróżować (z głową)

Mój baskijski wpis wywołał komentarze w związku z podróżowaniem w ogóle. Na moim plecaku zbieram flagi wszystkich skandynawskich miejsc, które odwiedziłam, a podróżować lubię często i dużo.

Chęć do zwiedzania innych krajów obudzili we mnie rodzice. Dużo jeździliśmy po Europie, głównie samochodem. Kiedy miałam jakieś pięć, sześć lat, wybraliśmy się na objazdówkę po Skandynawii, to był mój pierwszy raz na Północy. Już wtedy podobno byłam bardzo wygadana i złośliwa, a moja mama często wspomina tekst, który wypowiedziałam przy przekraczaniu granicy szwedzko-norweskiej: Jak to? Kolejny kraj??? To ile ja mam się języków nauczyć?!

Wyjazd w te strony zawdzięczaliśmy bratu mojej babci, który wyprowadził się do Szwecji jeszcze w latach 80. i dlatego zawsze mówiliśmy na niego “wujek Szwed”. Pamiętam kiedy wujek przywoził nam na święta prezenty, istne skarby jak na tamte czasy. Mój pierwszy gadżet z Nici traktowałam jak najwspanialsze trofeum w dziecięcej kolekcji. Ostatni raz odwiedziłam wujka w jego domku letnim pod Eskilstuną latem 2010 roku. Zabrał mnie i moją kuzynkę na wycieczkę do Sztokholmu, wówczas po raz pierwszy weszłam do tamtejszego Nationalmuseum. Zachwyciłam się wiszącą na klatce schodowej kompozycją Midvinterblot, miałam też duże szczęście, że wystawa czasowa dotyczyła akurat akwareli Carla Larssona. Tak narodziła się w głowie małego historyka sztuki pasja do sztuki skandynawskiej, którą zaczęłam realizować dopiero kilka lat później.

Jedna z sal sztokholmskiego Nationalmuseum jeszcze przed remontem. Na pierwszym planie jedno z moim ówczesnych odkryć: Johan Tobias Sergel i rzeźba “Amor och Psyke”.

Zbulwersowana koniecznością nauki języków kilkuletnia Emilka wiele lat później nauczyła się szwedzkiego, poznała też duński i norweski, a nawet podstawy islandzkiego. To właśnie dzięki wujkowi zaczęłam uczyć się szwedzkiego, a nie bardziej zbliżonego do wymarzonego islandzkiego (którego nie było w ofercie studiów) – norweskiego. Ta wizyta w sztokholmskich muzeach była początkiem skandynawistycznej przygody, ale tułanie się samochodem po promach i autostradach z rodziną obudziło miłość do fiordów i jezior jeszcze wcześniej. Niestety nic nie pamiętałam z tych podróży, a zdjęcia z rodzinnego albumu tylko podsycały zazdrość do samej siebie, że po latach nie pamiętam już tego wyjazdu. Dlatego postanowiłam, że muszę odświeżyć wspomnienia i wrócić na Północ.

“Jak to ludzie robią? Tak po prostu wsiadają na prom lub samolot i jadą?”, spytała jedna z obserwujących Utulę Thule na Facebooku. Nie jestem podróżniczką, a przynajmniej nie zasłużyłam sobie na miano podróżnika. Ci fascynują przecież tłumy odwagą i otwartością na obce kultury, spędzaniem większości życia w drodze, odhaczając kolejne miejsca na swojej mapie świata. Ja nigdy nie wyjechałam poza Europę, a jednak potrzeba zwiedzania (głównie muzeów) co roku zmuszała mnie do pojechania w nowe miejsce. Odkąd moje konto w banku nauczyło się definiować moje wydatki, opcja “podróże” zawsze figuruje w rankingu i czasem prowokuje do podjęcia prób ograniczenia tego szaleństwa. Ale mój portfel i tak pozwala tylko na skromne podróżowanie, więc jestem stałą klientką tanich linii lotniczych oraz aktywną użytkowniczką portali Airbnb i Couchsurfing.

Tak, ludzie po prostu wsiadają w samolot lub prom, bo obecnie coraz więcej z nas na to stać. Loty do Skandynawii kosztują po kilkadziesiąt złotych, chociaż dopiero na miejscu zderzamy się z rzeczywistością, że transfer z lotniska potrafi wynieść nas trzy razy tyle, a jedzenie i nocleg to już naprawdę wysokie kwoty. Ale nie będę dawać tutaj rad na tanie podróżowanie, bo wcale nie jestem zwolenniczką takiego zwiedzania świata. Przestałam chodzić na slajdowiska i klubokawiarniane spotkania o Islandii głównie dlatego, że opowiadacze skupiali się na tym, jak “oszukali system”, rozbijając namiot za darmo, jeżdżąc stopem i żywiąc się makaronem z pesto. Januszowanie to doprawdy cecha godna pochwały w kraju nad Wisłą, bo każdy chce pojechać na Islandię, do Norwegii czy Szwecji, ale zrobić to najmniejszym kosztem. Ale turystyka, nawet w tak bogatych krajach jak skandynawskie, to również istotny sektor przemysłu, który choćby Islandii pozwolił wydźwignąć się z kryzysu. Powiecie mi: to niech bogaci turyści zostawiają w hotelach i restauracjach swoje fortuny, ja wybieram plecak i konserwy. Jasne, ja też podróżuję z plecakiem i staram się wydawać jak najmniej. Ale apeluję, żeby podróżować z głową. Czyli tak:

