5 momentów, w których poznałeś Islandię

Jeszcze ponad 10 lat temu Islandia myliła nam się z Irlandią, a kultura islandzka z islamską. Niewielu z nas zdawało sobie sprawę z istnienia tej wyspy gdzieś daleko na Atlantyku, a dostęp do wiedzy o tym kraju miała tylko garstka osób.

Jeśli trafiłeś na ten post, to najprawdopodobniej interesujesz się Islandią. Sprawdźmy, kiedy dowiedziałeś się o jej istnieniu!

2019 – występ Hatari na Eurowizji

Jesteś fanem tego najważniejszego konkursu piosenki w Europie i co roku śledzisz poczynania wszystkich krajów. Niewiele może Cię zaskoczyć, znasz nawet najbardziej ekstremalne przypadki. Tymczasem na scenę wpada trzech kolesiów w skórzanych strojach sado-maso, wychodzą z jakiejś klatki w rytmach techno. Jeden z nich wykrzykuje groźne hasła w niezrozumiałym języku, drugi wije się po scenie i falsetem wyśpiewuje refren, trzeci nie za bardzo rzuca się w oczy, coś tam sobie stuka w klawiaturę. Towarzyszą im też jakieś panie, choć – co szokujące jak na Eurowizję – pokazują mniej ciała niż ich sceniczni koledzy. Występ kończy się nieoczekiwanie, pozostawiając Cię w osłupieniu. Sprawdzasz co to za dziwny kraj wysłał na konkurs takie dziwadło.

2016 – reprezentacja Islandii na Euro

Oglądasz sobie spokojnie mecz reprezentacji Anglii z jakimś debiutującym krajem ze skandynawskim krzyżem na fladze. W sumie przygotowujesz się na nudny mecz, bo Skandynawia niekoniecznie kojarzy Ci się z dobrym futbolem. Nagle okazuje się, że ten tajemniczy kraj rozwala Anglię i gładko przechodzi do ćwierćfinału europejskich mistrzostw w piłce nożnej. Dostrzegasz nie tylko waleczność zawodników i to, jak zgraną są drużyną, ale również mocno zaangażowanych i solidarnych fanów swojej reprezentacji. Na Facebooku zalewają Cię memy i filmiki z charyzmatycznym komentatorem islandzkim, zapoznajesz się z fenomenem “húh” i nagle wiesz już wszystko o Wikingach.

2011 – Gra o Tron

Znajomi męczą Cię jakimś nowym serialem fantasy, który robi ogromną karierę w Internecie. Opiera się na poczytnej książce, ma dobre recenzje. Oglądasz pierwszy odcinek i wsiąkasz, zaczynasz mówić cytatami z filmu, po nocach śni Ci się, że sam zasiadłeś na tronie. Zachwycasz się pięknymi krajobrazami w filmie, w końcu ktoś Cię oświeca, że to nie fotoshop, tylko takie miejsce istnieje naprawę. Kilka kliknięć w internecie i docierasz do kont na Instagramie, które pokazują, że te miejsca znajdują się na Islandii. Coś tam słyszałeś o tym kraju, bo znajomy objechał latem Wyspę rowerem z namiotem, w końcu podobno jest tam tak drogo, że inaczej nie da rady zwiedzać. Zaczynasz marzyć o wycieczce niskim kosztem, byleby zwiedzić wszystkie miejsca. Okazuje się, że te miejsca jeszcze nie zaistniały w przewodnikach, nowe dopiero się drukują. W necie jednak szybko poznajesz ich nazwy: Kirkjufell, Dimmuborgir, Hverir, Grjótagjá… Okazuje się, że inne lokalizacje znasz już bardzo dobrze z innych filmów i produkcji. Marzysz o wyjeździe na Islandię.

2010 – wybuch Eyjafjallajökull 

W telewizji powiedzieli, że wiele osób nie będzie mogło uczestniczyć w pogrzebie ofiar katastrofy smoleńskiej z uwagi na zamknięcie strefy powietrznej. Dowiadujesz się, że winny za to jest wulkan o bardzo długiej i trudnej do wypowiedzenia nazwie. Okazuje się, że to wszystko dzieje się na dalekiej Islandii i to właśnie ten kraj odpowiedzialny jest za całe zamieszkanie. Eyjafjallajökull wybuchł 15 kwietnia, ale jego dymy tkwiły nad Europą jeszcze dobrych kilka tygodni. W mediach podają, że ta mała wysepka ma jeszcze kilka aktywnych wulkanów, straszą, że Eyjafjallajökull  jest najmniej groźnym z nich. Kiedy żaden z większych nie wybucha, wszystko wraca do normy. Przyjeżdżasz w końcu na Islandię i znajdujesz mnóstwo pamiątek z doskonale znanym słowem. Nadal nie potrafisz go wymówić.

2008 – wielki kryzys na Islandii

Wszyscy mówią o kryzysie, który ogarnął cały świat, ale niektóre miejsca szczególnie. W gazecie napisali, że Islandia zmaga się z ogromnymi skutkami krachu. Mowa o tym, że wyspa stała się niewypłacalna, a według niektórych plotek miała zostać spłacona przez Rosję.  Często powtarzanymi nazwami w prasie są nazwy upadłych banków: Kaupthing Bank, Landsbanki, Glitnir. Akurat nie miałeś tam pieniędzy, ale mimo wszystko szkoda Ci Islandczyków. Czytasz, że winią za krach swoich przywódców, że nie zamierzają spłacać długów innym państwom. Niektórych polityków zamknęli za kratkami. Myślisz sobie: niezłe z nich ziółka! Dowiadujesz się, że niektórzy przeprowadzili się do Norwegii, bo stracili cały dorobek swojego życia. Docierają do Ciebie nawet informacje, że wśród poszkodowanych mogli być również Polacy – ci jednak częściej przechowywali zarobione na emigracji pieniądze na polskich kontach. Ale w głowie zostaje informacja o tym, jak wielu mieszka tam Polaków.

2005 – Studencki Klub Islandzki

Jesteś studentem jakiegoś niszowego kierunku humanistycznego na Uniwersytecie Warszawskim albo kumplujesz się z kimś, kto jest. Dowiadujesz się o tajnych spotkaniach koła naukowego działającego przy Instytucie Kultury Polskiej. Jacyś wariaci opowiadają tam o kraju, którego istnienie na mapach Europy przemilcza się na lekcjach geografii i w serwisie pogodowym w telewizji. Ci szaleńcy opowiadają jednak o pięknych krajobrazach, somnambulicznej muzyce i alternatywnym kinie oraz dziwnych książkach. Padają nazwy Björk, Sigur Rós, Kormárkur, Laxness. Nikt z zebranych nie był nigdy w tym dalekim i bardzo drogim kraju, ale bardzo chciałby pojechać. Wchodzisz w szeregi koła albo przychodzisz na organizowane przez członków spotkania, bo fascynuje Cię ten zapał. Trochę też chcesz być hipsterem i szpanować w towarzystwie trudnymi do wypowiedzenia nazwami.

Doszedłeś aż do tego momentu? Czy to znaczy, że znałeś Islandię jeszcze wcześniej? Może za sprawą Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Islandzkiej? A może Twoi krewni/ bliscy emigrowali na Wyspę przed 2005 rokiem?

Wzloty i upadki. Islandia na Eurowizji

Wszyscy w napięciu oglądaliśmy wczorajszy występ kontrowersyjnego zespołu Hatari. Trio z Reykjaviku nie zawiodło – choć może nie dali z siebie wszystkiego, a Klemens trochę fałszował – udało się! Hatari przeszło do finału, po raz pierwszy 5 lat!

Czy Islandia ma szansę wygrać i gościć następny finał Eurowizji w Reykjaviku? Zanim widzowie i jury wyłonią zwycięzcę podczas sobotniego finału (18 maja), przypominam Wam dzieje Islandii w tym najważniejszym na Wyspie konkursie muzycznym.

Statystyki

Po raz pierwszy Islandczycy wysłali swoją reprezentację na Eurowizję w 1986 roku, wówczas konkurs piosenki odbywał się w Bergen. Od tego czasu Islandia była obecna na deskach Eurowizji aż 31 razy, nie biorąc udziału w konkursie tylko dwukrotnie: 1998 i 2002 roku.  14 razy Islandię reprezentowała piosenka w ojczystym języku, 17 razy w języku angielskim, w tym jedna piosenka częściowo również po francusku. Język islandzki dominował do 1999 roku i wrócił tylko raz (Eyþór Ingi Gunnlaugsson z piosenką Ég á líf). Po długiej dominacji języka angielskiego do islandzkiego wrócił również tegoroczny reprezentant, Hatari.

Islandia wysłała dotąd na Eurowizję 7 zespołów (Hatari jestósmym), 4 duety i 20 solowych wokalistów. Wśród nich więcej było kobiet (13). Wielu z nich wracało na konkurs, występując z zespołami, jako chórek albo w duecie z innym wokalistą. Najczęściej, bo aż cztery razy, jeździli na Eurowizję Sigríður Beinteinsdóttir (1990, 1992, 1994, 2007) Hera Björk ( 2008, 2009, 2015, 2010). Eurowizję po dwa razy reprezentowali Islandię Stefán Hilmarsson (1988, 1991), Selma (w obu przypadkach był to występ solowy: 1999 i 2005), Eiríkur Hauksson (1986 i 2007),  Jón Jósep Snæbjörnsson zwany Jónsim (2004 i 2012) oraz Gréta Salóme Stefánsdóttir (w duecie z Jónsim w 2012 i solo w 2016).

W dziejach Eurowizji reprezentanci Islandii zajmowali najróżniejsze miejsca i reprezentowali różne gatunki muzyczne, od disco po wzruszające ballady. Poniżej umieszczam mój subiektywny ranking najlepszych (i najgorszych) islandzkich piosenek na Eurowizji.

Wzloty

Najlepszy dotychczasowy wynik to drugie miejsce, które udało się Islandczykom zająć dwa razy: był to występ Selmy w 1999 (All Out of Luck) oraz Yohanny w 2009 (Is It True?). Równie dobrze, bo na trzecim miejscu uplasowała się Hera Björk z piosenką Je ne sais quoi (2010), a miejsce niżej zajął zespół reprezentujący Islandię rok później, Sjonni’s Friends z utworem Coming Home (2011).  Tym samym choć Islandia nigdy nie wygrała Eurowizji, jest obok Malty jednym z największych “prawie” zwycięzców konkursu.

