Białe, czyli bezbarwne

Biały, biały dzień

tytuł oryginalny: HVÍTUR, HVÍTUR DAGUR
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2019
kraj: Dania, Islandia, Szwecja

Mój kolega ze studiów pisał pracę licencjacką o kolorach.

Wspomniałam go dzisiaj, gdy w drodze powrotnej z kina próbowałam wymienić wszystkie asocjacje z przymiotnikiem biały. Biały śnieg, białe światło, biały cień, biała armia, biały jak ściana, białe pieczywo, orzeł biały. Próbowałam zrozumieć, jaki związek z filmem, który przed chwilą oglądałam, ma jego tytuł. 

Film zaczyna się od  sekwencji scen przepełnionych bielą. Samochód jedzie przez zamglony krajobraz. Dom pokryty śniegiem. Białe szczyty gór. Biała mgiełka deszczu. Kiedy mgła spowija ziemię, trudno zobaczyć jej kres, biel scala bowiem niebo z ziemią w mlecznym uścisku. Biała mgła, białe mleko. Ta pierwsza będzie powracającym motywem, to drugie – pojawi się w scenie raz, jednak dobitnie. Czyste, nieskazitelne, a jednak gęste, mokre, brudzące podłogę czy ograniczające pole widzenia.

W niektórych kulturach biel symbolizuje też śmierć. Nie na Islandii, ale Islandczycy też kojarzą biel ze śmiercią. Film otwiera się anonimowym cytatem/mądrością ludową, która brzmi: W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją.  A w tej historii mgła owinęła białym całunem żonę głównego bohatera,  Ingimundura (Ingvar Eggert Sigurðsson). Białobrody mężczyzna w średnim wieku wypełnia pustkę remontem starego domu i opieką nad wnuczką, którą często podrzuca mu pod drzwi jej matka. Ingimundur, były policjant, raczej powściągliwy, ale lubiany w środowisku, zdaje się pracą fizyczną uśmierzyć ból po stracie bliskiej mu osoby. Gdy córka wspomina zmarłą matkę, ten ucina rozmowę, gdy ksiądz-terapeuta wypytuje go o żałobę, ten drastycznie kończy terapię. Gdy były kochanek żony przyznaje się do płonnego romansu, sprawa kończy się krwawą awanturą. 

Trudno właściwie powiedzieć, co przeżywa główny bohater. Miota się między agresją, gniewem, zniecierpliwieniem, złością, pragnieniem zemsty i uporem. Nie stać go na emocje i gesty, które przywykliśmy kojarzyć z żałobą: smutek, żal, płacz. Pamiątki po zmarłej przegląda niemal bezceremonialnie, a i z powodu niedopowiedzianych faktów nie wiemy nawet, ile czasu dokładnie minęło od wypadku. Pogrzeb, grób, trumna są nieobecne tak samo jak żałoba. W całej opowieści wokół śmierci ważnej osoby nie pada nawet jej imię. Na zdjęciach czy nagraniach nie widać jej twarzy. Tak jakby sam Ingimundur nie chciał lub nie mógł już jej sobie przypomnieć. Postać zmarłej otoczona jest tabu, a brak przepracowanej straty odbija się na zachowaniu bohatera. Resztki uwagi i czułości poświęca ośmioletniej Salce, przy której wspominanie zmarłej czy w ogóle myślenie o śmierci przychodzi inaczej.  Jest nawet obrócone w żart, makabryczną historię na dobranoc o trupie, daleką wariację na temat motywu walki z upiorem, którą znamy z sag. Zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją. Upiory wciąż zajmują ważne miejsce w islandzkiej wyobraźni. A cytowane słowa znają swoje ucieleśnienie w ostatniej scenie filmu.

Premiera filmu z Kinie Muranów.

Na spotkaniu towarzyszącym pokazowi mądre głowy rozwodziły się nad filozoficznym sensem filmu. Mowa była o katharsis i współczesnym przeżywaniu smutku i żałoby. Biały, biały dzień zaklasyfikowano jako film psychologiczny i postanowiono skupić się tylko na tym aspekcie. Eksperci z innych dziedzin również uznali film za ważny, jeśli nie wyjątkowy: doceniony na festiwalu w Cannes, był też islandzkim kandydatem do Oscara. Tymczasem wydaje mi się, że gdyby odrzeć film z tego filozoficzno-psychologicznego kostiumu, to okazuje on się nam całkiem nagi: dłużące się sceny, brak szkieletu całości. Rozmyty i niewyraźny, jak ta mgła.

Jeszcze wczoraj mówiłam znajomemu, że kino islandzkie jest dla mnie jak cheeseburger: choć nie jest to arcydzieło, często z przyjemnością się na nie decyduję, bo wiem, czego się spodziewać. Zawsze znajdę tam dobrą dawkę czarnego humoru i muszę przyznać, że i w Białym, białym dniu zdarzały się sceny dowcipne, tak absurdalne i makabryczne, jak lubię najbardziej. Skorzystam jednak z przysługującego mi koła ratunkowego i przyznam otwarcie, że najnowszy film Hlynura Pálmasona nie jest na moje kubki smakowe. Menu reżysera okrzykniętego teraz wschodzącą gwiazdą, nie odpowiada moim preferencjom. Już jego długometrażowy debiut Zimowi bracia (Vinterbrødre, 2017) oglądałam bez przekonania, charakteryzował się takim samym tempem rozwoju wydarzeń i przewagą fizycznej interakcji aktorów nad wypowiadanymi przed nich słowami.  Było w nim też dużo bieli, czasami wręcz kłującej w oczy. Mogę jednak z czystym sumieniem podsumować, że zdecydowanie wolę cierpką zieleń Kobieta idzie na wojnę czy torfowy brąz Baranów, od białego, bezbarwnego sosu.

Uścisk dłoni prezydenta

W środę 4 marca prezydent Islandii Guðni Th. Jóhannesson wygłosił wykład gościnny na Uniwersytecie Warszawskim.

Trzeba wiedzieć, że KAŻDA okołoislandzka okoliczność jest dla mnie na wagę złota. Gdy więc jeszcze w lutym dostałam od konsula wiadomość o planowanej wizycie islandzkiego prezydenta w Polsce, ucieszyłam się, że mogłabym mieć szansę poznać go osobiście. Co prawda nie uczestniczyłam w oficjalnym obiedzie organizowanym w Pałacu Prezydenckim, ale pomimo moich dawnych marzeń o karierze dyplomatycznej pomyślałam sobie: bardzo dobrze! Po co stresować się, że znowu popełnię jakąś gafę (już na otwarciu konsulatu w Warszawie ubrałam się w sukienkę, która podobno nie mieściła się w protokole). W budynkach akademickich czuję się natomiast bardziej komfortowo, szczególnie jeśli mowa o mojej alma mater.

Okazuje się, że prezydent Guðni Th. Jóhannesson przed objęciem najważniejszego stanowiska politycznego Islandii był wykładowcą akademickim. Jako profesor historii, swoją wiedzą i doświadczeniem postanowił podzielić się podczas krótkiego wystąpienia o tytule: „Defending Asgard, independence and human rights. The use of history in current affairs”. Temat sam w sobie zapowiadał się ciekawie, zważywszy na mury uczelni oraz fakt, że para prezydencka przyjechała do Warszawy na zaproszenie strony polskiej. Sam Guðni Th. Jóhannesson zaznaczył jednak, że nie zamierza nikogo pouczać, choć wiele słów, które padły z mównicy przydałoby się naszym politykom.

Ale to nie post o polityce, na tej w końcu wcale się nie znam. Wykład w gruncie rzeczy miał być historyczny, a punktem wyjścia dla mówcy był właśnie tytułowy Asgard – mityczna kraina bogów, Asów. Jak podkreślił sam prezydent,  wiara w bogów nordyckich jest na Islandii wciąż żywa – działa tam coraz prężniej grupa wyznawców Ásatrú – a wiele z fundamentalnych wartości współczesnego społeczeństwa islandzkiego wynika właśnie z rodzimowierstwa. Jak mówił, tolerancja przychodzi łatwiej, kiedy uświadomimy sobie, że sami bogowie byli przedstawicielami różnych ras, uprawiali homoseksualizm, a nawet zmieniali płeć.

Na prezentacji zdjęcie Hilmara Örna Hilmarssona, kapłana Ásatrú.

 

Krótka prezentacja “zawładnięcia” mitologii nordyckiej przez popkulturę, wyliczenie nazwisk brytyjskich pisarzy czy tytułów hollywoodzkich megaprodukcji filmowych, miały na celu pokazanie, że mitologia jest wciąż żywa. Nawet jeśli dowolnie przekształcana, upraszczana, być może nawet daleka od oryginału – nie stanowi większego zagrożenia dla historycznego znaczenia politeizmu w Islandii. O wiele gorsze jest natomiast zawłaszczenie jej symboli i motywów przez ugrupowania nazistowskie. Na to nie można się godzić i trzeba z tym walczyć. Problem tylko zasygnalizowano, ale w Polsce 2020 roku zabrzmiał według mnie niezwykle aktualnie.

Lecz nie polityka, a historia. Prezydent Islandii postanowił porównać współczesne dzieje obu krajów i wykazać, ile mają ze sobą wspólnego. Chodziło głównie o zestawienie dwóch ważnych dla obu narodów dat: 1918 oraz 1944. Historyk postanowił nawet wykazać, że kilka słów islandzkich pochodzi z języka polskiego czy słowiańskiego, na przykład torg od polskiego targ. Faktycznie, słownik etymologiczny potwierdza, że staronordyckie torg, pochodzi od słowiańskiego търгъ. Tu jednak prezydent uciął porównywania i wzajemnie zapożyczenia, wiedząc pewnie, że zapędziłby się w kozi róg wafelków Prince Polo i klecenia o polskiej mniejszości na Islandii, a to na pewno omówił już wcześniej z prezydentem Dudą.

Tak totalnie bez złośliwości: prezydent Guðni Th. Jóhannesson sprawia wrażenie dowcipnego, bardzo inteligentnego i rozsądnego człowieka. Wiem, że na Islandii dystans między politykiem a suwerenem jest mniejszy niż w Polsce, ale i tak jego luzackie, a przy tym bardzo profesjonalne, podejście mocno mi zaimponowało. Odpowiadał na zadawane mu pytania rzetelnie i z jajem, chociażby prezentując układ walk między brytyjskimi i islandzkimi trawlerami z czasów wojen dorszowych za pomocą kartek z notatkami i pilota do zmiany slajdów. Tym skradł moje serce i zachęcił do znalezienia w sobie odwagi, żeby w sekcji pytań o politykę, Brexit, programy edukacyjne i Polonię (swoją drogą ciekawe, że autor poniższego artykułu z całego wykładu wyciągnął tylko jeden temat, o którym prezydent mówił zaledwie przez minutę, jako dygresję przy odpowiedzi na pytanie…) zapytać go o coś zupełnie innego. Który obraz jest Pana zdaniem najważniejszym dla islandzkiej tożsamości narodowej i który obraz jest prywatnie Pana ulubionym?

Nie ukrywam, że najpierw chciałam uświadomić prezydenta Islandii o tym, że w Polsce funkcjonował kiedyś Studencki Klub Islandzki, a jakaś tam Emiliana Konopka, która była jego prezeską, zajmuje się teraz sztuką islandzką. Prezydent uśmiechnął się i podziękował za zaangażowanie, a potem odpowiedział na moje pytania bardzo dyplomatycznie: zacznijmy od Kjarvala. Zna Pani Kjarvala, prawda?