Otwórz się na nowe możliwości

Przewodniki są fajne, ale kurczowe trzymanie się wyznaczonych przez obcą ci osobę tras jest jak zwiedzanie muzeum z audioguidem. Niby sięgasz po zestaw niezbędnych informacji do zrozumienia wiszącego przed ciebie dzieła sztuki, ale często okazuje się, że to tylko opis tego, co widać na obrazie. I tak jak nie ma jednego klucza interpretacyjnego do zrozumienia sztuki, tak zaliczanie najważniejszych atrakcji turystycznych nie zapewni wam pełnego doświadczenia zwiedzanego kraju. I nie, nie masz być hipsterem, który wydeptuje nowe ścieżki w mchu i wyjeżdża poza drogę, żeby wpakować się w dół albo spaść z klifu. Ale dlaczego nie objechać Islandii w kierunku przeciwnym do tego, które proponują przewodniki? Dlaczego nie poszukać kawiarni poza główną ulicą dużego miasta? Dlaczego nie zjeść w knajpie, której nie polecają żadne Trip Advisory? Posiłkujemy się opiniami innych, bo chcemy zaoszczędzić czas i pieniądze. Ale czasem warto odmówić sobie wizyty w przereklamowanym muzeum i w zamian za to przespacerować się po mieście (to nic nie kosztuje!). Zgubić się, żeby odkryć magiczną dzielnicę Helsinek albo pole łubinów gdzieś na północy Islandii.

(Nie) ograniczaj się!

Istnieje teraz takie przekonanie, że podróż musi być wielką przygodą. Że musimy udowodnić coś sobie albo innym. W najgorszych przypadkach chodzi o to, żeby zaimponować swoim znajomym na mediach społecznościowych. Jedni próbują osiągnąć swój cel januszowaniem (“nie wydałem na nocleg ani korony! Tak ich wyrolowałem!”), a inni postanawiają objechać Islandię na wrotkach, bo nikt tego wcześniej nie zrobił. Wiecie, z dużym szacunkiem i zazdrością słucham o podróżowaniu po Skandynawii rowerem, bo wiem, że sama bym nie dała rady. Ale trochę nie rozumiem ludzi, którzy stawiają sobie ogromne cele, czasem niemal ryzykując swoim życiem.  Robią głupoty, ale mają dużo szczęścia, więc wychodzą z tego cało. Wchodzą na lodowce w trampkach i przeżywają katharsis, kiedy prawie zamarzają na śmierć, albo lądują w namiocie z nieznajomym, żeby zaoszczędzić na noclegu i cudem unikają gwałtu. Kiedy jeździłam stopem po Fiordach Zachodnich Islandii, myślałam, że jestem królową życia. Spałam w dziwnych miejscach, wsiadałam do samochodów przypadkowych ludzi. Nosiłam w sobie przekonanie, że Islandia to najbezpieczniejszy kraj dla samotnych podróżników. Głupi ma zawsze szczęście, więc nic mi się wtedy nie stało. Ale mogło stać. Dlatego trzeba mieć zawsze z tyłu głowy, że każda przygoda może skończyć się zarówno na cudownych, jak i przykrych wspomnieniach. Tym razem się udało, ale nigdy nic nie wiadomo. Dlatego unikam opisania tu szczegółów mojego lata na Islandii, bo nie chciałabym, żeby ktokolwiek przyjął za standard moje różne wybryki. Nie wierzcie w to, co czytacie. Albo przynajmniej nie próbujcie tego na własnej skórze.

Podróżowanie autostopem w Fiordach Zachodnich to wielka przygoda, ale też nauka pokory. Tutaj: kolejna godzina czekania na okazję w miejscu, które potocznie można nazwać zadupiem.

Szanuj siebie i innych

Osobiście bardzo lubię Couchsurfing, a na Islandii często korzystałam z gościnności Polaków, którzy pozwalali mi u siebie spać. Sama często przyjmowałam turystów i podróżników w swoim mieszkaniu, ale godzenie się na obecność nieznajomego pod własnym dachem wymaga sporo zaufania i głupoty (patrz punkt wyżej). Zawsze jednak zakładam, że ludzie są z natury dobrzy i oczekuję od nich tylko pozytywnej odpowiedzi na moje zaufanie (bo jeszcze nic złego mi się nie przytrafiło, ale patrz punkt wyżej). Ale tak jak nie lubię kiedy ktoś wykorzystuje moją gościnność, tak staram się nie robić tego u innych. Gościnność ludzka jest nie(d)oceniona, ale musi mieć swoje granice. Gdy po raz pierwszy przeglądałam oferty couchsurfingowe w Reykjaviku, uderzyła mnie przedsiębiorczość lokalnych gospodarzy. W długich opisach często mieli pochowane jakieś kody, a niewpisanie ich w wiadomość oznaczało automatyczne odrzucenie zapytania. Nie tak działa ten portal, nota bene założony właśnie dzięki podróży na Islandię. I choć może w końcu lat 90. Islandczycy chętnie przyjęli w swoich domach założyciela Couchsurfingu, bo znani są przecież w średniowiecznych manuskryptach ze swojej gościnności, obecnie udostępnianie swojej kanapy to na Wyspie wielki biznes. Nie dziwi mnie to. Człowiek może być gościnny, ale jednocześnie chciwy.