Do pierwszych piosenek islandzkich w Eurowizji mam dość ambiwalentny stosunek, choć bardzo podobają mi się Hægt og hljótt Halli Margrét (1987) i Þá veistu svarið Ingi (1993). Piosenka, która otrzymała najlepszy wynik w latach 80. i 90. to Eitt lag enn duetu Stjórnin. Piosenka jest swingowa i porywa do tańca, pewnie dlatego zdobyła aż 4. miejsce w Zagrzebiu w 1990 roku. Z takich tanecznych piosenek o wiele bardziej podoba mi się jednak Nei eða já zespołu Heart 2 Heart, który reprezentował Islandię w Malmö w 1992 roku. Występująca tam Sigga wróciła na Eurowizję dwa lata później z piosenką Nætur, niestety w o wiele innym stylu.

Jedną z pierwszych naprawdę dobrych piosenek islandzkich na Eurowizji jest Núna (Teraz) w wykonaniu Björgvina (Bo) Helgiego Halldórssona. Islandzki wokalista reprezentował Islandię w 1995 roku podczas konkursu w Dublinie i zajął 15. miejsce z 31 punktami. Lubię tę piosenkę nie tylko dlatego, że jest po islandzku, ale bo mam duży sentyment do takich popowych balladek z lat 90. (brzmi trochę jak Elton John :3) Do tego Bo ładnie zaprezentował się na scenie, dając przepiękny i wzruszający występ w towarzystwie chóru.

Drugą naprawdę zasługującą na uwagę balladą jest Is is true? Yohanny z 2009 roku. Choć piosenka pachnie trochę plagiatem (która piosenka Eurowizji nie jest plagiatem?!) i cyfrowa dekoracja występu naprawdę dochodzi już szczytu (delfiny w chmurach?!), wystąpienie jest bardzo dobre. Yohanna zdobyła zresztą 2. miejsce, przegrywając wówczas z charyzmatycznym Rybakiem reprezentującym Norwegię. Z piosenką Is is true? Islandia chyba po raz pierwszy złamała enigmę przepisu na udany eurowizyjny przebój i gdyby nie magiczne skrzypce Rybaka, być może udałoby się Islandczykom po raz pierwszy zdobyć pierwsze miejsce. Dzisiaj Yohanny słucha się z małym uśmiechem, ale kto w młodości zachwycał się Britney Spears zrozumie, że ta piosenka mogła się wówczas bardzo podobać.

Mój trzeci faworyt to Pollapönk i No Prejudice z finału 2014 roku w Kopenhadze. Zespoły takie jak Pollapönk to urokliwe szkiełka w tłumie tandety i przegadanych ballad. Jednak co najmniej raz na rok pojawia się utwór tego typu: kolorowy męski zespół wykonujący wpadający w ucho hit w stylu brytyjskiego indie popu (i robi to o wiele lepiej od reprezentanta Wielkiej Brytanii). W 2011 roku reprezentował Islandię chociażby Sjonni’s Friends z Coming Home, też bardzo przyjemna dla ucha eurowizyjna wersja zespołu The Feeling. Natomiast punkrockowy Pollapönk  to przecież bardzo wczesny Kaiser Chiefs, a że zespoły takiego formatu nigdy nie schodzą do poziomu Eurowizji, zastępują je ciekawe jednostki, takie jak grupa z Islandii. Zespół został założony przez nauczycieli, którzy chcieli grać muzykę podobającą się zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Takie piosenki podobają się widowni Eurowizji, niestety są zbyt słabe, żeby uplasować się na podium. No Prejudice skończyło na 15. miejscu i było ostatnim występem Islandii, który przeszedł do finału (do czasów Hatari).

Svala i Paper, z którym reprezentowała Islandię w 2017 roku w Kijowie, to mój zdecydowany faworyt. Choć o wiele bardziej wolę wersję islandzką, ta piosenka miała wiele cech przeboju idealnego na Eurowizję:  jest dobrze wyprodukowanym hitem popowym w sam raz do radia, do tego wizualnie bliski był popularnym w ostatnim czasie wystąpieniom. Takim równie “eurowizyjnym” utworem był też Unbroken Marii Olaf (Maríi Ólafsdóttir), Niestety pewnie właśnie w wyniku tej przewidywalności i monotonii syntetycznych dźwięków ani Unbroken, ani Paper  nie został doceniony przez decydentów i nie dostał się do finału. Niepowodzenie Svali dziwiło wielu, a już podczas zapowiedzi przez prowadzących imprezę podkreślano, że jest córką Bo Halldórssona, który o wiele lepiej poradził sobie 20 lat wcześniej.

Upadki

Choć jest ich wiele, przedstawię tylko kilka. Islandia to kraj dobrej muzyki, ale jak wiele krajów znanych z dobrej muzyki, na Eurowizję wysyła też piosenki skrajne, często po prostu okropne. Niektóre z nich przypadają na lata przychylne tandecie i plasują się wysoko, inne przechodzą do historii w cieniu wstydu. Choć chciałabym przemilczeć te najgorsze, to właśnie po to piszę tego posta, żeby świat znów je usłyszał.

Zacznijmy więc od piosenki, która otrzymała najmniej punktów w historii islandzkiej obecności na Eurowizji – czyli zero. To Daníel Ágúst Haraldsson, obecnie znany choćby ze współpracy z GusGus i jego naprawdę zła piosenka Það sem enginn sér (1989). Możliwe, że berliński mur upadł właśnie za sprawą fałszu tego pana, a może stało się to przez kocie dźwięki syntezatorów. Trudno powiedzieć, ale tej piosenki po prostu nie da się słuchać do końca. Więc wyłączam i staram się zapomnieć. Ale z pomocą idą już Paul Oscar (Minn hinsti dans, 1997) albo boysband Two Tricky z utworem Angel (2001), który zdobył tylko 3 punkty.

Poznajecie tą panią? Nie? Choć może trudno rozpoznać ją w typowej dla lat 90. fryzurze à la “zakręcona”, Selma to Selma Björnsdóttir, którą mieliśmy okazję oglądać w filmie Cieniu drzewa. Ta aktorka i piosenkarka wystąpiła na Eurowizji dwukrotnie: z podanym wyżej hitem All out of luck w 1999 roku, oraz w 2005 roku z piosenką If I Had Your LoveChoć drugi utwór nie powtórzył sukcesu pierwszego (nie wszedł nawet do finału), był o wiele lepszy od wielkiego sukcesu z 1999. Z całym szacunkiem dla muzyki końca lat 90., ten utwór to naprawdę trudny orzech do zgryzenia. Być może dlatego Selma robi teraz na Wyspie karierę raczej jako aktorka, o czym świadczy wspomniany przeze mnie film, ale w kontekście muzycznym pojawiła się także w charakterze jurorki Idol Stjörnuleit – islandzkiego Idola.

Ale Eurowizję reprezentował również Jónsi i Björk. I niestety nie byli to ci muzycy, o których pomyślimy w pierwszej kolejności. O ich perypetiach na Eurowizji pisała Iza Smelczyńska w Islandia. Etos amatora (2011) opisując dokładnie życiorysy Jóna Jósepa Snæbjörnssona i Hery Björk dowodząc, że nie mają nic wspólnego z ich bardziej znanymi imiennikami. Jónsi reprezentował Islandię dwa razy, z Heaven (2004), który przypomina występ bardzo ładnego, ale jednak niezbyt utalentowanego muzycznie chłopczyka, który po kilku piwach ośmiela się w końcu zaśpiewać Come what may z filmu Moulin Rouge. Ale nie, to się stało naprawdę, Jónsi naprawdę reprezentował Islandię i zdobył 19. miejsce. W 2012 roku zaatakował znowu, tym razem w duecie z Gretą Salóme – Never forget. Piosenka zyskuje głównie na głosie wokalistki, ale jest też modnym wówczas folkrockowym utworem z ambitnym przesłaniem. Ale tak na poważnie, lata 2011-2014 to dla Islandii na Eurowizji bardzo dobry czas i utwór Never forget również się temu przysłużył.

Natomiast Hera Björk zaatakowała Eurowizję tylko raz i Bogu za to niech będą dzięki. Pomińmy już fakt, że pani urozmaica tekst wtrętami z francuskiego, bo był taki moment w dziejach konkursu, kiedy modne było śpiewanie piosenki w kilku językach na raz. Ale cała warstwa muzyczna i wizualna utworu to naprawdę dno. Racja, takie klubowe hity miały swoją passę na Eurowizji, ale Hera do niej nie należała. Nie bez powodu napisałam powyżej, że dobre czasy dla Islandii na Eurowizji zaczęły się rok po Je ne sais quoi (2010).

Wiecie, co jest gorsze? Silvia Night i Congratulations (2006). Ta mieszanina Britney z czasów Oops… I did it again i zespołu Aqua (tego od Barbie Girl) połączona z Moulin Rouge to naprawdę występ nie do zniesienia. Nawet publiczność nie może tego znieść, bo z sali słychać gwizdanie… Więc ja to tu tylko zostawię…

Trzymam mocno kciuki za Hatari! Kto wie, może podczas ich występu na festiwalu Iceland to Poland będziemy gratulować im ogromnego sukcesu podczas konkursu w Tel Avivie?

Nie stracić kontaktu

In touch
reż. Paweł ZIemilski
Polska, Islandia
2018

Synku, powiedz mi, czy Ty mnie choć tak troszeczkę kochasz? Czy po tych 20 latach czujesz jeszcze jakąś więź?, mówi wzruszona matka w rozmowie przez Skype, którą zarejestrowali twórcy dokumentu “In touch”. Ona to jedna z wielu matek, sióstr, babć, dziadków i ojców, którzy tęskną za swoimi bliskimi. Niemal 1/3 populacji wsi Stare Juchy na Mazurach wyemigrowała na Islandię i większość z nich nie myśli o powrocie do ojczyzny.

Jednak dzięki dokumentowi Pawła Ziemilskiego emigranci powracają do rodzinnego miasta. Wirtualnie, bowiem za sprawą projektorów ich sylwetki wyświetlane są na domach, garażach, ścianach salonów rodziców, w przestrzeni publicznej stron rodzinnych. Ich bliscy mogą poczuć ich obecność w sposób inny, niż dotychczasowe rozmowy przez kamerkę. Dzięki sprytnej technologii wspólnie spożywają posiłki, uczestniczą w zasypianiu wnuczki, razem grają w piłkę z wnukiem. To jednak tylko iluzja, choć czasem tęsknota i potrzeba fizycznej obecności drugiej osoby oszukuje zmysły. Córka, mimo kilkunastu tysięcy kilometrów dzielących ją z matką, może wirtualnie malować jej paznokcie, a matka przymierza na jej wyświetlanej na drzwiach sylwetce ubrania, biżuterię. Syn pokazuje ojcu budowę, na której pracuje, a wszystko w skali 1:1. Rzeczywistość islandzka wychodzi poza ramy małego ekranu komputera, wchodzi na ściany mazurskich domów. Deszczowa pogoda, wiatr, a nawet zorza polarna stają się częścią codziennej przestrzeni stęsknionych bliskich w Polsce. Nawet jeśli tylko na chwilę, to mogą oni sobie wyobrazić odległe miejsce, które ich bliscy wybrali sobie na nową ojczyznę.

