Kraj zapomniany przez Boga

Godland

tytuł oryginalny: Vanskabte Land (duń.) / Volaða Land (isl.)
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2022

Jest koniec XIX wieku. Z fal wynurza się niewielki statek, którym z Danii przypłynął kolejny misjonarz – luterański ksiądz. Pomocnicy wyjmują z łodzi przywiezione przez niego bagaże, on sam jednak niesie na plecach najważniejszą rzecz – aparat fotograficzny.

Hlynur Pálmason znany jest już szerokiej publiczności z dwóch filmów odnoszących międzynarodowy sukces na festiwalach: jego Zimowi bracia (2017) oraz Biały, biały dzień (2019) wyznaczyli kierunek i styl islandzkiego reżysera i charakterystykę jego obrazów: chłodnych, przepełnionych ciszą i ludzkimi emocjami. Nie inaczej jest w przypadku Godland, który był pokazywany podczas tegorocznego festiwalu w Cannes i bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Choć pod wieloma względami estetyka i rytm filmu przywołują jego poprzednie produkcje, reżyser i tak nas zaskakuje. Scenariusz oparł na wydarzeniach z przeszłości, inspirując się najstarszymi zachowanymi fotografiami Islandii. Dopisuje do nich nieprawdopodobną historię, która najpewniej mogła się wydarzyć, a całość filmuje w fotograficznym formacie 4:3, przez co już od samego początku widzowie wchodzą w ten niezwykły, jakby zatrzymany w czasie świat.

Lucas  (Elliott Crosset Hove) to młody ksiądz, który otrzymuje od swojego przełożonego w Danii misję wybudowania na Islandii nowego kościoła. Z pokorą i bez większych emocji przyjmuje to zadanie wraz z garścią dobrych rad i stereotypów na temat Islandczyków, jego przyszłych parafian. Siwy pastor w sztywnej kryzie na pożegnanie pozuje do portretu we wnętrzu kościoła – to daje nam znak, że Lucas ma także własną, wewnętrzną misję: za pomocą nowoczesnego narzędzia okiełznać ten nowy, nieznany jeszcze świat oraz jego surową przyrodę i ludzi, przed którymi przestrzegał go starszy przełożony.

Jeszcze podczas podróży poznaje kilka islandzkich słów od człowieka, który będzie jego tłumaczem. Na pokładzie fotografuje współtowarzyszy podróży, a sztormowa pogoda jest zapowiedzą tego, co stanie się jego codziennością na Islandii. Rzęsisty deszcz, wiatr i chłód dają się we znaki, ale młody ksiądz pełen jest jeszcze motywacji i chęci do działania. W końcu jego misja pochodzi od samego Boga, a młodzieńcza ciekawość każe mu przyjąć ją z wdzięcznością i bagażem pełnym kliszy i przenośną ciemnią do wywoływania zdjęć.

Już na lądzie młody, mający w posiadaniu przedmiot nowoczesności Duńczyk spotyka swoje przeciwieństwo: starego przewoźnika mocno przywiązanego do islandzkiej tradycji i przyrody, Ragnara (Ingvar Eggert Sigurðsson). Islandczyk jest widocznie przeciwny obecności Duńczyków na Wyspie, szczególnie tych przyjeżdżających z kagańcem (sic!) oświaty i prawiących morały. Skoro jednak ma zapłacone, podejmuje się przewiezienia księdza z bagażami na drugi koniec Wyspy, a pracę swoją wykonuje rzetelnie i z zaangażowaniem. Wysportowany, świetnie obeznany w terenie, w swoim kapeluszu i z kijem przypomina Gandalfa albo samego Odyna – to jedno z wielu wizualnych rozwiązań reżysera, pozwalających na wyeksponowanie dwóch porządków i konfliktu między nimi. Ragnar podczas odpoczynków chętnie śpiewa rimy i opowiada stare sagi, a opisywana przez niego Islandia to kraj walecznych i dzielnych ludzi, których stara kultura przewyższa inne, a szczególnie te pochodzące z Danii.

Godland • New Zealand International Film Festival
źródło: https://www.nziff.co.nz/nziff-2022/film/godland/

Można powiedzieć, że stary pastor miał rację. Ciężka i długa podróż jest wyzwaniem i sprawdzianem wiary młodego księdza. Chłód, wilgoć, rzeki o szybkim nurcie i głębokie przepaście mocno dają mu się we skórę, ale nie są w pełni obrzydzić pięknego krajobrazu, które Lucas z zapałem fotografuje. Ustawia swoje sprzęty wśród pól lawowych, pod wodospadami, na lodowcu i próbuje zamknąć na swoich kliszach fragmenty tego egzotycznego pejzażu, o którym tyle słyszał w rodzinnej Danii. Na tym etapie podróży jego posługa kapłańska wydaje się drugorzędna: teraz jest przede wszystkim artystą, fotografem. A kiedy zmęczenie i fizyczna słabość biorą górę nad emocjami i zachwytem, przypomina sobie o Bogu i modli się o pomoc.

Godland - Focus: Białe noce | Nowe Horyzonty
źródło: https://www.nowehoryzonty.pl/vod-film.s?id=12180

W drugiej części filmu islandzka natura oddaje miejsce kulturze. W niewielkiej osadzie nad fiordem trwa budowa drewnianego kościoła, a młody ksiądz powoli integruje się z lokalną ludnością, choć tylko tą mówiącą po duńsku. Widać tu ostrą granicę między obcymi mu Islandczykami, z którymi nie chce nawet próbować się porozumieć (bo lekcje islandzkiego zniknęły wraz z tłumaczem) a rodakami, którzy dają mu namiastkę znanej normalności i cywilizacji. Ta normalność nie jest jednak rzeczą trwałą i wkrótce sprawy zaczną się komplikować, aż znajdą swój tragiczny finał.

Akcja filmu ciągnie się powoli, ale odnosi się wrażenie, że znacznie ważniejszą od treści jest forma. Długie, czasem obejmujące całą kilkuminutową scenę kadry panoramiczne wciągają nas w ludową biesiadę, natomiast sekwencje krótkich scen pokazujących ten sam, choć zmieniający się od pór roku i warunków atmosferycznych krajobraz, podkreślają ten upływ czasu. Sądzę, że Hlynur Pálmason doskonale znał Islandię w ruchomych obrazach (1925), najstarszy film kręcony na Islandii. Jego reporterska forma, pokazująca zarówno krajobraz, jak i miejscową ludność przy pracy stała się inspiracją dla wielu kadrów, podobnie jak owe stare fotografie, które reżyser stara się powtórzyć w wybranych, niemal nieruchomych scenach.

Islandzki reżyser studiował w Kopenhadze, a jego filmy często angażują tak duńskich, jak i islandzkich aktorów. Historia z przeszłości Islandii, będącej pod panowaniem Danii i faktycznie w owym czasie przez “starszą siostrę” wielokrotnie oświecana, zdaje się być autorskim komentarzem do współczesnych relacji między państwami. A te, pomimo upłynięcia wielu lat od ostatecznego rozwiązania unii, zdają się być wciąż skomplikowane. Ten konflikt uosobiony został w relacji między Lucasem a Ragnarem i eskaluje od pierwszych chwil poznania, przez symboliczne zapasy na weselu, aż po ostatnie sceny filmu. Zdawać by się mogło, że jeden z nich musi się poddać, albo zginie. A co, jeśli obaj skazani są na porażkę?

Film Godland świetnie pokazuje Islandię sprzed lat. Choć w samym krajobrazie niewiele się zmieniło (nawet obecny w narracji wybuch wulkanu Hekli jest zilustrowany kadrami spod niedawnej erupcji na półwyspie Reykjanes!), to niemal z romantycznym sentymentem ukazano tu dawnych Islandczyków, mających jeszcze odwagę i siłę opierać się nowoczesnej cywilizacji, choć są nią wyraźnie zafascynowani (Ragnar bardzo pragnie, by Lucas zrobił mu zdjęcie). Stojący między Islandią a Danią reżyser próbuje pogodzić oba kraje i pokazuje, jak wiele jeden zawdzięcza drugiemu. Jest to ważny głos w obecnej dyskusji nad postkolonializmem i tym, czy Islandia była duńską kolonią.

Zemsta podana na zimno (i ciężkostrawna)

Wiking

tytuł oryginalnyThe Northman
reżyseria: Robert Eggers
rok produkcji: 2022

Film Roberta Eggersa oparty na scenariuszu Sjóna inspirowanym staronordycką legendą o Amlecie. Gwiazdorska, międzynarodowa obsada, w tym aktorzy skandynawscy i Björk w roli wieszczki. Sukces gwarantowany.

Tak myślałam, kiedy kilka miesięcy temu przeczytałam zapowiedzi tego filmu. Megaprodukcja o wikingach, w której główne role zagrają Skandynawowie, w dodatku z szansą na mniej amerykanizowaną wersję wydarzeń, skoro za scenariusz odpowiedzialny jest Islandczyk. Sjón (Sigurjón Birgir Sigurðsson), to pisarz i poeta o międzynarodowej sławie, w dodatku mający już na koncie nominację do Oscara za napisaną dla Björk piosenkę “I’ve seen it all” do filmu Larsa von Triera Tańcząc w ciemnościach. Jego powieść Skugga-Baldur świetnie oddaje kierunek zainteresowań pisarza: surrealistyczna inspiracja Islandią czasów wikingów, nawiązująca do bogatej tradycji sag i ich specyficznego stylu. Takiego też scenariusza się spodziewałam, oczekując głębokich nawiązań do staronordyckich wierzeń i mitów.  Sama legenda o Amlecie, czy Amlóðim, znana jest m.in. właśnie z islandzkich sag, ale głównie z pism Saxo Grammaticusa, który w XIII wieku spisał historię księcia Amletha, mszczącego się na stryju za śmierć swojego ojca, króla Aurvandilla. To właśnie ta historia stała się kanwą dla Hamleta Williama Szekspira.