Na szczęście portal ten działa świetnie w reszcie Skandynawii. To naprawdę świetna okazja do podszkolenia języka i poznania lokalnych zwyczajów albo poznania miasta z własnym przewodnikiem. Dzięki Couchsurfingowi dyskutowałam o polityce po szwedzku i zostałam zaprowadzona do pięknego punktu widokowego w Jönköping. Poznałam też warunki zakwaterowania studenckiego w Helsinkach i niezwykle pomysłowe zagospodarowanie łazienki o powierzchni 1 metra kwadratowego na toaletę i prysznic. Albo gotowałam bezglutenowe spaghetti w Oslo. Młodzi Skandynawowie są bardzo otwarci na turystów z innych krajów, chętnie podzielą się rekomendacjami, ale czasem nie potrzebujemy proponowanego przez nich harmonogramu wycieczki, bo mamy własne plany. Trzeba się jednak wzajemnie szanować, bo Couchsurfing to więcej nic darmowy hotel.

Nie wstydź się być turystą

Takie proste, a jednak wielu z nas chciałoby zrobić wszystko, żeby wtopić się w tłum i za nic w świecie nie być przez lokalnych uznanymi za turystów. Sama tak mam, że w Skandynawii mówię do wszystkich po szwedzku i obrażam się, jak Szwedzi odpowiadają po angielsku (albo panikuję, kiedy Duńczycy odpowiadają po duńsku i nic nie rozumiem). Podczas pierwszego wyjazdu na Islandię tak bardzo pilnowałam, żeby nikt nie pomylił mnie z typową turystką, żestarałam się na każdym kroku udowodnić swoją wiedzę na temat Wyspy i podkreślać, że nie przyjechałam tu po to, żeby trzeba mnie było wyjmować z rowu helikopterem. Czasem kierowcy autostopowi byli pod wrażeniem, mówili, że wiem o Islandii o wiele więcej niż oni. Gdy pan z telewizji amerykańskiej wziął mnie za Islandkę, bo paradowałam po Laugavegur w islandzkim swetrze, bardzo mnie to podbudowało, ale też zaskoczyło. Przecież Islandczyka i tak nie oszukam. Przecież i tak nie jestem stąd.

A mimo to długo nie chciałam nazywać się turystką, bo turystyka kojarzyła mi się z obciachowymi pamiątkami, naiwnością, brakiem podstawowej wiedzy o odwiedzanych miejscach i ignorancją. Ale podróżnikiem też nie jestem. Ani lokalsem. Więc kim? A co gdyby zgodzić się na rolę turysty, ale świecić przykładem? Szanować lokalne zwyczaje, uiścić potulnie opłatę klimatyczną, wynająć raz samochód zamiast tułać się przy drodze w oczekiwaniu na okazję? Zjeść porządny obiad w restauracji zamiast zapychać się chlebem posmarowanym brązowym serem? Zapłacić za łóżko w wieloosobowym pokoju hostelowym zamiast koczować na stacji benzynowej? Z perspektywy czasu wstyd mi za januszowe podróżowanie, bo bycie dumnym turystą to też wspieranie infrastruktury dla turystów przeznaczonej. A jestem już za stara na spanie w toalecie dla niepełnosprawnych na lotnisku w Luksemburgu albo na plaży w Rawennie. Ale kurcze, to są wspomnienia!

Podróżować każdy może. Ty też możesz. Przez 10 lat wmawiałam sobie, że podróż na Islandię graniczy z cudem, szukałam wymówek. Bo jestem za młoda, bo nie mam pieniędzy, bo nie mam z kim pojechać, bo nie mam czasu, bo za daleko, bo za drogo. Aż w końcu tak po prostu kupiłam bilet i poleciałam. I nagle znalazły się i pieniądze, i noclegi, i towarzystwo. Miałam szczęście? Tak. Dzięki niemu wróciłam na Wyspę wielokrotnie. Ale może Islandia przyjmowała mnie tak chętnie również dlatego, że stosowałam się do powyższych zasad? Z plecakiem można pojechać naprawdę wszędzie. I nie wrócić z długami, ale pięknymi wspomnieniami. Nowymi znajomościami. Doświadczeniami. Obtarciami na nogach, może zagubionymi skarpetkami albo ręcznikiem. Byleby nie stracić głowy!

“Pomnik nieznanego biurokraty”, Magnús Tómasson, 1993 pod Ratuszem w Reykjaviku

Islandzkie tropy w Kraju Basków

Tydzień temu pisałam o skomplikowanych relacjach islandzko-baskijskich. Po kilkudniowym objeździe po Kraju Basków mogę podzielić się z Wami znalezionymi przeze mnie tropami islandzkimi.

Od razu muszę przyznać, że nie łatwo było znaleźć coś konkretnego. Moje ogólne wrażenie jest takie, że pamięć o przykrych wydarzeniach sprzed 400 lat nie zaowocowała widoczną współpracą między państwami. Baskowie są bardzo dumnym i zamkniętym narodem, więc niekoniecznie chcą się obnosić faktem, że coś kiedyś łączyło ich z Islandczykami. Zwiedziłam wiele muzeów i miejsc, które bezpośrednio łączą się z baskijskimi wielorybnikami, ale wspomnienia o wyjazdach na Islandię są jakby spowite cieniem. Czy to ten rodzaj opowiadania o przeszłości, w której przemilcza się trudne i nieprzyjemne wydarzenia?