Bilden kan innehålla: 8 personer, personer som står och inomhus
źródło: https://www.facebook.com/embaettiforseta

 

Oczywiście, że znam. Więcej: zna go każdy, kto widział zdjęcia prezydenta Islandii z jego gośćmi w oficjalnych wnętrzach. W ich tle znajduje się obraz Jóhannesa Sveinnsona Kjarvala Leda i łabędź, który znajduje się również na rewersie banknotu 2000-koronowego. Pan Prezydent wyznał, że tak bardzo lubi ten obraz, że niemal od razu po objęciu urzędu postanowił powiesić go w widocznym miejscu, aby oglądali go zarówno goście, jak i obiektywy aparatów. Obecność dzieł sztuki w tych kadrach jest więc bardzo przemyślana, również ze względów pr-owskich w samej Islandii. Kjarval to w końcu ulubiony malarz Islandczyków, nie dziwne więc, że pan prezydent wybrał właśnie niego. Jego zdaniem islandzkim obrazem numer jeden jest natomiast Fjallamjók, czyli Mleczna Góra, widok z Thingvellir. Można go oglądać w zbiorach Kjarvalsstaðir

źródło: https://sdn-news.com/is-en/2019/03/25/the-president-of-iceland-says-that-the-muslims-are-under-the-protection-of-the-government/

 

Innym obrazem bliskim sercu prezydenta Islandii, również dostrzegalnym na oficjalnych zdjęciach z wizyt, jest Saga (Historia) Níny Tryggvadóttir. Wspomnienie tego płótna było okazją do opowiedzenia kilku słów o życiu malarki (podczas pobytu w Stanach podejrzewanej o kolaborowanie z komunistami), mogę więc uznać, że moje pytanie nie było to końca takie samolubne. Publiczność również dowiedziała się tego i owego o kulturze Islandii, a siedzący obok mnie pracownik biura prezydenta googlował na bieżąco omawiane obrazy i pokazywał je mniej poinformowanym sąsiadom.

Sztuka przybliża, bo choć nie spodziewałam się, że prezydent dowie się o moim istnieniu, po oficjalnym zakończeniu spotkania podszedł uścisnąć mi rękę i pochwalić tulisiową naszywkę na mojej marynarce. – Flótt! – Takk fyrir! to była zatem moja pierwsza i jedyna rozmowa po islandzku przeprowadzona z prezydentem Islandii, Guðnim Th. Jóhannessonem. Znalazła się nawet chwila na pamiątkowe zdjęcie i chyba oprawię je sobie w ramkę. Bo prezydent Islandii to fajny człowiek, można z nim nawet o sztuce pogadać. Chciałabym, żeby w Polsce na wysokich stanowiskach również zdarzali się tacy politycy.

fot. UW

Homo legens w tarapatach

autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
tytułŚwięte słowo
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwoWydawnictwo Literackie
liczba stron: 336

Święte słowo, najnowsza książka Sigríður Hagalín Björnsdóttir, utwierdziła mnie w przekonaniu, że autorka jest islandzkim Danem Brownem.

Na początek przypomnijmy sobie tego amerykańskiego pisarza, który pewnie czasy największej popularności ma już za sobą. Jego powieści sensacyjne zyskały miano bestsellerów: najpierw hitowy Kod da Vinci, potem Anioły i demony. Jako nastolatka zaczytywałam się w tej pierwszej przed wycieczką do Paryża. Naiwna gimnazjalistka, dałam się wciągnąć w tę plotkarską niemal opowieść o sekcie, a jako początkująca miłośniczka sztuki łyknęłam autorskie interpretacje wielkich dzieł sztuki. Po latach przeczytałam Inferno, równie szokujące, ale już nie dla mnie – osoby po częściowych studiach italianistycznych już nie tak łatwo można było oszukać. Czytałam jednak jednym tchem, bo świetnie wchodziło.

Kod da Wyspa

Z twórczością Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest tak samo. Świetnie się czyta. Jej druga powieść potwierdza, że pisarka jest przede wszystkim dziennikarką, bowiem dociekliwość i sięganie do źródeł to cechy charakterystyczne jej twórczości. Podobnie jak szukanie sensacyjnych, nośnych tematów. Debiutancka Wyspa to dystopia, wariacja na temat całkiem prawdopodobnej sytuacji, w której Islandia odcięta jest od reszty świata i jakoś musi sobie radzić. Na spotkaniach autorskich oraz w materiałach prasowych autorka często wspominała, że zanim napisała książkę, była pewna, że ktoś wcześniej wpadł już na podobny pomysł. A jednak nie – a książka okazała się hitem. Sama przeczytałam ją z wielką przyjemnością, choć późniejsze debaty na ten temat (z Islandczykami lub nie) obudziły we mnie niepewność: czy w powieści bardziej pociąga mnie samo gdybanie na temat przyszłości, czy warsztatowo sprawnie napisana opowieść?

Zdjęcie z pisarką z Gdańskich Targów Książki, marzec 2019.

Książka musi być lepsza od Internetu

Dysleksja i hiperleksja

W nowej powieści Święte słowo Sigríður Hagalín Björnsdóttir oddaje głos Ragnheiður, sparaliżowanej kobiecie, która opowiada losy swoich dzieci: Einara i Eddy. Edda co prawda nie jest jej prawdziwą córką, ale Ragnheiður pomagała w wychowywaniu jej matce, Julii. Obie kobiety zaszły w ciążę z tym samym don juanem i postanowiły wspólnie zamieszkać, aby wzajemnie pomagać sobie wychowywać dzieci. Einar i Edda to więc niejako bliźnięta, od dzieciństwa nierozłączni i najbliżsi przyjaciele. Podobni, a jednak nie do końca: Einar jest dyslektykiem, nawet jako dorosły nie potrafi sprawnie czytać, a całe dzieciństwo kojarzy mu się ze stresem związanym z nauką czytania. Edda natomiast to jego przeciwieństwo: nauczyła się czytać w wieku 3 lat i całe dzieciństwo spędziła wśród książek, opowiadając bratu niestworzone historie. Ona – wyobcowana, autystyczna, najchętniej spędzająca czas w domu, on – towarzyski, otwarty, głodny wrażeń i przygód. Kiedy nastoletni Einar postanawia wyprowadzić się do ojca mieszkającego za oceanem, ich święte porozumienie pęka. Edda, aspołeczna i niegotowa to poznawania nowych przyjaciół, musi zmierzyć się z nową codziennością: codziennością bez brata, jej jedynego poplecznika i obrońcy.

I pewnie jako nerdka schowałaby się w swoim książkowym świecie jeszcze bardziej. Ale Edda przestaje czytać i staje się najpopularniejszą w Islandii instagramerką. Zgrzyt, ale cała historia jest na tyle ciekawa, że zaczyna się od zaginięcia dziewczyny. W kilka dni po porodzie, młoda matka opuszcza swój dom i słuch o niej zaginął. Mąż nic nie wie, jedna matka nic nie wie, druga matka nic nie wie, obserwujący i media krajowe nic nie wiedzą. Brat też nic nie wie, bo od lat ma z siostrą słaby kontakt i nowe życie siostry mniej go interesuje, jej nowa osobowość nie pasuje do niego. Ale matka każe mu szukać siostry i wysyła prostego chłopaka do Stanów Zjednoczonych, bo bilet kupiony przez Eddę to jedyny trop, na jaki wpada rodzina. Einar, z oporami, wybiera się jednak do Nowego Jorku na poszukiwania zaginionej w jednej z największych metropolii świata.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

UWAGA – SPOILER!

Magiczna funkcja słowa

Fabuła opisana w ten sposób trąci melodramą i mogłaby z powodzeniem stanowić kanwę scenariusza wenezuelskiej telenoweli. Tak, fabuła jest prosta, ale jednak cała magia w tym, jak skonstruowana jest sama powieść. Autorka nie opowiada nam całej historii od razu, ale dzieli ją na kawałki i podaje porcjami. Wątek nowojorskich poszukiwań Einara przepleciony jest z jego wspomnieniami z dzieciństwa oraz przemyśleniami Ragnheiður, opowiadającej historie sprzed narodzin dzieci.  Czytelnik dostaje nowe tropy, sam staje się śledczym, który próbuje połączyć wątki i znaleźć rozwiązanie. Najpierw poznaje Eddę jako powierzchowną influencerkę, a dopiero potem dowiaduje się o stwierdzonej w dzieciństwie hiperleksji i nastoletnich problemach z dostosowaniem się do reszty społeczeństwa. Edda znika, bo ma w tym jakiś cel, ale toczy z bratem grę, a ten także ma jej jedną tajemnicę do zdradzenia.

Spora część poszukiwań Einara ma miejsce w bibliotece. Brat wpada na pomysł, że Edda mogła wrócić do dawnej pasji i ma nadzieję spotkać ją w największej czytelni Nowego Jorku. Gdy pyta obsługę o zaginioną i posługuje się jej imieniem, ma się wrażenie, że autorka puszcza w tym momencie oko do każdego, kto chociaż minimalnie zna się na literaturze islandzkiej. Pracownik biblioteki wyszukuje bowiem w katalogu Eddę młodszą i przekierowuje Einara do konkretnego regału. Okazuje się jednak, że konkretne książki przybliżą brata do siostry, a wśród tomów Einar znajdzie ukrytą wiadomość.

W niej Edda opowie Einarowi bajkę, jak dawniej. Jest to jednak opowieść o tym, jak pismo niszczy swojego użytkownika. Jak niszczy każdego z nas, całą naszą cywilizację. Siostra włącza się do projektu ALEX, którego celem jest przygotowanie się do świata niezdolnego czytać (stąd nazwa – od aleksji). Litery i druk mają zniknąć, a ludzie przypomną sobie zdolność opowiadania, wrócą do korzeni, bo – jak twierdzi Edda – mózg zmuszany jest do nabywania umiejętności czytania, jest ona nienaturalna. Człowiek wymyślił pismo przeciwko samemu sobie, a przeciwnikami liter byli już filozofowie starożytni, tacy jak Sokrates. Z wywodu Eddy można wysnuć więc wniosek, że nasze przekonanie o roli pisma w budowaniu cywilizacji jest błędne, a przodkowie radzili sobie bez zapisywania: wówczas pielęgnowali umiejętność opowiadania.

Jak się zastanowić: Islandczycy faktycznie radzili sobie świetnie bez pisma. Skaldowie recytowali swoje wiersze, lögsögumenn głosili prawo z pamięci,  a mitologia nordycka była zbiorem opowieści zanim została spisana. Ale nie mogę w pełni zgodzić się z Eddą. Gdyby nie pismo, nie znalibyśmy nordyckich mitów, nie zachowałyby się do naszych czasów. Bez kronik i sag Islandczycy byliby odarci ze swojej tożsamości, a to stare i dobrze zachowane manuskrypty są islandzkim dziedzictwem narodowym. Edda pisze o świętości słowa mówionego, ale podczas lektury miałam wrażenie, że zapomina też o wielkiej magii run – te miały swoją funkcję dopiero wtedy, kiedy zostały spisane. Choć według bohaterki opowieść to czary (i dowiadujemy się, jak istotne znaczenie miały dla rodzeństwa), akurat w tradycji islandzkiej czarami stawały się dopiero w formie zapisanej.

Science fiction?

Kiedy dowiadujemy się, że Edda cierpi na hiperleksję i wraz z bratem poddawana była w dzieciństwie dziwnemu eksperymentowi, a potem dobrowolnie zgadza się na jego kontynuację, powieść sensacyjno-kryminalna trąci już innym gatunkiem. Pasowałoby tu określenie science fiction, choć tylko rozumiane dosłownie: fikcja dotycząca świata nauki.

Zacznijmy od hiperleksji – szczerze mówiąc przed lekturą Świętego słowa nie miałam o tej przypadłości pojęcia. W treści książki czytelnik nie raz ma do czynienia z fachową terminologią neurologiczną. Pisarka wkłada skomplikowane pojęcia i nazwy w usta bohaterów-autorytetów: lekarzy, językoznawców. Sięga też po literaturę klasyczną, cytując Platona albo odwołując się do mitologii sumeryjskiej. Słowem: czytelnika mniej sprawnie poruszającego się w zagadnieniach dotyczących tych dyscyplin zasypuje faktografią, która każe mu myśleć, że historia jest wielce prawdopodobna.  To narzędzie zapożyczone od Dana Browna: autor Kodu da Vinci również oparł swoją fikcję na kilku faktach, które dodają historii rysu prawdopodobieństwa, ale historiografia nie potwierdza jego teorii na temat Marii Magdaleny i tak dalej.