Taki scenariusz w rękach Roberta Eggersa, twórcy świetnie przyjętych filmów: Czarownica (2015) i Lighthouse (2019), miał ogromne szanse na sukces. Reżyser dwoma tylko produkcjami ukonstytuował swój charakterystyczny styl, który opiera się na specyficznie budowanym nastroju grozy oraz fantastycznych, ale wciąż stąpających po ziemi, wątkach. Można się więc było spodziewać, że i w filmie Wiking podkreśli mistyczno-pogański kontekst legendy i nie oszczędzi widzowi scen krwawych, brutalnych, a czasem wręcz absurdalnych. I faktycznie jest tak, jak się spodziewaliśmy: szaleńczy berserkowie napadający na ruską osadę, pozornie niezrozumiałe rytuały i ofiary dla bogów, pełna erotyzmu noc (świętojańska?) i zemsta, którą podaje się na zimno, ale konsumuje w temperaturze wrzenia.

The Northman (Wiking) • Cały Film • Oglądaj Online • Gdzie obejrzeć

Są też znakomite kreacje aktorskie, a przynajmniej czasami. Poza gwiazdami z Hollywood: Nicole Kidman, Anyą Taylor-Joy, Ethanem Hawke i Willemem Dafoe mamy też aktorów z Północy: Szwedów: Alexandra Skarsgårda i Gustava Lindha, Duńczyka Claesa Banga oraz Islandczyków: Hafþóra Júlíusa Björnssona, Ingvara Sigurðssona i Björk. Ci ostatni odgrywają role czarowników, choć islandzka wokalistka przewrotnie nie gra nordyckiej völvy, a słowiańską wieszczkę i wielka szkoda, że pojawia się w jednej tylko scenie, bo gra znakomicie. Nie można tego powiedzieć o innych aktorach, którzy bywają nierówni, a czasem po prostu słabi. Udawany “skandynawski” akcent wielu z nich nie jest konsekwentny, a sztywna, jakby teatralna maniera gry nie pasuje do dynamicznej, dramatycznej akcji. Po hollywoodzkich “wyjadaczach” spodziewałam się znacznie więcej,  przykładowo Nicole Kidman była mało przekonywająca, szczególnie jeśli jej postać ukazana jest z pewnym twistem i oczekuje się po niej lepszej ekspresji, godnej dzielnych kobiet Północy.  Równie chłodno przedstawiono tu relację romantyczną, trudno było bowiem zobaczyć chemię między Anyą Taylor-Joy i Alexandrem Skarsgårdem, parą intrygantów “splecionych nićmi losu”.

Wróćmy jednak do scenariusza. Film trwa około 2,5 godziny, niektóre sceny więc dłużą się i wydają zbędne. Ciekawe i mające ogromny potencjał postaci pojawiają się raz i na krótko (jak chociażby Heimir grany przez Willema Dafoe czy wieszczka-Björk), a inne, jak Thórir, syn Fjölnira być może mogłyby być wyeksponowane mniej. Podobna dysproporcja odczuwalna jest również w samej akcji – na początku i pod koniec film ogląda się znacznie mniej przyjemnie, niż w samym środku. Świetną sceną jest chociażby walka z upiorem w kurhanie, która na etapie samego scenariusza jest dowodem głębokiej inspiracji sagami islandzkimi, ale z perspektywy filmowej oddaje kunszt reżysera w tworzeniu innej, czyżby alternatywnej?, rzeczywistości.

Do plusów dodałabym również scenografię i historyczną poprawność. Twórcy zadbali o to, by stroje, budynki i akcesoria bliskie były czasom, w których rozgrywa się akcja (IX wiek), a mnie jako historyka sztuki szczególnie ujęła wizja pogańskiej świątyni i posągów bogów, inspirowanych znanymi nam figurkami z wykopalisk archeologicznych czy przedstawieniami z kamieni runicznych. Choć miejscami niemal kiczowata scenografia, szczęśliwie daleka jest monumentalnym i ociekającym złotem wizjom znanym z popkultury. Nawet te bardziej “ponadnaturalne” momenty, jak podróż Walkirii do Valhali, przyprawiają o ciarki, choć nie ma w nich nic patetycznego czy wzniosłego, a raczej opierają się na prostych metodach gry światłem, dźwiękiem i szaleńczym wyglądem samej przewoźniczki.

The Northman (2022) - IMDb

Zgodnie z oczekiwaniami, Wiking jest oszałamiającą produkcją z dobrze osadzoną w realiach historycznych akcją opowiedzianą w sposób, który budzi pytania o granicę między fiction a non-fiction.  Czegoś jednak tej megaprodukcji brakuje. Moim zdaniem nie sprostała oczekiwaniom “najlepszego filmu o wikingach” z bardzo prostej przyczyny – osobom nieznającym się na tych czasach będzie on trudny w odbiorze, ponieważ gęsty jest od hermetycznych odniesień i specjalistycznych detali. Z drugiej strony zbudowana w filmie atmosfera i sposób ukazania tej epoki najbliższy jest klimatowi sag i mitologii, co docenią tylko znawcy literatury staronordyckiej.

Podczas Przeglądu Kina Nordyckiego w Centrum Filmowym UG im. Andrzeja Wajdy specjalista od kina islandzkiego Sebastian Jakub Konefał powiedział, że wszyscy najwięksi reżyserzy z Islandii, z którymi rozmawiał, mieli marzenie zekranizować sagę islandzką. Robertowi Eggersowi miało się udać, choć – a może właśnie dlatego że – nie jest z Islandii. I nie chodzi tylko o pieniądze na filmowanie w trudnych i kosztownych islandzkich plenerach, ale być może również o dystans, widać tu bowiem zachwyt dawną kulturą nordycką, ale też autorską interpretację pogańskiego świata magii i sag, których akcja opiera się na zemście. Dodając piękne zdjęcia Islandii i modę na wikingów, sukces miał być gwarantowany. I choć film cieszy się już uznaniem krytyków i czytam niemal wyłącznie pozytywne recenzje, nie jestem w stu procentach przekonana. Być może dlatego, że mam w głowie słowa Friðrika Þóra Friðrikssona, zacytowane ostatnio przez prof. Konefała: “Kiedy robisz film na Islandii, pamiętaj, żeby zdjęcia nie zjadły scenariusza”. A tu zdecydowanie forma przerosła treść.

20+ The Northman Tapety HD | Tła

Jak lawa


Katla

tytuł oryginalnyKatla
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2021

Według islandzkich legend wulkan Katla zawdzięcza swoje imię czarownicy, która po zdemaskowaniu jej zbrodni rzuciła się w rozpadlinę lodowca pokrywającego dzisiejszy krater.

W serialu Katla rozpadlina staje się natomiast wylęgarnią przypominających ludzi istot oblepionych pyłem wulkanicznym i gliną. Pierwsza z nich, wychłodzona i strudzona wędrówką z wnętrza wulkanu do miasta, przedstawia się jako Gunhild, Szwedka, która pracowała w lokalnym hotelu 20 lat temu. Jej pojawienie się trudno jednak wytłumaczyć, bo nie dość, że osoba o tej samej tożsamości mieszka w Uppsali, to rzekoma Gunhild wygląda dokładnie tak samo jak dwie dekady temu…

Nie jest to jednak główny problem miasteczka Vík, które opustoszało przez trwającą od roku erupcję wulkanu. Czarne od sadzy, skażone trującymi gazami, stanowiące poważne zagrożenie dla zdrowia jest jednak wciąż zamieszkane przez kilkoro osób, które nie chciały wyprowadzić się do stolicy. Niewielka lokalna społeczność została mocno dotknięta przez wybuch Katli: żona głównego policjanta Gísliego (Þorsteinn Bachmann), Magnea (Sólveig Arnarsdóttir) traci płuca przez trujący pył i ma niewielkie szanse na przeżycie raka, z kolei Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð) nie może pogodzić się ze stratą siostry, Ásy, która zaginęła podczas akcji ewakuacyjnej turystów na początku erupcji wulkanu. Jej ojciec, Þór (Ingvar Sigurðsson) próbuje pocieszać chorującą na załamanie nerwowe córkę, jednocześnie niosąc ciężar utraconej miłości. Natomiast mąż Grímy, Kjartan (Baltasar Breki Samper) dość ma już żałoby swojej żony i chciałby zacząć od nowa.

To smutne, choć dość już pogodzone ze swoim losem miasteczko zaczynają nawiedzać osoby, które zbyt dobrze przypominają bliskich. Zaginiona Ása (Íris Tanja Flygenring) nagle odnajduje się pokryta czarną mazią, ale zdaje się nie być tą samą osobą, co rok temu. Z Uppsali przyjeżdża 40-letnia Gunhild, której pojawienie się jej młodszej wersji nakazuje zmierzyć się z przeszłością i odsłonić skutki swojego dawnego pobytu na Islandii. Z Reykjaviku przyjeżdża geolog Darri (Björn Thors) w celu zbadania dziwnie zachowującego się wulkanu Katla, na miejscu jednak spotka go coś, co pozwoli wątpić w naukowe wyjaśniania spraw tego świata.

Z każdą kolejną postacią z czarną skorupą na skórze atmosfera zaczyna się zagęszczać. Kim są przybysze i czy na pewno wskrzeszonymi zmarłymi? Czy to nasze lepsze wersje z przeszłości, a może tylko wizja tego, jakimi chcielibyśmy być? Pod koniec sezonu stosunek “kopii” do “oryginałów” każe głównym bohaterom zadać sobie pytanie: kto jest kim i kto powinien pozostać, jeśli świat jest za mały na nas dwóch.

Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð), źródło: filmweb.pl

Po ogromnym sukcesie seriali W pułapce oraz Valhalla Murders, Netflix wypuszcza kolejną produkcję islandzką autorstwa najbardziej rozpoznawalnego za granicą reżysera z Islandii, Baltasara Kormákura. Mający na swoim koncie megahity kinowe i cenione na Wyspie projekty, Islandczyk daje nam tym razem produkcję firmowaną jako science-fiction mieszane z horrorem. Abstrahując od tego, że ostatnia scena sezonu przypomina jak wziętą z filmów typu Zombieland, nie jest to dreszczowiec czy thriller, a tym bardziej horror.