Byłam dzisiaj na premierze filmu “In touch” oraz spotkaniu z twórcami filmu podczas festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Reżyser Paweł Ziemilski oraz producenci Łukasz Długołęcki i Haukur Hrafnsson z NUR opowiedzieli nie tylko o samej pracy nad filmem, ale również o emocjach, jakie wzbudzał w występujących w dokumencie bohaterach. Widzowie zgodzili się, że nie jest to tylko film o Polakach emigrujących na Islandię, ale o psychologii emigracji w ogóle. Emigrujący nie są bowiem w filmie obecni fizycznie: widzimy ich zawsze poprzez nagrania rzucane z projektorów. Również dla widza są oni więc niematerialni, odlegli, a ich historię poznajemy z perspektywy Starych Juch, ich rodzinnego miasta, oraz ich bliskich, który w codziennym życiu zmagają się z tęsknotą i braku po emigrantach. W kinowej narracji o emigracji brakuje tego punktu widzenia. Dokument “Isoland” Kuby Witka pokazuje doświadczenia Polaków mieszkających na Wyspie, jeśli padają słowa o tęsknocie za Polską i za rodziną, to jednak nigdy nie o bliskich, którzy oczekują ich z powrotem w ojczyźnie. W “In touch” natomiast stajemy po stronie tych, którzy zostali i którzy częściej mówią “Tęsknię za Tobą”, “Czekamy”, “Kiedy przyjedziesz?”.

Dokument staje się więc stadium tęsknoty, nie jest to w żadnym razie historia poszczególnych jednostek, ale raczej portret grupowy całej miejscowości, która w historii polskiej emigracji na Islandię jest rzeczywiście niezwykła. Masowe wyjazdy mieszkańców Starych Juch zaczęły się bowiem już w latach 80. i pierwszy wyjeżdżający przetarli szlak kolejnym. Jak głosi anegdota, którą przywołał reżyser, historia wyjazdów zaczęła się od Islandczyka w Polsce, który w roku 1979 trafił na Mazury i zakochał się w jednej z mieszkanek Starych Juch. Po ślubie wyjechali na Islandię, a za nimi inni bliscy. W wyniku transformacji wielu ludzi straciło pracę, a daleka Wyspa wydawała się szansą na nowe, lepsze życie. Po latach ustatkowani już niejako na obczyźnie Polacy potwierdzają, że w rodzinnych stronach nie mieliby tylu szans i możliwości dla siebie i swoich dzieci. A te, świetnie zintegrowane z Wyspą, śpiewają hity z islandzkiego radia.

Z dokumentu nie dowiadujemy się zbyt wiele o warunkach pracy, stopniu aklimatyzacji i asymilacji Polaków z Islandczykami. Poznajemy tylko strzępki islandzkiej rzeczywistości: zakład pracy, rodzinę chłopaka-Islandczyka, drogę rowerem ze szkoły, jazdę policyjnym wozem w godzinach pracy. A do tego wiele pięknych krajobrazów. Jak podkreślał reżyser, to nie miał być film pokazujący historię poszczególnych ludzi, to nie miała być opowieść o jednostkach. Dlatego bohaterowie pojawiają się i równie szybko znikają, nie poznajemy ich tak naprawdę. Jest kilka krótkich wypowiedzi wprost do kamery, ale narrację dominują fragmenty rozmów, które realizatorzy rejestrowali bezpośrednio ze Skype’a. Są tu też dłuższe wypowiedzi bliskich sobie osób, takie listy w postaci audio, które ilustrują filmową pocztówkę z Islandii. Reżyser dokumentu staje się tu więc listonoszem, który przekazuje te wiadomości za pomocą nowych technologii. Dzięki projekcjom widocznym w przestrzeni miasta, jak i wirtualnym rozmowom, kontakt wciąż jest możliwy, choć nie wypełnia pustki i tęsknoty.

“In touch” to dla mnie pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałam się historii opowiedzianej w ten sposób. Choć czasem narracja traci swoją spójność i niektóre przejścia wytrącają widza z równowagi, udało się twórcom uzyskać efekt “przewodnictwa interakcyjnego”, jak nazwała to jedna z uczestniczek spotkania. Wzruszamy się, kiedy widzimy starszych ludzi przytulających się do ściany czy obejmujących wirtualny obraz ich bliskich albo próbujących zrobić sobie z nim zdjęcie. Śmiejemy się, kiedy uczestniczymy w trywialnych, codziennych rozmowach o kupionych lekach czy wysadzanych przekleństwami instrukcjach dojazdu z lotniska do Reykjaviku albo wysyłki prezentów na święta. Domyślamy się, że tak przecież wygląda codzienność rodzin podzielonych emigracją: tęsknotę zaciera szereg przysług, o które dzieci proszą swoich rodziców, pustkę wypełniają wysyłane sobie prezenty oraz obietnice o następnych przyjazdach.

Polecam ten poetycki dokument. Wciąż jeszcze można oglądać go w ramach festiwalu Millennium Docs Against Gravity, informacje o godzinach seansów i biletach znajdziecie tutaj. Dokument bierze udział w konkursie głównym, będzie również podróżował po Polsce i w innych krajach, by zbierać kolejne nagrody.

Poetka w futrzanych kapciach

Elísabet Kristín Jökulsdóttir poznałam w ramach Gdańskich Targów Książki. Zwracała uwagę pięknym czerwonym kapeluszem, w którym z gracją przemieszczała się między stoiskami. Następnego dnia włożyła natomiast kapcie podbite białym futerkiem. Dokładnie takim, jakie mają niedźwiedzie polarne.

“Nie zdziwiłbym się, gdyby powiedziała, że to ona zastrzeliła tego niedźwiedzia”, opowiadał tydzień później Jacek Godek podczas spotkania przy okazji Nordic Talking. To on, wraz z autorką, wręczył mi egzemplarz niedawno wydanego tomiku poezji Elísabet Kristín Jökulsdóttir Miłość – jeden kłębek nerwów: żaden taniec pod Rybią Skałą, który ukazał się nakładem Miðstöð íslenskra bókmennta, Centrum Literatury Islandzkiej.

Książkę przeczytałam jednym tchem, podczas jazdy warszawskim tramwajem. Tych kilkadziesiąt stron mieści krótsze i dłuższe formy, czasem podzielone na wersy, czasem w zwartych blokach niczym mini opowiadania.  Wszystkie zaczynają się wielką literą i kończą kropką, która stanowi jedyny znak interpunkcyjny. Opowieść zaczyna się od pierwszego słowa i kończy na ostatnim. A każda następna jest kontynuacją kolejnej. Bowiem autorka opowiada nam historię, za pomocą wierszy i fragmentów prozy wprowadza czytelnika w świat kobiety – raz szaleńczo zakochanej, ale też zranionej i porzuconej. Ta krótka historia o miłości dzieli się na trzy części: “…zalecanki”, “…pożycie”, “…rozstanie”. Nie jest to bynajmniej historia szczęśliwa, a jednak opowiedziana w sposób dowcipny, charakterystyczny dla Elísabet, która na co dzień zachwyca swoim absurdalnym poczuciem humoru i kosmicznymi stylizacjami.

Być może śmiech to jedyna zdrowa reakcja na to, co stało się pod Rybią Skałą. Nie ma znaczenia, czy opowiedziana historia to doświadczenie samej autorki. To mogło przydarzyć się każdej kobiecie, cała opowieść jest niczym utkana z oddzielnych doświadczeń nie znających się nigdy bohaterek. Łączy je bezwarunkowa miłość do mężczyzny, który silne uczucia odwzajemnia  równie silnymi pięściami i morzem łez z poczucia winy. A bohaterka tkwi w tym schemacie od dłuższego czasu, bo za każdym razem wmawia sobie, że to był ostatni.

Człowiek zamek

Wieczór przed przeprowadzką do mnie
zwierza mi się
że kobiety często zmieniały zamki
by utrudnić mu wejście
a oczy jego zachodzą łzami
i już nie wiem czy mam się śmiać czy płakać
wpadł w ciąg a one myślały
że chce je bić
i z zimną krwią zmieniały zamki
a on nadziewał się na zamknięte drzwi
więc kazał mi przyrzec
że nigdy nie zmienię zamka przenigdy
jeśli wszystko byłoby w porządku
powinnam była zwiać do domu i zmienić zamek
ale chciałam tego pożycia
bez względu na koszty
choćbym się zatrzasnęła w środku czy na zewnątrz
wszystko jedno gdzie.

Poprzez lekturę tomiku doświadczamy przemianę bohaterki. Od momentu stania się “prawdziwą kobietą”, kiedy po raz pierwszy jest przez niego zauważona i czuje się kochana, marzy o ślubie i wspólnym pożyciu, po przestrogi ze strony jego poprzednich partnerek, aż po strach i decyzję o rozstaniu. Być może przebieg tej historii wydaje się oczywisty,  a nawet oklepany, a jednak czyta się to z napięciem, bowiem autorka potrafi ubrać najtrudniejsze doświadczenie w najpiękniejsze słowa. Oszczędny, chłodny styl miesza się tutaj z absurdem i humorem. W islandzkim pejzażu, nad zimnym oceanem nie ma bowiem miejsca na romantyczne mówienie o miłości. Nie ma miejsca na tańce pod Rybią Skałą.

Sześć miesięcy pożycia

Zmywam krew
ze ścian
dla niego

po tym jak
wbił pięść
w jedną z nich

i wrzucam
trzydziestokilogramowe serce z kamienia
z Hekli przez okno

a on wstawia
nową szybę
dla mnie.

Tomik poezji Elísabet Kristín Jökulsdóttir to ciekawe studium nie tylko toksycznego związku i przemocy domowej. To także portret smutnych ludzi szukających rozwiązania w alkoholu, kończących w szpitalach psychiatrycznych, tkwiących w niszczących ich relacjach, ale znajdujących też dość siły, żeby się z nich uwolnić. To wreszcie opowieść o kobiecie szalonej: szalonej z miłości, szalonej z samotności, szalonej z bólu i rozpaczy, szalonej naprawdę.

Hatrið mun sigra?

Kto jeszcze nie słyszał Hatrið mun sigra, utworu z którym islandzki zespół Hatari jedzie na tegoroczną Eurowizją, koniecznie musi nadrobić zaległości. Najlepiej z ilustracją w postaci oficjalnego klipu:

Wyłączyliście plik po kilku sekundach? Zatem spróbujcie od nowa.