Czytelnik Świętego słowa chce wierzyć, że opisane w niej zdarzenia są prawdopodobne. Cytaty, odwołania – podobnie jak wycinki prasowe w Wyspie – zacierają granicę między fikcją a rzeczywistością. Powieść wciąga tak samo jak filmowy thriller: operuje napięciem, niedomówieniem, sytuacjami i historiami opartymi na faktach lub takich, które mogą się wydarzyć. Mało kto na serio boi się zombie i wilkołaków, bo wie, że nie istnieją. Ale kiedy oglądamy filmy o egzorcyzmach czy nawiedzonych domach, często mamy dreszcze. Fabuły Dana Browna czy Sigríður Hagalín Björnsdóttir przyprawiają o podobną ekscytację: aż chciałoby się wierzyć, że są na świecie różne sekty i instytucje tworzące różne spiski i mające kontrolę nad całym światem. Nawet pisząc o tym mam wątpliwości, czy się nie mylę.

“Książka to umierające medium”

Takie słowa padają z ust jednego z bohaterów Świętego słowa. To już nie hipoteza, to realny proces, który codziennie obserwujemy. Portale internetowe ograniczają tekst do minimum, zastępując je fotogaleriami. Infografiki stają się skuteczniejszą formą przekazywania informacji. W mediach społecznościowych większą popularnością cieszą się zdjęcia niż dłuższe wpisy. Ci, którzy jeszcze lubią i chcą czytać, łapią się za głowy: otumanione dzieciaki wpatrzone w smartfony, wtórni analfabeci, upraszczanie i obniżanie poziomu wiedzy ogólnej młodszych pokoleń, kres edukacji, koniec cywilizacji! Edda, jaką poznajemy, wydaje się ucieleśnieniem tego “wroga” współczesnej inteligencji: powierzchowna, pozująca do selfies z dziubkiem, królowa social media. Sigríður Hagalín Björnsdóttir odwraca jednak kota ogonem i mówi: spójrzcie, może pismo, czytanie, książki wcale nie są nam potrzebne? Więcej, może nam szkodzą? Może to dobrze, że wracamy do źródeł, jakimi były piktogramy? To nie jest opinia samej pisarki, to słowa wielu językoznawców broniących nowej formy wyrażania emocji: emoji i emotikonek.

Święte słowo to jednak paradoks, bo zaprzecza samo sobie. To książka, pismo, które traktuje o wadach pisma. To opowieść o molu książkowym, który nie ma przyjaciół, bo spędził dzieciństwo w bibliotece. Edda marzy o tym, aby zatracić umiejętność czytania. A przynajmniej uwolnić się od potrzeby ciągłego przyklejenia do książek. Czy taka powieść spodoba się zapalonym czytelnikom? Czy miłośnicy literatury ocenią ją dobrze? W końcu to książka wymierzona przeciwko nim. A przecież książka świetna – otwierająca pole do dyskusji na wiele tematów, będąca głosem w ważnej i szerokiej debacie. Moim zdaniem – bardzo potrzebna. No i świetnie napisana.

Pismo ma swoje wady, a widać je w samej książce. Książce-rzeczy, a nie samej powieści. To już nie pierwszy raz, kiedy literatura islandzka wydawana jest bez islandzkich znaków. Miłośnikowi Islandii mocno rzuca się to w oczy, a nie wierzę, że to dzieło tłumacza czy braki w fontach. Co kierowało redaktorem/wydawcą, aby podjąć taką decyzję? Mam wrażenie, że podobne błędy da się wybaczyć wydaniom z lat 70., ale dzisiaj są właściwie niewybaczalnie. Stąd moja prośba do Wydawnictwa Literackiego: przy następnej wydanej przez Państwa książce islandzkiej (a liczę na więcej!) proszę o znaki islandzkie. Jeszcze nie zawładnęła nami aleksja, więc homo legens domaga się w tekście wszystkich literek z Orsmbók cytowanej przez samą autorkę w motta powieści:

Islandzkie przygotowania do Wielkiego Postu

Choć Wielki Post na Islandii nie ma już tak religijnego znaczenia, jak kiedyś, tradycyjnie islandzki karnawał składa się z trzech ważnych świąt.

Chodzi o Bolludagur, Sprengidagur oraz Õskudagur, święta ruchome, które mają korzenie w chrześcijaństwie, ale przybrały na Islandii nowego, wręcz świeckiego charakteru. Dawniej te trzy dni tuż przed Wielkim Postem charakteryzowało głównie obżarstwo, ale ma się wrażenie, że we współczesnym świecie chodzi już o inną konsumpcję, która przekłada się na zbiorowe wydawanie pieniędzy.

Bolludagur 

Wszystko zaczyna się od dnia, które porównalibyśmy do Tłustego Czwartku albo Mardi Gras. Bolludagur nie obchodzi się jednak ani w czwartek, ani we wtorek, ale w poniedziałek na siedem tygodni przed Wielką Nocą. Można powiedzieć, że to swego rodzaju wypadkowa podobnych świąt nordyckich: Duńczycy swój Festelavn obchodzą bowiem w niedzielę, z kolei szwedzki Fettisdagen jest zawsze we wtorek, czyli w Ostatki. Tradycja Bolludagur wzięła się na Islandii właśnie od nordyckich sąsiadów, bowiem Fastelavnsboller pojawiły się na Wyspie dzięki Duńczykom i Norwegom. Duńskie słodkie bułeczki wypełnione kremem i pokryte lukrem to podobno smakołyk znany tam od średniowieczna, jednak na Islandii pojawił się znacznie później, bo dopiero w połowie XIX wieku.

Od tego czasu islandzka Bolludagsbolla nabrała własnego kształtu i wyglądu, choć miłośnicy kuchni skandynawskiej dostrzegą podobieństwo do wspomnianej duńskiej bułeczki, czy nawet szwedzkiej semli. Wspólnym mianownikiem jest bowiem krem/bita śmietana w środku, choć samo ciasto już jest różne. Semle robi się z ciasta drożdżowego, natomiast bollur z ciasta parzonego.  Stąd rozbieżność polskiej wersji islandzkiego święta: Dzień Bułeczki, Dzień Ptysia, a może Dzień Pączka? Jak dla mnie to sprytne połączenie eklera z zygmuntówką, bo ciasto ptysiowe bollur wypełnione jest dżemem i bitą śmietaną, a polane czekoladą. 

Bolludagur to dzień powrotu do dzieciństwa, bowiem można się opychać słodkościami bez oporu. Ale to też święto dzieci, bo jeszcze w XX wieku był dniem wolnym od szkoły. Wówczas islandzkie dzieci, na wzór duńskich, przebierały się i męczyły kota w beczce (o czym piszę poniżej), zwyczaj ten podobno zachował się jeszcze w regionie Akureyri. W Ísafjörður tego dnia dzieci przebierały się w różne stroje (stąd tam ten dzień nazywa się również mianem Maskadagur) i chodziły po domach zapraszając dorosłych do zabawy.

Jak donosi specjalistka od islandzkiej kuchni, czyli Aga z Vikingaland, dawniej dzieci przygotowywały na ten dzień specjalne rózgi (bolludagsvöndur), aby dawać dorosłym klapsa, upominając się o kolejną bułkę.  Krzyczały przy tym “Bolla, bolla”, a ponoć do dzisiaj zdarza się, że smarkacze terroryzują rodziców kolorową rózgą i za każde uderzenie żądają kolejnej bułki. Wy na szczęście nie musicie nikogo bić, wystarczy udać się do dowolnej islandzkiej cukierni w okresie karnawałowym i wybrać jedną z wielu wariacji na temat tradycyjnej bolla.

Sprengidagur 

Islandzkie ostatki to nie dzień słodyczy, bowiem w ostatni wtorek przed Wielkim Postem Islandczycy zajadają się potrawami słonymi, najchętniej mięsnymi. Najpopularniejszym daniem tego dnia jest saltkjöt og baunir, czyli krem z soczewicy podawany z solonym mięsem. Ale na islandzkich stołach pojawiają się różne rodzaje gotowanego mięsiwa, podawanego z żółtą fasolką, oraz zupy.  Dlaczego akurat takie dania? Tłuste, mięsne potrawy były tradycyjnie zakazane podczas Wielkiego Postu. Jednak w krajach takich jak Islandia z uwagi na klimat i mniejszą różnorodność fauny i flory przez cały rok jedzono skromnie, nie tylko w Wielkim Poście. Ze względu na chrześcijańską tradycję powstrzymywania się od tłustych potraw przed Wielką Nocą, potrawa ostatkowa musiała być więc wyjątkowo tłusta, niejako po to, żeby podkreślić ten dzień nowym obyczajem.  Dawniej była to ostatnia okazja do najedzenia się przed postem, dlatego spożywano tłuste potrawy i smakołyki, których trzeba było sobie odmawiać przez nadchodzące tygodnie. Niektórzy najadali się więc do rozpuku, skąd nazwa dnia (að sprengja znaczy rozsadzać, wybuchać w powietrze).

Saltkjöt og baunir, źródło: https://grapevine.is/

Öskudagur

W Ísafjörður dzieci przebierają się już w poniedziałek, natomiast reszta Wyspy organizuje maskaradę w Środę Popielcową. Tradycyjnie nikt nie miał oczywiście na myśli prawdziwego balu karnawałowego, w końcu początek Wielkiego Postu to w chrześcijaństwie szczególny dzień zadumy. A jednak chyba właśnie dlatego, że karnawał kojarzy nam się z przebierankami, islandzka Środa Popielcowa zachowała swój nietypowy charakter.

Od 1917 to właśnie Popielec jest dniem wolnym od szkoły, więc pewnie dlatego dziecięcy karnawał odbywa się akurat tego dnia. Dzieci przebierają się i chodzą po domach w poszukiwaniu słodyczy. Aby dostać cukierki muszą coś zaśpiewać albo zatańczyć. Zwyczaj ten ma wspólne korzenie dla całej Północy, bowiem w okresie wielkanocnym robią tak też dzieci w Danii (w Festelavn, czyli ostatnią niedzielę przed Wielkim Postem) czy Szwecji (w Skärtorsdagen , czyli Wielki Czwartek). Warto jednak podkreślić, że tradycyjnie nie chodziło o zwykłą maskaradę. Jak piszą dziewczyny z Via Skandynawia, duńskie dzieci (a w XIX wieku również i islandzkie) przebierały się do męczenia kota w beczce (slå katten af tønden). Beczkę, często wieszaną na drzewie, bito kijami, a kiedy spadła – nierzadko dobijano biedne zwierzę. Dlaczego? Kot symbolizował zło, a ubicie go przed Wielkim Postem miało zapewnić zdrowie i bezpieczeństwo na czas Wielkiej Nocy. Choć dzisiaj odeszło się od tego zwyczaju, a przynajmniej zastąpiło żywego kota pluszowym, kot pozostał czarny. A czarne koty kojarzą się ze złem głównie dlatego, że towarzyszą czarownicom, prawda?

Szwedzkie dzieci, tak jak islandzkie, również przebierają się za czarownice, a te powszechnie kojarzą się również ze złem. Według germańskiego folkloru, w Wielki Czwartek czarownice spotykały się na sabacie z diabłem, a więc tego dnia zło wyjątkowo kulminowało się na ziemi. Chrześcijaństwo połączyło fakt śmierci Jezusa na krzyżu z wygonieniem złych mocy, a tradycja kazała Skandynawom palić świecie, by przegonić duchy przed Wielkim Piątkiem. Przebieranie się dzieci za wiedźmy było dodatkowym elementem walki ze złem – poprzez krzykliwe stroje i karykaturalne malunki na twarzach, dzieci miały przezwyciężyć swój strach i ucieleśnić zwycięstwo Boga nad Szatanem.

