Islandzkie owce odliczane do snu

 

Nazwa mojej strony wzięła się z tekstu piosenki Grzegorza Turnaua, ale przy tłumaczeniu jej na język angielski, uświadomiłam sobie, że “tulić” co znacznie więcej niż przytulać, obejmować.

Utula się kogoś do snu. Tuli w ramionach, żeby uspokoić. A więc Thule, ta legendarna kraina na Północy, zyskuje nowe znaczenie: krainy jak ze snów, krainy marzeń sennych. Wszystko to nabrało jeszcze więcej sensu, gdy dostałam wiadomość od Marty Łągiewki z informacją o jej projekcie w Teatrze Lalek “Pleciuga” w Szczecinie. Kołysanki Północy to spektakl dla najmłodszych, kolorowa podróż muzyczna w najdalsze zakątki północnej Europy, utkana z melodii i słów. Usłyszeć tam można kołysanki ze Szwecji, Norwegii, Danii, Finlandii, ale też Islandii.

Zdjęcia: Teatr Lalek “Pleciuga” w Szczecinie

 

Na płycie towarzyszącej projektowi znajdziemy wszystkie adaptacje kołysanek śpiewanych podczas spektaklu. To naprawdę ciekawy zbiór melodii nordyckich, o których nie miałam wcześniej większego pojęcia. Jak mówi mi sama autorka projektu, niektóre kołysanki nordyckie wyszukała sama, inne zostały jej polecone przez pracowników zaprzyjaźnionych teatrów na Północy.  Marta Łągiewka poprosiła o tradycyjne, ludowe melodie lub po prostu kołysanki popularne w danym kraju. Jak się okazało, odbiór był ogromny i trzeba było dokonać wyboru. W spektaklu usłyszymy 12 utworów:

Bohaterami kołysanek są skandynawskie trolle, islandzkie owce, ale też duński słonik Jumbo czy Ole z Parasolem, duński odpowiednik Piaskowego Dziadka. Wśród utworów znajdziemy zarówno nowoczesne piosenki, których popularne wersje z animacją o wątpliwej jakości łatwo wyszukamy na YouTubie, ale też starsze melodie tradycyjne, jak np. fińska kołysanka Nuku, nuku. Często zdarza się, że dana melodia czy cała piosenka znana jest w kilku krajach północnych, lub funkcjonuje jako tradycyjna pieśń jednego kraju, a faktycznie pochodzi z innego. Pisałam o tym na przykładzie Islandii i Wysp Owczych, ale autorka projektu zdradziła mi, że dokonała podobnego odkrycia.  Kołysankę Mama trollka otrzymała od norweskiej aktorki, a więc uznała ją za pieśń z Norwegii.  Tuż przed premierą spektaklu okazało się jednak, że kołysanka jest też śpiewana w Szwecji i że jej autorką jest Szwedka.

Polskie teksty kołysanek powstały przede wszystkim dzięki tłumaczeniom angielskim, ale też nierzadko były adaptacjami wersji oryginalnej.  W niektórych utworach znajdziemy tekst oryginalny, jak np. fiński tekst we wspomnianej już Nuku, nuku, norweski w Sulla lulla czy fragmenty po szwedzku w Śmiesznym trollu.  Te kołysanki są najbliższe oryginałowi, ale tak naprawdę najważniejsze w układaniu tekstu było to, aby był on prosty dla małego odbiorcy. Stąd niektóre kołysanki mocno odbiegają od oryginału czy opierają się na onomatopejach, jak islandzka Bium bium bambaloo.

Być może kojarzycie ten utwór z filmu Anioły Wszechświata (Angels of the Universe)? Czy wiedzieliście jednak, że Bíum Bíum Bambalo to tradycyjna islandzka kołysanka? Można ją znaleźć w zestawieniach “najbardziej przerażających kołysanek dla dzieci”, a to ze względu na dość nieoczywisty wers: “En úti biður andlit á glugga”. O co chodzi?  Postanowiłam podjąć się znowu tego trudnego zadania i przetłumaczyć islandzką wersją na polską, posiłkując się niezawodnym Google Translatorem:

Po lewej: islandzki tekst oryginalny, w środku: moje tłumaczenie, po prawej: tekst piosenki z płyty “Kołysanki Północy”.

O jaką twarz chodzi? Czy to jakiś troll, który zamierza pożreć dziecko? A może księżyc? Czy mamy prawo się bać? A może o tym jest ta kołysanka: nawet jeśli za oknem czyha niebezpieczeństwo, mama lub tata śpiewają dziecku, że w ich ramionach może czuć się bezpiecznie…

Druga islandzka kołysanka na płycie to Śpij, mój maleńki, znana na Islandii pod tytułem Sofdu unga ástin mín.  Tekst pochodzi z dramatu Jóhanna Sigurjónssona opowiadającym dzieje wyjętego spod prawa Fjalla-Eyvindura oraz jego żony Halli. Bohaterowie są ścigani, a kiedy już mają dostać się w ręce wrogów, Halla śpiewa pożegnalną kołysankę dziecku, zanim wrzuci je do wodospadu. Pieśń znana chyba każdemu, kto uczył się języka islandzkiego z doktorem Przemkiem Czarneckim. Jej tekst omawiany jest bowiem na zajęciach i tłumaczony. Niestety nie mam przy sobie notatek, więc spróbuję przetłumaczyć tekst z pamięci i z pomocą obcych źródeł:

Po lewej: islandzki tekst oryginalny, w środku: moje tłumaczenie, po prawej: tekst piosenki z płyty “Kołysanki Północy”.

Kołysanka ta jest nie tyle przerażająca, co trudna. Jest jednak jedną z najpopularniejszych na Islandii. Historię Fjalla-Eyvindura  i jego żony zekranizował szwedzki reżyser Victor Sjöström w filmie Banici (szw. Berg-Ejvind Och Hans Hustru). Wersja ze spektaklu Kołysanki Północy jest jednak bardziej neutralna i optymistyczna, zgodnie z zasadą, że melodie mają być przyjemne dla kilkulatków i łatwe w odbiorze.

Jeśli macie dzieci albo chęć posłuchać nordyckich melodii z polskimi tekstami, bardzo polecam Wam spektakl Marty Łągiewki. Najbliższe spektakle 25 stycznia, 26 stycznia, 1 lutego oraz 8 lutego w szczecińskim Teatrze Lalek “Pleciuga”.  Na zachętę zamieszczam jeszcze trailer spektaklu:

Zespół:

  • Reżyseria Marta Łągiewka
  • reżyseria Marta Łągiewka
  • pomysł scenograficzny Kaja Cykalewicz-Licak
  • muzyka Tomasz Licak

Obsada:

Płytę z utworami można zakupić w kasie Teatru Pleciuga.

Nie deptać mchu!

Nie chciałabym powiedzieć, że cieszę się, że ludzie robią błędy. Ale dzięki nim uświadomiłam sobie, że nie tylko turyści, ale też ludzie mieszkający na Islandii nie szanują jej delikatnej przyrody.

Kilka dni temu zobaczyłam tego posta i przetarłam oczy ze zdumienia. Otóż influencerka mieszkająca na Islandii, ale znana z zupełnie nieislandzkich treści, która ostatnio zdecydowała się na produkcję podcastów proekologicznych, chwali się zdjęciem, na którym depcze mchy swoimi stopami. Pierwsza myśl: może ona nie wie, że tak się nie robi, trzeba zareagować, żeby jej fani nie zrobili tego samego. Ale opcja komentowania zdjęć na tym koncie jest wyłączona, poza tym nagle w czacie z koleżankami-miłośniczkami Islandii pojawiła się nowa wiadomość: “Myślałam, że chyba ogarnia, że po mchu się nie chodzi…”. Więc pomyślałam sobie, że skoro nie możemy zareagować bezpośrednio, to napiszę na ten temat coś u siebie. To nie jest tekst atakujący, ale uświadamiający.

A wszystko dla pięknych zdjęć…

To nie pierwszy raz, gdy media donoszą o celebrytach niszczących islandzką przyrodę.  W 2015 roku dużym echem odbiła się w Islandii wizyta Justina Biebera i ekipy filmowej realizującej teledysk do jego piosenki “I’ll show you”. Gwiazdor pojawia się w nim na tle islandzkiej przyrody, łamiąc wiele z zasad, które możemy przeczytać w tzw. The Icelandic Pledge. W niezwykle humorystyczny sposób spointowała go więc Nanna Gunnarsdóttir, reporterka Guide to Iceland. W tekście, dostępnym również w polskiej wersji językowej, pisze między innymi tak:

4. Nie turlaj się po mchu

Justin Bieber turlający się po mchu na Islandii

Możesz pomyśleć, że to żart, ale jesteśmy jak najbardziej poważni!
Islandzki mech jest przepiękny, gruby i miękki – ale również bardzo delikatny! Jego regeneracja może potrwać kilkaset lat! (a turlając się po nim możesz łatwo go powyrywać).
Prosimy, bardzo prosimy, nie turlaj się po mchu!
Uważaj również jak chodzisz po mchu. Jest tyle miękkiej trawy po której możesz to robić. W innym wypadku zdenerwujesz mieszkańców – to jedna z kilku rzeczy, których Islandczycy nienawidzą w turystach.

Celem Gunnarsdóttir nie było wyśmianie głupoty celebryty, ale przede wszystkim zwrócenie uwagi na to, jak ogromny wpływ może mieć na liczbę zniszczeń. I miała rację, bo popularność Biebera ściągnęła na Islandię rzeszę turystów, którzy chcieli fotografować się w tych samych pozach i miejscach, które widzieli w teledysku. Nawet na bardzo stromym klifie kanionu Fjaðrárgljúfur, przekraczając barierki i ignorując wszelkie znaki ostrzegawcze. Skończyło się to zamknięciem kanionu.