Czarny piasek plaży w Mýrdal, burze piaskowe czy ciemność podlodowcowych jaskini, a tym bardziej przybywające znikąd tajemnicze istoty nie budują napięcia, bo pomimo świetnych zdjęć, muzyki i cięć serialowi brakuje dobrze skonstruowanej fabuły. Niby wątki pobocznych bohaterów połączone są z historią głównej postaci, jednak wyjaśnienie tych powiązań następuje późno i przez dłuższy czas oglądania serialu widz drapie się po głowie, o co tak właściwie w tej historii chodzi.

———————————–Spoiler———————————–

W połowie sezonu dostajemy pierwsze sygnały: właścicielka hotelu, Rakel (Birgitta Birgisdóttir), dorabiająca również jako wróżka, przestrzega przed wulkanicznymi postaciami. Opowiada historie o ukrytych ludziach (huldufólk, z nieznanego mi powodu tłumaczone jako “tajny lud”), który przysyłali mieszkańcom ziemi “odmieńców”, ostatecznie przynoszących kłopoty i zgubę. Sugeruje się więc, że przybysze spod lodowca to odmieńcy, którzy – tak jak według legend z XIV czy XVII wieku – mogą doprowadzić do śmierci przyjmujących ich z ufnością ludzi. Jej opowieść zdaje się nabierać sensu dopiero wtedy, kiedy naukowcy odkrywają niezwykłe właściwości skał leżących na dnie szczeliny wulkanu. Wówczas dochodzi się do wniosku, że odmieńcy przybywają z misją: mają sprawić, aby ich bliscy odnaleźli spokój albo przemyśleli swoje życiowe wybory,

Po wielkiej kampanii promującej najnowszy serial Netflixa, nie miałam szczególnych oczekiwań, ale wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Premierę zgrano z islandzkim świętem narodowym 17 czerwca, dzięki czemu dużo mówiło się o nowej produkcji również przy tej okazji. Być może właśnie dlatego oglądałam pierwszy sezon z przekonaniem, że jest to laurka wystawiona Islandii i jej krajobrazom. Pod względem filmowego mise en scène, serial Katla ma wszystkie cechy filmu, który można z przyjemnością oglądać dla samych krajobrazów. Tych, którzy oczekują estetycznych przyjemności muszę jednak przestrzec, że to również film wizualnie brutalny.  Łączy w sobie cechy filmu katastroficznego (miasto-widmo pozbawione przyszłości), gore horroru (szczególnie jedna scena podrzynania gardła, ale też opowieści o odcięciu papudze skrzydeł nożyczkami) oraz fikcji o Supermanie, który niczym kosmita rodzi się z meteorytu pochodzącego z obcego układu słonecznego.

źródło: filmweb.pl

Czy warto obejrzeć Katlę? Według mnie ten serial jest jak lawa: gorący hit sezonu, porywający naszą wyobraźnię, a jednak z czasem oglądania przybierający szarobury kolor i nieokreślony kształt bez wyrazu. Jeśli Katla miałaby jednak być dla Was jedyną okazją do przybliżenia sobie choćby odrobiny islandzkiego folkloru, to warto. Islandzkie wierzenia ludowe wciąż mało znane są polskiemu czytelnikowi, na pewno nie tak jak sagi. Pomimo popularności książek Aldy Sigmundsdóttir, większość legend z Islandii wciąż pozostaje do odkrycia. I właśnie dlatego warto obejrzeć tę dość przegadaną produkcję Netflixa, bo pokazuje mroczną wersję historii o elfach, niedawno dość cukierkowo zacytowanych w innym filmie z tego samego portalu.

Najgorsza zbrodnia

W pułapce (Serial TV 2015- ) - Filmweb

W pułapce. Sezon 2

tytuł oryginalny: Ófaerð, angielski: Trapped
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2019

Po ogromnym sukcesie pierwszego sezonu, z niecierpliwością czekałam na następny. Głód rośnie w miarę jedzenia, więc zjadłam 10 odcinków w kilka wieczorów.

Zacznijmy od faktów: pierwszy sezon W pułapce (premiera w 2015 roku) był międzynarodowym objawieniem, nowym rozdziałem popularności islandzkich produkcji, a być może w ogóle gatunku nordic noir. Jeśli jakimś cudem nie oglądałeś_łaś jeszcze pierwszego sezonu, na pewno o nim słyszałeś_łaś. Obsypany nagrodami, dystrybuowany do wielu krajów (polska premiera odbyła się w 2016), podkręcający turystykę i zainteresowanie surową Północą… było jedynie kwestią czasu, aby następny sezon ujrzał światło dzienne. Fani z radością przyjmowali kolejne wiadomości o pracy nad nowymi odcinkami, ale choć drugi sezon wyemitowano na Islandii już w ubiegłym roku, do Polski dotarł dopiero niedawno.

Jeszcze przed włączeniem pierwszego odcinka zastanawiałam się, czy nie przypomnieć sobie poprzedniego sezonu. Oglądałam go lata temu, ale dość szybko twarze głównych bohaterów ułożyły dawne obrazy na miejscu. Detektyw Andri (Ólafur Darri Ólafsson), pracujący teraz w Reykjaviku, wraca do dawnego miejsca pracy ze względu na tajemnicze samobójstwo: farmer Gisli podpalił się pod siedzibą rządu, przygarniając do siebie swoją siostrę, ministrę spraw wewnętrznych, Hallę. Wszystko wskazuje na to, że aby wyjaśnić sprawę, najlepszy detektyw Islandii musi udać się na Północ. Dawni współpracownicy: Hinrika (Ilmur Kristjánsdóttir), obecna komendant policji w Siglufjörður, oraz  Ásgeir (Ingvar Eggert Sigurðsson) cieszą się na powrót do starych czasów, ale wydaje się, że w mieście nie jest już tak, jak dawniej.

Trapped 2 - Icelandic Thriller TV Series is back. | PferdKultur

Rolnicze Siglufjörður zmieniło się bowiem w plac budowy elektrowni finansowanej przez koncern z zagranicy. Gospodarstwa plajtują lub są do tego zmuszane, bo tereny potrzebne są pod nowe inwestycje. Zwierzęta i ludzie chorują przez trującą wodę, zanieczyszczaną odpadami przemysłowymi. Okolicę nawiedzają coraz częstsze trzęsienia ziemi, powodowane odwiertami. Społeczność buntuje się przeciwko tym zmianom, a część protestujących okazuje się członkami neo-nazistowskiej grupy Młot Thora, która stawia sobie za cel zatrzymanie napływu obcych na Islandię. Celem ich ataków są nie tylko przedstawiciele American Alluminium, szczególnie prezes o śniadej cerze, ale również imigranci pracujący w elektrowni, z których najwięcej widzimy Polaków i Ghańczyków.

Śledztwo szybko zostaje uzupełnione o kolejne zbrodnie. Policja musi zmierzyć się z trzema morderstwami, wciąż zmieniając tropy i uzupełniając kwestionariusz o kolejne tajemnice rodzinne i lokalne skandale. W część z nich zaangażowana jest córka Andriego, Þórhildur. Jednak nie tylko główny detektyw będzie miał problemy osobiste; Hinrika przechodzi kryzys w małżeństwie, a Ásgeir rozwija nową znajomość ze śledczą przybyłą z Reykjaviku. Ich prywatne problemy to jednak nic w porównaniu z losami i dramatami rodziny, wokół której skupiają się wszystkie przestępstwa. Rozdzielone rodzeństwo będzie miało okazję odnowić kontakty z okazji pogrzebu ich krewnego, ale powrót do dawnych wspomnień okaże się tragiczny w skutkach.

Trzeba powiedzieć, że akcja miejscami mocno się ślimaczy. Jak to w kryminale, policjanci trafiają na ślepe tropy, często wracają do punktu wyjścia, mają na karku ciekawskich dziennikarzy i egoistycznych polityków, którzy utrudniają śledztwo. Gdy już jeden podejrzany zamknięty jest w areszcie, pojawiają się nowe dowody, a brak komunikacji między policjantami prowadzi do konfliktów i rywalizacji, która nie pomaga śledztwu. Nie pomagają też “wścibskie dzieciaki”, czyli Þórhildur i jej chłopak, Aron, którzy zdają się lekceważyć znaczenie śledztwa i popełniają błędy, które znacznie spowolnią dojście do prawdy.

Trapped - what time is it on TV? Episode 6 Series 2 cast list and preview.

Może to syndrom sequelu, a może kwestia idealizowanych wspomnień co do pierwszego sezonu, ale mam wrażenie, że pomimo tych samych – swoją drogą świetnych – aktorów oraz twórców (reżyserem całości wciąż jest Baltasar Kormákur, choć przy większości pojedynczych odcinków pojawiają się inne nazwiska reżyserów) drugiej części serialu brakuje tego czegoś, co urzekło nas za pierwszym razem. Może to zmęczenie materiału, a może zmiana optyki i rozumienia tytułu serialu W pułapce. Podczas gdy za pierwszym razem było jasne, że tytułową pułapką jest daleka Północ, a w szerszym sensie – sama Wyspa, tym razem każdy z bohaterów zdaje się mieć własne ograniczenia, przez co ogólne wrażenie uwięzienia mocno się rozmywa.