Zdj. Michał Mogila, źródło: https://icelandnews.is/

Tak było w Szwecji, a jak jest w Islandii? Na pewno tradycja czarownic to reszta pogańskich wierzeń, ale dzisiaj dzieci na Islandii przebierają się w dowolne stroje. Ważniejsze jest to, żeby zebrać cukierki i pewnie dlatego Öskudagur przypomina turystom Halloween. Dzisiaj nie chodzi już przecież tylko o straszne stroje, ale o napędzanie gospodarki kupowaniem cukierków dla wieczornych gości. W Islandii sklepy często wyprzedają swoje zbiory już wczesnym rankiem.

Na Islandii Popielec był też dawniej okazją do wyznania swoich uczuć. Dziewczęta przypinały woreczki z popiołem do pleców swoich wybranków, a chłopcy robili to samo z sakiewkami pełnymi kamyczków. Ważne było jednak, aby zrobić to niepostrzeżenie. Takie końskie zaloty, przypominające mi nasz Lany Poniedziałek, odchodzą już w zapomnienie. Jak donosi Iceland News Polska, dzisiaj można raczej spotkać się z takim gestem zrobionym dla żartu, bo przecież w dobie Tindera nikt nie będzie wyznawał miłości torebką z popiołem.

Torebki na popiół, źródło: https://www.visindavefur.is/svar.php?id=3201

Więcej o karnawałowych tradycjach islandzkich i ich pochodzeniu:

  • https://www.visindavefur.is/svar.php?id=3201
  • https://grapevine.is/news/2019/03/06/oskudagur-2019-ash-wednesday-reykjavik/
  • https://www.whatson.is/all-you-need-to-know-about-bolludagur/
  • https://icelandnews.is/islandia/ciekawostki-islandia/bolludagur-spreingidagur-oskudagur-czyli-islandzkie-swietowanie-na-poczatku-lutego
  • https://vikingaland.com/2019/03/04/bolla-bolla/
  • http://content.time.com/time/specials/packages/article/0,28804,1889922_1890008_1889927,00.html
  • http://viaskandynawia.pl/fastelavn-dunskie-ostatki/

Tintin a Islandia

Z miejsca muszę przyznać, że w dzieciństwie nie czytałam Tintina. Historię młodego reportera odkrywam na bieżąco z komiksów mojego chłopaka.

Matthis związany jest ze swoim ulubionym bohaterem z dzieciństwa do tego stopnia, że napisał nawet pracę dyplomową na temat reprezentacji geopolitycznej świata w Przygodach Tintina. Co prawda nie zawarł w niej Islandii, ani nawet nie pamiętał, że ten kraj również pojawia się w kreacji Hergé’go. Wystarczyła jednak jedna pochmurna niedziela ubiegłego lata, żebym z nudów zaczęła czytać pierwszą z brzegu książkę z jego kolekcji. Na moje szczęście była to dziesiąta część z serii, zatytułowana Tajemnicza gwiazda. Właśnie ta, w której Tintin zatrzymuje się w Akureyri.

Tym, którzy nigdy nie czytali Przygód Tintina szybko zarysuję kontekst. Wymyślił je belgijski rysownik Hergé (Georges Remi) w latach 20. XX wieku, początkowo publikował je na łamach gazety Le soir, a od lat 30. w formie książkowej. Cała seria składa się z 24 tomów, wydawanych z różnymi odstępami do lat 80. Ostatnia, nieukończona część, została wydana po śmierci Hergé’go w 1986 roku. Przygody młodego reportera, który zwiedza świat w towarzystwie psa Milou (w polskiej wersji nazywa się Miluś) oraz Kapitana Haddocka (Baryłki) podbiły cały świat. Pierwsze polskie wydanie ukazało się dopiero w 1994 roku, tomy wydawano w różnej kolejności i niektóre z nich przetłumaczono dopiero w 2009 lub 2011 roku. Nic dziwnego, że w dzieciństwie zaczytywałam się raczej w gazetkach W.I.T.C.H., bo Tintina po polsku jeszcze wtedy nie było.

Skąd Tintin wziął się na Islandii?

Świat Hergé jest mocno zainspirowany rzeczywistym, ale jest w nim też wiele miejsc i krajów, które powstały w wyobraźni artysty. Szczęśliwie dla nas, belgijski rysownik postanowić osadzić część akcji Tajemniczej gwiazdy w prawdziwej Arktyce. Statek Kapitana Haddocka, biorący udział w ekspedycji Aurora na Biegun Północny, zatrzymuje się u wybrzeża Islandii w celu zatankowania przed dłuższym postojem na Grenlandii. Bohaterowie cumują w porcie Eyjafjördur i schodzą na ląd, aby poprosić lokalne władze o paliwo. Jak się okazuje, władze portu są w zmowie z konkurencyjną ekspedycją, więc odmawia się Kapitanowi użycia paliwa Golden Oil. Kiedy obaj z Tintinem zaczynają godzić się z wizją utknięcia w Akureyri, Haddock wpada na towarzysza z dawnych lat, Kapitana Chestera. Zgodnie ze swoim temperamentem (Baryłka to marynarz bardzo agresywny i często pijany) zaczyna wieszać psy na Islandii. 

Cała trójka postanawia jednak udać się do pobliskiej gorzelni, aby znaleźć rozwiązanie sytuacji. Przy whisky i wodzie gazowanej (Haddock akurat jest abstynentem, ale nieopatrznie wypija wodę z tonikiem) wpadają na pomysł, aby zatankować Aurorę za pośrednictwem statku Chestera. Sirius nie uczestniczy w wyścigu na Biegun Północny, a więc ma pozwolenie na zakup paliwa w Eyjafjördur. Gdy statek jest gotowy do dalszego rejsu, bohaterowie wchodzą na pokład i opuszczają Akureyri. 

Źródło: https://nordnordursins.is/2011/11/aevintyri-tinna-%E2%80%93-annar-hluti/

Choć w całej 62-stronicowej historii akcja rozgrywająca się na Islandii zajmuje tylko kilka stron, pobyt tej kultowej postaci europejskiego komiksu chętnie wspominany jest w islandzkim kontekście. W mediach społecznościowych znaleźć można fotomontaże i zdjęcia z plastikowymi figurkami Tintina czy Haddocka zwiedzającymi Islandię. Ale to nie wszystko, bo sami Islandczycy mają sentyment do tego wątku i od lat planowane jest postawienie pomnika Tintina w porcie w Akureyri. Jak donoszą media, realizacja tych planów nie jest jednak taka prosta z uwagi na zasady dotyczące praw autorskich, których właścicielem jest Moulinsart S.A., bardzo restrykcyjnie podchodząca do sprzedawania wizerunków wykreowanych przez Hergé’ego. Z prawnego punktu widzenia każdy posługujący się cytatami z komiksu Przygody Tintina bez licencji może liczyć się z wysoką karą pieniężną.

Tintin w sztuce islandzkiej

Nie przeszkadza to jednak powstaniu tematycznego fanartu, przede wszystkim przez fanów Tinniego, a więc islandzkiej wersji Tintina. Na stronie Tinni á Íslandi można znaleźć bardzo dużo rysunków, na których tytułowy bohater komiksu przedstawiony jest w typowo islandzkich okolicznościach: pijąc kawę, chodząc do kina na islandzkie filmy, kibicując piłkarzom, świętujący setną rocznicę uzyskania autonomii

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.
Fyrsti kaffibollinn í fangið og lífið heldur áfram að koma á óvart, źródło: https://www.facebook.com/tinniaislandi

Do postaci Tintina odwoływali się też islandzcy malarze, np. Birgir Rafn Friðriksson czy Thrandur. Ten pierwszy, posługujący się pseudonimem BRF, stworzył całą serię obrazów inspirowanych postacią Tintina. Wszystkie można znaleźć na jego Instagramie.

https://www.instagram.com/p/Bvu72pUgdT1/?utm_source=ig_web_copy_link

Birgir Rafn Friðriksson, Cod Masquerade, 2018, źródło: https://farm1.static.flickr.com/900/40696906164_55921d136e_b.jpg

Thrandur, “Tinni og Kolbeinn kafteinn á Akureyri”, 2019, źródło: https://www.facebook.com/ThrandurThorarinsson/

Zamiast post scriptum:

Skandynawskie wydanie komiksów Hergé’go były monitorowane przez duńskiego wydawcę, Pera Carlsena. To on zajął się wprowadzaniem Tintina na rynek duński, szwedzki, ale też niemiecki. Islandzkie tłumaczenia Przygód Tintina (isl. Ævintýri Tinna) pojawiły się już w latach 70. W wydaniach skandynawsko-języcznych bohaterowie zachowali swoje oryginalne imiona, z wyjątkiem Milou, który po duńsku, szwedzku i norwesku nazywa się Terry. W wersji islandzkiej natomiast wszyscy mają islandzko brzmiące imiona: Tintin to Tinni, Milou – Tobbi, a Haddock – Kolbeinn

Fragment “Tajemnicy Jednorożca” (isl. Leyndardómur Einhyrningsins), 11. tomu “Przygód Tintina”, po islandzku.

Choć w samej serii komiksów nie znajdziemy zbyt wielu skandynawskich wątków – z krajów Północy Tintin odwiedza tylko Islandię i Grenlandię – w twórczości Hergé’go pojawiły się co najmniej dwa rysunki inspirowane wikingami. Pierwszy to karta urodzinowa dla Pera Carlsena z podziękowaniem za wkład w północne wydania Tintina. Natomiast rysunek Tintin w kraju wikingów (1982) powstał na potrzeby promocji serii komiksów w krajach nordyckich. Co ciekawe, dzieło to było na tyle popularne w ówczesnej Skandynawii, że powoływali się na nie nawet krytycy Midvinterblot Carla Larssona, atakując komiksową kreskę tej kompozycji.

Hergé, Karta z okazji 70. urodzin Pera Carlsena, 1982, źródło: http://en.tintin.com/news/index/rub/100/id/4582/0/tintin-in-oslo#
Hergé, Tintin w kraju wikingów, 1982, źródło: http://en.tintin.com/news/index/rub/100/id/4582/0/tintin-in-oslo#


Filmy ze skandynawską sztuką w tle

W tym roku Finlandia zaskoczy nas dwoma filmami biograficznymi o kobietach-artystkach. To świetna okazja, żeby przyjrzeć się innym filmom o nordyckich malarkach i malarzach.

Film o Helene Schjerfbeck miał swoją premierę już w połowie stycznia (Helene, reż. Antti Jokinen, 2020). Przedstawia życiorys jednej z najważniejszych malarek fińskich XX wieku, znakomitej portrecistki i autorki scen rodzajowych. Film wywołał już niemałą burzę w mediach, szczególnie szwedzkich, a to z uwagi na fakt, że historia szwedzkojęzycznej malarki jest opowiedziana w całości w języku fińskim.  W drugiej połowie roku zobaczymy natomiast film o Tove Jansson (Tove, reż. Zaida Bergroth 2020), znanej nie tylko jako “Mama Muminków”, ale też reprezentantka modernizmu w malarstwie.

Kobiety-artystki

Dwie filmowe biografie fińskich malarek wpisują się w nurt przypominana kobiet-artystek, przez lata tworzących w cieniu ich partnerów i kolegów po fachu. Światowa historia sztuki zna mnóstwo Aspazji stojących za sukcesem swoich mężów, a czasem wręcz przewyższających ich talentem, ale niedocenianych za życia w artystycznym świecie zdominowanym przez mężczyzn.

Drobnym wyjątkiem może być Anna Ancher, żona Michaela Anchera, duńskiego malarza rodzajowego, twórcę kolonii artystycznej w Skagen. Z dokumentu Anna Ancher – Kunsten at fange en solstråle (reż. Thomas Roger Henrichsen, 2019) dowiemy się o początkach jej kariery artystycznej. Bardzo możliwe, że ta córka właściciela zajazdu Brøndums Hotel nie zostałaby malarką gdyby nie fakt, że Michael był stałym bywalcem przybytku jej ojca i postanowił się z nią ożenić. Mając męża-malarza mogła rozwinąć swój artystyczny talent podczas studiów w Kopenhadze, jednak to zawsze Michael był malarzem numer jeden w rodzinie. Ona musiała dzielić czas na dom, wychowywanie córki i pracę, ale nie przeszkodziło jej to na ukształtowanie własnego stylu, który zachwyca do dziś. Tytułowa “sztuka łapania promieni słońca” faktycznie świetnie opisuje jej ciepłe obrazy wnętrz i scen domowych.