A jednak jest kilka rzeczy, które łączy Kraj Basków i Islandię. Nie śmiem porównywać ludzi jako takich, choć Mak Jürgen, Bask osiadły w Islandii, opowiadał mi o podobieństwach i różnicach między mieszkańcami obu krajów. W wywiadzie mówił o chłodzie i trudnościach z zawieraniem znajomości, przy jednoczesnej otwartości i gościnności Islandczyków. Po tygodniu w Kraju Basków mam wrażenie, że Baskowie są bardzo zamknięci i “anty”. Niemal wszędzie spotykaliśmy napisy odnoszące się do niepodległości Kraju albo nawet graffiti przeciwko turystom.

Ludzie morza

Oba kraje łączy jednak miłość do morza i duże przywiązanie do wybrzeża. Szczególnie dawniej poziom życia zależny był od pomyślności połowów i przychylności wód oceanu. Tak Islandczycy, jak Baskowie musieli dostosować się do surowych warunków i ostrych skał przy brzegach, oddając swój los w ręce bogów. W Kraju Basków bardzo wyraźne jest przywiązanie do religii, w kościołach znaleźć można dary wotywne oraz elementy wystroju związane z życiem na morzu: łodzie, kotwice, ambony w kształcie kadłubów, oraz motyw polowania na wieloryby.

Witraż z kościoła San Juan de Gaztelugatxe

Wieloryby znaleźć można w herbach wielu miejscowości na Wybrzeżu Baskijskim, a polowanie na te ogromne zwierzęta jest największą dumą i tematem przewodnim tutejszych muzeów. Byłam w Albaola, żywym muzeum/fabryce statków w Pasai oraz w Baskijskim Muzeum Morskim w San Sebastian – ekspozycje obu tych muzeów opowiadają historię statku San Juan odnalezionego u wybrzeżu Kanady w 1978 roku. Był on jednym z wielu, które wypływały na dalekie wody w poszukiwaniu wielorybów, ale rozbił się w 1565 roku w Red Bay, znanej wówczas Baskom jako Balea Baya – Zatoka Wielorybia w Nowej Fundlandii.

Odkrycie wraku San Juan było istotne przede wszystkim dla zrozumienia technik budowy statków w okresie baskijskiej świetności wypływów na dalekie wody, jak również poznanie nowych szczegółów odnośnie ich sposobów polowania na wieloryby. Z wystaw możemy dowiedzieć się, że Baskowie byli jedynymi profesjonalnymi wielorybnikami nowożytności i jedynymi, którzy trudzili się połowami na przemysłową skalę. Statki takie jak San Juan projektowane były więc tak, aby pomieścić baryłki na wielorybi olej oraz cydr, którym posilali się Baskowie podczas wypraw. Obecnie w Albaola tworzona jest rekonstrukcja statku oraz szalup, którymi Baskowie wypływali na polowania wielorybów (uśmiercali ssaka, przywiązywali do łodzi i zaciągali na brzeg, gdzie dokonywali ściągania tranu, a nawet odłamywania niektórych kości ze szkieletu wieloryba, które mogły przydać się chociażby do budowy maszyn tkackich).

Poniżej zamieszczam zdjęcia z obu muzeów, żeby zachęcić Was do własnych wizyt!

Islandia jest widoczna na mapach albo w opisach, ale tylko jako miejsce postoju lub przejazdu. Baskom wydaje się oczywiste, że największym dokonaniem ich przodków jest podróż do Nowej Fundlandii, co w końcu zrozumiałe: im dalej do Nowego Świata, tym lepiej. Islandczycy też szczycą się odkryciem Ameryki przez Leifa Erikssona, a o Baskach na swoich ziemiach też przecież tak często w swoich muzeach nie wspominają…

Postanowiłam jednak zwiedzić też stare porty, bo to w końcu z nich wyruszali baskijscy wielorybnicy, również na Islandię. Kto wie, może wspomnienia z Islandii zawinęły do Puerto Viejo w Getxo (dzielnica Bilbao)? A może stopy Basków wracających z Islandii stanęły w portach Donostii (San Sebastian)? Wiadomo też o francuskich Baskach wypływających na Północ, czemu nie mieliby wracać też do portu w Biarritz…?

Miejsce akcji “Gry o Tron”

Jeśli chodzi o niezwykłość widoków, Kraj Basków bardzo szybko skojarzył mi się z Islandią. Racja, każda kraina granicząca z oceanem może poszczycić się podobnymi widokówkami: fale rozbijające się o ostre skały, dramatycznie zachmurzone niebo, ale też piękny odcień wody i soczyście zielone pagórki, gwarantowane przez częste opady (tak, w Baskonii pogoda jest bardzo islandzka).

Ale jednak gdybyśmy mieli oceniać niezwykłość krajobrazu po tym, czy jest na tyle egzotyczny lub nawet “kosmiczny”, aby robił za tło produkcji science-fiction czy serialu “Gry o Tron” – Islandia i Kraj Basków znajdą się na tej liście. O tym, że wiele islandzkich krajobrazów można odnaleźć w słynnym serialu wie chyba już każdy, kto przeglądał przewodniki po Wyspie. Ale lokalizacje znane mieszkańcom Wybrzeża Baskijskiego są już mniej oczywiste dla tych, którzy nie myśleli nawet o wycieczce w te strony. Wymienię kilka, a do Was należy zadanie sobie trudu, żeby porównać zdjęcia z miejscami znanymi Wam z serialu:

Na Islandii znajdziemy bazaltowe plaże, które są inspiracją również dla architektury Reykjaviku. Natomiast charakterystyczne dla krajobrazu baskijskiego są flisze, czyli pionowo ułożone warstwy skał. Najpiękniejsze widzieliśmy w Zumai, choć niestety trafiliśmy na przypływ, który zakrył flisze na brzegu morza (ten widok wykorzystano właśnie w “Grze o Tron”). Część z nich wciąż wystawała jeszcze z wody, a plażę Itzurun otaczają imponujące, wysokie na kilkanaście metrów flisze o wielu kolorach i kształtach. 