Pierwsza różnica, która od razu rzuca się w oczy, to otoczenie i scenografia. Akcja dzieje się jesienią, więc zamiast białych kadrów typowych dla pierwszego sezonu, mamy zieleń i brązy, szerokie pola lawy zamiast ośnieżonych szczytów i jeepy zamiast skuterów śnieżnych. To ciekawe posunięcie, gdyż wydawałoby się, że biel i zima to nieodłączny element estetyki nordic noir. Gdy w pierwszym sezonie wyławia się ciało z morza, widzowi nie umyka na uwadze, że woda jest lodowata, miejscami zamarznięta. Niepokorna i nieprzyjazna pogoda potęgowała nastrój, a mroczny klimat dopełniały noce polarne. Islandia skuta lodem i pokryta śniegiem była faktycznie więzieniem, z którego nie można się wydostać. Sceneria jesienno-wiosenna (da się wychwycić wiele detali, które wskazują na to, że zdjęcia kręcono wiosną) jest – jak to w przyrodzie przystało – bylejaka, pozbawiona tego samego klimatu, jakim jest ostra zima. Nie zmienia to jednak faktu, że widoki są boskie, a jeśli ktoś oglądał W pułapce właśnie dla nich, to na pewno nie będzie rozczarowany.

Mam zresztą taką teorię, że producenci poszli za ciosem. Wcześniej Islandia kojarzyła się wyłącznie z zimą, bo taki obrazek dominował w mediach. Obecnie turyści mogą przyjechać na Wyspę o każdej porze roku, a więc poszerzono wachlarz kadrów krajobrazu, które mogą się z Islandią kojarzyć. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy znajdujemy się na północy, czy na południu Wyspy (a przecież w obu sezonach część zdjęć kręcono z Reykjaviku, centrum dowodzenia krajowej policji i decyzji podejmowanych przez polityków). Geograficznie mamy niemal wszystkie cuda przyrody, które kojarzą się z surową Islandią z wyobrażeń backpackersów i autostopowiczów: pola lawy, jaskinie, rzeki, jeziora, szczyty gór.

Jeśli nie przyroda, to co jest pułapką? Tautologią jest powiedzieć, że po prostu każdy z bohaterów nosi swoją własną, choć zdecydowanie czynnik ludzki wychodzi na pierwszy plan. To kwestie społeczne zdają się bardziej interesować twórców drugiego sezonu: kontrast południe/północ (a więc miasto/wieś), kompleks mieszkania na końcu świata, zaściankowość prowincji i wynikające z tego przywiązanie do ziemi, ale też bardziej kontrowersyjne poglądy (podatny grunt dla treści homofobicznych, ksenofobicznych i antykapitalistycznych). Skłócone rodziny, hipokryzja, granie na emocjach czy nieuczciwość to codzienność tej niewielkiej społeczności, a stereotyp surowej i gorzkiej Islandii pogłębia obecność “złych Polaków”, którzy pracują tylko dla pieniędzy, choćby źródłem ich pieniędzy były nielegalne zagrywki.

Ma się jednak wrażenie, że za dużo tych negatywów w jednej małej miejscowości. To nie Islandia w pigułce, ale karykatura Islandii widziana oczami surowego krytyka. Scenarzyści chcieli z pewnością przedstawić bardziej aktualny obraz Islandii niestołecznej, ale nie tyle oczekujemy od nich zgodności z faktami, co wyważenia akcentów. Nordic noir to w końcu tylko fikcja, karykatura dalekiej Północy, hiperbolizacja obrazu odizolowanych miejscowości i ich chłodnych mieszkańców. Celem nordic noir jest opowiedzenie historii o zbrodni i przemocy, o której trzeba przypominać w realnym świecie, ale czasami przybiera cechy kiczowatego horroru niż psychologizującego dreszczowca.

Drugi sezon wciąga, ale chyba wyłącznie z przywiązania do pierwszej części historii. Skrócenie wątków i zmieszczenie wszystkich możliwych motywów, od samospalenia, przez niedoniesioną ciążę, po gwałt, w 10 odcinkach było dla mnie zbrodnią. Nie dlatego, że jestem wrażliwym widzem i nie doczytałam ostrzeżeń Netflixa o kłopotliwej zawartości programu. Ale dlatego, że nie trzymał mnie w napięciu tak, jak powinien dobry kryminał. No i może dlatego, że córka Arniego strasznie mnie irytowała, a w serialu zdecydowanie za dużo było martwych zwierząt, przed czym mnie nie ostrzeżono!

Watch Trapped: Season 2 | Prime Video

Wszystkie kadry z filmów oraz plakat pochodzą z materiałów prasowych.

Fałszywe złoto

Złotokap

tytuł oryginalny: Gullregn 
reżyseria: Ragnar Bragason
rok produkcji: 2020
kraj: Islandia

Złotokap (2020) - Filmweb

Jeśli zastanawialiście się, jak nazywa się islandzka odpowiedniczka Grażyny, to już Wam mówię: Indíana Jonsdóttir.

O filmie Złotokap w reżyserii Ragnara Bragasona dowiedziałam się jeszcze podczas Gdańskich Targów Książki, kiedy Karolina Gruszka w spotkaniu z Jackiem Godkiem opowiadała o swoich przygotowaniach do zdjęć. Tłumacz pomagał aktorce okiełznać islandzką wymowę oraz zrozumieć scenariusz do przygotowywanego filmu. Wówczas było jeszcze tajemnicą, o czym dokładnie będzie ta historia, jednak gdy tylko pojawiły się pierwsze zapowiedzi dystrybucji filmu w Polsce, zacierałam ręce z ciekawości i dziwnej dumy z udziału Polki w islandzkiej produkcji.

Nasza rodaczka wciela się w postać Danieli, pielęgniarki z Polski, która wywodząc się z wielodzietnej rodziny rozrzuconej po świecie, wyemigrowała na Islandię i od kilku lat zmaga się z językiem oraz szuka sobie ciekawych zajęć. Poznajemy ją jako pracownię domu starców, ale jako dyplomowana pielęgniarka będzie próbowała swoich sił również w ochotniczej grupie ratowników górskich, która zbiera nierozsądnych turystów z lodowców i innych niebezpiecznych destynacji. To właśnie w ramach tego wolontariatu poznaje Unnara (Hallgrímur Ólafsson), sympatycznego, ale też raczej nieśmiałego ratownika w średnim wieku. Ten każdą wolną chwilę poświęca swojej matce, Indíanie, właścicielce tytułowego złotokapu, czyli egzotycznego drzewa, które hoduje w swoim prywatnym ogródku na osiedlu wielkiego miasta (strzelam, że to gdzieś w reykjawickiej dzielnicy Breiðholt).

Wbrew polskiej linii promocji filmu, główną bohaterką nie jest Daniela, ale właśnie Indíana Jonsdóttir (Sigrún Edda Björnsdóttir). Typowa Grażyna, która surowo ocenia innych, sama będąc uosobieniem najgorszych cnót. Indíana to wyzyskiwaczka systemu, która wegetuje na zasiłkach i jeszcze na wszystko narzeka. Jako samotna matka wyszukała u syna wszelkie możliwe choroby, które pozwoliły jej na pobieranie publicznych pieniędzy i wakacyjne wyjazdy do sanatorium. Sama również jest na wszystko chora, udając niepełnosprawną kiedy wychodzi z domu. Wszystko po to, żeby się nie przepracować i nie zmęczyć, choć uważa, że jej życie od zawsze utkane było samymi przeciwnościami i los rzucał jej kłody pod nogi.

Jedynym pocieszeniem i adresatem bezinteresownych uczuć jest tytułowy złotokap, który dogląda i pielęgnuje z największą miłością. Egzotyczne drzewko przyniosło jej wiele zasług i dyplomów, lecz kiedy Ministerstwo Środowiska postanawia pozbyć się wszystkich gatunków obcych islandzkiej florze, kobieta idzie na wojnę z władzami. Pisze listy i wykłóca się z urzędnikami, uzbrojona w kule i okulary, które mają dowieść jej niepełnosprawności i wzbudzać litość. 

W domu jest jednak przeciwieństwem schorowanej i biednej obywatelki. Sprawna i całkiem już zdrowa, ma siłę wygrażać hałasującym sąsiadom, a kul używa do stukania w sufit, kiedy mieszkająca nad nią nastolatka ćwiczy grę na pianinie. Co gorsza, pianistka ma wietnamskie pochodzenie i zdaniem Indíany powinna wynieść się z Islandii, jak wszyscy inny imigranci. Indíana jest tradycjonalistką i wrogiem wszelkich nowości czy eksperymentów kulinarnych, traktując wszystko, co islandzkie, za najlepsze. Ciekawe tylko, że jej życie kręci się wokół egzotycznego drzewa, które z pewnością nie jest islandzkie. Niewielkie mieszkanko oświetlane złotem ukochanego drzewka jest jej królestwem i centrum dowodzenia: z fotela dyryguje dorosłemu już synowi oraz sąsiadce, Jóhannie (Halldóra Geirharðsdóttir), która pomimo własnej, potwierdzonej niepełnosprawności, usługuje jej na każdym kroku.

Jóhanna Einarsdóttir (świetnie zagrana rola!) jest postacią barwną i podkreślającą wszystkie wady Indíany, bo stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Choć ograniczona ruchowo po wypadku, nie narzeka i nie boi się ruchu, czy to przy pracy, czy podczas igraszek z “narzeczonym”. Pogodnie i pokornie przyjmuje swój los, angażując się w życie społeczne osiedla i kolegując się ze wszystkimi sąsiadami. Jest bardzo otwarta na świat i ciekawa obcych kultur, ciesząc się obecnością imigrantów w swoim bloku. Gdy w życiu Indíany pojawia się Gabriela, polska dziewczyna Unnara, Jóhanna przyjmuje ją z otwartymi ramionami, chwaląc postępy w języku islandzkim i wypytując o polskie zwyczaje. Matka Unnara – wręcz przeciwnie – przyjmuje wrogie nastawienie do dziewczyny tylko dlatego, że nie jest Islandką i kaleczy język. 