W Polsce też mieliśmy niedawno do czynienia z ostrą reakcją na celebrytkę niszczącą islandzką przyrodę. Mowa o Maffashion i jej sesji zdjęciowej dla jednej z marek odzieżowych. Jak donoszą źródła internetowe, modelki zaangażowane w sesję pozowały na terenach zagrodzonych, wykraczając poza barierki i depcząc islandzki mech. Sprawę nagłośnili internauci, krytykując zachowanie Maffashion m.in. w grupie “Stupid things tourists do in Iceland” oraz pod zdjęciami udostępnionymi na jej koncie instagramowym. Wśród głosów wyczytać można było poirytowanie, złość, a nawet zarzuty o hipokryzję czy niszczenie wspólnego dobra dla własnej sławy czy pieniędzy. Dziennikarze zwracali jednak uwagę na to, że odpowiedzialność za wybór miejsc do zdjęć ponoszą organizatorzy sesji zdjęciowej, słowem: firma odzieżowa. Ale w istocie najważniejsze jest to, że mech został zdeptany, a zasady dobrego smaku i zachowania się w terenie przez osobę publiczną, obserwowaną przez tysiące nastolatków, złamane. Wszystko to w czasach, kiedy natura staje się głównym tematem zmartwień młodych ludzi.

Dlaczego nie wolno deptać mchu?

Islandzki mech to właściwie nie mech, podobnie jak mech irlandzki czy szkocki.  W terminologii naukowej nazywa się go płucnicą islandzką (Cetraria islandica) i z punktu widzenia systematyki gatunek ten zalicza się do porostów. Słynny porost islandzki, który znajdujemy w wielu lekach na kaszel czy jako składnik pastylek na gardło to jedna z wielu nazw tego samego gatunku (obok płucnicy oraz tarczownicy islandzkiej). Mimo określenia “islandzki” występuje na całej półkuli północnej, jego największe siedlisko to poza Islandią również Grenlandia oraz archipelag Svalbard, ale w śladowych ilościach występuje również nawet w Polsce. W wielu krajach jest gatunkiem chronionym.

Porost ten zazwyczaj przywiązany jest do stałego miejsca, a na Islandii spotkamy go głównie na polach lawowych oraz równinach. Stanowi ważny składnik diety reniferów i owiec, a od niedawna stosuje się go również w przemyśle spożywczym przeznaczonym dla ludzi. W wielu sklepach zielarskich i herbaciarniach specjalistycznych można znaleźć go w formie suszonej lub sproszkowanej. Polecany jest na wspomaganie trawienia, bóle żołądkowe, biegunki, ale też poprawia apetyt i działa hamująco na drobnoustroje. Posiada właściwości lecznicze i jest składnikiem szeroko wykorzystywanym w medycynie i zielarstwie. Ze względu na dużą zawartość licheniny jest też stosowany w przemyśle kosmetycznym jako źródło glicerolu, np. do produkcji mydła czy kremów.

Skoro możemy go jeść i produkować z niego kosmetyki, dlaczego nie możemy po nim deptać? Bo mech występujący na Islandii to nie tylko ten jeden jedyny gatunek, ale ponad 606 różnych odmian, które zbadała profesor Ingibjörg Svala Jónsdóttir. Większość z nich jest bardzo wrażliwa na warunki atmosferyczne i nie posiada rozwiniętego systemu korzennego, co przesądza o ich delikatności.  Z uwagi na krótkie, chłodne i zimne lata obszaru subarktycznego, wegetacja na tych terenach jest mocno spowolniona, co czyni roślinność islandzką bardzo delikatną i kruchą. Każde mechaniczne uszkodzenie mchu jest właściwie nieodwracalne, a zbędne chodzenie po nim, czy umyślne wyrywanie, zgniatanie, deptanie i – co gorsza – przejeżdżanie po nim ciężkim samochodem terenowym sprawia, że mech w tym miejscu będzie odrastał przez kolejne dziesiątki lat.

Damaged moss in Iceland
Źródło: Guide to Iceland za Þingvellir National Park Facebook Site.

Te malutkie roślinki wykorzystują dużo energii do przetrwania, ale też do reprodukcji. Rosną mniej więcej jeden centymetr rocznie, ale w trudniejszych warunkach przyrost ten zamyka się w zaledwie kilku milimetrach. Trudno określić, ile dokładnie trwa życie mchu, ponieważ często organizmy te rosną i umierają jednocześnie: podczas gdy wierzchnia partia rozrasta się, piętro dolne usycha i oddaje swoje składniki mineralne na rozwój nowych listków. Co więcej, cały ten wysiłek nie jest oparty na samolubności: mech islandzki zapobiega erozji ziemi, utrzymuje wodę i wilgotność, a także stanowi siedlisko dla wielu organizmów.  Co najważniejsze, w Islandii pozbawionej większych skupisk leśnych i wyższych drzew, mech stanowi niemal główne źródło tlenu i pochłania dwutlenek węgla.

***

Mam nadzieję, że teraz rozumiecie już, o co ta afera. W odpowiedzi na mój instagramowy apel dostałam odpowiedź “Kto nie chodził po islandzkim mchu, niech pierwszy rzuci kamieniem!”. Starajmy się tego nie robić, proszę Was. A tym bardziej, jeśli jesteśmy influencerami i nasze zachowania uwieczniane na zdjęciach mogą być złym przykładem dla tysięcy osób. W okolicach Reykjaviku, a szczególnie na południu Wyspy, mech zadeptywany jest przez turystów, a może czasem nawet i mieszkańców Islandii. Ale czy sami Islandczycy nie widzą rangi problemu? Podczas zorganizowanych wycieczek przypomina się uczestnikom o delikatności mchu, a w wielu materiałach poświęconych zwiedzaniu Islandii znajdziemy to samo napomnienie. A więc: Nie deptać mchu!  “Don’t traðka [tratować] on the moss – it grows back so slow.”

Orkiestra gra na Wyspie

12 stycznia odbędzie się 28. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i po raz kolejny również na Islandii będzie można wesprzeć tę niezwykłą inicjatywę.

W tym roku w organizację finału zaangażowana jest Fundacja Zabiegani Reykjavik, której głównym celem jest pomoc chorym dzieciom w Polsce poprzez organizację zbiórek i różnych imprez charytatywnych na Islandii. W tegorocznym sztabie działają przede wszystkim Polacy mieszkający na Islandii, ale też wolontariusze z innych krajów, np. Litwy czy Estonii. Cały skład oraz mnóstwo pozytywnej energii znajdziecie w klipie promującym tegoroczny finał:

O Happy Islandia, historii WOŚP na Wyspie oraz najciekawszych licytacjach w tym roku rozmawiam z Sylwią Uzdowską, szefową sztabu Islandia. Film oraz zdjęcie główne autorstwa Aleksandry oraz Piotra Juczcic (Z Archiwum Podróżnika).

Od kiedy Orkiestra gra na Islandii?

Pierwszy sztab WOŚP na Islandii zawiązał się w 2010 roku i dokładnie 10 lat temu Orkiestra zagrała na Wyspie po raz pierwszy. Pierwszy oficjalny finał WOŚP miał miejsce w Szkole Polskiej w Reykjaviku, a kolejne imprezy organizowano już w innych miejscach, m.in. w Ambasadzie RP w 2013 roku. Według danych z oficjalnej strony WOŚP, w ciągu ostatnich 10 lat Orkiestra nie zagrała na Islandii tylko raz, w 2016 roku. Ostatni, 27. finał w 2019 roku, był rekordowym dla historii islandzkiego sztabu: zebrano wówczas ponad 103 tysięcy złotych.

Jak przebiega zbiórka pieniędzy podczas islandzkich finałów? Ze względu na ograniczoną liczbę puszek, na ulicach Reykjaviku i innych  islandzkich miast nie znajdziemy raczej wolontariuszy z naklejkami w kształcie serduszek. Są oni natomiast w polskich sklepach, ale najwięcej pieniędzy trafia do banku zawsze w dniu finału. Tego dnia odbywają się licytacje, a w poprzednich latach kończyły się też internetowe aukcje. Na Facebookowej stronie WOŚP Islandia wystawiano przedmioty do licytacji internetowej, które – jak mówi mi Sylwia Uzdowska – przynosiły Orkiestrze najwięcej pieniędzy. W tym roku aukcja obędzie się tylko stacjonarnie, czyli w Sportbarinn Ölver w Reykjaviku. Wpłaty i datki zawsze wpływają w islandzkich koronach, a potem są przesyłane do głównego banku Orkiestry w Polsce.

Tegoroczni wolontariusze i część Sztabu WOŚP Islandia (Sylwia Uzdowska w koszulce 28. Finału). Źródło: WOŚP Islandia.

Co można było dotąd wylicytować?

W archiwum dotychczasowych aukcji znajdziemy książki oraz płyty z autografami, rękodzieło (między innymi produkty z wełny owczej), bony na sesje zdjęciowe czy inne usługi.  Nie brakuje też gadżetów “fanowskich”. Podczas finału w 2015 można było licytować torbę z maskonurem podarowaną przez Studencki Klub Islandzki UW, a w tym roku Utulę Thule podarowała swój kalendarz islandzki na 2020 rok wraz z tulisiową naszywką z logo projektu. Więcej informacji o kalendarzu i licytacji można znaleźć na stronie wydarzenia 28. finału WOŚP na Islandii, a kalendarz kupić tutaj.

A co “sprzedaje się” najlepiej? Różne wycieczki oraz pobyt w atrakcyjnych domkach letniskowych na Wyspie. Te ostatnie cieszą się największym powodzeniem i co roku przybywa ofert wypraw z przewodnikiem. Również na Allegro znaleźć można aukcje, których przedmiotem jest wyprawa na Islandię, jak chociażby rejs luksusowym jachtem. W tym roku na uwagę zasługuje inicjatywa Michała Moca, kompozytora, akordeonisty i miłośnika Islandii, autora konta na instagramie icelandic.pl. Już po raz drugi oferuje on zwycięzcy aukcji wyprawę na Islandię na koszt organizatora, w tym roku ze szczególnym uwzględnieniem polowania na zorzę polarną. Jak donosi Gazeta Wyborcza, to „wyprawa po ciszę, spokój i zorzę polarną”.

View this post on Instagram

-RA

A post shared by @ icelandic.pl on

Jak na WOŚP reagują Islandczycy?