Przeszkadza Wam głos wokalisty? Poczekajcie na refren śpiewany falsetem.

To nie Wasz ulubiony rodzaj muzyki? Jeden z muzyków gra w słynnym Vök…

Nie podoba Wam się postapokaliptyczny krajobraz księżycowy? Przecież to Islandia.

Stylistyka wideo i wygląd zespołu budzą w Was zniesmaczenie?

No to przeczytajcie, o czym tak naprawdę jest piosenka Hatrið mun sigra – czyli Nienawiść zwycięży. Przygotowałam dla Was polskie tłumaczenie tekstu:

Array

No i jak? Wiem, nie jestem wybitną tłumaczką języka islandzkiego, ale tekst ten to nie tyle wiersz, co lista wykrzyczanych wersetów. O czym właściwie jest ta piosenka? Bez wątpienia przepełniona jest nienawiścią, ale do kogo? Z wywiadów i różnych oficjalnych tekstów o zespole wynika, że trio z Reykjaviku chce tą piosenką wykrzyczeć swój gniew i nienawiść do kapitalistycznego świata. Jak pisze Bartek Wilk dla muzykaislandzka.pl, założony kilka lat temu zespół zapowiadał koniec kariery prawie tak szybko, jak ją zaczął: “Nie udało im się bowiem spełnić postawionego sobie celu – zamierzali w ciągu dwóch lat zdemontować i obalić kapitalizm”.

Teraz jednak ich głos usłyszy cała Europa, ale czy faktycznie ta piosenka może porwać tłumy? Choć sprzeciwia się współczesnemu zakłamaniu i wszelkiego rodzaju obłudzie, jaką karmimy się w naszej (wirtualnej) codzienności, to nie pierwszy i nie ostatni scenariusz o końcu świata, jaki lansuje się w kulturze popularnej. Młodzi muzycy zaczęli walczyć z otaczającą ich niesprawiedliwością już od lat 70. Wtedy narodził się punk. Wydawałoby się, że dzisiejsza młodzież nie ma problemów. Czy chodzi tu więc raczej o spektakularne show niż manifest polityczny, czemu pikanterii dodałoby miejsce odgrywania się tegorocznej Eurowizji – Tel Awiwie?


Klemens Nikulásson Hannigan, Matthías Tryggvi Haraldsson i Einar Hrafn Stefánsson, członkowie zespołu Hatari (co można przetłumaczyć na angielskie “Haters”)

Już podczas islandzkich eliminacji piosenka wzbudziła dużo emocji. W końcu nie jest to typowy hit na Eurowizję, czyli pop z choreografią w wykonaniu atrakcyjnych tancerzy w kusych strojach. Chociaż… Mamy tutaj wpadający w ucho cyber-punkowy utwór i sporo golizny, ale nie wpisują się one w to, co przywykliśmy oglądać na scenach Eurowizji. I właśnie dlatego piosenka ma szansę uplasować się wysoko w finalnym głosowaniu. Zważywszy na to, że w ostatnich latach wygrywają piosenki najmniej przewidywalne, Hatari ma duże szanse na wygraną. Widzowie Eurowizji polubili ostatnio kontrowersyjne i niekonwencjonalne wystąpienia: mieliśmy halloweenowe Lordi z Finlandii, seksistowskie ubijanie śmietany z Polski, panią z brodą z Austrii czy polityczny manifest z Ukrainy. Co prawda na tym tle w 2015 roku wyłamał się Måns Zelmerlöw ze swoim popowo-radiowym szlagierem, a wygrana łamiącej serce ballady zaśpiewanej przez Portugalczyka Salvadora Sobral w 2017 roku zdziwiła wielu miłośników festiwalu. Kiczowate show wróciło jednak do łask jury i widzów w tamtym roku: za sprawą Netty, dość barwnej wokalistki z Izraela, której śpiew złośliwi porównywali do gdakania.

Choć Hatrið mun sigra nie ma przesłania na miarę Keine Grenzen, jest to piosenka o nadziei na lepsze czasy dla Europy, bowiem na gruzach nienawiści odrodzi się miłość (tak przynajmniej piosenkę interpretują sami autorzy…). Klemens Nikulásson Hannigan, Matthías Tryggvi Haraldsson i Einar Hrafn Stefánsson przekomarzają się, że ich piosenka bliska jest kultowemu Waterloo Abby, ale przyznajmy, że daleko jej do przebojów, z którymi zazwyczaj kojarzymy Eurowizję. Chłopaki z Hatari mają jednak sporą szansę, by stać się ikonami obecnej walki młodych z systemem. Może nie przebiją Grety Thunberg, 16-latki ze Szwecji, która od co najmniej dwóch lat przekonuje światowych polityków o poważnych zmianach klimatycznych zachodzących na naszej planecie. Operują jednak zupełnie innymi narzędziami niż Dziewczynka z Warkoczykami, która wagarowała, żeby strajkować przed sztokholmskim parlamentem. Hatari walczy z wrogiem w bardziej teatralny, ale jednak rzucający się w oczy sposób: wystarczy obejrzeć styl ich wystąpień, aby pojąć tę estetykę.

Choć w sferze publicznej przyjęli rolę agents provocateurs i swoim wyglądem prowokują przede wszystkim pytania o kres dobrego gustu na Eurowizji (choć ten moim zdaniem nadszedł już dawno temu…), ich celem jest tylko nagłośnienie ważnych problemów. Prywatnie Klemens, Matthías i Einar to zwyczajne chłopaki z Islandii. Makijaż, skórzane wdzianka i pejcze przywdziewają tylko na czas wystąpień. Mam nadzieję, że towarzyszący im skandal tylko poprawi finalne wyniki na Eurowizji, bo ostateczne przesłanie zespołu odpowiada pierwotnym zasadom konkursu: mówi o jednoczeniu Europy, ale wobec naprawdę istotnych problemów. A że oryginalna stylizacja niesie zgorszenie? Cóż nie gorszy w dzisiejszym świecie…

Do występu Hatari zostało już tylko kilka dni. Pierwszy półfinał odbędzie się 14 maja o godzinie 21:00. Tego dnia wystąpi również Tulia, czyli reprezentacja Polski na festiwalu.

Jeśli zaś nie jesteście typowymi Islandczykami i finał Eurowizji nie jest dla Was wydarzeniem na miarę święta narodowego, możecie zobaczyć Hatari w pełnej krasie. Na żywo wystąpią bowiem podczas festiwalu Iceland to Poland. Tego nie możecie przegapić!!!

Islandzka majówka, czyli polecane wydarzenia w Polsce

Marzec i kwiecień były trudne. Dobrze, że powoli dobiega końca ta przedwiosenna harówka i nadchodzi upragnione słońce majowe. A z nim wiele islandzkich propozycji na lato.

Długa przerwa wynikała z obowiązków naukowych.  Musiałam w trybie natychmiastowym poprawić swój artykuł o Larssonach, który pisałam już jakiś czas temu, więc powrót do tekstu i cytowanych źródeł zajął mi sporo czasu. Czasu, który miałam wykorzystać na inne istotne sprawy. Na dwa wyjazdy do Gdańska (Gdańskie Targi Książki i Nordic Talking) oraz konferencję Polen-Skandinavia: vitenskapelige møter på tvers av generasjoner organizowaną przez poznański UAM oraz warszawski SWPS (opowiadałam o pokrewieństwach między sztuką polską i szwedzką, mam nadzieję, że powstanie tom pokonferencyjny!). W międzyczasie załapałam się nawet na  jednodniową wycieczkę do Krakowa, żeby odwiedzić monograficzną wystawę dzieł Wyspiańskiego i mieć okazję poznać lepiej Tomasza, który od dłuższego czasu śledzi mnie na Utulę Thule i z którym porozmawialiśmy sobie mile o literaturze islandzkiej i nie tylko. Ślę pozdrowienia, Tomaszu!

Marzec i kwiecień były intensywne,  ale udało mi się zrealizować część postanowień noworocznych. A że styczniowy kalendarz wymaga pewnych aktualizacji, oto garść polecajek na nadchodzące miesiące. Będzie się  sporo islandzkiego działo latem w Polsce!

In Touch na 16. Millennium Doc Against Gravity Festival

Zaraz po majówce w Warszawie rozpoczyna się 16. edycja festiwalu filmów dokumentalnych Doc Against Gravity. W programie znajdziecie polsko-islandzką produkcję In Touch w reżyserii Pawła Ziemilskiego.

Dokument dotyka często podejmowanego już tematu polskiej emigracji na Islandię. Pisano już o niej książki, Kuba Witek zrealizował natomiast film Isoland, w którym prezentuje życie Polaków na Wyspie. 60-minutowy film Ziemilskiego przedstawia z kolei dzieje mieszkańców mazurskiej wsi Stare Juchy, z których już na początku lat 80. XX wieku wyemigrowało ponad 400 mieszkańców. Ta pierwsza większa fala polskiej emigracji na Islandię często miała charakter grupowych wyjazdów na Wyspę – i tak połowa lokalnej społeczności wyemigrowała na Islandię, co połączyło dwa odległe miejsca na kolejne lata. Dokument opowiada o tych więzach, o podtrzymywaniu kontaktów za pomocą Skype’a, ale też rozpoczynaniu nowego życia na obczyźnie.

Pełniejszy opis filmu oraz repertuar wraz z możliwością zakupienia biletów znajdziecie tutaj.

Arktyka, Antarktyka-200 lat polskich badań polarnych

5 kwietnia miał miejsce wernisaż wystawy czasowej o polskich badaniach polarnych w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu. Wystawę będzie można oglądać do 31 sierpnia bieżącego roku.

Na wystawie poświęcono sporą część Islandii. Jak dowiaduję się od Andrzeja Piotrowskiego, związanego między innymi z czasopismem Zupełnie Inny Świat, radomska wystawa jest zapowiedzią planowanego od dawna Muzeum Badań Polarnych, który w najbliższej przyszłości otworzy się w Puławach. Tymczasem polecam Wam wycieczkę do Radomia! Sama planuję wybrać się do Muzeum im. Jacka Malczewskiego pod koniec maja.

Więcej informacji o wystawie, godzinach otwarcia Muzeum im. Jacka Malczewskiego oraz opłatach za wstęp znajdziecie tutaj.

Dzień Nordycki

Kto interesuje się całym obszarem Nordyckim i ma blisko do Krakowa, będzie mógł wybrać się na Dzień Nordycki organizowany 22 maja w Wyższej Szkole Europejskiej w Krakowie. Impreza współorganizowana jest przez Skandynawistyczne Koło Naukowe Norden.

Bilden kan innehålla: text

Program wydarzenia i szczegóły znajdziecie tutaj.