Kraj małego konika

Ponieważ lubię doszukiwać się związków i podobieństw z Islandią w każdym szczególe, na koniec muszę wspomnieć o tym, że Baskowie też mają swój własny gatunek małego konika, którego nie wolno nazywać kucykiem. Dumą Kraju Basków jest pottok (lub pottoka), bowiem tak Baskowie nazywają w swoim języku małego konia (osiągający wysokość maksymalnie do 1,5 m) i taką nazwę nosi ten gatunek rodzimy dla Pirenejów.

Jest to żywy symbol regionu, pottoka znaleźć można zarówno w naturze, zjeżdżając z autostrady na drogi lokalne, ale też w sklepach z pamiątkami i różnych wizerunkach (pop)kulturowych. Jednym z nich jest maskotka Aviron Bayonnais, zespołu rugby z Bajonny (francuska część Kraju Basków), która naprawdę stanowi ważny element tutejszej tożsamości narodowej. Widać to chociażby podczas meczu, gdzie maskotka zagrzewa piłkarzy do walki, a fanów do kibicowania. Nie znam islandzkiego zespołu, który w taki sposób eksploatowałby wizerunek konia islandzkiego.

Czy mogłam znaleźć więcej tropów islandzkich? Pewnie gdybym spędziła więcej czasu w Kraju Basków, miałabym czas na rozmowy z Baskami i kwerendy w tutejszych muzeach. Postanowiłam jednak ograniczyć moje poszukiwania do pozycji turystki, która z plecakiem wędruje po pięknych pagórkach baskijskich. Z pewnością Kraj Basków nie odbiega atrakcyjnością od najbardziej turystycznych miejsc na Islandii i może kiedyś i tutaj zawita więcej backpackerów. Myślę, że sama zostawiłam tu też jakiś islandzki trop…

Co ma Bask do Islandczyka?

Jestem właśnie na wakacjach w Kraju Basków. Pojechałam tam szukać… tropów islandzkich. Dlaczego? Jest wiele baskijsko-islandzkich związków, o których powinieneś wiedzieć!

Kraj Basków to region rozciągający się od północno-wschodniej Hiszpanii po kawałek Francji na południowym zachodzie, choć autonomicznym Krajem Basków można nazywać tylko część hiszpańską. Nazwa ta, podobnie jak dawna, nieużywana już “Baskonia”, pochodzi od języka baskijskiego. Sami Baskowie wolą jednak nazywać się Euskaldunami. Dziś ta wspólnota etniczna i językowa liczy mniej niż 3 miliony ludzi (do 10 mln rozproszonych na całym świecie), a kłopotliwy nacjonalizm sprawia, że trudno nam wyróżnić typowe cechy kultury Basków. Poza trudną, nieprzypominającą języki indoeuropejskie mową, kojarzeni są także z pięknymi plażami i świetną kuchnią. Kiedyś jednak Baskowie stanowili potęgę morską i wypływali na dalekie wody, aż po wybrzeża Nowej Fundlandii, Spitsbergen i Islandię.

Wszystko przez te wieloryby

Co sprawiało, że Baskom chciało się wypływać tak daleko, w dodatku w rejony chłodniejsze i mniej przyjemne od ich własnych? Wszystkiemu winne wieloryby.

Pierwsze dalekie wyprawy za smakowitym mięsem Baskowe odbyli w drugiej połowie XVI wieku. Kilkadziesiąt statków z łączną liczbą ok. 2000 wielorybników wracała do ojczyzny ze zbiorami aż do 400 wielorybów rocznie! Nic dziwnego, że popyt na mięso zmusił Basków do poszerzenia terenów swoich polowań.

Na początku XVII wieku dopłynęli na Islandię, a dokładniej do Fiordów Zachodnich. Niektóre źródła wskazują, że Baskowie pojawili się na Wyspie już w 1608, inne (tak jak poniższa mapa) twierdzą, że zawitali u brzegów Strandir dopiero w 1613. U dole mapy widać podpis: “Anno 1613 by de Biscayers beseylt.”, który ma sygnalizować obecność baskijskiej wioski rybackiej na Islandii w tym roku.

Pieter van der Aa, Mapa Islandii z ok. 1706 roku źródło: www.raremaps.com

Islandczycy przyjęli przybyszów całkiem ciepło, szczególnie, że Baskowie mogli być pierwszymi gośćmi z Europy Południowej, z jakimi Wyspiarze mieli wówczas do czynienia. Przybysze płacili Islandczykom podatki i przywozili mniej znane towary, więc gospodarze chętnie udzielili pozwolenia na korzystanie z dóbr wód opływających brzegi Islandii.

Presenta for mi locaria

Stosunki islandzko-baskijskie miały więc charakter czysto handlowy. Baskowie co jakiś czas schodzili na brzegi Fiordów Zachodnich i prezentowali towary, które chcieli sprzedać Islandczykom, a ci prezentowali, co dadzą w zamian. Trudno jednak wyobrazić sobie, jak mogły wyglądać te transakcje, szczególnie, że stykały się  grupy posługujące się dwoma bardzo archaicznymi i zupełnie niepodobnymi do siebie językami.