Czy są zaangażowani w charakterze wolontariuszy? Czy również licytują fanty podczas finałów? Według Sylwii Uzdowskiej islandzkie wsparcie widoczne jest raczej przede wszystkim od strony technicznej: Islandczycy udostępniają lokale do organizacji finałów, jak np. w 2018 roku, kiedy dyrekcja kina Bió Paradis wynajęła salę kinową i hol zupełnie za darmo. Wielu finałom towarzyszą występy islandzkich artystów, np. podczas finału w 2013 roku grała Myrra Rós, a w 2014 roku inni islandzcy artyści. Imprezę promowano nawet na oficjalnej stronie miasta, co prowokuje do wniosków, że Islandczycy mocno wspierają inicjatywę. Zdaniem Sylwii Uzdowskiej chodzi jednak bardziej o pomoc przedsięwzięciu mocno jednoczącym Polonię na Wyspie. Nie ma chyba innego takiego wydarzenia w roku, kiedy podziały i różnice znikają dla jednego, słusznego celu.

Tegoroczny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Reykjaviku będzie można oglądać (przynajmniej we fragmentach) dzięki transmisji internetowej na Facebookowym profilu WOŚP Islandia. Tych, co na Islandii, zapraszamy na orkiestrowanie już w sobotę 11 stycznia. W programie bieg Policz się z Cukrzycą, morsowanie, zbiórka w polskiej szkole, strefa beauty, 24-godzinny maraton fryzjerski oraz mecz siatkówki. W dniu finału, czyli w niedzielę 12 stycznia w Sportbarinn Ölver, Álfheimar 74 w Reykjavíku od południa będzie trwała impreza otwarta (animacje, konkursy i zabawy dla dzieci, występy artystyczne, stoiska z pysznościami i wiele innych), a po godzinie 19 światełko do nieba oraz muzyka na żywo.

Bilden kan innehålla: text där det står ”wielka orkiestra świątecznej pomocy”

Za pomoc w przygotowaniu tekstu dziękuję Sylwii Uzdowskiej oraz Lindzie Zarzyckiej.

Świąteczna powódź

Wbrew pozorom tekst nie będzie o bombogenezie, która jeszcze niedawno zaskoczyła Islandię. Będzie o czymś o wiele przyjemniejszym: o książkach!

Być może spotkaliście się już z ciekawostką o tym, że Islandczycy to jeden z najbardziej oczytanych narodów Europy? Że aż 93% Islandczyków przeczytało chociaż jedną książkę rocznie? Że potrafią czytać sagi w oryginale i to właśnie z tradycji sag wynika ich umiłowanie literatury? Że prawie każdy Islandczyk coś pisze, a co dziesiąty z nich wydaje książki? I że to kraj z najlepszym wynikiem publikacji książek i czasopism na jednego mieszkańca?

To pewnie wiecie już też, że mieszkańcy Wyspy słyną z obdarowywania się świeżymi pozycjami wydawniczymi na święta. Praktyka ta wiąże się lub wynika z Jólabókaflóðið, czyli przedświątecznej powodzi książek. Każdego roku islandzkie wydawnictwa “zalewają” rynek nowymi tytułami, a półki sklepowe uginają się pod ciężarem książek już od jesieni. Na początku listopada Islandczycy dostają bezpłatne bókatíðindi, czyli spis wszystkich wydawnictw planowanych na koniec danego roku. Nie jest to jednak gazetka, która trafia na makulaturę; Islandczycy oczekują jej jak my katalogu IKEI i przeglądają ją wiele razy, często zaznaczając swoich faworytów. Pewnie dzięki temu łatwiej jest domownikom utrafić z prezentem, bo nawet Islandzkim dzieciom na widok  bókatíðindi oczy świecą się bardziej niż naszym na widok nowych świeżaków.  Można przekonać się o proporcji książek dziecięcych w katalogu dostępnym on-line na oficjalnej stronie Félag Íslenskra Bókaútgefenda (Stowarzyszenie Islandzkich Wydawców Książek).

Firma ta wysłała pierwsze bókatíðindi do islandzkich domów w 1944 roku, wtedy właśnie zrodziła się tradycja Jólabókaflóðið. W latach 40. Islandia znajdowała się w trudnej sytuacji gospodarczej: ceny rosły, ale jedynym tanim produktem okazał się papier. Zatem rynek wydawniczy kwitł, a książki stały się jedynym rodzajem prezentu, na jaki mogli sobie pozwolić zwykli Islandczycy. Dzisiaj, mimo polepszenia sytuacji finansowej, książki wciąż stanowią popularny prezent gwiazdkowy. Zważywszy na ogromną rolę literatury w kulturze islandzkiej (w 2011 roku Reykjavik dostał nawet tytuł Miasta Literatury UNESCO), trudno się dziwić, że Islandczycy obdarowują się książkami na święta. Spotkałam się jednak ze źródłami, z których wynikało, że Islandczycy obdarowują się WYŁĄCZNIE książkami. Nic bardziej mylnego! Świąteczny konsumpcjonizm szaleje tam tak samo jak u nas, choć może Islandczyków wyróżnia pragmatyzm. Nieudane prezenty zawsze można zwrócić po świętach, a kupony wymienić na coś innego. Ewentualnie niechciane podarunki mają szansę na drugie życie, trafiając na półki reykjawickiego second-handu Góði Hirðirin.

W internecie znajdziecie dużo informacji o islandzkiej powodzi książkowej. Ostatnio artykuł na ten temat ukazał się nawet w Wysokich Obcasach. Tekst wydał mi się jednak podejrzany i mocno uproszczony, dlatego przewertowałam angielskojęzyczne Google, żeby przekonać się, że jest kombinacją znalezionych tam tekstów. Postanowiłam więc spełnić dziennikarski obowiązek zweryfikowania znalezionych informacji i sprawdzić, co na temat Jólabókaflóðið powiedzą mi sami mieszkańcy Wyspy. Zapytałam więc znajomych Islandczyków, Vakę i Magnúsa oraz dwie Polki spowinowacone z Islandczykami, Agę (Vikingaland) i Olgę (Polka na Islandii).

Vaka Hafþórsdóttir, niegdyś uczyła mnie islandzkiego.

Czy naprawdę wszyscy w rodzinie dostają książki? Co jeśli ktoś nie lubi czytać albo literatura piękna po prostu go nie interesuje? Czy mimo to dostaje książki, nawet jeśli ich sobie nie życzy? U Magnúsa kupuje się książki wszystkim członkom rodziny poza najmłodszymi, którzy nie są akurat wielkimi fanami czytania. Vaka odpowiada mi, że u niej w rodzinie wszyscy członkowie starają się, aby co roku każdy dostał przynajmniej jedną książkę. Dlatego umawiają się, aby wybrać coś odpowiedniego, nawet dla tych, którzy nie przepadają za lekturą. W tym roku kupiła więc tacie książkę o wędkarstwie, bo tata chętniej niż z nosem w książce spędza swój wolny czas z wędką. Olga  potwierdza, że zawsze wybiera tacie coś, co ma szansę go zainteresować, i jak dotąd działało: w ubiegłych latach przeczytał książki, które mu kupiła i w tym roku pewnie też przeczyta. Aga stosuję tę samą strategię, bo choć jej mąż Ari nie jest wielkim fanem czytania, na pewno nie obrazi się na biografię jakiegoś sportowca.

Dziennikarka Wysokich Obcasów pisze: Gdzie indziej dochodzi do rodzaju wymiany: każdy przynosi książki, które najbardziej mu się spodobały w minionym roku – zmieniły coś w jego życiu albo stały się swego rodzaju małym odkryciem. Każdy z „recenzentów” opowiada, co go w danej pozycji urzekło i dlaczego poleca ją innym. Następnie wszyscy składają książki na jeden duży stos i wyciągają te tytuły, których rekomendacje najbardziej ich zaintrygowały. Czy spotkaliście się z tego rodzaju formą obdarowywania książkami na Islandii? Ani szwagierka Olgi, Svala, ani Ari, mąż Agi nie przypominają sobie takiego zwyczaju. Vaka twierdzi, że to słowo mocno na wyrost i wymiana przeczytanymi już książkami kłóci się z genezą Jólabókaflóðið, czyli zalewem nowych wydawnictw książkowych.  “Gdybyśmy wymieniali się starymi książkami, wtedy nie zachęcalibyśmy autorów do pisania nowych”, dodaje Vaka, a taka jest właśnie idea powodzi książek. W jej rodzinie od pokoleń kupowało się nowe tytuły.

A jak to jest z tym wspólnym czytaniem w wigilijny wieczór? Czy naprawdę wszyscy rozkładają się na kanapie pod kocykiem, ze słodyczami i gorącym kubkiem? Vaka potwierdza, że bardzo lubi spędzać w ten sposób święta, szczególnie, że może być wtedy z rodziną i przekonać się, czy jej prezenty faktycznie zadowoliły najbliższych. Aga i Olga potwierdzają, że w ich islandzkich rodzinach jest to częste, ale nie stanowi jedynej formy spędzania czasu w święta. Co do kocyka, czekoladek i gorącej czekolady, każdy chyba wyobraża sobie “wigilię idealną” inaczej, bo zdarzają się inne łakocie i inne napoje. Z kolei Magnús nie praktykuje wspólnego czytania, u nich święta raczej skupiają się wokół stołu, a więc jeśli czekoladki, to bez plamienia kartek świeżo zakupionych książek.

A która książka z ubiegłego roku spodobała Wam się najbardziej? Olga nie może wskazać tylko jednej, ale wskazuje Wyspę Sigríður Hagalín Björnsdóttir oraz tom poezji Elísabet Kristín Jökulsdóttir, który tutaj recenzowałam. Aga z kolei bardzo chwali Zostanie tylko wiatr polskich autorów Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka. Faworytami Vaki były natomiast Coming Clean autorstwa Kimberly Rae Miller oraz powieść Erotic stories for Punjabi Widows napisaną przez Balliego Kaur Jaswala.  Czy macie swoje ulubione książki przeczytane w 2019 roku? Jakie planujecie przeczytać w następnym?