Image result for Anna Ancher - Kunsten at fange en solstråle
Kadr z filmu “Anna Ancher – Kunsten at fange en solstråle”, źródło: smk.dk/event/filmvisning-anna-ancher-kunsten-at-fange-en-solstraale/

 

Swojej biografii doczekała się również żona innego malarza ze Skagen, Pedera Severin Krøyer. Marie Krøyer (reż. Bille August, 2012) to opowieść o kobiecie, która również próbowała swoich sił jako malarka, ale maniakalny mąż nie pozwolił jej na więcej niż bycie swoją muzą. Piękna Maria Krøyer, obca perła w Skagen, była więc muzą nie tylko swojego męża, ale też wielu innych mężczyzn związanych ze środowiskiem. Mimo ogromnej popularności męża i dostatniego życia, nie dane jej było zaznać szczęścia u boku chorego psychicznie Pedera Severina. Film opowiada też o romansie Marii ze szwedzkim kompozytorem Hugo Alfvén.

Mniej sztuki, więcej prywaty

W moim zestawieniu nie mogę pominąć filmu Dziewczyna z portretu (The Danish girl, reż. Tom Hooper, 2016).  Jest on oparty na biografii dwóch duńskich malarek Gerdy  Wegener i Lili Elbe, urodzonej jako Einar Wegener. W filmie w ich role wcielili się Alicia Vikander i Eddie Redmayne. Choć główną osią opowieści jest transpłciowość Einara i operacja korekty płci, akcja filmu rozgrywa się między innymi na Duńskiej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Kopenhadze, wśród sztalug i palet. Obie artystki portretują się wzajemnie, a obrazy Lili Elbe można podziwiać obecne z Muzeum Sztuki w Vejle. Z pary artystów to Gerda zrobiła większą karierę malarską, podbijając Danię portretami jej męża w roli modelki, który w przebraniu kobiecym nie był rozpoznawalny jako Einar.

Z kolei dość niedawno obejrzałam film biograficzny poświęcony fińskiemu rysownikowi Touko Valio Laaksonenowi. Tom of Finland (reż. Dome Karukoski, 2017) to opowieść o homoseksualiście szukającym w powojennej Finlandii rozumienia nie tylko dla jego tożsamości, ale również sztuki. W dość flegmatycznie rozwijającej się akcji dostrzegamy rosnący konflikt między Touko a jego siostrą Kaiją, również malarką, a później także zakochaną w tym samym mężczyźnie. Szczęśliwie poza wątkami romantycznymi znajdziemy w filmie również prezentację rozwijającej się kariery “pornograficznych” rysunków za granicą i proces tworzenia się legendy Toma z Finlandii. Jego odważne prace pokazane są w potrzebnym kontekście, a najsłynniejsza wykreowana przez rysownika postać – Kake – przewija się przez cały film. 

Bildresultat för tom of finland movie poster

Żywoty mistrzów

Na koniec klasyka, czyli filmy z poprzedniego stulecia. Jak można się domyślać, znajdziemy są biografię malarzy tradycyjnie uważanych za najbardziej popularnych artystów skandynawskich. Poniższe produkcje miały też z pewnością rolę w budowaniu swoistego “kultu” tych legend.

Chronologicznie najwcześniejszy jest film dokumentalny Edvard Munch (reż. Petter Watkins, 1974). Szwedzko-norweska produkcja miała pierwotnie charakter trzy-częściowego miniserialu, ale film pokazywano również w kinach jako jednoczęściowy, 3-godzinny obraz. Burzliwe życie Edvarda Muncha, pełne porażek, śmierci bliskich, a także zawodów miłosnych wydaje się jednak flakami z olejem, kiedy opowiadane jest za pomocą głosu z offu, niczym wykład (przykład poniżej). Dokument ma jednak elementy filmu fabularnego (reprezentuje gatunek “docudrama”), dlatego 30 lat życia norweskiego artysty opowiedziane jest nie tylko głosem narratora, a też samych aktorów, nierzadko zwracających się bezpośrednio do kamery. Z filmu dowiemy się o recepcji dzieł Muncha, tak przez współczesnych mu krytyków, jak i współcześnie, bowiem do odegrania roli przeciwników sztuki artysty reżyser zaprosił ludzi, którzy faktycznie nie darzą jego malarstwa szczególnym uczuciem. 

Norwegowie mają Muncha, a Szwedzi zrobili film o Zornie, postaci równie kontrowersyjnej, choć obecnie znanej za granicą o wiele mniej, niż za jego życia. Anders Zorn był jednym z niewielu artystów szwedzkich XIX wieku, który odwiedził Stany Zjednoczone, malował portrety amerykańskich prezydentów i sporo podróżował. Zachowały się nawet zdjęcia z jego pobytu w Krakowie. Film Zorn (reż.  Gunnar Hellström, 1994) również ma swoją wersję serialową i kinową, ale skupia się na krótszym fragmencie biografii szwedzkiego malarza. W filmie poznajemy go już jako docenionego i ważnego artystę, ale też kobieciarza i alkoholika. Akcja skupia się na romansie Zorna z Emilie Bartlett, zamężną Amerykanką, oraz rozpadzie jego małżeństwa z Emmą. Słowem, dużo kobiet i nagich ciał, dokładnie jak na obrazach szwedzkiego impresjonisty.

Gunnar Hellström and Birgitte Söndergaard in Zorn (1994)
Fotos z filmu “Zorn”. Źródło: www.imdb.com.

Dokumenty

Ale poza filmami fabularnymi lub sfabularyzowanymi dokumentami znajdziemy też zwykłe dokumenty poświęcone nordyckim artystom. Te skupiają się głównie na pokazywaniu reprodukcji obrazów danego malarza oraz miejsc związanych z jego życiem, ewentualnie archiwalnych ujęć z epoki. Taką produkcją jest chociażby dokument P.S. Krøyer – What A Life! (reż. Anna Von Lowzow, 2008) opowiadający biografię wspomnianego już Pedera Severina Krøyera. Twórcy przedstawiają jego historię metodą “od kołyski aż po grób”, koncentrując się na chorobie psychicznej (wzmożonej syfilisem), ogromnym sukcesie i zawodzie miłosnym ze strony Marii. Z tej wersji wydarzeń nie dowiadujemy się jednak o tym, w jak dużym stopniu sam Krøyer był odpowiedzialny za starość w samotności. Mimo wszystko dokument w wystarczający sposób nakreśla tło twórczości duńskiego malarza, jakim była kolonia artystyczna w Skagen. Dokument można obejrzeć tutaj.

Portret podwójny. Krøyer namalował Marię, a Maria Krøyera.

Dziwi mnie, że nie powstał jeszcze żaden film fabularny ani dłuższy dokument poświęcony życiu i twórczości Carla Larssona, jednego z ulubionych malarzy Szwecji. Być może po prostu do niego nie dotarłam, bo na ten moment wiem o istnieniu 30-minutowego dokumentu Carl Larsson – Solskensmannen (reż. Marilén Karlsson, 2014), z którego w dużym skrócie poznamy dzieciństwo malarza oraz szczęśliwe życie w Lilla Hyttnäs. Można też dotrzeć do szwedzkojęzycznej produkcji telewizji publicznej SVT, dotyczącej najpóźniejszego obrazu Larssona, Midvinterblot.

Szczęśliwie są też dokumenty dotyczące sztuki islandzkiej. Jeden z nich znalazłam niedawno w serwisie Culture Unplugged, opowiada on o nieznanym mi dotąd malarzu Sveinnie Björnssonie. PASSIO – A Painter´s Psalm of Colours (reż. Erlendur Sveinsson, 2001) to pokazuje dużą wystawę Islandczyka w galerii Kjarvalsstaðir, ale skupia się na wywiadzie z artystą, w którym Björnsson dzieli się swoimi poglądami na sztukę, prywatnymi doświadczeniami, wizją artysty i interpretacją niektórych z pokazywanych dzieł. 

Dokument Sveinssona nie dotarł do szerokiej publiczności, co innego islandzko-duńska produkcja o Georga Guðniego, pokazywana na międzynarodowych festiwalach. Sjón­deil­darhringur (ang. Horizon, reż. Fridrik Thor Fridriksson, Bergur Bernburg, 2015) widziałam podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego w 2015 roku i tutaj znajdziecie recenzję dokumentu. Jest to piękny przegląd niemal abstrakcyjnych pejzaży islandzkiego malarza, powstały z inicjatywy aktora Viggo Mortensena, miłośnika twórczości Guðniego, jak o całej Islandii.

Uwagę filmowców przykuła też szwedzka malarka Hilma af Klint, nie dawno odkryta przez świat jako twórczyni malarstwa abstrakcyjnego przed Wassilym Kandinskym. Dokument Bortom det synliga – filmen om Hilma af Klint (reż. Halina Dyrschka, 2019) pokazuje twórczość szwedzkiej abstrakcjonistki, jej metodę tworzenia oraz korespondencję. Film powstał we współpracy z Muzeum Guggenheima i prezentuje współczesne wystawy zapomnianej artystki, mające na celu “napisanie historii sztuki na nowo”.

Filmy ze sztuką w tle

Jest dużo filmów, w których dostrzegam skandynawską sztukę. W wielu islandzkich filmach doszukuję się znanych mi obrazów będących częścią wystroju wnętrza, w którym rozgrywa się akcja. Ale są też filmy, które do sztuki odwołują się w sposób bezpośredni.

Jednym z nich jest amerykański film Personal Shopper (reż. Olivier Assayas, 2016), w którym znajdziemy twórczość omawianej już Hilmy af Klint. Główna bohaterka, grana przez Kristen Stewart, przegląda katalog z obrazami szwedzkiej malarki i inspiruje się jej twórczością do swoich spirytualistycznych doznań.

Zdjęcie
Kadr z filmu “Personal Shopper”, źródło: https://twitter.com/criterion/status/1054456530509197318

Z kolei w oscarowym filmie The Square (reż. Ruben Östlund, 2018) znajdziemy zarówno satyrę na współczesny świat sztuki, jak i kilka fikcyjnych dzieł zainspirowanych autentycznymi dziełami sztuki z XX i XXI wieku. Tytułowy “Kwadrat” to nawiązanie do sztuki z nurtu site-specific i environmental art, której przedstawicielem jest chociażby Robert Smithson. Szwedzki reżyser powołuje się też na twórczość ukraińskiego performera Olega Kulika, który wciela się w postać psa, a także prace Carla Hammouda, których inspirację znajdziemy w filmie (instalacja z krzesłami). Ten szwedzki artysta znany jest z prac, w których różne meble unoszą się przestrzeni albo układają w mało oczekiwane kompilacje. 

Natomiast inny szwedzki reżyser, Roy Andersson często posługuje się dokładnymi cytatami ze sztuki w swoich filmach. Przykładowo w jednym z najnowszych filmów, Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (2014) sam tytuł miał być sprowokowany obrazem Myśliwi na śniegu Pietera Bruegla. Jeśli chodzi o sztukę skandynawską, to w jednej ze scen znajdziemy obraz Brunona Liljeforsa Morskie orły z 1897 roku. Wątek ze szwedzkimi żołnierzami i rannym królem Karlem XII to z kolei tableau vivant na podstawie płótna Gustafa Cederströma z 1884 roku.

File:Karl XIIs likfärd - Göteborgs konstmuseum - Gustaf Cederström.JPG

Jak widać w morzu filmów biograficznych poświęconych życiu i twórczości malarzy francuskich, angielskich czy amerykańskich znalazło się też miejsce na produkcje (i to nie tylko nordyckie!) poświęcone twórczości artystów z Północy. Jeśli znacie inne filmy ze sztuką skandynawską w tle, zostaw tytuł w komentarzu!