Bilet na Złotokap - Warszawa, 05 Wrzesień 19:00 - Bilety24.pl

Indíana uosabia więc tradycjonalizm i ksenofobizm obecny na Islandii. Choć Wyspiarze wolą prezentować się jako tolerancyjni i otwarci, mieszkający tam emigranci przekonali się nie raz, że są gorsi, bo nie pochodzą stąd. Film jasno krytykuje islandzką zaściankowość i umiłowanie do tradycji czy puryzmu językowego, zgrabnie zestawiając ten groźny nacjonalizm z niewątpliwie dalekimi od patriotyzmu zachowaniami: pobieraniem publicznych pieniędzy bez powodu i nielegalnym dorabianiem na boku.

Indíana, jak typowa Grażyna czy Karen, jest uosobieniem średniactwa, które grozi współczesnym, multikulturowym i otwartym społeczeństwom. Biała, przynależąca do grupy etnicznej zamieszkującej swój kraj, należąca do większości kobieta w średnim wieku o średnim wykształceniu i reprezentująca klasę średnią niższą. Ma byle jakie pojęcie o świecie, ale uważająca się za pępek tego świata i wzór cnót. Nie podróżuje i nie zna języków obcych, więc wymaga od innych perfekcyjnego islandzkiego i przynależności do islandzkiej kultury. Sama nie pracuje i żyje z zasiłków, ale krytykuje niskie stanowiska innych czy pracę wolontariacką. Nie ma gustu i otacza się kiczowatymi przedmiotami, ale pozuje na elegancką, zadbaną damę w drogim futrze i wykwintnych upodobaniach. Wszystko to jednak opiera się na kompleksach, poczuciu własnej niższości, brakach w rozwoju duchowym i nierzadko trudnym dzieciństwie. 

Choć przeszłość Indíany mogłaby wyjaśnić jej toksyczną relację z synem i trudne podejście do świata, widz nie jest w stanie obdarzyć jej współczuciem. Jej zachowanie nie ma wytłumaczenia, a całe zło, które wyrządziła swojemu synowi, czyniąc go nie niepełnosprawnym uczuciowo i społecznie, jest krzywdą nie do naprawienia. Dobroć i wyrozumiałość Gabrieli z Polski nie wystarczy, aby wyleczyć tę ranę swoją miłością. Skierowanie wszystkich uczuć na drzewo przy wykorzystaniu własnego dziecka jako maszynki do pobierania zasiłków jest skrytykowane postawą postaci granej przez Karolinę Gruszkę, ale ostatecznie zło zwycięża z dobrem. Barwna egzotyka i wielokulturowość opuszcza ostatecznie dom Jonsdóttir, nie tylko dlatego, że jej ukochane drzewko zostanie w końcu wycięte. 

Film Złotokap świetnie wpisuje się w nurt czarnych komedii o charakterze gorzkiej analizy islandzkiego społeczeństwa, jaką widzieliśmy w W cieniu drzewa czy Kobieta idzie na wojnę. Użyta tu konwencja teatru telewizji, na którą uwagę zwrócił mój towarzysz, ma moim zdaniem uwypuklić role i podkreślić różnice między trzema bohaterkami: toksyczną i ograniczoną Indíaną, sympatyczną i otwartą Jóhanną oraz dobrą i współczującą Gabrielą. Te trzy typy kobiety dają wgląd w islandzkie społeczeństwo XXI wieku: złożone z radykalnych ksenofobów, lewicujących postępowców oraz licznych imigrantów. Ciekawe, że to właśnie role kobiece są w tym obrazie tak silne, spychając mężczyzn na drugi plan. Ci są albo zagubieni i bezsilni (Unnar), zrezygnowani i pozbawieni pewności siebie (Anton) albo emocjonalnie wykastrowani (Hjalti Pétur – krótka, ale barwna rola Jóna Gnarra). 

Czy na radykalizujące, idące w chory nacjonalizm i zaściankowość społeczeństwo islandzkie (i nie tylko) spadnie złoty deszcz zdrowego rozsądku? Czy oświetli nas wreszcie idea świata otwartego na wszystkich, tolerancyjnego, pełnego mądrych, ciekawych i dobrych ludzi? Skoro nawet społeczeństwo kraju uważanego powszechnie za jeden z najlepiej zorganizowanych i światłych zepsute jest aż do korzeni, czy jest nadzieja na to, że zakwitnie nam jeszcze lepsza Europa? Czy pastiszowy obraz Indíany-Grażyny stanie się czymś więcej niż niewyczerpalnym źródłem dla żartów i memów? Nie mówię, że Złotokap to film genialny i w pełni analizujący to, co dzieje się we współczesnym świecie. Uważam jednak, że wiele w nim celnych uwag i dobrze zanalizowanych przypadków, dlatego warto go obejrzeć, nawet jeśli – albo właśnie dlatego, że – znudziły nas już żarty z Grażyny i Janusza.

Mleczna rewolucja

Daleko od Reykjavíku

tytuł oryginalny: Héraðið
reżyseria: Grímur Hákonarson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia

Daleko od Reykjavíku | Kino Muranów

Jeśli wybieracie się na “nowy film twórcy Baranów“, nie zdziwi Was, że akcja znowu kręci się wokół zwierząt i znowu z daleka od dużego miasta.

To właśnie dzięki Baranom. Islandzka opowieść Grímur Hákonarson zrobił międzynarodową karierę, a film odniósł wielki sukces równie w Polsce, a ci, którzy dotąd nie mieli pojęcia o wyspiarskiej kinematografii albo niewiele wiedzieli o Islandii, poznali ją właśnie przez kadry czarnej komedii z owcami w roli głównej. Świetnie zagrany i pięknie skomponowany film miał faktycznie wszystkie atuty, by godnie reprezentować Wyspę. Konflikt między braćmi i silny związek z wsią i gospodarstwem, a przede wszystkim podkreślenie piękna (i zacofania) islandzkiej prowincji chwycił nas za serca, będąc uniwersalną opowieścią o wartościach. Jednocześnie stał się wizytówką islandzkiego kina – celnym komentarzem na temat współczesności, pozostającym w dialogu z klasykami podejmującymi podobny wątek kontrastu miasto-wieś. W dodatku komentarzem pełnym humoru – wszyscy pamiętamy scenę, w której rolnik podrzuca swojego brata ciągnikiem pod szpital i wykłada go łyżką pod drzwi przychodni.

Uwaga! Spoilery!

W Daleko od Reykjaviku również pojawia się godna zapamiętania scena, w której główna bohaterka oblewa siedzibę spółdzielni świeżym mlekiem z cysterny. Inga jest świeżą wdową – jej mąż umiera w wypadku samochodowym i zostawia na jej barkach całe gospodarstwo z krowami mlecznymi. Kobieta nie jest jednak sama, ponieważ może liczyć na pomoc spółdzielni – związku lokalnych rolników, którzy wspierają się poprzez skupywanie własnych produktów. Robią zakupy w tym samym sklepie i są samowystarczalni, nie musząc wspierać sieciówek z Reykjaviku. W teorii celem spółdzielni jest umocnienie patriotyzmu lokalnego i pozycji gospodarzy z małej wioski na północy Islandii. Niestety okazuje się, że rolnicy słono przepłacają na tej współpracy, a każda próba wyjścia poza spółdzielnie i robienie interesu z zewnętrznymi kontrahentami jest surowo karana przez zarząd. Niektórzy zmuszani są do kablowania na innych, straszeni odebraniem farmy mającej problemy finansowe. Ta patowa sytuacja zmusza rolników do godzenia się na wysokie ceny i nie wychylania się przed szereg.

Daleko od Reykjavíku | Kino Muranów

Co innego Inga (Arndís Hrönn Egilsdóttir), która po śmierci męża zaczyna drążyć wszelkie nieprawidłowości w funkcjonowaniu spółdzielni, stając się wrogiem publicznym numer jeden. W przerwie między dojeniem a dokładaniem siana krowom pisze pełen emocji artykuł na Facebooku, który rozprzestrzenia się w internecie, a następnego dnia udziela wywiadu państwowej telewizji, nazywając spółdzielnię mafią. Rozpoczyna rewolucję, nie bacząc na konsekwencje, z jakimi przyjdzie się jej zmierzyć. A te są przykre jak skwaśniałe mleko: publiczny ostracyzm, groźby, nachodzenie, niszczenie mienia, bycie obserwowaną. Zdaje się jednak, że ta dumna pani w gumiakach wypija naważone mleko duszkiem, a gdy nadchodzi niebezpieczeństwo, sięga po broń lub miesza z błotem – dosłownie – nieprzyjemnych typów. Wszystko to wydaje się wręcz nierealne: niemal w pojedynkę zaczyna walkę z mafią, sprzeciwia się woli społeczności, a na oczach mieszkańców wylewa plon pracy swoich rąk na elewację budynku wroga. Ale mleko się rozlało i obecni w siedzibie członkowie zarządu zdają się tylko utwierdzić w przekonaniu, że kobieta jest niespełna rozumu i zadbają o to, aby zgarnęła ją policja. 

Scena, symboliczna dla całej akcji filmu, jest w gruncie rzeczy bardzo tragikomiczna. Działająca dotąd pod wpływem emocji impulsywna kobieta zostaje sprowadzona do porządku przez mężczyzn, mających w ręku realną władzę i siłę. Niby nie traci swojej godności, bo szybko zostaje zwolniona z aresztu, ale w bardzo trywialny sposób jest nam tutaj zasygnalizowane, że kobieta nie ma zbyt wiele do powiedzenia w tej niewielkiej, konserwatywnej społeczności. Być może wąskie grono przyjaciół popiera jej bunt, ale dopiero sięgnięcie po ekstremalne środki zdaje się otworzyć społeczności oczy i zachęcić do zmiany. Część rolników zapragnie stworzyć własną spółdzielnie, ale jest to pomysł mężczyzn, a nie samej Ingi. Szargana emocjami kobieta doprowadzona do ostateczności przez walkę z niesprawiedliwym systemem zdaje się być postawiona do pionu przez racjonalny plan mężczyzn. Widz nie zastanawia się nawet, dlatego to nie Inga wpada na pomysł założenia niezależnej spółki. Po prostu akcja rozwija się we własnym, należącym do tej społeczności, tempie, gdzie inicjatywa kobiety i tak sprowadzona jest do realnego działania mężczyzn.