Dlatego Baskowie mówili po baskijsku, a Islandczycy po islandzku. Tak powstał pidżyn, czyli język pomocniczy tworzony i używany głównie w stosunkach handlowych, będący sztucznym amalgamatem dwóch lub więcej języków. Pidżyn baskijsko-islandzki jest ulubieńcem skandynawistów i językoznawców, doczekał się nawet własnych memów, ale niestety nie jest pidżynem według powyższej definicji. Kiedy zajrzymy do spisów przykładowych fraz pidżynu baskijsko-islandzkiego, zauważymy przewagę słów z języka baskijskiego:

Źródło: Jose Ignacio Hualde “Icelandic Basque pidgin”, on-line: www.ehu.eus/ojs/index.php/ASJU/article/download/8225/7387

Tak naprawdę pidżyn ten jest mieszanką baskijskiego i słów pożyczonych z różnych napotykanych przez Basków języków, ale nie ma w nim zbyt wiele z islandzkiego. Dlaczego więc baskijsko-islandzki? Najprawdopodobniej dlatego, że był używany na Islandii i tam spisany, czego dowodem dwa glosariusze spisane przez Jóna Ólafssona z Grunnavík w XVIII wieku. Pierwszy z nich, Vocabula Gallica (“Słowa Francuskie”) zawiera frazy nie tylko oparte na języku baskijskim, w przeciwieństwie do późniejszego Vocabula Biscaica (“Słowa Baskijskie”). Oba manuskrypty zostały przetłumaczone i opatrzone komentarzem w przez Nicolaasa Deena w Glossaria duo Vasco-lslandica opublikowanej w 1937 roku.

Islandzka masakra harpunem wielorybniczym

Vocabula Biscaica zawiera również obelgi, takie jak “Sickutta Samaria” albo “caca hiarinsat” (można łatwo wygooglować, co oznaczają ;)) Kto wie, czy nie stały się przyczyną do Spánverjavígin, czyli jedynej masakry jaką mogą poszczycić się Islandczycy w swojej historii. Chodzi o wydarzenia z roku 1615, które ostatecznie przekreśliły związki baskijsko-islandzkie, przynajmniej na następnych 400 lat.

A było tak: w 1614 roku z Gipuzkoa (okolice San Sebastian) wypłynęło 26 statków. Część z nich została przejęta przez Anglików, ale większość dopłynęła do Islandii w 1615 roku. Cztery z nich zatrzymały się na całe lato, by polować na wieloryby w wodach między Reykjafjörður a Strandirem.  Kiedy we wrześniu trzy z nich przygotowywały się do odpłynięcia, okazało się, że ugrzęzły z powodu kumulującego się już u brzegów lodu. Wielorybnicy postanowili zejść na ląd i przenocować w pobliskich domach oraz posilić się znalezionym w nich jedzeniem. Jednak nie spotkali się z przysłowiową islandzką gościnnością, przynajmniej nie taką, o której mowa w staroislandzkiej Hávamál.

1615 zapisał się na kartach historii jako Spánverjavígin, masakra na Hiszpanach (bo tak najczęściej określa się Basków w ówczesnych zapiskach). Trzynastu wielorybników baskijskich zostało zamordowanych w wiosce rybackiej, natomiast kolejnych dziewiętnastu z rozkazu lokalnego rządzącego, Ariego Magnússona, potwierdzonego prawem wprowadzonym w styczniu 1616 roku, według którego każdy Islandczyk mógł zabicia Baska przebywającego na jego ziemi. No więc działo się. Cięli, ile mogli. 32 z 80 wielorybników zostało zamordowanych na Wyspie. Reszcie udało się przedostać na tereny dzisiejszej Anglii.

Według relacji spisanej przez  Jóna Guðmundssona Uczonego, ciała okaleczano oraz topiono w wodzie. Tym Baskom, których zamordowano w Ísafjarðardjúp, wydłubano oczy, przekłuto uszy oraz nosy, a nawet raniono w genitalia. Wśród zamordowanych był również kapitan Captain Martín de Villafranca, którego zaatakowano w ramię i klatkę piersiową, a gdy uciekł do wód oceanu, rzucano w niego kamieniami aż i zatargano z powrotem na ląd, gdzie był jeszcze dodatkowo torturowany.

A wszystko to nawet nie za to, że Baskowie złowili Islandczykom kilkaset wielorybów, za to przecież płacili podatki i utrzymywali dotąd przyjazne stosunki handlowe. Coś pękło w Islandczykach dopiero wtedy, gdy kilku rozbitków wtargnęło do domów i ukradło kawałki suszonej ryby, żeby się posilić.

Kolejny raz statek pod hiszpańską banderą widziano u brzegów Islandii dopiero w 1712 roku, zatem 100 lat później. Przypłynął w celach handlowych i miał zamiar zatrzymać się w Grundarfjörður,  ale został zatrzymany z uwagi na panujące prawo. Co ciekawe, zapis ten nie zostało oficjalnie zniesiony aż do 2015 roku, kiedy nastąpił symboliczny akt pogodzenia obu narodów. Choć mało kto pamiętał, a tym bardziej miałby ochotę egzekwować XVII-wieczne prawo,  jeszcze cztery lata temu zamordowanie Baska na Fiordach Zachodnich było całkowicie legalne!

