Arktyka
tytuł oryginalny: Arctic
reżyseria: Joe Penna
rok produkcji: 2018
kraj: Islandia
Kto nie lubi kina skandynawskiego ze względu na Madsa Mikkelsena, niech pierwszy rzuci kamieniem. Może poznaliście go w filmach angielskojęzycznych, ale jeszcze kilkanaście lat temu rozkochiwałam się w nim oglądając największe hity duńskiej kinematografii lat 2000. Teraz Mads jest już gwiazdą hollywoodzką, a “Arktyka” dostała najwidoczniej sporo nagród. Musiałam jednak zachorować i kupić sobie dostęp do HBO go, żeby w końcu obejrzeć ten film.
Ale powodem był nawet nie Mads, lecz Islandia i jej widoki. Z filmu nie wynika, gdzie dokładnie na Arktyce rozbił się samolot Overgårda (w tej soli właśnie Mads Mikkelsen), lecz rozpoznajemy widoki z islandzkiego interioru, które z powodzeniem mogą odgrywać rolę bezludnej krainy gdzieś dalej na Północy. W niej główny bohater walczy o przetrwanie, zabijając czas w oczekiwaniu na pomoc codziennym rytuałem: odkopuje zawiany świeżym śniegiem napis SOS, wspina się na górę ze sprzętem radiowym z nadzieją, że tym razem złapie sygnał, sprawdza stan połowu ryb w prowizorycznej machinie zainstalowanej w przeręblach, posila się surowym mięsem złapanego łososia.
Przepiękne zdjęcia Tómasa Örna Tómassona dobitnie wskazują, że bohater jest na zimowym pustkowiu sam. Przykryte lodem góry otulają szczelnie dolinę, w której uwięziony jest rozbitek, a jedyne ślady na śniegu należą do niedźwiedzia polarnego. Overgård nie traci jednak nadziei i każdego dnia wprawia w ruch maszynę, która pozwoli mu na łączność ze światem. Gdy po kilkunastu (kilkudziesięciu?) próbach na horyzoncie pojawia się upragniony helikopter, scenarzyści serwują widzowi dozę czarnego humoru: ze względu na trudne warunki pogodowe, helikopter rozbija się o skały. Bohater traci szansę na uratowanie, ale zyskuje zupki chińskie i nową towarzyszkę niedoli: ranioną w wypadku nawigatorkę, której zaszywa rany znalezionym na pokładzie zszywaczem.
Do zestawu codziennego rytuału dochodzi więc opieka nad ranną, a dzięki zdobyczom z rozbitego helikoptera poranny połów może stać się pożywną zupą rybną. Obecność walczącej o życie dziewczyny zmusza rozbitka do podjęcia ryzykownej decyzji o podróży na północ, do widniejącej na mapie stacji sezonowej. Overgård pakuje się więc na tę odyseję, lokuje ranną na sankach i idzie w góry. Widza nie zaskakuje fakt, że wyprawa ta nie obejdzie się bez przeszkód, w tym spotkania z białym drapieżnikiem.
Zachęciła mnie Islandia, która widnieje jako jedyny producent filmu. W napisach końcowych znajdziemy głównie nazwiska islandzkie, a aktorka drugoplanowa (Maria Thelma Smáradóttir) również pochodzi z Islandii. Choć jej postać niewiele mówi, wiemy, że nie jest Islandką. Zresztą – mimo, że dialogów w filmie jest bardzo mało, scenariusz napisano w języku angielskim. Reżyser też nie jest z Islandii, a “Arktyka” to chyba jego debiutancki film. Czujemy jednak, że produkcja miała naśladować amerykańską, nie tylko ze względu na język. Scenariusz jest przewidywalny, mamy wrażenie, że gdzieś już widzieliśmy tę historię. I że cokolwiek się stanie, musi się ona przecież skończyć dobrze.
Jestem rozczarowana tym filmem. W gruncie rzeczy to niemal hybryda Zjawy i 127 godzin. 90-minutowe zmagania głównego bohatera z samotnością, siłami przyrody, porzuceniem nadziei na ocalenie – jeśli opowiedziane w nieodpowiedni sposób – stają się po prostu nudne. Wydawać by się mogło, że resztą zajmą się piękne krajobrazy i dramatyczna muzyka, ale i ta daje widzowi dreszczyku emocji. Taki potencjał mogła mieć scena z niedźwiedziem, ale potraktowano ją skrótowo i płasko. Miś straszy zębatą paszczą, ale ucieka. A wędrującemu, choć stracił już kilka palców przez odmrożenie, ciągle udaje się przetrwać w tak niskich temperaturach i mimo różnych perturbacji. Coś tu nie gra.
Nie jest nawet winą Madsa, że przez większą część filmu zaglądałam w telefon. Jego gra aktorska jest bez zarzutu, a jedyne słowa padające z jego ust – do siebie, do podopiecznej, do wyczekiwanego helikoptera, do niebios – nadają jakiś koloryt warstwie dźwiękowej produkcji. Nie przekonuje mnie jednak stworzona przez niego postać, bo i nie wiadomo było ze scenariusza, co dokładnie miał stworzyć. Bohater nosi skandynawskie nazwisko, ale na wraku jego samolotu znajdziemy polski napis “wyjście bezpieczeństwa”. Pewnie postać miała być bezpaństwowym everymanem, bo przecież każdy z nas mógłby znaleźć się w podobnej sytuacji. No prawie każdy.
Film klasyfikuje się jako dramat. Niestety, nic ze mną nie zrobił. Nie wgiął w fotel, a biel i islandzkie zimno miały zrodzić we mnie współczucie dla bohatera, tymczasem nie poczułam żadnych autentycznych emocji. Mimo autentycznych widoków Islandii, cały obraz daje efekt kartonowego planu zdjęciowego. Jakbyśmy oglądali sztuczny lód, sztuczny śnieg, a na nim przecież sztuczną krew i sztuczne łzy.