Daleko od Reykjavíku – Charlie Monroe Kino Malta

To oczywiście nie przypadek, że główna bohaterka jest kobietą. W jednym z wywiadów reżyser zgodził się, że Inga walczy nie tylko z systemem, ale również z uprzedzeniami zacofanej społeczności. Z jednej strony oczekuje się od Ingi pracowitości i przywiązania do krów, a z drugiej – po śmierci męża społeczność zadaje pytanie, kiedy wdowa opuści gospodarstwo. Inga pozostaje w opozycji nie tylko do spółdzielni, czy mężczyzn, ale do całej wspólnoty – dopiero z czasem ta silna jednostka zacznie przewodzić nowemu ruchowi i odnosić spektakularne suckesy.

Wspominałam już raz, że rozwój fabuły wydaje się wręcz nierealny, a teraz dodam, że entuzjazm i nadzieja na wygraną z systemem są po prostu naiwne. Historia oparta jest na faktach, podobno początkowo Grímur Hákonarson planował nakręcić dokument demaskujący korupcję i układy w wielu wsiach islandzkich. Nikt z poszkodowanych nie miał odwagi wypowiedzieć się przed kamera, dlatego reżyser ubrał fakty w fikcję i napisał bajkę o dzielnej kobiecie, która może wszystko. W tej bajce jest miejsce na czarny charakter, jakim bezsprzecznie jest zarządca spółdzielni, dojący niezłą kasę Eyjólfur (Sigurður Sigurjónsson), który gra przyjaciela, ale za plecami bohaterki knuje swój plan zniszczenia. Są też dobre wróżki, w tym przyjaciel Friðgeir (Sveinn Ólafur Gunnarsson) i jego żona, którzy wspierają Ingę od śmierci męża. Mimo czarów złego Eyjólfura staje się cud i społeczność przegłosuje wniosek założenia nowej spółdzielni. Jednak już następnego dnia cudowna bańka pryska i Inga dostaje nakaz eksmisji. Potulnie zbiera więc swoje graty i wyjeżdża na południe, zamieszkać wraz z dziećmi w Reykjaviku.

Przyznam, że mocno pogubiłam się w tej historii. Z początku film nabierał charakteru kryminału, w którym żona szuka sprawiedliwości po tajemniczej śmierci swojego męża. Bohaterka idzie na wojnę, ale tak naprawdę nie wiemy ostatecznie jakie są jej motywacje: czy robi to w imieniu męża-kreta, a może próbuje udowodnić własną siłę? Czemu tak zależy jej na gospodarstwie, skoro od dawna chciała je opuścić? Dlaczego poświęca tyle energii w przywrócenie sprawiedliwości, skoro tak łatwo poddaje się i wyjeżdża? W wielu momentach akcja pozostaje niespójna, a widzowi nie wystarcza barwne zakończenie, w którym Inga mknie przez pola lawowe, śpiewając stary hit za kierownicą. Niby piosenka jest o wolności i niezależności, ale właściwie w filmie nie zaznaczono, żeby bohaterce tego brakowało. Ogólnie zamknięcie narracji mdli jak mleko, kiedy się je zbyt mocno podgrzeje. 

Mam nadzieję, że Grímur Hákonarson odnajdzie jeszcze tę świeżość, którą pokazał w Baranach. Mam wrażenie, że przy okazji Daleko od Reykjaviku trochę przekombinował i sam chyba nie do końca wiedział, jaki efekt chce uzyskać. Prywatnie zaangażowany jest w kwestie społeczne i polityczne, a problem mafii faktycznie jest jednym z poważniejszych, ale rzadko dyskutowanych na Islandii. Mówi się, że Wyspą rządzą cztery wpływowe rodziny, które mają dostęp do władzy, mediów i biznesu. To oni decydują o życiu wszystkich Islandczyków, to oni maczali swoje palce bankach, co doprowadziło do kryzysu w 2008 roku. Z pewnością warto mówić o tym problemie głośno, szczególnie z filmie destynowanym na zagraniczne festiwale. Mimo to zniszczono potencjał ciekawej historii, przyprawiając ją o kożuch happy-endu. Czekam na prawdziwą silną jednostkę w islandzkiej kinematografii, która wyjdzie z filmu i nakręci prawdziwy film o tym problemie. Może to będzie kobieta? Kto wie, kto ma większe szanse na walkę z mafią.

Wanna hear a Eurovision song?

Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga

tytuł oryginalny: Eurovision Song Contest: The Story of Fire Saga
reżyseria: David Dobkin
rok produkcji: 2020
kraj: Stany Zjednoczone, Islandia

Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga (2020) - Filmweb

Tegoroczna Eurowizja nie odbyła się, ale taneczny utwór Daðiego Freyra, mający reprezentować Islandię na konkursie i tak podbił Internet i nasze serca.

Aby zrecenzować produkcję Netflixa, zacznę od naciąganego porównania: Daði próbował swoich sił w eliminacjach do Eurowizji dwa razy, niewątpliwie marząc o udziale w międzynarodowym konkursie tak samo, jak filmowy Lars Erickssong (Will Ferrel). Fikcyjny bohater filmu Netflixa nie miał jednak tyle szczęścia i uroku, co wspomniany Islandczyk. Lars to muzyk z Husavíku, który od dzieciństwa ma tylko jedno marzenie: wygrać Eurowizję. Tytułowy zespół Fire Saga tworzy z przyjaciółką od urodzenia, Sigrit Ericksdóttir (Rachel McAdams). Dziełem przypadku duet wygrywa islandzki Söngvakeppnin i dostaje przepustkę na fikcyjny finał Eurowizji w Edynburgu.

Można spodziewać się, że film Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga to fikcyjny dokument o fikcyjnym zespole próbującym swoich sił w jednym z najważniejszych europejskich konkursów muzycznych. Jest to jednak przede wszystkim sprawnie wyprodukowany pean na cześć całego zjawiska, jakim jest Eurowizja. Nie bez powodu historia osadzona jest zresztą w Islandii, kraju tak atrakcyjnym do zdjęć filmowych, jak i przede wszystkim będącym wciąż jednym z niewielu, które konkurs Eurowizji uważają za ważne święto muzyki. Choć Islandczycy traktują konkurs bardzo poważnie, nigdy nie udało im się go wygrać, pomimo wielu naprawdę interesujących propozycji. Tegoroczny hit “Thing about things” mógł mieć szanse na wygraną, ale fani Eurowizji i Islandii musieli obejść się smakiem. Konkurs odwołano w związku z epidemią koronawirusa, a finał zastąpiono serią teledysków zastępujących występy zakwalifikowanych artystów.

Tyle faktów o prawdziwej Eurowizji. A teraz fikcja Netflixa. W maju, tradycyjne miesiącu Eurowzji, pojawił się spot reklamujący produkcję, który – dla mniej uważnych czy zorientowanych – spokojnie mógłby znaleźć się w kompilacji prezentującej zajawki piosenek zakwalifikowanych do prawdziwego konkursu:

Za trzecim i czwartym obejrzeniem dochodzimy do wniosku, że to mało Eurowizyjny utwór. Widoki piękne, ale klip nadaje się bardziej jako reklama Islandii, niż piosenka na Eurowizję. Nie jest błędnym wnioskiem, w końcu z uwagi na falę zainteresowania Islandią film kręcono właśnie tam. Ale trzeba obejrzeć film, żeby przekonać się, że nie z tą piosenką zespół Fire Saga pojechał do Szkocji. I że producenci współpracowali z najlepszymi specjalistami od “chwytliwych” piosenek charakterystycznych dla konkursu. Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy wpadające, ale jakby znane od dawna melodie – dokładnie takie, które słyszymy co roku na deskach Eurowizji. W samym filmie świetnie zresztą uchwycono “typy” piosenek, które przewijają się w konkursie: od heavy-metalowych zespołów w maskach, przez folkowe songi zakochanych par, po popowo-elektroniczne kawałki wyginających się na scenie lasek. Dla fana Eurowizji jest to niezwykle interesujący zestaw, przed którym nie da się powstrzymać uśmiechu.

Piosenki prezentowane w filmie spokojnie miałyby szansę na wygraną w prawdziwej Eurowizji. Ale producenci sięgają też po znane twarze poprzednich konkursów, rozpoznawalne nawet poza hermetycznym światem fanów Eurowizji. Na planie pojawiły się gwiazdy takie jak Alexander Rybak, Conchita Wurst, Bilal Hassani czy Netta. Netflix zrobił im wielką przysługę, bo choć zazwyczaj o wielkich wygranych Eurowizji zapomina się w następnym roku, postaci te albo zapisały się w prasie na szeroką skalę, albo właśnie zostały przypomniane publiczności dzięki temu filmowi. Kojarzymy twarze prawdziwych wygranych Eurowizji, kojarzymy być może nawet ich głosy czy pamiętamy ich piosenki, ale czy pamiętamy, jak się nazywali? Netflix serwuje nam “song-along” z udziałem tych gwiazd, puszczając oko do tych, który regularnie śledzą konkurs Eurowizji. Ale to raczej ich – nomen omen – łabędzi śpiew. Nie każdy jest Abbą (wyeksponowaną w filmie), czy Månsem Zelmerlöwem, których kojarzymy już poza eurowizyjnym kontekstem.