A może zamiast książki sprawić sobie kalendarz islandzki na 2020 rok? Kupisz go przez sklep: https://trolltunga.shoplo.com/kolekcja/frontpage/kalendarz-islandzki-utule-thule.

Jólasveinar, czyli mikołajowa trzynastka

Niektórzy wprowadzają się w bożonarodzeniowy nastrój z początkiem adwentu, dla innym początkiem świątecznych przyjemności są Mikołajki. Ale ja na poważnie myślę o Bożym Narodzeniu dopiero od 12 grudnia.

Dlaczego? Bo tego dnia przychodzi pierwszy z trzynastu Íslensku jólasveinarnir, czyli Świątecznych Chłopców albo Islandzkich Mikołajów. To trzynastu braci, którzy, jeden po drugim, schodzą do islandzkich domostw wprost z gór na północy.  Z wyglądu przypominają trochę  swojego dalekiego amerykańskiego krewnego z Coca-Colą, bowiem też noszą białe brody i szpiczaste czapki oraz kojarzą się z prezentami. Jednak ci wywodzący się z nordyckiego folkloru Chłopcy nie zajeżdżają do islandzkich domów na saniach zaprzężonych w renifery, ale w pozostawionych na zewnątrz butach zostawiają drobne upominki lub zgniłego ziemniaka, jeśli właściciel buta był niegrzeczny. Przede wszystkim jednak skradają się do domostw, by psocić i poprzeszkadzać jego mieszkańcom, w tym podkraść różne rzeczy.  Mimo to Islandczycy oczekują ich odwiedzin, bo z każdym następnym zbliżają się utęsknione święta. 

Kim są rodzice Jólasveinar?

Zanim jednak Świąteczni Chłopcy zaczną schodzić z gór, pierwszymi gości są ich rodzicie oraz szczególny kot. 9 grudnia pojawia się Jólakötturinn, Kot Świąteczny, który według wierzeń sprawdza stan islandzkich szaf i pożera każdego, kto nie zaopatrzył się w nowy strój na Boże Narodzenie. Właściciele tej bestii, Grýla i Leppalúði schodzą z gór dzień później, a więc 10 grudnia i są równie przyjaźnie nastawieni do ludzi co ich futrzany podopieczny. Właściwie lepiej się ich przestrzegać przez cały rok, bo Grýla znana jest z tego, że zbiera niegrzeczne dzieci i wrzuca je do wielkiego kotła, uprzednio rozgrzanego przez jej męża, Leppalúðiego. Grýla to olbrzymka, która miała już wiele własnych dzieci i trzech mężów, ale to właśnie z tym ostatnim, czyli Leppalúðim, z pochodzenia najprawdopodobniej człowiekiem, ale może też i trollem, spłodziła Świątecznych Chłopców. Jólasveinar mają więc pochodzenie olbrzymie, ale znacznie bliżej im z wyglądu do ludzi. Nie są więc tak odpychający z wyglądu jak Grýla, ale są równie złośliwi i niebezpieczni jak ich matka.

Jólasveinar – rozkład jazdy

Każdy z trzynastu braci przychodzi innego dnia przed świętami, ale odchodzą w różnych momentach. Najważniejsze jest jednak to, kiedy przychodzą i z czym ich przyjście może się kojarzyć. Ich imiona wiążą się ze szkodami lub psikusami, które wyrządzają w islandzkich gospodarstwach.Oto islandzki mikołajkowy rozkład jazdy, zilustrowany współczesnym wyobrażeniem Świątecznych Chłopców autorstwa Magnúsa Þóra Einarssona.

Array
Ps: Od 12 grudnia na moim Instagramie pojawiać się będą Świąteczni Chłopcy. Poszukasz ich w zapisanej relacji pt. “Jólasveinar”

Świąteczni Chłopcy – tradycja a źródła

Wszystkie postaci te wywodzą się z folkloru, ale imię Grýli znajdziemy już w Eddzie, natomiast powiązanie jej z okresem bożonarodzeniowym pojawia się dopiero w tekstach siedemnastowiecznych. Wtedy też pojawiły się informacje o jej synach, ale dopiero w zbiorze podań ludowych autorstwa Jóna Árnasona z 1862 pojawia się ich nazwa: Jólasveinar. W połowie XIX wieku nie doprecyzowano jeszcze, ilu dokładnie miałoby być Świątecznych Chłopców. Tę liczbę znajdziemy dopiero w poemacie Jóhannesa úr Kötlum z 1932 roku pod tytułem Jólin koma. To właśnie tam opisane są wszystkie imiona i charakterystyka Jólasveinar znana do dziś.

Wszystkie postaci te wywodzą się z folkloru, ale imię Grýli znajdziemy już w Eddzie, natomiast powiązanie jej z okresem bożonarodzeniowym pojawia się dopiero w tekstach siedemnastowiecznych. Wtedy też pojawiły się informacje o jej synach, ale dopiero w zbiorze podań ludowych autorstwa Jóna Árnasona z 1862 pojawia się ich nazwa: Jólasveinar. W połowie XIX wieku nie doprecyzowano jeszcze, ilu dokładnie miałoby być Świątecznych Chłopców. Tę liczbę znajdziemy dopiero w poemacie Jóhannesa úr Kötlum z 1932 roku pod tytułem Jólin koma. To właśnie tam opisane są wszystkie imiona i charakterystyka Jólasveinar znana do dziś.

“Uniejów to taka mała Islandia”

Jak to się stało, że w Uniejowie są maskonury i flagi islandzkie? 28 listopada miasto podpisało umowę partnerską z islandzkim Grindavíkiem, co ukoronowało kilkuletnią znajomość między ośrodkami.

Jeden z wielu islandzkich akcentów w Uniejowie, zdj. Piotr Mikołajczak

Czy wiecie, że w Polsce też mamy gorące źródła? Może nie znajdzie się u nas gejzerów, ale jest kilka miejsc, w których woda termalna osiąga wysokie temperatury i da się wykorzystać moc natury do atrakcji, które znamy z Islandii: ogrzewania miast, basenów geotermalnych, produkcji kosmetyków czy w przemyśle spożywczym.

Jedną z gmin, która wykorzystuje potencjał geotermii jest właśnie Uniejów w województwie łódzkim. Dzięki wydobyciu wód geotermalnych o temperaturze 70 stopni, rozwinięto miejscową turystykę oraz przemysł: znajduje się tu elektrociepłownia, uzdrowisko, a pół miasta jest ocieplane dzięki wodom głębinowym. Jak mówi mi pełnomocnik geotermii Uniejów, mimo dużego sukcesu tutejszych term spółka nie chce skupić się wyłącznie na balneologii. Stąd różne pomysły na wykorzystanie i temperatury, i składu chemicznego wody. Na przykład w przemyśle spożywczym (już teraz w sprzedaży dostępne są chociażby ogórki zakwaszane w wodzie termalnej) czy kosmetycznym (linia kosmetyków dla ludzi i zwierząt, wyprodukowanych na bazie lokalnej wody), a w planach jest nawet produkcja piwa. Niedawno naukowcy odkryli tutaj również nowy gatunek algi, który nazwano starmasia uniejoviensis, i który niedługo będzie tutaj hodowany na szerszą skalę.

Uniejów dopiero się rozwija, dlatego potrzebuje doświadczeń i inspiracji od gmin, które zajmują się geotermią od dłuższego czasu. Jak mówi mi jeden z koordynatorów tego przedsięwzięcia, “Uniejów to mała Islandia”, dlatego nawiązanie współpracy z Grindavíkiem było ważne dla rozwoju gminy. To miasto na południowym wybrzeżu półwyspu Reykjanes trudni się rybołówstwem, ale znane jest przede wszystkim z prywatnej  elektrociepłowni Svartsengi, której ciepłe wody zasilają Błękitną Lagunę. Z wypowiedzi burmistrza Uniejowa, Józefa Kaczmarka, dowiaduję się, że islandzka elektrociepłownia produkuje 170 megawatów energii elektrycznej i Islandczycy mogą być dla polskiej gminy wzorem w zakresie badań i pracy nad przesyłem ciepła. Grindavík, tak jak Uniejów, produkuje nie tylko ciepło, ale również prąd, kosmetyki, warzywa i owoce. Ciepła woda zasila również stawy i usprawnia lokalną hodowlę ryb, czym chcą się w przyszłości zajmować również uniejowscy przedsiębiorcy.

Zdjęcie z pierwszej wizyty Islandczyków w Uniejowie, źródło: http://geotermia-uniejow.pl/

W ciągu ostatnich lat reprezentacja Uniejowa wybierała się na Islandię, zaś Islandczycy przyjeżdżali do Polski. Kilkuletni kontakt zaowocował podpisaniem umowy partnerskiej podczas ostatniego pobytu Islandczyków w Polsce, na IV Forum Inteligentnego Rozwoju 28-29 listopada bieżącego roku w Uniejowie. Pierwszego dnia Forum odbył się panel polsko-islandzki „Uniejów – Grindavik tak wiele nas łączy”, podczas którego głos zabrali: Piotr Mikołajczak (IceStory), Fannar Jónasson, burmistrz Grindavíku, Dr Guðjón Helgi Eggertsson, geolog współpracujący z elektrownią HS Orka oraz Kamil Matolicz z Energetyki Uniejów. Zwieńczeniem spotkania było podpisanie porozumienia przez Fannara Jónassona oraz Mirosława Madajskiego, Przewodniczącego Rady Miejskiej. Tym samym Grindavík stał się 10. miastem partnerskim Uniejowa.

Mirosław Madajski oraz Fannar Jónasson (z prawej) po podpisaniu umowy partnerskiej, źródło: https://uniejow.net.pl/pl

Na czym będzie polegała dalsza współpraca? Na pewno na wyjazdach i tworzeniu wspólnych programów edukacyjnych, a przede wszystkim na wymianie doświadczeń i pomysłów na rozwój obu gmin. Tymczasem już w Uniejowie widać kilka akcentów islandzkich: maskonury wymalowane przy szkole podstawowej, islandzkie flagi na starówce czy dęby zasadzone przez Islandczyków z okazji stulecia polskiej niepodległości. Jeśli chcecie znaleźć Islandię w Polsce, na pewno warto wybrać się do Uniejowa!