Iceland
Płyta pamiątkowa ustawiona w Hólmavíku, źródło: https://www.euskalkultura.eus

Islandia-Baskonia w kulturze

Z okazji 400-lecia masakry postanowiono zacieśnić współpracę baskijsko-islandzką, aby zabliźnić dawne rany. W 2015 roku na Fiordach Zachodnich spotkali się przedstawiciele Islandii oraz Kraju Basków, aby oficjalnie zakończyć dawne waśni i uczcić pamięć zamordowanych Hiszpanów. Postawiona z tej okazji tablica, której zdjęcie wstawiłam powyżej, zawiera tekst informujący o Spánverjavígin, sygnowany przez zebranych, w tym organizacje działające na rzecz zbliżenia obu narodów, np. przez Stowarzyszenie Islandzko-Baskijskie na Islandii.

Pamięć o masakrze pojawia się również w tekstach kultury, a szczególnie na Fiordach Zachodnich często wspomina się dawne wydarzenia. Motyw baskijskich wielorybników pojawia się w powieści islandzkiego pisarza Sjóna, Rökkurbýsnir (From the Mouth of the Whale), a sam Baltasar Kormákur planuje podobno zrobić film o masakrze. Można też domyślić się, że temat jest opisywany przez sympatyków Islandii w Hiszpanii, blogach baskijskich oraz na różnych mediach społecznościowych.

Temat jest również eksplorowany przez badaczy języka oraz historyków. Na podstawie bilateralnej współpracy między uniwersytetami w Islandii, Kraju Basków, ale również w Stanach Zjednoczonych (vide: The Center for Basque Studies at the University of Nevada, Reno) robi się badania i wydaje publikacje pogłębiające krótką, ale skomplikowaną historię islandzko-baskijską. Kulminacją badań była konferencja naukowa zorganizowana z okazji 400-lecia masakry, ale oficjalnie obchody jubileuszu wznieciły również zainteresowanie wśród nowych badaczy.

Daleko mi do językoznawczyni, dlatego prace nad pidżynem zostawiam specjalistom, szukam jednak wszelkich pamiątek dawnych kontaktów z Islandczykami na ziemi Basków. Kto wie, może jednak i tutaj wspomina się “dobrych, złych i brzydkich” kolegów zza mórz, a może nie mówi się o przykrych wydarzeniach wcale? Mam nadzieję, że uda mi się coś wytropić! Trzymajcie kciuki!

Do poczytania:

  • http://1615.info/ (po islandzku)
  • https://www.opendemocracy.net/en/can-europe-make-it/connecting-basque-and-icelandic-cases-ethnographic-chronicle-about-d/
  • http://www.galdrasyning.is/baskarnir.pdf
  • http://www.snjafjallasetur.is/basque2.html

Sztuka doznań (z Instagrama)

Czy zastanawiałeś się kiedyś, jakie to uczucie znaleźć się w środku włochatej bestii? Doświadczyć kosmatych glonów wszystkimi zmysłami? Może Ci na to pozwolić dzieło sztuki.

12_iceland_pav_2019_©_ugo_carmeni
Photo: Ugo Carmeni © Hrafnhildur Arnardóttir / Shoplifter

A dokładniej twórczość islandzkiej artystki Hrafnhildur Árnadóttir działającej pod pseudonimem Shoplifter. Miałam przyjemność oglądać jej prace podczas wystawy czasowej w Listasafn Íslands latem 2017 roku. Wówczas zaprezentowała dwie instalacje TAUGAFOLD VII oraz NERVESCAPE VII, które składały się na girlandy futrzanych glonów czy kolorowych włosów rozpiętych pod sufitem sali muzeum w Reykjaviku. Nie można było ich dotknąć, ale samo przemieszczanie się pomiędzy nimi, ta feeria barw i zaskakujący materiał utkwiły mi na długo w pamięci. Czułam się jakbym chodziła po jakimś kosmicznym oceanie nogami do góry, mając nad sobą niezwykłe stworzenia, glony i włochate gąsienice w intensywnych kolorach. Jakbym, niczym Alicja, wpadła do psychodelicznej Krainy Czarów, w której Pan Gąsienica najadł się wszystkich substancji psychotropowych dostępnych ludzkości. Jakbym szła tanecznym krokiem u boku Mistera Furry z reklamy MTV.

O wiele intensywniejsze przeżycia doświadczyć można podczas 58. Biennale Sztuki w Wenecji. Za tegoroczny pawilon islandzki odpowiedzialna jest właśnie Shoplifter i wypełniła go masą kolorowych włosów. To dzieło Chromo Sapiens, zdające się w pełen sposób odpowiedzieć na temat przewodni tegorocznego Biennale: May You Live in Interesting Times. Ciekawe czasy, to zdaniem Hrafnhildur Árnadóttir czasy człowieka chromatycznego, barwnego. A barwność tę można interpretować na wiele sposobów: od radości życia, przez estetyzm, po różnorodność i brak nudy. Czy to utopia, prognoza przyszłości, a może komentarz do naszych czasów? Czymkolwiek jest Chromo Sapiens, jest przede wszystkim instalacją przyciągającą tysiące zwiedzających. Od połowy maja, czyli momentu otwarcia imprezy, Instagram wypełniony został zdjęciami futrzanego wnętrza.