Praca na Islandii? Niełatwa

Każdy z nas chyba był w tym miejscu. Zwiedzić kawałek Północy, a przy tym zarobić trochę grosza. Kto nie chciałby popracować przez kilka miesięcy na Islandii?

Dla mnie to trzeci z pomysłów na tymczasowy pobyt na Islandii. Jeśli nie mogę tam studiować, a wyjazd na wolontariat okazuje się ryzykowny, w końcu pada pytanie : czemu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Od lat wyrzucałam sobie, że zamiast spędzać lato na Wyspie jak niektórzy z moich znajomych, wolałam szukać sobie innych zajęć. A rozwiązanie wydaje się idealne: spędzić na Islandii najlepsze miesiące, dostać niezbyt skomplikowaną pracę, zarobić ładną sumkę w koronach i odłożyć na resztę roku. Niektórzy wyjeżdżają na chwilę, a zostają na całe lata. Jedni szukają pracy z wyprzedzeniem, inni przyjeżdżają bez planu i z miejsca dostają płatne zajęcie. Znam oba przypadki z opowieści znajomych, ale sama chciałam poszukać czegoś dla siebie.

Kiedy zacząć szukać pracy?

Najbardziej interesują mnie oferty pracy na farmie lub w sektorze turystycznym, najchętniej agroturystyka lub hostel oddalony od większych miast. Jeszcze do niedawna opcje kwaterunkowe poza Złotym Kręgiem i południem Wyspy były trudne do znalezienia, ale dzisiaj hotele są wszędzie i wszędzie szuka się rąk do pracy. Dlatego szukam ofert właśnie na sezon wakacyjny, który zaczyna się już mniej więcej w kwietniu/maju, ale szczyt przypada na czerwiec-sierpień lub nawet wrzesień. Poza sezonem pracę można znaleźć raczej w innych sektorach, np. przetwórstwie rybnym, albo w Reykjaviku, gdzie sezon turystyczny trwa przez cały rok. Natomiast jeśli szukamy pracy stricte w rolnictwie, dobrze rozeznać się w terminarzu prac na islandzkich gospodarstwach. Większość z nich posiada owce, a więc dodatkowi pracownicy przydadzą się wczesną wiosną oraz jesienią.

Jeśli szukamy pracy na wakacje, najlepiej zacząć rozglądać się za ofertami już w styczniu, bo w połowie lutego/marcu potencjalni pracodawcy mają już skompletowany zespół pracowników na sezon. Prawda jest taka, że bezpieczniej jest zacząć wysyłać maile z CV jeszcze wcześniej, bo nie jest powiedziane, że na maila wysłanego raz od razu otrzyma się odpowiedź. Oczywiście zdarza się czasem, że można przyjechać na Islandię bez konkretnego planu i dostać pracę “z miejsca”, ale trzeba mieć dużo szczęścia, dobre CV i najlepiej referencje, bo Islandczycy lubią zatrudniać osoby zaufane. Kto nie lubi?

Jak szukać pracy na Islandii?

Jest wiele sposobów. Zacznijmy od tych najmniej inwazyjnych, czyli dodania się do różnych grup tematycznych na Facebooku. Koleżanka poleciła mi trzy: Away from Home – working in Iceland (strona dedykowana dla osób mieszkających już na Islandii), Work in Iceland – jobs availible or looking for job oraz Störf í ferðaþjónustu / Jobs in Tourism – Iceland. Pojawiają się tam różne oferty pracy, ale grupy są też bardzo liczne (około kilkanaście tysięcy członków), więc prawdopodobieństwo “upolowania” pracy jest raczej niewielkie.

Można więc próbować na około, a więc wyszukać w internecie interesujące nas miejsca pracy i pisać do nich bezpośrednio maile z CV i propozycją pracy. Jeśli wyślemy jakieś 100 takich maili, jest szansa, że otrzymamy ze dwie odpowiedzi. Zazwyczaj jednak dowiemy się, że dane miejsce nie szuka osób do pracy. Dlatego możemy znaleźć kolejnych 100 miejsc i szukać dalej. Albo wysłać ponownie maile do poprzednich adresatów, licząc, że zagubiły się w ich skrzynkach i tym razem zostaną odczytane.

Jest też trzecia droga, czyli poczta pantoflowa. Działa świetnie, jeśli mamy znajomych z doświadczeniem pracy na Islandii. Mogą podesłać konkretne adresy albo nawet nas polecić swoim dawnym pracodawcom. Jeśli mamy szczęście, to może akurat szukają gdzieś pracowników i pracę mamy niemal jak w banku. A jeśli nie mamy znajomych mieszkających na Islandii, możemy ich poszukać na grupie Polacy na Islandii, wierząc, że Polak Polakowi pomoże na obczyźnie. Cóż, wielu było śmiałków, którzy kierowali się wiarą we wzajemną miłość rodaków. Lecz wystarczyło kilka nieśmiałych postów w polonijnych grupach, aby przekonać się, że rzeczywistość nie zawsze jest taka, jaka nam się wydaje.

I na koniec: można szukać przez pośredników, np. różne strony internetowe. Dotarłam do nich szukając ofert dla au pair. Ogólnie rzecz biorąc bycie au pair na Islandii to wymarzona praca dla kogoś, kto chce poznać lepiej kulturę Islandii i ma do dyspozycji więcej czasu niż kilka miesięcy wakacji. Islandzkie rodziny szukają dziewczyn w wieku 18-25 lat, najlepiej na okres minimum 6 miesięcy, z dobrą znajomością języka angielskiego i prawem jazdy. Au pair zajmuje się ich dzieckiem lub dziećmi oraz domem, ale ma też czas wolny i kieszonkowe, które może wydawać na życie nocne w mieście. Więcej o warunkach pracy jako au pair na Islandii znajdziecie tutaj.

Zdjęcie zrobione przez Gosię Borkowską (Borkowska Trippin’), którą odwiedziłam na Fiordach Zachodnich dzięki temu, że tam pracowała.

Czy musisz znać islandzki? I inne wymagania

Jeśli mowa o pracy sezonowej, szczególnie w sektorze turystycznym, to język islandzki nie jest wymagany, podobnie jak w ofertach pracy jako au pair. W wielu sytuacjach angielski wystarczy, a w przypadku pracy jako przewodnik grup turystycznych czy pracownik hostelu znajomość dodatkowych języków jest mile widziana. W przeglądanych przeze mnie ofertach wśród preferowanych wymagań figurowała znajomość języków takich jak niemiecki, francuski, rosyjski czy chiński.

Nawet jeśli Islandczycy nie wymagają znajomości języka islandzkiego w pracy sezonowej, często wymagają posiadania kennitali, czyli czegoś w rodzaju naszego peselu połączonego z numerem ubezpieczenia. Niektórzy pracodawcy sami załatwiają kennitalę w urzędzie, inni chcą mieć to już za sobą. Z opowieści Polaków pracujących na Islandii od wielu lat, numer można dostać albo w kilka godzin, albo w kilka miesięcy. Z innych wymaganych dokumentów warto wymienić pozwolenie na podjęcie pracy (tutaj jednak z reguły sprawę załatwia obywatelstwo UE) oraz oświadczenie o niekaralności.

W wielu miejscach wymaga się doświadczenia pracy o podobnym charakterze. Pracodawcy lubią wiedzieć, że nie jesteśmy żółtodziobami i nie będą nam musieli tłumaczyć jak się zmienia pościel albo wkłada naczynia do zmywarki. To jest wymaganie, przy którym zazwyczaj odpadam, bo głupia od pierwszych dni studiów pracowałam niejako w swoim zawodzie i nie mam doświadczenia pracy w restauracji, hostelu, hotelu. A na au pair jestem za stara.

Historie kuchenne, czyli przestroga 

Jeśli wciąż zastanawiacie się nad wakacyjną pracą na Islandii, musicie pamiętać o tym, że to nie tylko okazja do szybkiego wzbogacenia się, ale też spora lekcja życia. Niełatwo jest nie tylko znaleźć pracę, ale też nie zwariować. To pierwsze wynika między innymi ze śliskiej sytuacji prawnej wolontariatu na Wyspie, ale też wykorzystywania obcokrajowców przez islandzkich pracodawców.

To drugie wynika z opowieści moich znajomych, którzy poznali pracę dla Islandczyków od kuchni. Jednym z powtarzających się w ich opowieściach problemów było nieotrzymywanie zapłaty o czasie lub otrzymywanie wypłaty niższej niż w umowie:

W hotelu, w którym pracowałam oprócz menadżera hotelu i menadżera restauracji byłam jedyną mówiącą po islandzku osobą i jedną z chyba 5, które miały płacone zgodnie z umowami 🙄 (a też parę miesięcy walczyłam z pomocą związków o wypłatę zgodnie z prawem).

Ewelina Gąciarska, Töltem przez Islandię

Wspomniana walka o swoje z pomocą związków to również częsty motyw. Jak się okazuje, islandzcy pracodawcy pozwalają sobie na płacenie pracownikom sezonowym 80% średniej krajowej albo zatrudniać ich na czarno, czasem bez wiedzy i zgody pracownika. Jak mówi mi Ewelina, w wielu przypadkach nie podpisuje się umowy o pracę, ale przyjezdni nie mają pojęcia o lokalnym prawie pracy, więc łatwiej dają się nabrać.

Sprawa jest jednak coraz częściej omawiania w publicznym dyskursie, głównie za sprawą programu telewizyjnego Kveikur, który – niczym nasza Sprawa dla reportera – ujawnił regularne wykorzystywanie zagranicznych pracowników na Islandii oraz ich trudności w walce o sprawiedliwe traktowanie. O programie dowiedziałam się od Eweliny Leśniewskiej (@halotuewelina), która ma też własne doświadczenia z obecnym w programie ASÍ, jednym z organów inspekcji pracy.  W programie mowa m.in. o tym, że obcokrajowcy otrzymują mniejszą pensję za taką samą pracę, którą wykonałby Islandczyk, oraz że problem dotyka głównie osób, które potrzebują pracy, aby przetrwać, są słabi i dlatego rzadko stawiają się pracodawcy niesprawiedliwie ich traktującemu.

Po obejrzeniu tego odcinka zastanowiłam się po raz drugi, czy warto wysyłać nowe maile z propozycją pracy. Chciałabym wierzyć, że są pewnie różnice między pracą sezonową a tą na stałe, między pracą w turystyce a w budowlance. O problemach Polaków pracujących na Islandii wiedziałam też m. in. z naukowych opracowań tematu. Jednak nie spodziewałam się, że tak wielu Islandczyków wykorzystuje zagranicznych pracowników i że decydując się na pracę wakacyjną na Wyspie, mogłabym być jedną z ich ofiar. Cóż, jeszcze się zastanowię. A wszystkim przekonanym o “islandzkim eldorado” proponuję zapoznać się z poniższym cytatem:

Mnóstwo ludzi na całym świecie ma wyidealizowany obraz Islandii. I choć żeby być na Islandii myją kible, nie narzekają.

Hjalti Tómasson, Islandzka Inspekcja Pracy

  • Szukając pracy na Islandii, skup się na ofertach z zaufanych źródeł. Znajdź opinie obecnych lub dawnych pracowników.
  • Nie daj się oszukać! Do legalnej pracy na Islandii potrzebujesz odpowiednich dokumentów i członkostwa w związkach zawodowych. Będą pomocne, kiedy będziesz musieć dociekać swoich praw.
  • Ten prost miał być opisem moich własnych poszukiwań pracy na Islandii, sama nie mam doświadczenia. Dlatego polecam bardziej merytoryczne strony polonijne, np. Polka na Islandii.

Wolontariat na Islandii? Nielegalny

Na pewno każdy miłośnik Islandii miał w głowie ten pomysł: pojadę na wakacyjny wolontariat, za pracę na farmie dostanę jedzenie i miejsce do spania, to świetny pomysł na pobyt na Wyspie.