Zdj. Piotr Mikołajczak

Kraina Lodu, czyli Islandia?

Już sześć lat temu, kiedy wszystkie dziewczynki śpiewały “Mam tę moc”, ja zastanawiałam się czy tytułowa Kraina Lodu to nie przypadkiem Islandia… Nazwa przecież bardzo się zgadza.

Jednak to tylko polskie tłumaczenie, bo oryginalne Frozen może dotyczyć losowego miejsca, w którym jest zimno. Jednak Miłośnik Północy znajdzie pewnie wiele elementów przypominających miejsca czy obyczaje dobrze mu znane. Czy były wśród nich elementy islandzkie? Z okazji premiery drugiej części hitowej produkcji Disneya, postanowiłam podsumować, czym inspirowali się jej twórcy.

Kraina lodu, czyli Skandynawia

Zaczynając od ogółu, w animacji znajdziemy wiele elementów wspólnych dla całego obszaru Północy. Zacznijmy od miejsca akcji: rzecz dzieje się gdzieś, gdzie jest dużo lodu (pierwsza część otwiera się przecież sceną cięcia i zbierania bloków lodu), w lesie tundrowym, a na niebie często pokazują się zorze polarne. Samo Arendelle znajduje się w fiordzie, a rodzice Anny i Elsy umierają w wodach morza na Północy. Elsa udaje się w wysokie góry, gdzie pasuje wieczna zmarzlina. Te wszystkie elementy kierują nas na półwysep Skandynawski czy nawet w dalsze tereny arktyczne.

Mamy też wiele odniesień do kultury i tradycji skandynawskiej. W pierwszej części pojawiają się motywy wikińskie: runy i kamienie runiczne (widoczne w scenie pogrzebu króla i królowej Arendelle), kościoły słupowe i statki przypominające drakkary. Mamy też wątki z mitologii czy folkloru nordyckiego: trolle i lodowe olbrzymy.  W scenie koronacji Elsy ksiądz posługuje się natomiast językiem, nieprzetłumaczonym w wersji oryginalnej (nie pamiętam, jak było w polskiej wersji językowej) i język ten brzmi jak język staronordyjski. Natomiast zdobienia wnętrz czy strojów kojarzą się z podobnymi w całej Skandynawii motywami dekoracyjnymi, typowymi dla nowożytnego zdobnictwa w tkaninie czy meblach.

Kraina lodu, czyli Norwegia

W Internecie aż roi się od informacji, że krajem, z którego czerpano najwięcej inspiracji przy tworzeniu pierwszej części Frozen była Norwegia.  Już od pierwszych kadrów filmu zamek, w którym wychowują się Elsa i Anna, przypominał mi kościoły słupowe. Brak tu jednak podobieństwa z którymkolwiek z zachowanych budowli tego typu w Norwegii, a raczej inspiracja wikińską architekturą. Sama bryła zamku (teleskopowy układ kolejnych części budynku), kształt okien i dachów przywodzi na myśl kościoły słupowe,  a wnętrze kościoła, w którym ma miejsce koronacja Elsy, to już niemalże animowana ilustracja zachowanych zabytków.

Podobno inną inspiracją dla zamku w Arendelle była też autentyczna twierdza Akershus w Oslo. Szczerze mówiąc nie widzę większego podobieństwa do tej budowli, ale autor cytowanego tekstu wskazuje również na Bergen jako miasto, na którym wzorowali się twórcy całego miasta. To prawda, że w domach z wątkiem pruskim znaleźć można podobieństwo do zabudowań tego największego miasta na zachodnim wybrzeżu Norwegii. Co więcej, sama nazwa Arendelle nawiązuje do niewielkiej miejscowości Arendal na południu, jednak fikcyjne miasto z Krainy Lodu znajduje się w fiordzie, których nie znajdziemy na południu Norwegii.

Kraina lodu, czyli Dania

Główną inspiracją duńską jest oczywiście Królowa Śniegu, baśń Hansa Christiana Andersena. Informacja o oparciu scenariusza na historii spisanej przez tego Duńczyka pojawia się na początku drugiej części filmu, ale to właśnie pierwsza część Krainy Lodu odwołuje się do tej historii w sposób bezpośredni. Baśń Andersena, jedyna wymyślona przez autora, a nie oparta na folklorze, opiera się na potędze miłości. Gerda ratuje Kaja uwięzionego przez Królową Śniegu, a pocałunkiem i gorącymi łzami uwalnia go od mocy odłamka szkła w jego oku i kawałka lodu w jego sercu. We Frozen mamy przecież kryształowy/lodowy pałac, w którym mieszka potężna Królowa Śniegu (Elsa), ale zamiast więzić w nim małego chłopca, sama staje się więźniarką swojej potężnej mocy. Z pomocą przybywa jej siostra Anna, która ostatecznie gotowa będzie oddać za nią życie, jak Gerda za Kaja. Anna, podobnie jak Kaj, ma w sobie dwa odłamki potężnej mocy Królowej Śniegu: najpierw w głowie (a nie w oku), a potem w sercu. Ale choć Anna ratuje Elsę, to Elsa uratuje siostrę przed śmiercią. Obie siostry mają więc w sobie cechy Kaja i Gerdy.

Kraina lodu, czyli Szwecja

Elementów szwedzkich mamy niewiele, ale sam lodowy pałac, który wybudowała Elsa w pierwszej części może kojarzyć się z hotelem lodowym Ice Hotel w Jukkasjärvi na północy Szwecji.

Zdjęcie z wycieczki do Ice Hotel.

Sokole oko na pewno wypatrzy majstång w pierwszej części Krainy Lodu. Choć motyw ten wywodzi się z czasów pogańskich, pal w kształcie krzyża z dwoma wieńcami na zakończeniach, dekorowany liśćmi i kwiatami, kojarzy się głównie ze szwedzkimi obchodami Midsommar. Kilka szwedzkich inspiracji znajdziemy również w świątecznym krótkometrażowym filmie Kraina Lodu. Przygody Olafa z 2017 roku. Bałwanek szuka w nim tradycji bożonarodzeniowych, a wśród nich znajdziemy chociażby obchody dnia św. Łucji (wianek ze świecami) czy przykłady świątecznych dań szwedzkich, a także słomiane figurki kozła, julbocken, którego największa wersja staje co roku w Gävle  i (dokładnie tak jak przytrafi się to niezdarnemu bałwankowi) często jest podpalany.

W drugiej części Krainy Lodu zwróciłam z kolei uwagę na wygląd puszczy, do której udają się bohaterowie. Choć jest to las na północy, nie przypomina tundry, a raczej drzewostany występujące na południu Szwecji. Topole i brzozy znajdziemy na wielu obrazach szwedzkich malarzy, np. Carla Larssona. Z kolei wołanie, które ciągnie Elsę na północ i często interpretowane jest jako saamski joik, przypomina mi trochę kulning, szwedzki śpiew-wołanie, niegdyś wykorzystywane przez pasterki do kontaktowania się między sobą na długich odległościach oraz do wołania krów.

Kraina lodu, czyli Finlandia

Z Finlandią najbardziej skojarzył mi się Oaken. No bo halo, przecież w niemal każdej scenie z Oakenem pojawia się sauna. Z drugiej strony postać wydaje się być połączeniem wielu cech skandynawskich. Prowadzi sklep z sauną w chatce, która może przypominać dowolną norweską hytte. Jako jedyna postać w filmie mówi z akcentem i choć według mnie “ja” brzmi bardzo niemiecko (a jego strój też kojarzy się z Bawarią), to internety twierdzą, że Oaken jest Norwegiem (bo sprzedaje lutefisk) albo Szwedem.

Kraina lodu, czyli Sápmi

Nie przepadam za słowem Laponia, ale właśnie o ten obszar w tej części posta mi chodzi. Saamowie i kultura saamska mają swoją reprezentację w Krainie Lodu, bowiem według internetowych źródeł Kristoff jest Saamem, co widać w jego stroju oraz szczególnej więzi z reniferem Svenem. Kiedy byłam z wizytą w wiosce saamów i pytałam o renifery, mówili o nich z czułością i przekonaniem, że znajdują się w tych zwierzętach duchy innych. Dlatego Kristoff i poznani w drugiej części Saamowie rozmawiają ze swoimi reniferami, a te stanowią ważny element ich kultury i obyczajów (choćby tych związanych z zaręczynami, choć nie jestem w stanie potwierdzić, czy tak to faktycznie w ludach saamskich wygląda).

W pierwszej części usłyszymy również dźwięki przypominające joik, śpiew Saamów. Z kolei w drugiej części wołanie przypominające joik ciągnie Elsę na północ.

O wiele więcej elementów saamskich znajdziemy w drugiej części animacji, gdyż powstawała ona w porozumieniu z mieszkańcami tego regionu obejmującego północ Norwegii, Szwecji i Finlandii. Jak donosi portal Life in Norway, reprezentacja Saamów (widoczna na zdjęciu poniżej) doradzała twórcom przy projektowaniu wioski ludu Northuldra.

The Sami Parliament 2017-2021
Źródło zdjęcia: https://www.lifeinnorway.net/frozen-2-sami/

Przedstawiciele plemienia Northuldra mają wiele cech Saamów: są nomadami, mieszkają w lavvu (namiotach ze skóry reniferów), żyją z reniferami, a gdy do puszczy docierają goście, podają im napoje w drewnianych naczyniach guksi. Jest to lud żyjący blisko z naturą, a kontakt z żywiołami daje im coś na kształt mocy magicznych, choć de facto nie zajmują się magią. Żyją po sąsiedzku z Arendelle, ale podkreśla się ich odrębność i różnicę etniczną między przybyszami z “południa”, a więc Skandynawami a mieszkańcami puszczy.  Co ważne, występuje tu też wątek zaatakowania Saamów przez Skandynawów, próbę podporządkowania tego ludu i zdominowania go. Jest to odniesienie do wstydliwej przeszłości Skandynawów, a Magda Szczepańska z Trolltunga  powiedziała mi, że budowa tamy budzi skojarzenia z protestami Saamów wobec budowy tamy wodnej na rzece Alta w latach 70. Według Magdy saamski protest przed Stortinget wiązał się z obawami o wysuszenie terenów, na których wypasały się renifery. Mimo to Norwegowie wybudowali tamę, a filmowa tama wygląda zdaniem Magdy jak zapora wodna hydroelektrowni Alta.