Pieśń o Harbardzie – o mitologii nordyckiej psychoanalitycznie

Jeszcze pod koniec maja będzie się działo islandzko w Warszawie! To za sprawą spotkania w klubokawiarni Lisia Kita² 24 maja. Patrycja Strzeszkowska powraca ze swoimi Wieczorami z Mitologią Nordycką w nowej odsłonie: O kulturze psychoanalitycznie. Patrycja to absolwentka psychologii, studentka literatury nordyckiej i wieloletnia członkini Studenckiego Klubu Islandzkiego, gdzie często opowiadała nam o psychoanalitycznej interpretacji wielu nordyckich mitów i islandzkich sag. Tym razem przybliży nam Pieśń o Harbardzie, mitycznym przewoźniku.

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.

Świetnym wstępem do spotkania może być lektura tekstu Lisiej Kity. Szczegóły dotyczące Wieczoru znajdziecie tutaj.

Dzień Islandzki 2019

A w czerwcu czeka nas Dzień Islandzki! Nie chciałabym Wam zdradzać jeszcze żadnych szczegółów, ale możecie liczyć na to, że kontynuacja islandzkiej imprezy z Warszawie na pewno się odbędzie! Ponieważ w tym roku będę organizować wydarzenie w pojedynkę, liczę na wszelkie sugestie co do miejsca, które chętnie przytuliłoby islandzką imprezę w stolicy… Zainteresowanych współpracą zapraszam na priv!

Iceland to Poland

A na koniec lata prawdziwa BOMBA, czyli fesitwal Iceland to Poland. Jak twórcy wydarzenia piszą na swojej stronie, jest to “pierwszy na świecie podróżujący festiwal muzyczny, który skupia się na połączeniu kulturowym dwóch, blisko powiązanych ze sobą krajów: Islandii i Polski poprzez platformę muzyki i sztuki”. Projekt powstał już trzy lata temu i skupia się na przybliżeniu islandzkiej sceny muzycznej w Polsce. W tym roku będzie się działo, bo udział potwierdzili już giganci tacy jak Hatari czy FM Belfast. O festiwalu będę Was informować przez całe lato, gdyż objęłam imprezę patronatem medialnym.

Nie możemy się doczekać!

Do zobaczenia w Warszawie! Więcej informacji o festiwalu znajdziecie na oficjalnej stronie internetowej oraz tutaj.

Macie więcej islandzkich polecajek? Koniecznie podzielcie się ze mną 😉

Ekopatriotka Halla

W czasach kiedy lodowce topnieją, segregowanie śmieci nie uratuje planety, a w kwestiach klimatycznych strajkować muszą już nawet dzieci, Islandczycy robią film o ekopatriotyzmie.

Kobieta idzie na wojnę

tytuł oryginalny: Kona fer í stríð (eng: Woman at war)
reżyseria: Benedikt Erlingsson
rok produkcji: 2018
kraj: Islandia, Francja, Ukraina

Choć w materiałach prasowych promujących najnowszą produkcję w reżyserii Benedikta Erlingssona (twórcy O koniach i ludziach) tytułowa kobieta nazywana jest ekoterrorystką, to prawdziwa ekopatriotka. Z miłości do islandzkiej ziemi walczy ze zmieniającym dziewiczy krajobraz rozwojem przemysłu, ale – jak to z romantycznym patriotyzmem bywa – ponosi klęskę.

Mogłoby się wydawać, że Halla (Halldóra Geirharðsdóttir) robi dokładnie to, co my wszyscy powinniśmy byli zrobić już dawno temu. Mając dość niszczenia Matki Natury przez człowieka, bierze sprawy w swoje ręce. Wybiera się w interior z plecakiem i sabotuje linie energetyczne,  przez co zakłóca dostawę prądu do stolicy. Działa w sposób profesjonalny i przemyślany, ale czy na pewno? Emocje i pewność siebie, a przede wszystkim punkty zwrotne w jej życiu prywatnym, przekreślą nadzieję na wygraną z systemem. I wcale nie zdradzam Wam tym zakończenia, bo przecież wiadomo, że walka o naturę jest z góry przegrana. Doświadczamy tego codziennie, choć każdy z nas toczy podobną walkę sam ze sobą w obliczu najprostszych decyzji: co kupić, jak ugotować, czego nie zamawiać, czy zakręcić wodę podczas mycia zębów.

I nie mamy naśladować Halli poprzez wieszanie w mieszkaniu portretów Gandhiego, uprawianie wschodnich sztuk walki czy choćby nawet aktywność fizyczną (choć to ostatnie przydaje się bardzo, kiedy trzeba uciekać przed helikopterem lub dronem). Działalność Halli opiera się na bezpardonowości i prowokacji: do momentu publikacji swojego manifestu główna bohaterka jest pewna, że pociągnie za sobą miliony. Owszem, swoją płonną deklaracją zrzuconą z dachu Hotelu Borg porywa tłumy, ale tylko na chwilę: tyle, ile zajmuje retweet czy zrobienie fotki na Instagrama. Halla przegrywa walkę z systemem, bo media przekręcają jej słowa. Władze dobrze wiedzą jak przedstawić informacje, żeby wyszło na ich korzyść (a to już wiemy z własnego podwórka).

Ostatni Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, na którym uczestniczyłam, kończył się słowami: media nie mówią o tym, co dzieje się z naszą planetą, bo wiele osób ma interes w tym, by o tym nie mówić. Na Islandii chodzi o korzystne kontrakty i układanie biznesów z Chińczykami albo Amerykanami. A skoro nawet tam,  na tej Wyspie Dziewiczej Natury i Dbałości o Środowisko, wszystko rozchodzi się o pieniądze, to jak ma być w pozostałych zakątkach planety? Gdy filmowi politycy przekonują Islandczyków o tym, że ekosabotaż doprowadzi do podwyżek cen, strach przed ukrytymi ludźmi odchodzi w zapomnienie. Lenistwo i własna wygoda są wrogiem numer jeden walki o lepsze środowisko. A Halla, oskarżająca swoją siostrę bliźniaczkę o egoizm, sama dojdzie do ściany w swojej w swoim altruizmie.

Koniecznie musicie obejrzeć ten film. Nie tylko ze względu na tematykę ekologiczną, świetny islandzki humor oraz bardzo pomysłowe wpisanie muzyki (Davíð Þór Jónsson) w narrację i obraz. Dla takiego islandofila jak ja, oglądanie tego filmu to była czysta przyjemność. Raz, że Reykjavik wydawał się tak bardzo znajomy, dwa, że twórcy przemycili do produkcji tak wiele islandzkich elementów kulturowych, że aż grzechem byłoby ich tu nie wymienić. Oto więc krótki przewodnik na przed lub po wizycie w kinie.

UWAGA SPOILER


Kobieta z gór

Fjallkonan – takim pseudonimem Halla podpisuje swój manifest. Od pierwszych chwil przywołało to uśmiech na mej twarzy, bo choć nazwę można tłumaczyć dosłownie – Halla działała w górach, stamtąd też pochodzi – to jednak postać Kobiety z gór ma znacznie dłuższą tradycję. Można poczytać o tym choćby w długim, ale bardzo solidnym, wstępie doktora Konefała do monografii kina islandzkiego. W dużym skrócie Fjallkonan jest personifikacją całej Islandii (jak niemiecka Germania czy włoska Italia). Motyw ten żywo jawił się w literaturze i sztuce XIX wieku, ale wciąż obecny jest w obchodach Święta Niepodległości 17 czerwca.  To wtedy właśnie wybiera się lokalną piękność, która dostąpi zaszczytu wystąpienia w stroju narodowym podczas ceremonii.

Thingvellir

Pewnie tego miejsca nie trzeba przedstawiać nikomu, kto co nieco słyszał o Islandii. A jednak realizatorzy filmu znów zrobili sympatyczny ukłon w stronę tych, którzy znają historię tego miejsca. Podczas wizyty delegacji z Chin w Dolinie Zgromadzeń mowa jest o władzy ustawodawczej i sądowniczej doby osadnictwa, I właśnie w momencie, kiedy przewodnik opowiada o Radzie Praw (Lögrétta), przedstawiciele islandzkiego rządu dowiadują się o wyczynie Kobiety z Gór i jej manifeście. Wszyscy stają w okręgu (właśnie jak goðar!) i naradzają się, jak sprawę zabić w zarodku. Nie ma więc przypadku, że scena ta rozgrywa się właśnie w miejscu początków islandzkiej demokracji. Mimo że to, jak zachowują się islandzcy politycy w filmie, dalekie jest od dobra ogółu.

Jón Gnarr

A kim jest ów przewodnik chińskiej grupy? Chyba tylko na Islandii jest możliwe, aby grupę tej rangi obsługiwał sam prezydent kraju. Lecz najlepszym dowcipem jest to, kto gra prezydenta Islandii. To Jón Gnarr, postać idealna do tej roli – aktor, ale i polityk. Znany na Wyspie jako człowiek wielu talentów: członek zespołu punkowego, aktor kinowych hitów, ale w ostatnich latach przede wszystkim charyzmatyczny burmistrz miasta Reykjavik. Świat poznał go nie tylko dzięki niekonwencjonalnemu stylowi zarządzania miastem, ale też dokumentowi poświęconym jego drodze do zwycięstwa w wyborach lokalnych. Gnarr wciąż próbuje swych sił w polityce, więc obsadzenie go w tej roli było znakomitym wyborem!

Kobieta-superbohaterka

Ostatnim sympatycznym intertekstem, a może raczej bezpośrednią inspiracją dla scenarzystów, jest historia pewnej Islandki sprzed lat. Chodzi o Sigríður Tómasdóttir, córkę farmera, który w XX wieku posiadał teren z wodospadem Gullfoss na swoją własność. Kiedy ojciec otrzymał propozycję sprzedania wodospadu pod budowę elektrowni wodnej pewnemu Anglikowi, Sigríður postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Ta niewykształcona, ale uparta kobieta wynajęła prawnika i przez lata procesowała się z państwem. Kiedy ostatecznie przegrała, zagroziła, że rzuci się w wody Gullfoss, skoro i tak musi być świadkiem przekształcenia jej ukochanego miejsca. Sabotaż poskutkował, bo do dzisiaj możemy oglądać jeden z najpopularniejszych wodospadów Islandii bez większej interwencji człowieka. A pomnik bohaterki stoi tuż obok.

Inna poprzedniczką filmowej Halli jest Björk. Piosenkarka wkręciła się na początku XXI wieku w projekt Náttúra, którego celem była walka z produkcją i eksportem aluminium. Piosenkarka zaangażowała się w wsparcie zielonej energii i rozwiązań odnawialnych, koncertowała i nagrywała piosenki na dobra tej sprawy. Na swój własny sposób walczyła więc z hutami aluminium na Islandii, mając ten sam cel i powód, co bohaterka filmu “Kobieta idzie na wojnę” – unikatowość dziewiczej przyrody islandzkiej.