Otóż nie. Jak się okazuje, jest to na Islandii nielegalne. Tak, sama byłam zdziwiona. Którejś nocy nie mogłam spać, a wtedy nawiedza mnie strumień kreatywności. Mózg bombarduje mnie pomysłami na nowe projekty, wyzwania, podróże. Kiedyś nawet obudziłam się z precyzyjnym planem wycieczki na Islandię rowerem. Ostatnio coraz częściej przyczyną mojej bezsenności jest klimatångest, czyli niepokój związany ze zmianami klimatycznymi. Więc umyśliłam sobie, że moją misją jest spędzić kilka miesięcy na pracy na “rzecz środowiska”. Usiadłam do komputera i wystosowałam takiego posta:

Kładłam się spać z ilustracjami przykładowej “pracy u podstaw” na moich powiekach. Śniłam o samej sobie w stroju roboczym, zbierającej śmieci z islandzkich plaż z uśmiechem na twarzy. Albo w ogrodniczkach na jakiejś ekofarmie, pielęgnującej grządki na kolanach. Już we śnie byłam z siebie taka dumna, że daję tyle od siebie planecie. Ot, marzenia młodych ludzi z pierwszego świata.

Dobre intencje a psucie rynku pracy

Rano sprawdziłam pocztę. Posypały się linki rekomendujące różne inicjatywy, ale też ostrzeżenia prosto z Islandii. “Ogólnie wolontariat na Islandii jest nielegalny”, napisała Ewelina Gąciarska, “Prawnie musisz dostać wynagrodzenie zgodne z umowami zbiorowymi związków zawodowych”. Słowem: praca za „wyżywienie i mieszkanie” jest nielegalna. Patrycja Makowska wyjaśnia “Zbyt wiele firm to zaczęło wykorzystywać”.

Jak dowiaduję się od dziewczyn oraz z internetowego researchu, islandzcy przedsiębiorcy zaczęli wykorzystywać tanią siłę roboczą i zepsuli tym rynek pracy. Tysiące młodych ludzi chętnych na tani, niemal darmowy, tymczasowy pobyt na Islandii w zamian za drobną pracę zaczęli przyjeżdżać na Wyspę już nie po to, by pomóc w ochronie przyrody, ale by serwować kawę bogatszym turystom. Układ wydawał się względnie sprawiedliwy: chcę zwiedzić Islandię, ale nie mam na to pieniędzy, dlatego przyjadę na jakiś wolontariat i przy dobrych wiatrach będę mieć wyżywienie, zakwaterowanie i samochód do szefa w zamian za kilka godzin pracy w jego gospodarstwie.

Tylko że wiele islandzkich gospodarstw zarabia teraz na agroturystyce, a i zwykłe, niekomercyjne, farmy potrzebują więcej rąk do pracy w sezonie. W Polsce byłoby nie do pomyślenia, że zamiast osoby z doświadczeniem w rolnictwie zaprasza się na gospodarstwo darmowych turystów do pomocy. Ale na Islandii pokusa była zbyt wielka i nagle mieszkańcy szukający pracy nie mogli jej znaleźć, bo zastępowali ich znacznie tańsi przyjezdni. Stąd nagle nie tylko w agroturystyce, ale też w hotelach i hostelach zaczęli pojawiać się “wolontariusze”, których darmowa praca w świetle prawa jest po prostu nielegalna.

Kwestia prawna

Hasło “nielegalna” od razu popchnęło mnie do pytań o konsekwencje prawne. Ale żeby odpowiedzieć na pytanie, co dokładnie jest niezgodne z prawem, należy wiedzieć, jak wygląda islandzkie prawo pracy. A według niego każdy pracownik zatrudniony na Wyspie musi otrzymać wynagrodzenie zgodne ze stawkami ustalonymi przez dany związek zawodowy. Poza ustaloną płacą minimalną, osoba wykonująca pracę – a więc z prawnego punktu widzenia także wolontariusz pracujący na farmie za “wikt i opierunek” – ma swoje prawa i obowiązki. W tym: posiadanie prawa do tymczasowego pobytu na Islandii, pozwolenie na pracę oraz obowiązek odprowadzania podatków.

Oczywiście obywatele Unii Europejskiej mogą pracować na Islandii na łagodniejszych warunkach. Nie zmienia to jednak faktu, że zatrudniając się jako wolontariusze w miejscach, które mogą być potencjalnymi miejscami pracy płatnej – łamią prawo. Za takie wykroczenie grozi kara finansowa o wysokości 500 000 koron islandzkich.  Problemy może mieć zarówno zatrudniający, jak i zatrudniany. W obu przypadkach bowiem dochodzi do popełnienia przestępstwa, czyli pracy “na czarno”.

Powiedzmy, że wiedziałam już o chciwości niektórych Islandczyków i przypadkach Polaków niesprawiedliwie potraktowanych przez ich islandzkich pracodawców. A jednak nie raz słyszałam o udanym wolontariacie na Wyspie, a wyszukiwarka internetowa aż pęczniała od takich ofert, szczególnie na portalu WWOOF. Inicjatywa “WorldWide Opportunities on Organic Farms” to platforma łącząca właścicieli farm ekologicznych z osobami, które w zamian za nabranie doświadczenia zawodowego i kulturowego są chętne do nieodpłatnej pomocy w imię budowania “zrównoważonej globalnej społeczności”. Jak dla mnie brzmi to świetnie i dokładnie tego szukałam, dlaczego postanowiłam skontaktować się z portalem pytając o ich doświadczenia z prawem na Islandii. W odpowiedzi przyznano, że WWOOFersi mieli problemy na Islandii, ale głównie dlatego, że tutejsze prawo źle rozumie ideę całego projektu. Jeden z ukaranych finansowo gospodarzy procesował się z organem ścigającym i dzięki wstawiennictwu WWOOF sprawę wygrał. Nie wiem jednak niestety, jak to skończyło się dla wolontariuszy.

Legalny wolontariat na Islandii ?

Jeśli wierzyć odpowiedzi od WWOFF, wspomniany gospodarz wciąż przyjmuje wolontariuszy i “na ten moment wszystko jest w porządku”. Organizacja szuka rozwiązań, aby dopasować się do islandzkiego rynku pracy, ale wydaje się, że dopóki wszystko pisane jest palcem na wodzie, lepiej nie ryzykować z wolontariatem w ramach WWOFF, nawet jeśli inicjatywa wygląda bardzo kusząco. Na Islandii jest wiele ekowiosek, które prowadzą działalność gospodarczą i z prawniczego punktu widzenia praca o charakterze wolontariackim byłaby tam nielegalna.

Jedyne formy pracy wolontariackiej dopuszczalne w islandzkim prawie na ten moment to Czerwony Krzyż oraz “działalność kulturalna i humanitarna”. Ta pierwsza opcja nie jest jednak tym, czego szukam, z kolei trudno zdefiniować co dokładnie kryje się pod drugim hasłem. Czy można zostać wolontariuszem dowolnej islandzkiej organizacji pozarządowej? Czy “działalność kulturalna” dotyczy też muzeów i instytucji kultury? Skoro tak, to dlaczego odmówiono mi bezpłatnego stażu w Norræna húsið, powołując się na prawo pracy? Wychodzi na to, że jeśli nie chcemy ryzykować zapłaceniem wysokiej grzywny, w przypadku każdej oferty najlepiej zasięgnąć rady prawnika.

Pewnym rozwiązaniem jest wyjazd na wolontariat czy staż, za który zapłacimy. Takim kompromisem jest platforma SEEDS Iceland, która oferuje kilkudniowe lub kilkutygodniowe “obozy pracy” w różnych częściach Wyspy, ale odpłatnie.  Przy każdej ofercie znajdziemy informację o wysokości opłaty (participant fee), np. za udział w dwutygodniowym projekcie oferującym warsztaty fotograficzne połączone z pracą organiczną, zakwaterowanie w domku oraz krótką wycieczkę po Złotym Kręgu zapłacimy 380 euro. Można zgłosić się też do udziału w dłuższych projektach, które są finansowane przez programy Erasmus+ lub Leonardo da Vinci. To rozwiązanie, jak i oferty znalezione za pośrednictwem European Youth Portal, zarezerwowane jest jednak dla osób z dostępną mobilnością, czyli takich, które nie brały udziału w dłuższych wymianach w ramach programu Erasmus.

W dużym skrócie: typowe oferty wolontariatu na świeżym islandzkim powietrzu, pomoc na ekologicznych farmach czy praca poświęcona pomocy środowisku i przyrodzie jest na Islandii ryzykowna. Każdą ofertę najlepiej dokładnie prześwietlić sprawdzając strony o charakterze międzynarodowym, np. związane z Komisją Europejską.

  • w wielu przypadkach wolontariat na Islandii jest traktowany jako praca “na czarno”, za którą grozi kara finansowa w wysokości 500 tys. ISK
  • wolontariat jest legalny wyłącznie w formie pracy charytatywnej, np. w islandzkim Czerwonym Krzyżu
  • więcej o sytuacji prawnej dotyczącej wolontariatu na Islandii można znaleźć na stronie: https://www.volunteering.is/
  • można wziąć też udział w legalnych projektach, takich jak Wolontariat Europejski SEEDS, dostępny dla osób powyżej 18. roku życia: https://www.seeds.is/european-voluntary-service-evs
  • więcej informacji w języku polskim: http://www.eurodesk.pl/eurowolontariat/wolontariat-w-islandii

Studia na Islandii? Niekoniecznie

1 lutego kończy się rekrutacja na Háskóli Íslands, a ja znowu nie zdążyłam znaleźć promotora planowanej pracy doktorskiej na czas.

Rok temu było dokładnie tak samo. Maile do potencjalnych prowadzących prace zaczęłam wysyłać już jesienią 2018 roku, ale na większość z nich nie doczekałam się odpowiedzi.  Gros islandzkich historyków sztuki ignorowała moje wiadomości, albo odpisywała, że nie ma możliwości współpracy. Dlaczego? Albo nie są zatrudnieni w odpowiedniej jednostce, albo nie mają możliwości przyjmowania studentów, albo – jeśli nie odpowiadali – nie byli zainteresowani moim projektem. Dlaczego tak bardzo uwzięłam się na studia na Islandii? Bo chciałabym badać sztukę islandzką, więc gdzie to robić, jeśli nie na Wyspie? Jeśli myślisz o studiach na Islandii, oto krótka historia moich zmagań w tym zakresie.

Odyseja islandzka

Wiedząc, że nie będzie łatwo znaleźć promotora bez pobytu na Islandii, zaczęłam szukać innych możliwości. Metoda networkingu nie działała drogą mailową, dlatego pozostawało mi wtopić się w środowisko naukowe na Wyspie. Ale do tego trzeba faktycznie być na Islandii, co przy zobowiązaniach trzymających mnie w Polsce nie było łatwe. Nawet wyjazd na tydzień-dwa finansowo i czasowo nie wchodził w grę. Ale już zaczęłam sobie planować przyszłość na Islandii, bo z pomocą przyszła bardzo atrakcyjna oferta stażu w Norræna húsið w Reykjavíku.

Norræna húsið w Reykjavíku

Pierwszą połowę 2020 roku miałam więc spędzić na Islandii. W maju ubiegłego roku zostałam wybrana spośród nie-wiem-ilu kandydatów do współpracy z Domem Nordyckim. Dostałam telefon od bardzo sympatycznej Finki i już nastawiłam się na miesiące pracy w pięknym budynku projektu Alvara Aalto i wykorzystanie wolnego czasu na wizyty bibliotek i spotkania z islandzkimi badaczami. Ale w międzyczasie skończyłam studia, a moja uczelnia rozdała już stypendia na absolwenckie wyjazdy w ramach programu Erasmus. I w dużym skrócie dlatego właśnie nie pojechałam na Islandię. Sympatyczna Finka powiedziała, że brak dofinansowania mojej pracy stawia firmę w złym świetle wykorzystywania taniej siły roboczej. Na nic moje próby zorganizowania sobie innego stypendium. Nie, i koniec. Ot, islandzka biurokracja.