Bilden kan innehålla: himmel, växt, utomhus, vatten och natur
Zdjęcie: Magda Szczepańska

Kraina lodu, czyli Islandia

W pierwszej części Krainy Lodu niewiele było odniesień do Islandii, choć doszukałam się sceny z ciepłymi źródłami (małe gejzery, którymi Kristoff chce ogrzać Annę). Słowa wypowiadane przez księdza w scenie koronacji Elsy przypominają język staroislandzki, a brzmią dokładnie tak:

Sem hon heldr inum helgum eignum ok krýnd í þessum helga stað ek té fram fyrir yðr…

Co można przetłumaczyć na “Tę, która trzyma królewskie insygnia i której głowa koronowana jest w tym świętym miejscu, przedstawiam jako…”.

O wiele więcej elementów islandzkich pojawia się w drugiej części.  Ahtohallan, mityczna kraina, do której dociera Elsa, przypomina jęzor lodowca Vatnajökull, natomiast plaża, z której bohaterka wyrusza w podróż przez Ciemne Morze, wygląda jak czarna plaża Reynisfjara, którą można rozpoznać nie tylko po kolorze piasku, ale też charakterystycznych formacjach skalnych.

oraz niksy w drugiej. Chodzi mi o konia, którego spotyka Elsa w wodach Morza Północnego. To bóstwo wodne, które przybierało w folklorze różne kształty, ale do jego cech charakterystycznych należało zwabianie ludzi pięknym śpiewem do wody, aby utopić nieszczęśnika. W folklorze islandzkim oraz farerskim niks ma właśnie postać konia. Jak widzimy w filmie, próbuje utopić Elsę, ale tej udaje się go ujarzmić.

In Walt Disney Animation Studios’ “Frozen 2, Elsa encounters a Nokk—a mythical water spirit that takes the form of a horse—who uses the power of the ocean to guard the secrets of the forest. Featuring the voice of Idina Menzel as Elsa, “Frozen 2” opens in U.S. theaters November 22. ©2019 Disney. All Rights Reserved.
Źródło: https://www.radiotimes.com/news/2019-10-02/frozen-2-easter-eggs/

Macie jeszcze jakieś dodatkowe skojarzenie? Chcielibyście mnie poprawić, bo uważacie, że niektóre elementy bardziej kojarzą Wam się z innym krajem nordyckim? Zapraszam do dyskusji, bo przyznam szczerze, że skandynawskie konotacje w Krainie lodu fascynują mnie od dawna i dlatego chętnie poszerzę tego posta o Wasze sugestie!

PS: Obejrzałam Krainę Lodu. Przygoda Olafa raz jeszcze i znalazłam tam jeszcze jeden nordycki/islandzki akcent! Sir Jorgenbjorgen, czyli maskotka Elsy z dzieciństwa to… MASKONUR!

Potępiona Thule

autor: Einar Kárason
tytuł: Wyspa diabła
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2019
wydawnictwoMarpress
liczba stron: 244

Z klasykami jest niemal zawsze to samo. Najpierw oglądasz film, a dopiero potem czytasz książkę.

U mnie tak właśnie było z Diabelską wyspą czy Wyspą Diabła, bo pod tą pierwszą nazwą poznałam film, a pod tą drugą – książkę. Film puszczali w ramach festiwalu Ultima Thule, a najlepiej pamiętam z niego Baltasara Kormákura ucharakteryzowanego na Jamesa Deana czy innego Elvisa.  Książkę, bez wątpienia jeden z najważniejszych tytułów współczesnej literatury islandzkiej, poznałam dopiero teraz, przy jego drugim polskim wydaniu. A samego autora, Einara Kárasona poznałam przy okazji Gdańskich Targów Książki. Był tam też tłumacz drugiego wydania, Jacek Godek.

Książkę poznałam w ostatniej kolejności, a więc nie da się nie oceniać jej przez pryzmat pozostałych danych. Tuż po skończeniu lektury szukałam filmu (reż. Friðrik Þór Friðriksson, 1996), aby odświeżyć sobie pamięć i przekonać się, czy jest on bardziej ekranizacją, czy adaptacją. Ale na razie muszę pozostać w niepewności o tym, ile z książki faktycznie znajduje się w filmie. Skoro pamiętam głównie Kormákura, odgrywającego rolę Baddiego, to zakładam, że produkcja skupia się na tej części historii, kiedy chłopiec jest już dorosły i powraca z Ameryki przywożąc ze sobą lansiarski wóz, buty w szpic i rock’n’rolla. A cała filmowa historia oscyluje właśnie wokół amerykańskiego snu, o czym pisałam w recenzji dla Studenckiego Klubu Islandzkiego:

Zadziwiające, jak niewiele powstało filmów islandzkich o tak jasnym odniesieniu do miejsca Ameryki w wyobraźni Islandczyków w latach 50.  (…) A  temat jest bardzo ciekawy, bo od połowy XX w. Islandia ma więcej wspólnego z USA niż Europą.

W książce ten wątek amerykański jest ważnym, jeśli nie dominującym dla zrozumienia perypetii mieszkańców Thulecampu. Reykjawickie baraki, w których mieszka rodzina Thomassonów i ich znajomi, to w końcu budowle pozostawione przez żołnierzy amerykańskich. “Jankesi” wciąż obecni są w życiu codziennym Islandczyków, wracają też często we wspomnieniach domowników i opowieściach ich sąsiadów, traktowani z szacunkiem albo poirytowaniem. Owocem spotkań Islandek z Amerykanami są tutejsze dzieci, a małżeństwo Gogo z przybyszem zza Oceanu jest głównym źródłem dostatku i wysokiej pozycji rodziny Thomassonów w całym Thulecampie. Ameryka to dla Islandczyków kraj nowinek technologicznych i możliwości: aparatów fotograficznych, samochodów, lepszej pracy czy modnych mebli. Ale dla innych jest też miejscem niepewnym i podstępnym, szczególnie gdy przyciąga młodych chłopców, osieracając Islandię.

Ale w książce historia toczy się też tu i teraz, a więc w Reykjaviku z lat 50. W barakowym getcie życie wygląda jednak inaczej niż w sąsiadujących z nimi blokach. Tam ludzie mają zawody, pieniądze na kontach, są wykształceni i przeszkadzają im mieszkańcy baraków. Ci bowiem są głośni, awanturniczy, piją i marnują czas. Jeśli dzieci z baraków pójdą do szkoły, są obśmiewane przez okoliczne dzieci. Potrafią się jednak odgryźć mocnymi razami, a buńczuczną młodzież próbuje się opanować zajęciami sportowymi. W tym mikrokosmosie pijaków i bijących ich żon panuje jednak solidarność i wsparcie, którego ucieleśnieniem jest największy autorytet w okolicy: drobny kupiec Thomas i jego żona Karolina, lokalna wróżka. Mieszkańcy Starego Domu zdają się zarządzać całą dzielnicą baraków, bo mają jakieś wykształcenie, szacunek ludzi z zewnątrz i córkę w Ameryce.

Lina trzęsie barakami ze względu na swój dar widzenia przyszłości i niewyparzony język. Ale zaskakuje szczególna pozycja Thomasa – starego wilka morskiego, który zdobywanie mórz zamienił na bezinteresowną pomoc bliskim, zaangażowanie lokalne i uczciwą pracę przynoszącą jakieś dochody. Postać ta nie pasuje do Thulecampu, ale może właśnie dlatego jest tak ważnym bohaterem w tej sadze rodzinnej. W niej odnaleźć można kilka cech samego autora, Einara Kárasona, który większość życia spędził na statku i umilał sobie pracę na morzu lekturą książek, tak jak Thomas urozmaica sobie godziny w sklepie słuchając fińskich koncertów akordeonowych. 

Wyspę Diabła czyta się jak sagę. Nie tylko ze względu na konstrukcję historii, która wprowadza każdego z członków rodzinny po kolei do akcji. Wątki przybliżające dzieje poszczególnych osób pojawiają się jednak niespodziewanie, a pewnych relacji nie da się czasem wygodnie prześledzić. Z sagami łączy powieść również język, choć trudno orzec, czy to zasługa samego autora, czy tłumacza. Styl Jacka Godka bezsprzecznie kojarzy się ze stylem sag, ale stosowane przez Kárasona poczucie humoru i mówienie o kwestiach fizjologicznych wprost jest charakterystyczne dla stylu XIII-wiecznych manuskryptów. Pytanie, czy tłumacz lub autor robią to świadomie, czy obaj zanurzeni są w tych średniowiecznych tekstach do tego stopnia, że mówią ich językiem.

Słyszałam o tej książce opinię, że lekturze towarzyszy i śmiech, i łzy, a czasem śmiech przez łzy. Mi często towarzyszyły niesmak i złość, ale nie z uwagi na bezpardonowe opisy scen toaletowych, ale niektóre cechy głównych bohaterów. Dlaczego Lina jest tak zapatrzona w swojego wnuka, Baddiego, że nie dostrzega jego wad, szczególnie gdy chłopiec stawia cały dom do góry nogami co weekend, spraszając do siebie kolegów? Dlaczego Thomas daje za wygraną innym, stawiając siebie i swoje interesy zawsze na drugim miejscu, poświęcając się dla sprawy? Dlaczego wiele postaci jest tak naiwnych i pozbawionych wyobraźni czy chociażby zdrowego rozsądku?