Motywów i puszczania okiem do widza jest więcej, ale poprzestanę na tym. Nie będę psuć Wam zabawy w szukaniu ich na własną rękę.

Jak pies z kotem

W cieniu drzewa

tytuł oryginalny: Undir trénu (eng: Under the tree)
reżyseria: Hafsteinn Gunnar Sigurðsson
rok produkcji: 2017
kraj: Islandia, Dania, Polska

Znalezione obrazy dla zapytania w cieniu drzewa

Niech mi nikt więcej nie mówi, że na Islandii nie ma drzew. Otóż są, a niektóre z nich stają się świadkami niezwykłych losów ludzkich.

“W cieniu drzewa” to kolejna propozycja kinematografii islandzkiej, która dość sprawnie dostała się do polskich kin, pewnie dzięki koprodukcji i wielu znajomo brzmiącym nazwiskom realizatorów. Sam scenariusz przypomina też znane na polskim gruncie produkcje typu “Sąsiedzi”, w których mieszkańcy domku dwurodzinnego przepychają się o tytułowe drzewo. Im bardziej jedna para upomina się o ścięcie rzucającego na ich ogródek cień drzewa, tym zacieklej drugie małżeństwo odracza choćby jego przycięcie. Konflikt zaognia się i przynosi bardzo nieoczekiwane skutki…

Po superprodukcjach o islandzkich zwierzętach, takich jak “O koniach i ludziach” czy “Baranach” , trafił do nas film z kotem i psem w rolach głównych.  Akcja filmu toczy się, w przeciwieństwie do wymienionych produkcji, nie na islandzkiej wsi, ale przedmieściach Reykjaviku, a bohaterowie nie zmagają się z silnym wiatrem czy uporczywym deszczem utrudniającym pracę w gospodarstwie, lecz przesiadują w pięknie urządzonych mieszkaniach, opalają się w gustownych ogródkach czy wyjeżdżają na piknik do podmiejskiej Ikei. Nic, tylko Islandia jakiej nie zwykliśmy oglądać w docierających do nas filmach. Można by nawet powiedzieć, że twórcy filmu chcieli pokazać historię uniwersalną, nieosadzoną w islandzkim kontekście.

Właściwie poza językiem, nic w najnowszym filmie Hafsteinna Gunnara Sigurðssona nie zdradza nam Islandii. Natomiast do znudzenia natomiast bombardowani jesteśmy kryptoreklamami Ikei: naczynia w kuchni, słynna niebieska torba, wycieczka poza miasto i piknik na sklepowym parkingu, konsumpcja lodów z automatów za kasami. Bohaterowie mają iPhony i używają Maców, ale jeżdżą dość zwykłymi autami, a nawet jeden z pojawiających się na ekranie samochodów to prawdziwy grat. Mamy tu jednak obrazek islandzkiej burżuazji czy nowobogackich: przestronne biura, piękne domy, przystrzyżone ogrody. Rasowe psy i koty, które traktuje się jak pełnoprawnych członków rodziny.

Ale są też problemy. Znudzony monogamią mąż ekscytuje się dawnymi seksnagraniami z udziałem swojej byłej, więc żona wyrzuca go z domu i zabrania widywać się z córką. Jego rodzice wciąż przeżywają zaginięcie czy śmierć drugiego syna, a ocierająca się o szaleństwo matka topi smutki w winie i papierosach. Ojciec każdy problem załatwia wymykaniem się na próby chóru, a zmagający się z separacją dorosły syn zdaje się naturalnie wpasowywać w to środowisko. Sąsiedzi to natomiast pan w wieku średnim, który wymienił żonę na nowszy model, ta zaś robi wszystko, by zachować wieczną młodość i zajść w upragnioną ciążę. Kot i pies zdają się być jednymi stałymi w tej układance, dają swoim właścicielkom poczucie bezpieczeństwa i oderwanie od samotności. Stara matka przelewa swoje uczucia po zaginionym synu na ukochanego kota, natomiast jej młodsza sąsiadka pokłada w psie swoje macierzyńskie pragnienia.

Trzecia matka wyrzuca ojca swojej córki z domu, zabrania mu spotykać się z nią, odwiedzać w przedszkolu, mimo braku wyjaśnienia zarządza separację i unika kontaktu z mężem. Ten próbuje odnaleźć się w tym paradoksie, ale wcale nie walczy o małżeństwo, nie próbuje naprawić wypalonego uczucia. Znajduje swoje schronienie w namiocie rozstawionym w ogródku rodziców, popija whisky i popala trawkę, stając na straży drzewa, które sąsiad w każdej chwili może przecież dla złośliwości wyciąć.

Całość kończy się jak nieudany horror czy grecka tragedia w plastikowym kostiumie nowoczesności. Wszyscy giną, a kot jednak wraca. Niedoskonałości scenariusza ratuje jednak świetna gra aktorska, szczególnie starszych aktorów. Znani z wielu islandzkich filmów Þorsteinn Bachmann czy Sigurður Sigurjónsson grają skłóconych sąsiadów, ale najbardziej imponująca jest jednak gra Eddy Björgvinsdóttir, filmowej Ingi, która potrafi knuć i uśmiechać się ze złośliwością, ale też leżeć na podłoże z płaczem. Twarz ta nie jest szczególnie znana polskim widzom, a szkoda, bo Edda naprawdę prezentuje kawał dobrego aktorstwa.

Znalezione obrazy dla zapytania w cieniu drzewa
Edda Björgvinsdóttir jako Inga.

Czy “W cieniu drzewa” to komedia? Na pewno nie tak udana jak jej “zwierzęcy” poprzednicy. Mimo to obejrzeć warto, jak każdy islandzki film. Można nawet pobawić się w odnalezienie polskich akcentów, takich jak kubek z Bolesławca.

Pokrewne dusze?

W kwietniu wybieram się na konferencję skandynawistyczną i po raz pierwszy zaprezentuję referat w języku szwedzkim. Stresuję się, ale jestem bardzo podekscytowana, bo przygotowany przeze mnie temat jest po prostu świetny. Będę mówić o podobieństwach między polską i szwedzką sztuką przełomu XIX i XX wieku.

Zacznijmy od tego, że temat zajmuje mnie już od dawna. Opisując twórczość Carla Larssona wskazywałam już na jego podobieństwa ze Stanisławem Wyspiańskim, podczas ubiegłorocznych praktyk w Muzeum Sztuki w Göteborgu doszukiwałam się zaś kolejnych podobieństw. Od dawna zbieram te różne pokrewne dzieła, pisałam też o parach artystów w mojej pracy magisterskiej. Pokazywałam również tropy skandynawskie w sztuce polskiej podczas autorskiego oprowadzania w Muzeum Narodowym w Warszawie.

Młoda Polska i Młoda Skandynawia, co mają wspólnego?

Wyjdźmy od atmosfery końca wieku i towarzyszących jej nastrojach w Polsce i Szwecji. Nastroje fin de siècle’u panowały w całej Europie; pesymizm, dekadentyzm, determinizm to nurty czy tropy, którymi można opisać wiele dzieł powstałych w tamtym czasie. Wtedy wszystko sprowadzało się do Paryża; to tam wyjeżdżali artyści, którzy chcieli osiągnąć sukces. Śladami impresjonistów i innych wielkich rewolucjonistów sztuki, artyści poszukiwali własnej recepty na nową, młodą sztukę. W latach 80. do Paryża zjeżdżali tłumnie tak Polacy, jak i Skandynawowie, których pragnieniem było nie tylko chłonięcie wyjątkowej atmosfery Stolicy Sztuki poprzez studia i oglądanie wystaw, ale też penetrowania kolekcji sztuki dawnej w Luwrze i kopiowania dzieł mistrzów.

Choć często wyobrażamy sobie paryską międzynarodową bohemę, artyści raczej trzymali się swoich rodaków. Decydowały tu nie tylko kwestie językowe, ale łatwiej było znaleźć lokum za pośrednictwem mieszkających już w Paryżu rodaków. Do tego często studenci przeprowadzali się do stolicy Francji razem, jeśli nie byli wówczas kolegami ze studiów, to te przyjaźnie zawiązywały się za granicą.  Wspierano się na obczyźnie: wspólnie obchodzono święta narodowe, dyskutowano o polityce i innych sprawach bieżących. Razem przeciwstawiano się skostniałym zasadom domowych akademii; Szwedzi skupili się w kręgu Opponenterna (Oponentów), których po powrocie do kraju nazywano nawet “Paryskimi chłopcami” z uwagi na widoczne wpływy nowej sztuki, natomiast Polacy, w tym przede wszystkim uczniowie Matejki, szukali nowego sposobu na zmaganie się z aktualnymi tematami, z pragnieniem odzyskania niepodległości na czele. Już nie malarstwem historycznym i skupianiem się na martyrologii chciano wyrażać te nastroje. W Szwecji też zresztą panowała wówczas potrzeba podkreślania tożsamości narodowej; jednym z wiodących nurtów był tzw. nationalromantik – narodowy romantyzm, podobnie jak zresztą Młoda Polska, odwołujący się do sztuki romantycznej.

Bywały jednak miejsca, w których krzyżowały się losy Polaków i Szwedów przebywających na granicą. Wyspiański w swoich listach wspomina choćby wielokrotnie o Strindbergu, którego spotykał w cukierni Madame Charlotty. Z kolei Stanisław Przybyszewski zawarł bliską znajomość z Edvardem Muchem podczas pobytu w Berlinie, poprzez którego sztukę norweską i skandynawską w ogóle poznali artyści młodego pokolenia, w tym Wojciech Weiss. Anders Zorn, najsłynniejszy portrecista szwedzki tego okresu, podróżował natomiast do Krakowa, co wiemy z wykonywanych przez niego fotografii. Kontakty te istniały, jednak – poza wyjątkową relacją Przybyszewski-Munch – były one raczej pośrednie, być może znano i oglądano wzajemną sztukę, ale brak poświadczonych przykładów dokładnej inspiracji czy wpływów.