Ale nie poddałam się. Całe lato szukałam innych opcji “naukowego” pobytu na Islandii, aż dotarłam do informacji o stypendium imienia Snorriego SturlusonaCo roku komitet wybiera jednego lub dwóch szczęśliwców, którym finansują badania i pobyt na Wyspie. Wiedząc, że program dedykowany jest pisarzom, tłumaczom i badaczom akademickim – oraz że nie należę do żadnej z tych grup – postanowiłam oszukać przeznaczenie i wziąć udział w rekrutacji. Z listami polecającymi od dr Anny Wojtyńskiej i Jacka Godka oraz całym moim dorobkiem naukowym (i nie) dotyczącym Islandii miałam wielkie nadzieje na pozytywną odpowiedź. Wyniki przyszły z miesięcznym opóźnieniem, ale i tak były to hiobowe wieści. Moja kandydatura była jedną z kilkunastu i została odrzucona.

Doktorat na Północy

Dlatego wróciłam do punktu wyjścia, czyli rozsyłania maili do profesorów na Islandii z propozycją współpracy. Na Północy rekrutacja na studia doktorskie wygląda trochę inaczej niż u nas, ale ma ten punkt wspólny, że do procesu rekrutacji należy podchodzić z nazwiskiem “ugadanego” już profesora. Podczas aplikowania na studia w Polsce musiałam nawet przedstawić dokument, że wybrana przeze mnie profesor deklaruje chęć współpracy nad moim projektem.

W świecie humanistycznym najczęściej prezentuje się własny projekt, stąd potrzeba odpowiedniego promotora. Na kierunkach przyrodniczych często rekrutacja przyjmuje system wakatowy, czyli to od liczby tematów i pieniędzy na badania zależy, ilu doktorantów przyjmie dany wydział. Wtedy też o przyjęciu decyduje nie sam projekt, ale umiejętności i doświadczenie kandydata. W przypadku np. historii sztuki poza dorobkiem należy przedstawić również własny temat badań, nie wybiera się więc z puli gotowych projektów. Jednak czasem również w Skandynawii także wydziały humanistyczne funkcjonują w systemie wakatów, bo przyjęcie na studia doktorskie wiąże się często z późniejszym zatrudnieniem doktoranta na wolnym stanowisku.

Na islandzkiej HÍ można rekrutować się do ogólnej szkoły humanistycznej, ale pomimo zatrudnionych na uniwersytecie historyków sztuki nie ma możliwości studiowania tego kierunku na poziomie studiów doktoranckich. Właściwie z moich poszukiwań wynika, że ten kierunek w ogóle nie istnieje na Wyspie, ale jedyny prężnie działający ośrodek związany z tą dyscypliną to Listaháskóli Íslands, czyli Akademia Sztuki w Reykjavíku. Rozmawiałam ze studiującym tam Adamem Świtałą, który robi doktorat w zakresie edukacji artystycznej, ale jego domeną jest muzyka, a nie sztuki plastyczne.  Zachęcona jego historią (znacznie różniącą się od mojej, bo w jego przypadku przyjęcie na studia było formalnością, a z obecną promotorką i innymi pracownikami instytutu współpracował już wcześniej), napisałam do zaproponowanych mi osób. Choć mój projekt jest ściśle historyczny, a na LÍ raczej bada się procesy współczesne, byłabym skłonna do poprawek. Jednak, jak można się było tego spodziewać, nie doczekałam się żadnej odpowiedzi.

Dużym plusem robienia doktoratu na Północy jest siatka współpracy między państwami nordyckimi, a co za tym idzie: wspólne konferencje, wymiana studentów, międzynarodowe projekty i badania. Sugerowano mi więc nie raz, aby rekrutować się na doktorat w Szwecji, Norwegii czy Danii, ale w tych krajach sytuacja wygląda podobnie: niewiele miejsc, duża konkurencja, ograniczone stypendia i – co zaskakujące – małe znaczenie dyplomu na arenie międzynarodowej. Właśnie dlatego wielu Skandynawów wybiera studia za granicą, a islandzcy historycy sztuki dzięki temu nie wzięli się znikąd.

Może nie studiowali na Wyspie, ale często pracują na islandzkich uczelniach czy w islandzkich muzeach. Daje to ostatnie dwa koła ratunkowe: albo zaczepić się przy jakiejś instytucji i tam robić badania, co dla wielu jest rozwiązaniem lepszym, bo mogą pisać pracę doktorską bez konkretnych studiów. Można też pozostać w kontakcie z jakimś islandzkim badaczem i robić podwójny dyplom, a raczej: traktować Islandczyka jako promotora pomocniczego. Daje to pewnego rodzaju kompromis, ale nie zapewnia środków na badania i takiego samego dostępu do źródeł. W moim przypadku jest więc równie niemożliwe, co studia na Islandii.

Studia na Islandii? 

Czy zatem studiowanie na Islandii jest w ogóle możliwe? Islandia jest dość popularnym celem wielu zagranicznych studentów, ale dotyczy to raczej studiów magisterskich i tylko wybranych dyscyplin. Mimo to raczej rzadko słyszymy o naszych rodakach wyjeżdżających na studia na Islandię, a nawet podczas moich studiów trudno było znaleźć możliwość pojechania tam na Erasmusa. Powodem są na pewno koszty, bowiem edukacja wyższa jest na Islandii płatna. Sam uniwersytet nie nazywa tego czesnymi, ale roczną opłatą rejestracyjną, i wynosi ona 75,000 koron islandzkich. Do tego często dochodzi koszt podręczników i innych materiałów naukowych, jak informuje Ewelina Gąciarska, autorka stron Töltem przez Islandię i Islandzkie ciekawostki.

Gmach Háskóli Íslands w Reykjavíku, największej uczelni publicznej na Islandii.

Poza kwestią finansową problemem jest właśnie ograniczony wybór kierunków. Na Islandii znajduje się wiele uniwersytetów, ale zazwyczaj “ten jedyny” (o którym zresztą mowa w moim tekście) to Uniwersytet Islandzki, czyli Háskóli Íslands. To tam znajduje się największa oferta studiów humanistycznych, atrakcyjna szczególnie dla tych, którzy chcą uczyć się języka islandzkiego albo studiować staroislandzką literaturę lub historię wikingów. Dla umysłów ścisłych jest też całe mnóstwo wyjątkowych programów, takich jak np. studia glacjologiczne, czyli nauka o lodowcach. Inne uniwersytety mogą specjalizować się w danych dyscyplinach albo proponować studia wyłącznie w zakresie rolnictwa czy leśnictwa. Wiele z nich ma w swojej ofercie także studia internetowe, które odbywają się niemal w całości na odległość, z wyjątkiem zajęć terenowych raz na rok oraz egzaminów na miejscu.

Czy studia są popularne na Islandii? Nie. Wielu Islandczyków nie ma wykształcenia wyższego, ale nie przeszkadza im to w znalezieniu dobrze płatnej pracy czy zajmowaniu stanowisk kierowniczych. Dyplom i tytuł są tu więc traktowane inaczej niż w Polsce, a tym samym szkolnictwo i świat akademicki mają inny poziom (i rozmiar) niż u nas. Z relacji wielu Polaków mieszkający na Islandii wynika jednak, że odbycie studiów językowych jest przepustką do znalezienia lepszej pracy. Bez dobrej znajomości islandzkiego ma się zupełnie inną pozycję na tutejszym rynku pracy.

A jak wiadomo, język islandzki przydaje się już nawet w Polsce. Sama potrzebuję go do moich badań, ale wiem, że nauczę się dopiero na Islandii. Czy straciłam już nadzieje na doktorat o sztuce islandzkiej? Nie, po prostu próbuję swoich sił w rekrutacjach na innych uczelniach. Dlaczego nie mogę studiować w Polsce? Bo po doświadczeniach z rekrutacją po prowadzeniu zmian w szkolnictwie wyższym przekonałam się, że obce i egzotyczne tematy nie mają szans rozwoju w naszym kraju, a poza tym ciągnie mnie na Północ.

Jeśli masz jakieś doświadczenia z doktoratem lub studiami na Wyspie, chętnie poznam Twoją historię, a jeśli chciałbyś lub chciałabyś zadać mi jakieś pytanie, postaram się podzielić swoją wiedzą!

Studia na Islandii w skrócie:

  • na Islandii znajduje się siedem uniwersytetów oraz kilka szkół wyższych. Niektóre uczelnie są publiczne, a inne prywatne. Największe z nich to Uniwersytet Islandzki (University of Iceland, Háskóli Íslands, publiczny), Uniwersytet Reykjawicki (University of Reykjavik, Háskólinn í Reykjavík, prywatny) oraz Uniwersytet w Akureyri (University of Akureyri, Háskólinn á Akureyri).
  • choć zasadniczo studia na islandzkich uczelniach publicznych nie są płatne, uczelnie pobierają tzw. roczne opłaty rejestracyjne, które mogą wynosić np. 75 000 koron islandzkich (trochę ponad 2000 zł).
  • wiele uniwersytetów proponuje studia w języku angielskim i prowadzi oddzielną rekrutację dla studentów zagranicznych. Na Uniwersytecie Islandzkim rekrutacja trwa od 10 grudnia do 1 lutego 2020 roku.

Do it like Copenhagen!

When I think of Copenhagen, I think of bikes. I see swarms of cyclists waiting for the green light. They look like the most beautiful insects, with their metallic colours glittering in the sun.

I see their sudden movement when the light finally turns green and the inevitable loss of the nearby cars trying to turn.  We tend to think that cities like Copenhagen or Amsterdam have the so-called “cycling culture” which means there have always been more bikes than cars on the streets. Nothing could be more wrong.

A Canadian-Danish urban designer, Mikael Colville-Andersen, convinces that such culture was built and, what is more interesting, it can be repeated elsewhere in the world. It was just a matter of time when Danes changed their car seats to saddles. In the late 60s a Copenhagen urbanist Jan Gehl  re-designed the city in order to make it more cyclist-friendly. However, it was Mikael Colville-Andersen who encouraged the people to ride bikes with his social movement “Cycle Chic” in the late 00s.  Nowadays more than 60% inhabitants use this mean of transport in their everyday life and Copenhagen remains number one among cities adapted for two-wheels transportation.

Copenhagen has become a model city. Urban designers coined a term “Copenhagenization” to describe the strategy focused on making a city more accessible to bicyclists and pedestrians. It has even become an index to measure such facilities in other metropoles, “a real indication that people care about their cities and want them to be healthier, happier and more convenient”, as stated on the Copenhagenize Index website.

Developed cycle routes, such as Bicycle Snake, a long bicycle ramp designed by DISSING+WEITLING Architecture, are widely admired and regarded as tools to creating cities that are more “liveable”. Or “life-sized”, meaning adequate to the inhabitants’ needs. Not only can that be improved by cyclist-friendly solutions but also by decentralization of the city: with self-sufficient, walkable and car free neighbourhoods. I remember my amazement when I realised for the first time that building on a modern estate in Copenhagen have no parking lots but they share common bicycles instead.

Bildresultat för bicycle snake"
The Bicycle Snake, source: VisitDenmark

Denmark’s metropole is definitely a friendly city. It is cyclist-friendly and pedestrians-friendly, with extensive public transport network connecting Copenhagen with Sweden’s Malmö. It is also eco-friendly, being the world’s greenest country according to Global Green Economy Index (GGEI) for consecutive years). It is children-friendly, regarding the number of playgrounds, multi-cultural, tolerant and open-minded. All these features can be found in projects by Bjarke Ingels Group, such as Superkilen neighbourhood in Norrebro. Here you can find facilities for both pedestrians and cyclists, culturally-neutral decorations and creative playgrounds.

Fichier:Den Røde Plads (Superkilen).jpg
Den Røde Plads (Red Square), part of Superkilen in Copenhagen, source: Wikipedia

Child-like imagination, colourfulness and esthetic value of such projects lead us to other important ingredients of Copenhagen’s uniqueness. When you come to this city, you really feel like staying longer. Is it possible to make a little Copenhagen in other places in the world? Jan Gehl  was hired by the city of New York to implement his solutions on another side of the ocean, and the Copenhagenize project involves various cities perfoming lange improvement in making their urbanism more bike-friendly. So, it’s happening.