Zdaje się, że Kárason maluje realny portret biedniejszych mieszkańców Reykjaviku lat 50. Co prawda uprzedza czytelnika, że “historia ta jest prawdziwą, choć opisane wydarzenia i postaci zostały zmyślone”, ale możemy założyć, że książkowi mieszkańcy Thulecampu oparci są na prawdziwych Islandczykach, którzy po wojnie przeprowadzali się ze wsi do miast by wieść życie, o którym pomarzyć mogli w amerykańskim śnie. Ich jedyną ambicją jest stwarzanie pozorów i zarabianie, a nawet magazynowanie, pieniędzy, czego przerysowanym przykładem jest para Fia i Toti. Komiczni niczym muminkowi Topik i Topcia, strzegą swoich skarbów za wszelką cenę i mówią własnym językiem, w którym rozpoznajemy słowo klucz: piiniądze. Portret malowany przez Kárasona jest na wpół realistyczny, ma bowiem w sobie również cechy karykatury. 

Czy Islandia jest diabelską wyspą? Czy w treści książki choć raz pada takie stwierdzenie? Pewnie z perspektywy ziemi obiecanej, jaką w tamtym czasie była Ameryka, odpowiedź brzmi “tak”. Ale wozy, telewizory, winyle i multipleksy docierają w końcu na Islandię, a więc amerykański blask oświetla również i przeklętą Thule, nawet zapomniany przez bogów (i władze miasta) barak Thulecamp. Synowie marnotrawni powracają do ojczyzny, ale Baddi reprezentuje w sobie wszystko to, co kojarzyłoby się komunistom ze zgniłym zachodem. Zachwyceni nowoczesnością Islandczycy zdają się jednak nie zauważać tego zepsucia, choć w Thulecamp pamięta się jeszcze ciężką pracę na roli i trudne dzieciństwo. Może właśnie dlatego dziadkowie ulegają dzikim pomysłom rozpuszczonego młodziaka i dają się uwieźć urokom młodości, odkładając tradycyjne formy wychowania na bok i wsadzając w dłoń chłopaka banknoty stukoronowe.

Czy powieść Kárasona miała być przestrogą przed kapitalistycznym rozpasaniem Islandii? Czy w drugim wydaniu zachowuje aktualizm i świeżość przesłania? Choć opowieść o Wyspie sprzed ponad pół wieku wydaje się archaiczną i nudną lekcją o historii, może być ciekawą inspiracją dla zrozumienia Islandczyków współczesnych. Szczególnie, że Wyspa diabła to klasyk i przeczytał ją podobno co ósmy Islandczyk.

Za książkę, oraz ekoopakowanie przesyłki, dziękuję Wydawnictwu Marpress.

Czytaj więcej:

Islandia/Wyspy Owcze

Czy można pomylić Islandię z Wyspami Owczymi? Teoretycznie nie, ale kiedy porówna się zdjęcia z obu miejsc, naprawdę łatwo o pomyłkę. Czy poza krajobrazem coś jeszcze łączy te Wyspy? Odpowiadam po spotkaniu z Maćkiem Brenczem oraz Marcinem Michalskim.

WYSPA

Często piszę o Islandii “Wyspa”, bo w środowisku islandofilskim to niemal synonimy. To jednak spore uproszczenie, bo przecież Islandia nie jest jedną wyspą: w skład państwa wchodzą również archipelag Vestmannaeyjar (14 wysp), Grímsey na północy, Viðey pod Reykjavikiem oraz wiele innych niezamieszkałych lub częściowo zamieszkałych wysepek, dlatego trudno dokładnie policzyć, z ilu dokładnie składa się Islandia. W przypadku Wysp Owczych jest łatwiej: archipelag tworzy 18 głównych wysp. W obu sytuacjach mamy do czynienia z wyspami pochodzenia wulkanicznego, stąd krajobrazy wydają się niemal bliźniacze. Wyspiarskość obu krajów implikuje również izolację, która wpływa na szczególny charakter obu społeczeństw: usamodzielnionych, twardych, podtrzymujących swoją odmienność językową i kulturową.

JĘZYK

A skoro o języku już mowa, islandzki i farerski to naprawdę najbardziej zbliżone do siebie języki z grupy skandynawskich. Choć słabo znam islandzki, farerski wygląda bardzo znajomo i mogę zrozumieć większość słów, które kojarzę z islandzkiego. Pisany farerski jest tak bliski islandzkiemu, że podobno dr Przemysław Czarnecki, nauczyciel islandzkiego, czyta farerski bez specjalnego przygotowania. I choć wydawałoby się, że w takim razie nie trzeba tłumaczyć islandzkich książek na farerski i odwrotnie, Maciej Brencz uważa, że dla Farerów islandzki po prostu brzmi śmiesznie, dlatego wolą czytać islandzką literaturę w przekładzie. Choć bliskie sobie w piśmie i gramatyce, nie liczcie na to, że znając islandzki dogadacie się z Farerami! Wymowa jest całkowicie odmienna, o czym przekonałam się z próbek w wykonaniu Maćka i Marcina. W farerskim występują dźwięki przypominające polskie “cz” i “sz”, których nie znajdziemy w islandzkim. Islandzki jest też zdaniem Maćka bardziej “twardy”, a ja powiedziałabym, że farerski brzmi po prostu zupełnie nie po skandynawsku…

HISTORIA

Tak jak w przypadku Islandii, Wyspy Owcze zamieszkiwali mnisi irlandzcy, których ostatecznie przegonili wikingowie. O zasiedleniu tak Islandii, jak i Farojów poczytamy w sagach, które skrupulatnie opisują dzieje pierwszych wikingów na obu lądach.  W islandzkiej Landnámabók (Księga Osadnictwa) czytamy, że pierwszym wikingiem, który osiadł na Islandii był Ingólfur Arnarson, natomiast założycielem Wysp Owczych był – według  Færeyinga saga (Sagi Farerczyków) – Grímur Kamban. Wikingowie dotarli na Wyspy Owcze w pierwszej kolejności, bo już w 825 roku, natomiast islandzkie osadnictwo rozpoczyna się dopiero w roku 874. Oba kraje łączy długa przeszłość pod panowaniem norweskim, a potem duńskim. Z tą tylko różnicą, że Islandia usamodzielniła się od Danii w 1918, a potem oficjalnie w 1944 roku uzyskała niepodległość, podczas gdy Wyspy Owcze wciąż należą do Danii (ze statusem terytorium autonomicznego).

SYMBOLE NARODOWE

Ze względu na wspólną skandynawską przeszłość, oba kraje mają na fladze krzyż skandynawski. Wywodzi się on z emblematyki duńskiej, gdyż według legendy biały krzyż na czerwonym tle ukazał się królowi duńskiemu, Waldemarowi II podczas bitwy Lyndanisse jako symbol zwycięstwa chrześcijaństwa. Dzisiaj wszystkie kraje nordyckie (poza Grenlandią) mają krzyż skandynawski na swoich flagach, a barwy islandzkie i farerskie są do siebie bardzo zbliżone. Powszechnie interpretuje się błękit, biel i czerwień na fladze islandzkiej jako kolor nieba (lub oceanu), kolor lodu oraz kolor ognia/lawy. Z kolei w farerskiej symbolice błękit kojarzy się z niebem, biel oznacza pianę morską, a czerwień ma nawiązywać do innych flag skandynawskich. Obie flagi są ważnym symbolem podczas uroczystości państwowych, jak i w życiu codziennym.  Podczas gdy islandzka bandera nie ma swojej nazwy, Farerowie nazywają swoją chorągiew “MERKIД.

Marcin Michalski (Projekt Føroyar) oraz Maciej Brencz (Farerskie kadry) przed spotkaniem. Flaga islandzka na stole, a farerska (w małej skali) – na bluzie Marcina.

POLONIA

Z tematów społecznych najszerzej udało nam się omówić kwestię Polaków na obu wyspach. Podczas gdy na Islandii Polacy stanowią największą mniejszość narodową (i ostatnio liczba ta przekroczyła 20 000 osób!), farerska Polonia to zaledwie 100 osób (przynajmniej według moich danych), co czyni ją dopiero czwartą grupą etniczną. Warto jednak porównać proporcje: Islandczyków jest około 350 000, a Farerów ledwie ponad 50 000.  Liczby nie decydują jednak o stopniu zaangażowania Polonii w obu krajach. W Islandii działa portal polonijny, liczne stowarzyszenia, Polonia widoczna jest również na mediach społecznościowych. Nie inaczej jest z Polakami na Wyspach Owczych, których reprezentuje Sabina Poulsen czy Kinga Eysturland. Dodajmy do równania jeszcze jeden wspólny mianownik: Kubę Witka, który nakręcił dokumenty Isoland i Faroe Way, w których przedstawia Polonię zamieszkującą oba kraje.

Jeśli chodzi o Polaków, który zapisali się wyjątkowo w historii obu krajów, to znalazłoby się przynajmniej kilku. Casus islandzki dotyczy chociażby Bohdana Wodiczki, dyrygenta i muzyka, który zapisał się wyraźnie w historii muzyki islandzkiej, dowodząc przez wiele lat orkiestrą symfoniczną w Reykjaviku. W przypadku Wysp Owczych należy przywołać nazwisko Czesława Słani, który zaprojektował Farerom piękne znaczki pocztowe, w tym słynnego barana.

KUCHNIA

Jeśli myślicie, że Islandczycy zajadają się obrzydliwościami, lepiej zapoznajcie się z upodobaniami kulinarnymi Farerów! Tradycyjne islandzkie dania to zgniły rekin (hákarl), barani łeb czy kiszona płaszczka, ale – choć nie próbowałam większości z nich – nie byłam gotowa na specjały, które zaprezentowali Marcin i Maciej. Na slajdzie ukazało się oczom publiczności coś, co wygląda jak ususzony tasiemiec lub stara pępowina… Nic bardziej mylnego, bo okazało się, że patrzymy na rarytas: sperðil, czyli fermentowaną owczą odbytnicę wypełnioną częściami jelit, mięsem i łojem. Smakołyk może podobno zapachem i smakiem konkurować z najpopularniejszymi delicjami świata. Pocieszające jest to, że na Wyspach Owczych prędzej spotkamy ser owczy, niż sperðil. Tak jak na Islandii chętniej kupimy skýr niż specjały, które Islandczycy jadają w porze zimowej.  Niezależnie jednak od tego, co włożymy do ust, zawsze możemy zapić smak popularnymi w obu krajach trunkami: akvavitem albo lokalnym piwem.