Ale to oczywiście nie główne gwiazdy produkcji. W filmie rozpoznajemy aktorów islandzkich: Ólafura Darriego Ólafsona, Björna Hlynura Haraldssona (który – jak w innej produkcji Netflixa – wciela się w rolę policjanta), Elin Petersdottir, a także Tómasa Lemarquis, czyli kolejne oko puszczone w stronę widza, tym razem obeznanego w kinie islandzkim. Poza tym mamy gwiazdy “światowego” formatu, w tym Demi Lovato czy Pierce’a Brosnana (który zaskakująco dobrze sprawdza się w roli islandzkiego rybaka). I oczywiście główne role: Will Ferrel i Rachel McAdams, która – wbrew nadziejom wielu – nie śpiewa własnym głosem, ale rusza ustami do podkładu wyśpiewanego przez Molly Sandén, przynajmniej w najtrudniejszych wokalnie momentach:

Nie, to też nie jest piosenka, z którą filmowy duet Fire Saga pojechał na Eurowizję. Ale trzeba film zobaczyć, żeby przekonać się, że konkursowa piosenka nie odbiega eurowizyjnym standardom. Piękna ballada “Husavik” nie jest już peanem na cześć Eurowizji, ale “piosenką idealną”, która opiewa krajobraz Islandii, miasto pochodzenia zespołu, opowiada o miłości, szczęściu, solidarności mieszkańców i lokalnym patriotyzmie. Do tego elementy śpiewane po islandzku, czy właśnie nie taka piosenka powinna reprezentować Islandię? Może przekonamy się w 2021 roku 😉

Jeśli nie jesteś fanem Eurowizji, ale Islandii, w filmie również znajdziesz coś dla siebie. Krajobrazy i klimat, to na pewno. Ale również żarty sytuacyjne i dowcipny komentarz do wielu motywów: amerykańskich turystów, kryzysu ekonomicznego, wiary w elfy, przywiązania do morza i ryb, a także wikińskiej przeszłości. Sami Islandczycy nie są zachwyceni takim obrazem, przykładowo Alda Sigmundsdóttir powoływała się na ciekawą recenzję BBC, w której pojawia się również twórczość islandzkiego artysty robiącego karierę w Stanach, Ragnara Kjartanssona. W opinii tej walczy się z przekonaniem, jakoby Islandia była małym krajem na pośmiewisko Europy, krajem, który nie wydał na świat wielkich artystów. Nic bardziej mylnego, w końcu w filmie nie raz sądzą się dźwięki utworów Sigur Rós, niewątpliwie jednego z najważniejszych islandzkich towarów eksportowych.

Nie chcę dawać filmowi gwiazdek i powiedzieć, że był zdecydowanie zły, bo oglądałam go jako fanka i Eurowizji, i Islandii. Dla mnie był to ciekawy format poglądowy na temat tego, jak obcokrajowcy wyobrażają sobie Islandię i Islandczyków. Warto jednak zmierzyć się z tą wizją, aby przypomnieć sobie, jak szkodliwe jest generalizowanie i stereotypizacja wszystkiego i wszystkich.  Może i Graham Norton nabija się z Islandczyków w filmie, ale mamy też uznanie dla walki o marzenia i nie poddawanie się, nawet w sytuacji porażki.

Mam tylko nadzieję, że w jednym zgadzam się z producentami filmu: że Islandczycy uwielbiają Eurowizję i bardzo chcieliby ją wygrać, ale boją się, że nie pomieszczą kolejnego finału u siebie.

Islandzki nordic noir

The Valhalla Murders (2019)

The Valhalla Murders

tytuł oryginalny: Brot
reżyseria: Thordur Palsson
rok produkcji: 2019
produkcja: Netflix Ríkisútvarpið-Sjónvarp (RÚV)

Nie jestem specjalistką od kryminałów.

Podczas Erasmusa w Szwecji chodziłam tylko na zajęcia z kina nordyckiego. Czytaliśmy sporo tekstów na temat nordic noir, czyli nurtu powieści i filmów kryminalnych z Północy. Oglądaliśmy wspólnie Most nad Sundem i analizowaliśmy serial pod kątem różnych aspektów: współpracy między państwami skandynawskimi, typowego humoru, charakterystycznego mise-en-scène czy po prostu tego, w jaki sposób buduje się ową “mroczność” skandynawskich seriali kryminalnych. Mam wrażenie, że komuś, kto naoglądał się takich dzieł, nie trzeba zbytnio przedstawiać naszych wniosków.  Seriale te powielają ten sam schemat, w imię zasady, że publiczność lubi oglądać rzeczy, które zna. A jednak twórcy prześcigają się w pisaniu scenariuszy, budowaniu napięcia, prowadzeniu intrygi. A my wciągamy się w nie i dlatego tak bardzo kochamy kryminały kręcone na Północy. Dlaczego z pewnością polubimy The Valhalla Murders?

Północna sceneria

Po pierwsze, serial kręcony jest na Islandii, a więc same widoki gwarantują wysoką oglądalność i zainteresowanie serialem każdego, kto tęskni do tych białych, surowych krajobrazów. Nie bez powodu kamera wielokrotnie serwuje nam szerokie ujęcia na ośnieżone góry i zimowe pustkowia, z lotu ptaka ukazując malutki samochód głównych bohaterów, sunący po czarnej nitce odśnieżonej drogi. Zimowa scenografia to jeden z pewniaków nordic noir i chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego długie noce wpływają lepiej na nastrój serialu kryminalnego. Poza tym krew ofiary świetnie prezentuje się na białym śniegu. Ujemne temperatury mają również swoje zadanie: konserwują znalezione ciała, przez co patolodzy mają trudność z oszacowaniem czasu ich zgonu. Klasyk.

The Valhalla Murders review - a satisfying murder-mystery from Iceland
źródło: https://readysteadycut.com

Zwykłe problemy zwykłych ludzi

Po drugie: zwyczajność głównych bohaterów. Ważną cechą nordic noir jest także rozbudowana psychologia postaci. W oficjalnym opisie serialu czytamy przecież: “Poturbowany przez życie detektyw z Oslo…”, co ma zaintrygować widza, a jednocześnie potwierdzić ludzką stronę protagonistów. Skandynawscy policjanci nie są superbohaterami ani detektywami o wyjątkowych zdolnościach intelektualnych, jak chociażby Sherlock Holmes. To zwyczajni ludzie z sąsiedztwa, dalecy od amerykańskiego toposu policjanta-gnidy czy lenia zajadającego się pączkami.

W The Valhalla Murders obaj główni bohaterowie są wysportowani: Kata ćwiczy pływanie, a Arnar regularnie biega. Ma to pewnie ugruntować stereotyp nordyckiego zahartowania, ale też zapowiedzieć, że tężyzna fizyczna przyda się bohaterom do pościgów i walki z kryminalistami.

źródło: https://www.thecinemaholic.com

Te wysportowane, szczupłe ciała (często w serialu obnażane, jakby na dowód fizycznej kondycji bohaterów) – choć nieidealne – stanowią przeciwieństwo do tego, co dzieje się w środku. Arnar (Björn Thors), ów “poturbowany policjant z Oslo” wraca na rodzinną Islandię bardzo niechętnie – wkrótce okaże się, że relacje z ojcem i siostrą nie należały nigdy do udanych, a sam przeżył w dzieciństwie wiele traum, które zaszły mu za skórę (dosłownie). Natomiast Kata (Nína Dögg Filippusdóttir), rozwódka z nastoletnim synem i pozornie nadgorliwą matką, traci kontrolę nad własnym życiem i choć jest bardzo ambitną i utalentowaną policjantką, stres zawodowy wpłynie na jej decyzje w życiu prywatnym. Oboje bohaterowie mają prawo do popełniania błędów oraz próbują wykorzystać doświadczenia życiowe i własne wady do tego, by przybliżyć się do świadków lub ofiar. Empatia czy przejmowanie się w prywatnym życiem osób zaangażowanych w śledztwo nie raz doprowadzi ich do działania wbrew prawu i proszenia współpracowników o przysługi. Ten model policjanta gotowego poświęcić karierę dociekaniu prawdy jest nam bardzo dobrze znany z innych skandynawskich seriali kryminalnych.

Kontekst społeczny

Szczególnie w powieściach, nordic noir cechuje się uwypukleniem problemów społecznych. Autorzy zwracają uwagę na prawa kobiet, mniejszości etnicznych czy wytykają różne wady samemu systemowi. Nie inaczej jest w The Valhalla Murders, który bierze swoją nazwę od ośrodka opiekuńczego dla nastoletnich chłopców. Wbrew założeniom i rządowym raportom, nie było to miejsce idealne, a błędy personelu doprowadziły do seryjnych morderstw. Sprawa jest jednak bardziej złożona, a problem wynika – jak zawsze – z decyzji odgórnych. Szybko okaże się, że policjanci z Reykjaviku, we współpracy z sympatycznym wolnym strzelcem z Borgarnes, Hákonem (Víkingur Kristjánsson) napotkają przeszkody na wyższych szczeblach. Ktoś będzie utrudniał śledztwo, bo sam ma sporo za uszami.

Abstrahując jednak od problemu wpływowych ludzi, którzy zawdzięczają swoją pozycję i pieniądze uciszaniu słabszych od siebie, serial uwypukla też problemy tych słabszych właśnie. Mamy do czynienia z systemem, który odbiera dzieci dysfunkcyjnym rodzinom i umieszcza je w ośrodku, który przeradza ich życie w piekło. Wnikliwa dziennikarka Selma (Anna Gunndís Guðmundsdóttir), przekona dorosłych już wychowanków ośrodka do przejmujących zeznań i odkryje przed widzami niewygodną prawdę. Z kolei zespół pracujący nad śledztwem przekona się, że większość chłopców z tajemniczego zdjęcia zeszła na drogę kryminalną lub popełniła samobójstwo. System więc nie działa, bo patologia rodzi patologię. Tylko nieliczni wybierają lepszą drogę i mimo traum próbują ułożyć sobie życie.

Z kolei wątek Arnara podejmuje jeszcze jeden interesujący aspekt. Mamy tutaj pobieżnie zarysowany portret społeczności świadków Jehowy, przedstawionej jako sekta, która wyklucza odstępujących od ich wiary. Choć tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie doprowadziło do zerwania stosunków Arnara z jego rodziną, widzimy skutki tej decyzji: ograniczony kontakt z siostrą, brutalne wyproszenie z pogrzebu własnego ojca. Portret sekty często pojawia się w kinematografii skandynawskiej, niekoniecznie kryminalnej. Wątek geja wykluczonego z własnej społeczności znajdziemy chociażby w Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek, ekranizacji trylogii szwedzkiego pisarza Jonasa Gardella. 