Uniwersalizm w sztuce polskiej i skandynawskiej

Sztuka polska i szwedzka tego okresu ma jednak swój filtr paryski, z czego naturalnie wynika wiele podobieństw. Po paryskich peregrynacjach artyści obu krajów zaczęli malować bardziej impresjonistycznie – nie tylko pod względem formy, ale również interesując się codzienną, błahą niemal tematyką. Po czasach ciężkich tematów matejkowskich czy cederströmskich (szwedzkim malarzem historycznym numer 1 był Gustaf Cederström, autor płótna Powrót ciała króla Karola XIII do domu, 1884, wpisujący się w ówczesną historiografię czy idealizowanie postaci historycznych) przyszła odwilż. Pejzaż, sceny rodzajowe, portret o swobodniejszej technice, zabarwieniu symbolicznym, tematyce bardziej uniwersalnej. Podczas gdy wielkie płótna historyczne należy interpretować z podręcznikiem w ręku, sztuka młodoeuropejska mogła być odczytywana niezależnie od kontekstu narodowościowego.  Pisałam o tym dla Niezłej Sztuki, porównując obraz Bajka Władysława Skoczylasa z Rycerzem i młodą dziewczyną Richarda Bergh*. Tu uniwersalną kwestią byłby chociażby problem dorastania czy budzącej się świadomości erotycznej, przedstawiony jednak pod kostiumem bajki czy ogólnego odniesienia do rycerskich czasów średniowiecza.

*Motywy widoczne w obrazie Richarda Bergh zdaję się zauważać teraz w wielu przypadkowych obrazach polskich. Przykładem niech będą dmuchawce widoczne w Zalotach huculskich Wacława Szymanowskiego, prezentowanych w Göteborgu, oraz rycerz z plakatu V Zlotu Skolostwa Polskiego, autorstwa Franciszka Zielińskiego i Jana Styki z 1910 roku, który widziałam ostatnio na wystawie Kraków 1900 w Kamienicy Szołayskich. Czy nie wygląda on jak żywcem skopiowany z obrazu Szweda?

Witalizm i cielesność dziecka

Ważnym nurtem w sztuce tak polskiej, jak i skandynawskiej przełomu wieków był witalizm, czyli odwołujący się do filozofii Nietzschego i opierający się na teorii élan vital Henriego Bergsona nurt opierający się na siłach witalnych, której podlega cały świat. Witalizm w sztukach plastycznych przejawiał się przede wszystkim w akcie; prężne, muskularne nagie ciała męskie dominowały płótna Eugène’a Janssona, z kolei Wojciech Weiss malował przede wszystkim nagie dzieci, odwołując się do munchowskiej interpretacji witalizmu. W obu przypadkach młode ciało ludzkie jest afirmacją życia, znakiem optymizmu i żywiołowości, przeciwnej pesymizmowi końca wieku. Obrazy Weissa ukazujące przebudzenie seksualności u dzieci można zestawić z popularnymi w Skandynawii aktami chłopców kąpiących się w morzu: widoczne jest u malarzy ze Skagen, ale też w impresjonistycznej twórczości Andersa Zorna. Nie jest to jednak nigdy motyw o zabarwieniu pedofilskim, erotycznym w znaczeniu zainteresowania artysty: dorosłego mężczyzny, modelem: młodym chłopcem. Zupełnie inny wydźwięk mogą mieć późne płótna Janssona, przedstawiające młodych mężczyzn na pływalniach i termach sztokholmskich. Wraz z portretami jego kochanka, późną twórczość tego malarza wiąże się z jego homoseksualizmem, ale nie zaprzecza to afirmacji życia: ukazaniu pełnych energii, zdrowia i młodości ciał przez schorowanego i starego już mężczyznę. Zwróćmy jednak uwagę na modeli przedstawionych na poniższych przykładach: obaj nie wstydzą się swoich ciał, prężą je, nie kryjąc genitaliów. Nawet jeśli przyczyny powstania obu obrazów są różne, mamy tu niewątpliwie do czynienia z afirmacją ludzkiego ciała: nie jest to zwykły, akademicki akt ukazujący klasyczne ideały piękna, ale portret psychologiczny modela świadomego swojej seksualności, zgodnego ze swoim ciałem i niewstydzącego się nagości.

Rodzina, dom, ojczyzna

Dzieci były zresztą częstym motywem sztuki młodopolskiej i młodoszwedzkiej. Na zestawienie zasługuje twórczość Carla Larssona i Stanisława Wyspiańskiego, dwóch geniuszy swoich czasów, artystów rodzinnych, których twórczość z powodzeniem reprodukuje się do dziś na kolorowych pamiątkach, kalendarzach, pocztówkach. Fenomen i popularność obu artystów w ich krajach wynika z estetycznej wartości ich prac, jak i wyidealizowanego obrazu artysty-ojca, dla którego rodzina jest priorytetem. Rodzina traktowana również szerzej, jako cały naród, bowiem obaj artyści mają na swoich kontach również twórczość o zabarwieniu narodowościowym, czerpiącym jednak nie z faktów stricte historycznych, ale podań, legend, mitów narodowych, idealizując postaci historyczne czy archetypy (patrz: Midvinterblot czy postać Gustawa Wazy w twórczości Larssona, ale też dzieła Wyspiańskiego takie jak Skarby sezamu czy kartony z przedstawieniami królów Polski). Obaj też mocno czerpali ze źródeł przeszłości, przede wszystkim sztuki średniowiecznej, jak i ludowej.

Jeśli jednak traktować dom, rodzinę jako podstawową komórkę społeczeństwa polskiego czy szwedzkiego (co w przypadku drugiego nie jest jednak podkreślane tak, jak w Polsce), obaj malarze przyczynili się do konstrukcji idealnego obrazu macierzyństwa i gloryfikacji dzieci w sztuce. Obraz ten daleki był jednak od rzeczywistości: Larsson był bardzo surowym ojcem, Wyspiański natomiast nie malował wszystkich swoich dzieci – wykluczał niemal całkowicie najstarszego, przybranego syna – nieślubne dziecko Teofili. Sielanka i miłość jest więc jednak nad wyraz przedstawiona za pomocą secesyjnej pastelowej linii czy dekoracyjnego pociągnięcia pędzla akwarelą. W tym konstrukcie prawda wydaje się nie mieć jednak znaczenia; obaj przeszli do historii jako wrażliwi ojcowie, a przede wszystkim geniusze mający wielkie plany odnośnie wizualnej narracji ojczystej historii, ale też  twórcy domu-pracowni artysty, świątyni sztuki będącej jednocześnie mieszkaniem wielodzietnej rodziny. Obaj też poza malarstwem zajmowali się projektowaniem: wnętrz, mebli, czasopism.

Natura – podejście naukowe

Wyspiański prowadził swój zielnik, w którym skrupulatnie przedstawiał okazy krakowskich kwiatów łąkowych, dzisiaj powszechnie uważanych za chwasty. Podobne prace wykonywał John Bauer, znany przede wszystkim z ilustracji dziecięcych. Dla obu studiowanie przyrody było punktem wyjścia do projektowania stylizowanych dekoracji lub fantazyjnych elementów baśniowej sceny. Przełom wieków to studiowanie przyrody okiem botanika, ale też popularyzacja darwinizmu, którą w Szwecji zajmował się chyba najwyraźniej Bruno Liljefors. Malarz ten z uwagą realisty studiować naturę, w tym przede wszystkim zwierzynę łowną w jej naturalnym habitacie, płótna te mają jednak często wydźwięk symboliczny, malowane są też w nurcie zbliżonym naturalizmowi: pełne są brutalności, darwinistycznej walki o przetrwanie.

Kiedy jednak porównamy jego Kuropatwy na śniegu z wcześniejszym o 40 lat obrazem Józefa Chełmońskiego, trudno nie zadać sobie pytania, czy Liljefors znał twórczość Polaka. Lecz jeśli się nie znali, trzeba tu zwrócić uwagę na “pokrewieństwo dusz” malarzy w ten sam sposób myślący o przyrodzie, przeżywający jej najmniejszy element i oddając zwierzętom i roślinom wielkie płótna. Sama kompozycja może wywodzić się z japonizmu, który był równie popularny w Europie co sztuka francuska, motyw kuropatw – jak zresztą i innych ptaków oraz drobnej zwierzyny ujętej w dużym zbliżeniu – pojawiał się często na drzeworytach japońskich. Czy więc po prostu obaj artyści równolegle inspirowali się sztuką japońską i otrzymali podobne skutki, a może jednak twórczość jednego w (bez)pośredni sposób wpłynęła na drugiego? Pytanie pozostaje otwarte.

Pejzaż ewokatywny

Najwięcej jednak związków między sztuką polską a szwedzką badałam przy pisaniu mojej pracy magisterskiej o motywie chmur. Porównywałam tam przede wszystkim twórczość Polaków: Ferdynanda Ruszczyca, Konrada Krzyżanowskiego, Jana Stanisławskiego z chmurobrazami Szwedów: Księcia Eugena, Karla Nordströma czy Finów Eero Järnefelta czy Akselego Gallen-Kalleli. Najważniejszym zagadnieniem był jednak pejzaż ewokatywny, wewnętrzny, o którym Richard Bergh pisał jako o känslobild. Malowanie pejzażu oddającego stany wewnętrzne malarza okazało się popularne tak wśród malarzy polskich, jak i szwedzkich, i tak naprawdę trudno ustalić, co sprawiło, że tak odległe od siebie kraje tworzyły w podobnym duchu. Tropem mogłyby być studia Krzyżanowskiego i Ruszczyca w Sankt Petersburgu, w którym kształcili się również Finowie, a postać rosyjskiego nauczyciela Archipa Kuindżiego mogła łączyć kulturę skandynawską ze wschodnią. Inną wskazówką byłoby pochodzenie Ruszczyca – jako syn Dunki często podróżował na Bornholm, być może tam zapoznał się ze sztuką skandynawską, podobnie Krzyżanowski podczas plenerów w Finlandii. Trudno jednak wskazać skąd w małych formach pejzażowych Stanisławskiego tak bliskie Skandynawom potraktowanie nieba. Krakowski malarz mógł co najwyżej spotkać się z podróżującym do tego miasta w Galicji Zornem, nie ma jednak żadnych dowodów na spotkanie, sam Zorn zresztą w ogóle nie interesował się niebem. 

Chętnie zestawiłabym obraz Chmura księcia Eugena z Obłokiem Ferdynanda Ruszczyca. Jak piszę w swojej pracy magisterskiej, obrazy łączy motyw samotnego obłoku, który ciężko wisi nad ziemią. Oba dzieła przypominają się nie tylko ze względu na podobne zakomponowanie obrazu: obłok – krzew – pasmo ziemi, ale również potraktowanie chmury jako odseparowanego, odcinającego się na monochromii nieba cumulusa przeciętego pojedynczymi cirrusami. Motyw ten może być zaczerpnięty z podobnych kompozycji Archipa Kuindżiego, co wydaje się sensowne w przypadku Ruszczyca, ale niekoniecznie wytłumaczalne z uwagi na artystyczne wykształcenie księcia Eugena. Trzeba jednak przyznać, że nawet kuratorzy polskiej wystawy w Göteborgu, a zatem szwedzcy historycy sztuki dopiero poznający twórczość polskich artystów, sami często porównywali obu artystów, posługując się dostępnymi przykładami: Lasem Eugena i Starymi jabłoniami Ruszczyca. Zwracano uwagę na symboliczne nacechowanie kompozycji, które można odnaleźć również w Chmurze i Obłoku.