KULTURA

Oba kraje są też muzykalne i uwielbiają pisać poezję oraz czytać książki. Trudno streścić w tak krótkim poście najważniejsze nazwiska, ale każdemu wykształconemu człowiekowi wypadałoby znać Halldóra Laxnessa z Islandii oraz Williama Heinesena z Wysp Owczych. My skupiliśmy się jednak na tym, co – jak się okazało – przyciągnęło zarówno mnie do Islandii, jak Maćka do Wysp Owczych: muzyce. Punktem stycznym może być chociażby Eivør Pálsdóttir, farerska wokalistka i tekściarka, która występuje nie tylko po farersku, ale też po islandzku. Podczas spotkania puściliśmy widowni utwór Dansaðu vindur, islandzki hit bożonarodzeniowy śpiewany przez Farerkę na szwedzką melodię (“Den vilda”, z którym Szwecja wystartowała w Eurowizji w 1996 roku).

Eivør nagrywa po islandzku i występuje na Islandii zapewne z uwagi na bliskość obu krajów i mały rozmiar rodzimego rynku muzycznego. Ale takich przykładów współpracy artystycznej  między Islandczykami a Farerami jest więcej. Marcin Michalski przypomniał nam (również i mnie!), że z projektem Harpy związany był Farer, Osbjørn Jacobsen, należący do kolektywu architektonicznego Henning Larsen Architects z Danii. Na kształt wizytówki miasta miał wpływ również islandzki artysta Ólafur Eliasson.

Podczas spotkania poruszyliśmy też kwestie wiary Islandczyków i Farerów, w tym wiarę w ukrytych ludzi. Nie zabrakło też porównania obu krajów pod kątem turystyki i świadomego podróżowania. Zastanawialiśmy się nad tym, czy Farerowie to faktycznie Islandczycy sprzed lat, którzy chętnie podwiozą autostopowicza, zaproszą na obiad albo nawet na nocleg. Czy już zmęczeni są turystami? A może jeszcze się nimi cieszą? Bo i przecież o Islandczykach trudno powiedzieć, żeby mieli wspólne stanowisko dotyczące turystyki. Piszą się już kolejne przewodniki, a internety zapełniają zdjęciami farerskich must-sees, które doprowadziły do zadeptania Islandii. Czy trzeba się spieszyć, żeby zobaczyć autentyczne Wyspy Owcze? Może skoro wciąż tak bardzo przypominają Islandię, to większa Wyspa ma się jeszcze całkiem dobrze?

Spotkanie islandzko-farerskie Ð,æ, ø, á — Islandia / Wyspy Owcze,  które poprowadziłam wraz z Marcinem Michalskim (Projekt Føroyar) oraz Maciejem Brenczem (Farerskie kadry) przyciągnęło tłumy! Dziękujemy Wam za takie ogromne zainteresowanie, a chłopakom dziękuję za świetną zabawę.

Na Północ!

Ostrzegali mnie, że ten moment nadejdzie.

Że w końcu fascynacja Islandią zaprowadzi mnie na Wyspy Owcze albo Grenlandię. Że jeśli pojadę na Islandię, to wszystko minie i będę szukała nowych podniet. Fascynacja Islandią nie minęła, ale pojawiła się ciekawość. Tyle razy słyszałam już o innych wyspach, że powoli rodzi się we mnie ta potrzeba. Potrzeba udania się na Północ.

Mówią, że Wyspy Owcze to jak Islandia sprzed boomu turystycznego.  Że tam wciąż jeszcze jest niewielu zwiedzających, hostele nieprzeładowane, a lokalni mieszkańcy pozytywnie nastawieni do przybywających. Podobno taka była Islandia jeszcze na początku XXI wieku, a potem Islandczycy się zmęczyli. I islandzka przyroda też się zmęczyła. Turystami. Teraz jest ich za dużo, to i Islandia nie jest już taka sama. Mniej autentyczna i taka jakaś sprzedajna. Niestety zanim dotarłam na swoją Thule, było już za późno. To już nie były egzotyczne rubieże Europy, tylko popularna destynacja turystyczna. Romantyczny element dzikości zadeptany przez miliony butów z firmową metką.

Ale podobno są inne Thule. Bo Ultima Thule może mieć wiele współrzędnych geograficznych. Dla mnie, i dla wielu innych autorów, to właśnie Islandia. Ale dla Agaty Lubowickiej – Grenlandia.  Dla autora książki Atlas wysp odległych – to  wyspa należąca do Wielkiej Brytanii. Natomiast dla autora bloga Ultima Thule każda domniemane destynacje znaleziona w różnych relacjach. Kiedyś przyjdzie czas, że napiszę swój tekst o tożsamości Ultima Thule. Ale na razie umówmy się, że każdy ma swoją Thule. I każdy z nas ma rację.

Z książki “Atlas wysp odległych”, wydawnictwo Dwie Siostry.

Dlatego może wkrótce wyjdę poza wyznaczony samej sobie kanon i zacznę pisać o innych Thule. Trudno się oprzeć, skoro wokół tyle pokus. Czytam właśnie Lud Ilony Wiśniewskiej i czuję to ciepło, które towarzyszyło mi wiele lat temu, kiedy dopiero poznawałam się z Islandią. Czuję ten prąd, który rozbudza ciekawość. Włącza mi się w mózgu taki stworek, który szepcze “Jedź!”. I internety też czytają w moich myślach, bo podsuwają mi chociażby świetny tekst o prawdziwej tożsamości Anaruka. Już zaplanowałam, że po Ludzie idę do miejskiej biblioteki po lekturę szkolną, żeby przeżyć to wszystko na nowo. Ale dlaczego wtedy, kiedy czytało się tę książkę w podstawówce, nie czułam jeszcze tego prądu?

Koleżanka poleciała na Svalbard i zrobiła mi smaka, podobnie jak Borkowska Trippin’, która siedzi na północy Norwegii chyba już drugi rok. Nie pomaga długa lista znajomych na Facebooku, którzy dzielą się zdjęciami z dalekiej Północy. Nie tylko tej tutejszej, europejskiej. Damian z Kierunek Alaska już od dłuższego czasu wwierca się w moją głowę piękną Alaską. A ja, choć zupełnie nie interesuje mnie podróż do Stanów, mam ciągle gdzieś plan awaryjny, że zrobię doktorat w Kanadzie. To chyba jedyne miejsce poza Europą, które wydaje się tak skandynawskie. Mówi o tym choćby sztuka, ale o tym też kiedyś napiszę szerzej.  No i Kanada to chyba największe skupisko Islandczyków poza samą Islandią.

Ach, a Laponia? Pamiętam, że na studiach reagowałam na to hasło z romantycznym rozmarzeniem, dokładnie jak XIX-wieczni artyści. Co z tego, że już byłam, chętnie pojechałabym znowu! Na północ Norwegii, na północ Szwecji, na północ Finlandii! Poznać lepiej kulturę saamską, popatrzeć na te piękne stroje i choć odrobinę zrozumieć szamanów rozmawiających z reniferami. Wsłuchać się w język, posłuchać na żywo joiku, sprawdzić, jak naprawdę wygląda współczesne życie Saamów. Zobaczyć znowu mieniący się tysiącami barw ogon lisa polarnego, bo tym według tamtejszych wierzeń jest zorza polarna.

Bliskie spotkanie z Saamem.

Gdy pierwszy raz leciałam na Islandię, myślałam, że wygrałam los na loterii. Gdy zobaczyłam swoje pierwsze maskonury stwierdziłam, że widziałam już wszystko i mogę umierać. Sami jednak widzicie, ile jest innych kierunków na północ. Choć jesień, słota i chłód, wcale nie marzę o ciepłych krajach. Spieszę się na północ, choć nigdy nie przepadałam aż tak za mrozem. Ale marzę o śniegu, o ciszy, o ciemności, o zorzy, o nowych obrazach i muzeach do odkrywania.

Mam znajomego, który robi habilitację ze sztuki grenlandzkiej i farerskiej. W Polsce nikt nie chce nawet słyszeć o doktoracie ze sztuki islandzkiej, a Bart jest na stypendium w Kopenhadze i jak widać Dania odczuwa potrzebę zaktualizowania własnej historii sztuki i interesuje się swoimi własnymi koloniami (to słowa Barta, bo stosuje właśnie metodologię postkolonializmu i bardzo mu tego całego projektu zazdroszczę). Teraz prowadzę tydzień ze sztuką skandynawską na instagramie Nordic Talking i przygotowując się do niego myślałam sobie, jak odkrywcze będzie zaprezentowanie Skandynawii przez jej sztukę. Jakże banalne i oklepane zdały mi się jednak te wszystkie Larssony, Krøyery i Munche, a nawet Kjarvale, gdy Maciek Brencz z Farerskich Kadrów wprowadził mnie w arkana sztuki farerskiej. To dla mnie zupełna terra incognita. Istna Ultima Thule malarstwa.

Więc budzi się we mnie ciekawość. Tak jak kiedyś marzyłam o badaniu sztuki skandynawskiej i zwiedzaniu skandynawskich muzeów, teraz chcę poznawać sztukę dalekiej Północy. Sztuka farerska tak bliska jest sztuce islandzkiej, a wciąż tak podobna do norweskiej czy duńskiej. A jaka jest sztuka grenlandzka? Saamska? Jak wygląda malarstwo na Alasce? Czy ktoś maluje na Svalbardzie? Sami widzicie, że raz decydując się na tę szaloną podróż ze sztuką, której nikt nie chce i nikt nie rozumie, brnę dalej w swoim uporze, by zajmować się tym, czego nikt nie chce tknąć. Kusi właśnie to, że mało kto jej dotykał, mało kto ją badał i opisał. A to w odkrywaniu podnieca najbardziej. Nietknięte, dziewicze tereny.

I wiecie co? Trochę się o sztuce farerskiej dowiemy z najbliższego spotkania, które organizuję z Maćkiem i Marcinem Michalskim z Wyspy Owcze – Projekt Føroyar. Sama nie mogę się już doczekać! Zapraszamy w sobotę 16 listopada do warszawskiej klubokawiarni KiciaKocia o 18:00!