Zdjęcia neonowych włosów nie oddadzą na pewno doznań, o jakie chodziło projektantce pawilonu. Stary magazyn na weneckiej wyspie  Guidecca  został bowiem wypełniony nie tylko kolorami poruszającymi nasze oczy, ale też dźwiękami muzyki heavy-metalowej islandzkiego zespołu HAM, mocno oddziałującymi na nasze uszy i wibrującymi całym ciałem. Wrażenia dla zmysłu wzroku i słuchu zostają tu jednak dopełnione doznaniami haptycznymi. Kosmate włosy można objąć, pogłaskać, położyć się na nich, przeczesać palcami, przeżywając rozkosz wszystkich zmysłów jednocześnie.

Zdaniem samej artystki oraz kuratorki wystawy, Birty Guðjónsdóttir, cały pawilon ma cechy jaskini. Kolorowe włosia odgrywają tu więc rolę miękkich stalaktytów, a przygaszone światło i mroczne dźwięki mają stworzyć wrażenie przestrzeni, która przerasta widza, również dosłownie. “Tracisz wrażenie własnego rozmiaru”, komentuje to sama Shoplifter, “Musisz się po prostu skalibrować”. Wejście do pawilonu ma być też rodzajem “chroma-terapii”, przeżywania swego rodzaju katharsis zmysłowego. Chodzi nie tylko o poruszenie wyobraźni i podjęcie gry w “co widzisz”: ogromne szczotki do kurzu zwisające z sufitu czy kosmate trolle śpiące do góry nogami niczym nietoperze? Trzeba poczuć je całym ciałem, oddać się działaniu koloru.

Instalacji Hrafnhildur Árnadóttir nie da się więc przeżyć jedynie przez ekran telefonu. Martwi mnie, że tegoroczne Biennale już otagowano hasłem “Instagram-friendly” i że w wielu artykułach poświęconych pracy Chromo Sapiens wychodzi się od estetycznego waloru islandzkiego pawilonu, tak jakby był wręcz zaprojektowany pod zdjęciową aplikację. Shoplifter broni jednak swojej pracy:

Instagram jest sprowadzony do małego ekranu i małego głośnika, i z zasady różni się od prawdziwego świata, który nas otacza. (…) Moim celem było stworzenie pełnego, analogowego, multisensorycznego doświadczenia, które otacza Cię w prawdziwym świecie, które opiera się na dźwięku otaczającym Cię ze wszystkich stron.

ED_HA_CS__ 188.jpg
Shoplifter na tle swojej pracy. Źródło: http://www.liljabaldurs.com/chromo-sapiens-icelandic-pavilion-venice-biennale-2019

Mam jednak dziwne wrażenie, że artystka dokładnie tak wyobrażała sobie odbiór swojego dzieła: że stanie się wiralowym tematem Facebookowej aplikacji. Jako kuratorka od 15 lat pracująca w Nowym Jorku zdaje sobie sprawę z potęgi mediów społecznościowych, a także spłaszczenia, jakiemu ulega nasze otoczenie w ich pryzmacie. Czy nie taki, gorzki smak może mieć również projekt Chromo Sapiens? Definiujemy się i kreujemy swoje życie poprzez te małe ekraniki na telefonach, często też piękno Islandii sprowadza się do kilku ujęć w nieskończoność powielanych przez fotografujących ją turystów. Czy to źle? Czy to dobrze? To właśnie uczynienie czasów, w których żyjemy, interesującymi. Całość doznań otaczającego nas świata możemy zamknąć w kolorowym kwadraciku albo kilkusekundowym snapie.

Chromo Sapiens to moim zdaniem environmental art naszych czasów. W latach 60. i 70. artyści przekształcali otaczającą ich przyrodę, tworząc sztukę z materiałów naturalnie występujących w danym miejscu i tym samym zmieniając oryginalny krajobraz. Shoplifter pracuje z syntetycznymi tworzywami, które udają organiczne: włosami, które przypominają glony, kosmate zwierzęta, fragmenty jaskiń. To właśnie “naturalne materiały” naszych czasów. Wypełnia nimi określoną przestrzeń w duchu site specific, ale pełny sens praca otrzymuje dopiero w zetknięciu z publicznością. Przeżywanie jej za pomocą telefonów komórkowych to jedno z zagrożeń, z którymi zmaga się obecnie sztuka. Ale kreowanie dzieła tak, by ewokowało potrzebę zrobienia zdjęcia jest już moim zdaniem cechą sztuki społecznej.

Główny motyw twórczości Hrafnhildur Árnadóttir to hamur, z islandzkiego “futro”. Artystka zderza za ich pomocą pojęcia “prawdy”i “piękna” z kategoriami “fałszu” i “groteski”, bowiem bawi się tradycyjnym atrybutem kobiecego piękna i erotycznej atrakcyjności poprzez nadanie mu rysy: tworzenia ich ze sztucznych tworzyw. Naturalne piękno jest tu zestawione z tandetą tworzoną masowo., fabrycznie. Prawdziwe pukle “czeszących się” stają się plastikową peruką clowna,  miękkie futro zwierzęcia – zastąpione sztucznym włosem pluszowego misia. Powszechna reakcja na jej prace pokazuje nam, że sztuczne piękno może zachwycić bardziej, niż naturalne. Że kontakt z ersatzem zastępuje nam prawdziwe doznanie zmysłowe.

Cóż, May You Live in Interesting Times.

Pawilon islandzki można oglądać do 24 listopada 2019 roku.

źródło: grapevine.is