Folklor i zainteresowanie wsią

Ostatnim polem, na którym można wskazać podobieństwa między sztuką szwedzką i polską, jest zainteresowanie folklorem. Chodź w Szwecji nie urosło ono do krakowskiej chłopomanii, dwaj wielcy malarze przełomu wieków: Anders Zorn i Carl Larsson przeprowadzili się do regionu Dalarna, aby wybudować tam domy-pracownie artystów i spędzić swoją starość. Dalarna pełniła w Szwecji rolę polskiego Podhala – była skarbnicą tradycji, reliktem szwedzkich wartości,  kolebką podań, pieśni i tańców ludowych. Szwedzka inteligencja wyjeżdżała z przeludnionego i skażonego cywilizacją Sztokholmu na daleką północ, by w cieniu drzew i blasku jezior odszukać źródło szwedzkości, odkryć piękno lokalnej architektury i koloryt strojów ludowych. W twórczości Larssona często przejawiają się te motywy w samym sposobie urządzania wnętrz, natomiast Zorn malował wieśniaków podczas ich świąt, a najbardziej znanym w Szwecji obrazem jest Midsommardans jego autorstwa, przedstawiający mieszkańców Mora celebrujących noc świętojańską. U nas z kolei najbardziej płodnym malarzem był Włodzimierz Tetmajer, pierwszy mieszkaniec Krakowa, który ożenił się z chłopką. Wraz z przeprowadzką na wieś przejął on strój i obyczaje chłopskie, podczas gdy jego szwedzcy “bracia duszy” przeprowadzali się na wieś w stanie niezmienionym, można by rzec, że nie próbowali wcale zintegrować się z lokalną ludnością, choć Larsson wielokrotnie potwierdzał w swoich albumach, że pracuje w gospodarstwie niemal tak chętnie, jak jego chłopska służba. Nie da się jednak zaprzeczyć, jak ważny w obu krajach był nurt regionalizmu, który opierał budowanie tożsamości narodowej na kulturze i sztuce prowincji, będący odpowiedzią na zachłyśnięcie się Paryżem i innymi stolicami Europy.


Jak to więc było z tym pokrewieństwem dusz? Czy przedstawiciele dwóch sąsiednich państw, a jednak tak dalecy sobie kulturowo, językowo i historycznie mogli malować pod własnym wpływem? Będę badać i szukać bezpośrednich powiązań między szwedzkimi i polskimi malarzami tworzącymi na przełomie wieków, jednak zbiór powyższych przykładów traktuję jako propozycję i zaproszenie do dyskusji. Wydaje się, że sztuka całej Europy wygląda w tamtym czasie podobnie: wpływy impresjonizmu, japonizmu, a później secesji oraz budzące się nastroje narodowościowe i regionalizm idący ręka w rękę z uniwersalizmem charakteryzują twórczość wielu artystów tego okresu. Mimo to podobieństwo myślenia czy samych kompozycji jest czasem tak uderzające, że aż chce się pokusić o stwierdzenie, że Polacy i Szwedzi mieli wówczas większe kontakty niż te, o których nam obecnie wiadomo.

Drugie spotkanie miłośników Północy

Po pierwszej, bardzo udanej, edycji Festiwalu Nordic Talking organizatorki zdecydowały się pociągnąć temat i zaproponować podwójną wersję ubiegłorocznej edycji. Zamiast jednego – dwa dni wydarzeń, zamiast małej przestrzeni – cały budynek  Nadbałtyckiego Centrum Kultury pełen atrakcji.

Grono organizatorek powiększyło się i w tegorocznej edycji za stery wzięła się również Aldona Hartwińska z Pofikasz?, która wraz z organizatorką poprzedniej edycji, Magdą Szczepańską z Trolltunga, zabrała się do pracy niemal tuż po zakończeniu ubiegłorocznego festiwalu. Pomogły im też dziewczyny zaangażowane w realizację pierwszej edycji: Magdalena Łącka-Wojciechowska, Moods of Scandinavia, oraz Ewelina Małkowska. Nawet ja miałam swój malutki udział w organizacji, a także Wojtek Góralczyk z Polskiego gadania o szwedzkich rzeczach.

I tak zespół blogerów piszących o Północy przygotował program pełen atrakcji dla wszystkich zainteresowanych Skandynawią. Każdy z krajów nordyckich miał godną reprezentację. Były spotkania z podróżnikami, autorami książek, Polakami mieszkającymi tam na stałe, biznesmenami, przedstawicielami uczelni wyższych oferujących naukę języków skandynawskich, a także wielu firm i organizacji związanych ze Skandynawią. A do tego warsztaty (niemal) wszystkich języków nordyckich: szwedzkiego, norweskiego, duńskiego, fińskiego, farerskiego, oraz – a jakże! – islandzkiego. Te ostatnie poprowadziła Danuta Studzińska, prywatnie siostra Jacka Godka, którzy wychowali się na Islandii i stąd świetnie znają język.

Tych, którzy Skandynawię kojarzą przede wszystkim z chwalebną przeszłością i walecznymi wikingami, przyciągnęły na pewno co najmniej trzy punkty sobotniego programu.  6 kwietnia rano mieliśmy bowiem okazję obejrzeć rekonstrukcję walk wikińskich z bardzo interesującym i profesjonalnym komentarzem, a wszystko to za sprawą grupy Nordelag, która na świeżym powietrzu zaprezentowała broń i styl walki przodków Skandynawów.


Zaraz po tym odbyło się spotkanie z doktorem habilitowanym Jakubem Morawcem, ekspertem od historii średniowiecznej Skandynawii, sag oraz literatury staronordyckiej. W ogniu pytań prowadzącej spotkanie próbował  on zweryfikować informacje o wikingach serwowane przez twórców serialu o tym samym tytule. Choć dr Morawiec początkowo bardzo sceptycznie odnosił się do tej popularnej produkcji (jak mówił mi w prywatnej rozmowie, nie miał ochoty kontynuować oglądania serialu już po pierwszych odcinkach, ale “zmotywował się” przed Festiwalem…), podczas rozmowy często usprawiedliwiał “Wikingów”. Choć produkcja ta ma wiele błędów (logicznych, historycznych), to zdaniem specjalisty przyczyniła się w dużej mierze do zainteresowania Północą w ogóle, a wielu fanów postanowiło na poważnie wczytać się w historie wikingów czy sięgać nawet po teksty źródłowe. Tym samym dr Morawiec zachęcił nas do popularnonaukowej dawki informacji o Północy, zastrzegając jednak, abyśmy traktowali ją z dystansem.

Tego samego dnia można było również posłuchać o sagach islandzkich, czyli wspominanych wielokrotnie przez doktora Morawca tekstów źródłowych o życiu wikingów. W prowadzonym przeze mnie spotkaniu z Jackiem Godkiem, tłumaczem literatury islandzkiej, rozmawialiśmy o tym, ile z wikinga ma współczesny Islandczyk. Choć rozmowa nasza skupiła się głównie na sagach islandzkich, których własne tłumaczenia Godek umieszcza na stronie e-sagi.pl, mieliśmy okazję poznać wiele anegdot i mniej znanych historii z tych reliktów języka staroislandzkiego. A wszystko to okraszone niezwykłym poczuciem humoru pana Jacka i ogromną skromnością. Warto dodać, że na samej stronie znajdują się dziesiątki przetłumaczonych przez pana Jacka sag (za darmo!), a wraz z ukazanymi drukiem pozycjami literatury współczesnej Godek ma na swoim koncie ponad 80 przetłumaczonych tytułów islandzkich!

Niestety nie mogłam zostać na drugim dniu festiwalu, choć tego dnia również działo się wiele związanego z Islandią. Na szczęście choćby jednodniowa obecność była okazją do spotkania z miłośnikami Wyspy, przede wszystkim Piotrem i Bereniką z Ice Story oraz Martyną Zastrożną z W międzyczasie na Islandii. A do tego mnóstwo wspaniałych ludzi prowadzących blogi czy konta na portalach społecznościowych poświęconych okolicznym miejscom, w tym Wyspom Farerskim czy Grenlandii. Ale na Festiwalu spotkać można było niemal wszystkich znanych i szanowanych w Polsce blogerów i influencerów skandynawskich, nie sposób ich tu wszystkich wymienić! Dziękuję jednak każdemu, z kim dane mi było spotkać się i porozmawiać, a także organizatorkom za całe włożone w Festiwal serca.

Utulam Piotra i Berenikę z Ice Story i Martynę Zastrożną z W międzyczasie na Islandii.

Od lewej: Piotr i Berenika (Ice Story), Jacek Godek, Danuta Studzińska, Maciej Brencz (Farerskie Kadry), Martyna Zastrożna (W międzyczasie na Islandii), Marcin Michalski (Projekt Faroye).

Na zdjęciu islandzko-farerska ferajna oraz Bieguni, a z tyłu Wojtek Góralczyk z Polskiego gadania o szwedzkich rzeczach.

Festiwal Nordic Talking nie odbyłby się bez patronów, partnerów i partnerów medialnych, którym chciałabym w tym miejscu również podziękować:

PARTNERZY:
Wasa Polska
Stena Line Polska
Flying Tiger Polska
Po norwesku – biuro tłumaczeń
Trolltunga
BorealAmber
Język szwedzki z Humlą
Szvedka design
Flavia Travels&Med
Bloomtag
Praktyczna kosmetyka Maria Gosk
Rada Miasta food&wine
NorEkspert
Lekkå Studio
TTS Poland
Sp z oo Zieliński & Ossowski Kancelaria Adwokacka
Katedra Skandynawistyki SWPS
Xero-POKAŻ SIĘ
PATRONI HONOROWI:
I cóż, że ze Szwecji. Ambasada Szwecji w Polsce
Ambasada Finlandii w Warszawie – Suomen suurlähetystö Varsova
Ambasada Norwegii w Polsce
Embassy of Denmark in Poland Duński
Instytut Kultury/Danish Cultural Institute in Poland
Scandinavian-Polish Chamber of Commerce Svenska institutet
PATRONI MEDIALNI:
Iceland News Polska
Trojmiasto.pl
Radio Gdańsk S.A.
Zupełnie Inny Świat
MojaNorwegia
Nordic Focus Festival
Językowa Siłka – z nami żaden język nie jest obcy