Szansa na sukces

Ale to, co łączy skandynawskie seriale kryminalne, to sami aktorzy.  W The Valhalla Murders znajdziemy wiele znanych twarzy. Główną bohaterkę gra Nína Dögg Filippusdóttir, którą pamiętamy jeszcze z W pułapce. Z kolei rolę jej matki zagrała Edda Björgvinsdóttir, znana chociażby z W cieniu drzewa. Inną znaną aktorką, odtwórczynią roli Helgi, jest Tinna Hrafnsdóttir, która dała się poznać dzięki filmowi Veðramót. W zespole policjantów jest jeszcze jedna znana kobieta twarz, mianowicie Aldís Amah Hamilton, aktorki i stewardessy Icelandaira, a prywatnie córki pisarki Aldy Sigmundsdóttir.

Wśród odtwórców męskich ról mamy wspomnianego już Hákona (Víkingur Kristjánsson), którego znamy chociażby z Wiru. W rolach drugo-, a nawet trzecioplanowych znajdziemy także Gunnara Jónssona, znanego jako Fúsi, oraz Þorsteinna Bachmanna, obecnego m. in. w Życie na kredycie. Do aktorów starszego pokolenia należą Sigurður Sigurjónsson, grający za młodu główną rolę w Duszpasterstwie pod lodowcem, a ostatnio odkryty przez międzynarodową publiczność rolą w Baranach. Mamy też Þóra Tuliniusa, serialowego Kristjána, aktora o bardzo pokaźnej filmografii, na którą składają się Anioły Wszechświata czy Ingaló. Omára gra z kolei Theódór Júliusson, kilka lat temu wcielający się w rolę głównego bohatera filmu Wulkan

Są to jednak twarze znane wąskiemu gronu odbiorców kina islandzkiego. Jednak po ogromnym sukcesie W pułapce (isl. Ófærð, ang. Trapped) Islandia umocniła swoją pozycję wśród filmowych produkcji nordic noir. Fani serialu Baltasara Kormákura z niecierpliwością oczekują informacji o trzecim sezonie, a niektórym aktorom – takim jak Ingvar Eggert Sigurðsson – serial przyniósł międzynarodową sławę. Inne twarze znane są widzowi przyzwyczajonemu do islandzkiej kinematografii, ale z pewnością to tylko kwestia czasu, aby kolejne nazwiska zawładnęły Hollywoodem, a przynajmniej pojawiały się w szerzej znanych produkcjach. Wróżę międzynarodową karierę chociażby Nínie Dögg Filippusdóttir, której mąż Gísli Örn Garðarsson zagrał ostatnio w innej interesującej produkcji Netflixa, Ragnarok

Być może to właśnie współpraca z Netflixem sprawi, że wielu islandzkich aktorów i reżyserów wypłynie na szersze wody. Coraz częściej znajdujemy ich nazwiska w obsadach produkcji nieislandzkojęzycznych, chociażby w Wiedźminie pojawił się Björn Hlynur Haraldsson. 

Nie jestem specjalistką od kryminałów. Z tych skandynawskich z największym zacięciem oglądałam Most nad Sundem, ale porównywanie każdego nowego nordyckiego serialu kryminalnego do Bron byłoby niesprawiedliwe. Chociaż… Mam podejrzenie, że twórcom mogło zależeć na jakiejś analogii, w końcu ten duńsko-szwedzki serial zrobił furorę i niejako ożywił na nowo skandynawskie seriale kryminalne. Czy to nie przypadek, że w The Valhalla Murders mamy parę policjantów? Że Kata jest tak samo upartą i ambitną blondynką, co Saga? Że Arnar przybywa do Reykjaviku, żeby pomóc w śledztwie? Że między partnerami zrodzi się przyjaźń? Nie wątpię, że Bron ustanowił kolejny model do powielenia. Ale The Valhalla Murders daleko do swojego ewentualnego pierwowzoru, choć ma i swoje atuty: islandzką scenerię, surowsze poczucie humoru i mniej uzależniającą ścieżkę dźwiękową. 

Białe, czyli bezbarwne

Biały, biały dzień

tytuł oryginalny: HVÍTUR, HVÍTUR DAGUR
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2019
kraj: Dania, Islandia, Szwecja

Mój kolega ze studiów pisał pracę licencjacką o kolorach.

Wspomniałam go dzisiaj, gdy w drodze powrotnej z kina próbowałam wymienić wszystkie asocjacje z przymiotnikiem biały. Biały śnieg, białe światło, biały cień, biała armia, biały jak ściana, białe pieczywo, orzeł biały. Próbowałam zrozumieć, jaki związek z filmem, który przed chwilą oglądałam, ma jego tytuł. 

Film zaczyna się od  sekwencji scen przepełnionych bielą. Samochód jedzie przez zamglony krajobraz. Dom pokryty śniegiem. Białe szczyty gór. Biała mgiełka deszczu. Kiedy mgła spowija ziemię, trudno zobaczyć jej kres, biel scala bowiem niebo z ziemią w mlecznym uścisku. Biała mgła, białe mleko. Ta pierwsza będzie powracającym motywem, to drugie – pojawi się w scenie raz, jednak dobitnie. Czyste, nieskazitelne, a jednak gęste, mokre, brudzące podłogę czy ograniczające pole widzenia.

W niektórych kulturach biel symbolizuje też śmierć. Nie na Islandii, ale Islandczycy też kojarzą biel ze śmiercią. Film otwiera się anonimowym cytatem/mądrością ludową, która brzmi: W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją.  A w tej historii mgła owinęła białym całunem żonę głównego bohatera,  Ingimundura (Ingvar Eggert Sigurðsson). Białobrody mężczyzna w średnim wieku wypełnia pustkę remontem starego domu i opieką nad wnuczką, którą często podrzuca mu pod drzwi jej matka. Ingimundur, były policjant, raczej powściągliwy, ale lubiany w środowisku, zdaje się pracą fizyczną uśmierzyć ból po stracie bliskiej mu osoby. Gdy córka wspomina zmarłą matkę, ten ucina rozmowę, gdy ksiądz-terapeuta wypytuje go o żałobę, ten drastycznie kończy terapię. Gdy były kochanek żony przyznaje się do płonnego romansu, sprawa kończy się krwawą awanturą. 

Trudno właściwie powiedzieć, co przeżywa główny bohater. Miota się między agresją, gniewem, zniecierpliwieniem, złością, pragnieniem zemsty i uporem. Nie stać go na emocje i gesty, które przywykliśmy kojarzyć z żałobą: smutek, żal, płacz. Pamiątki po zmarłej przegląda niemal bezceremonialnie, a i z powodu niedopowiedzianych faktów nie wiemy nawet, ile czasu dokładnie minęło od wypadku. Pogrzeb, grób, trumna są nieobecne tak samo jak żałoba. W całej opowieści wokół śmierci ważnej osoby nie pada nawet jej imię. Na zdjęciach czy nagraniach nie widać jej twarzy. Tak jakby sam Ingimundur nie chciał lub nie mógł już jej sobie przypomnieć. Postać zmarłej otoczona jest tabu, a brak przepracowanej straty odbija się na zachowaniu bohatera. Resztki uwagi i czułości poświęca ośmioletniej Salce, przy której wspominanie zmarłej czy w ogóle myślenie o śmierci przychodzi inaczej.  Jest nawet obrócone w żart, makabryczną historię na dobranoc o trupie, daleką wariację na temat motywu walki z upiorem, którą znamy z sag. Zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją. Upiory wciąż zajmują ważne miejsce w islandzkiej wyobraźni. A cytowane słowa znają swoje ucieleśnienie w ostatniej scenie filmu.

Premiera filmu z Kinie Muranów.

Na spotkaniu towarzyszącym pokazowi mądre głowy rozwodziły się nad filozoficznym sensem filmu. Mowa była o katharsis i współczesnym przeżywaniu smutku i żałoby. Biały, biały dzień zaklasyfikowano jako film psychologiczny i postanowiono skupić się tylko na tym aspekcie. Eksperci z innych dziedzin również uznali film za ważny, jeśli nie wyjątkowy: doceniony na festiwalu w Cannes, był też islandzkim kandydatem do Oscara. Tymczasem wydaje mi się, że gdyby odrzeć film z tego filozoficzno-psychologicznego kostiumu, to okazuje on się nam całkiem nagi: dłużące się sceny, brak szkieletu całości. Rozmyty i niewyraźny, jak ta mgła.

Jeszcze wczoraj mówiłam znajomemu, że kino islandzkie jest dla mnie jak cheeseburger: choć nie jest to arcydzieło, często z przyjemnością się na nie decyduję, bo wiem, czego się spodziewać. Zawsze znajdę tam dobrą dawkę czarnego humoru i muszę przyznać, że i w Białym, białym dniu zdarzały się sceny dowcipne, tak absurdalne i makabryczne, jak lubię najbardziej. Skorzystam jednak z przysługującego mi koła ratunkowego i przyznam otwarcie, że najnowszy film Hlynura Pálmasona nie jest na moje kubki smakowe. Menu reżysera okrzykniętego teraz wschodzącą gwiazdą, nie odpowiada moim preferencjom. Już jego długometrażowy debiut Zimowi bracia (Vinterbrødre, 2017) oglądałam bez przekonania, charakteryzował się takim samym tempem rozwoju wydarzeń i przewagą fizycznej interakcji aktorów nad wypowiadanymi przed nich słowami.  Było w nim też dużo bieli, czasami wręcz kłującej w oczy. Mogę jednak z czystym sumieniem podsumować, że zdecydowanie wolę cierpką zieleń Kobieta idzie na wojnę czy torfowy brąz Baranów, od białego, bezbarwnego sosu.

Echoiczna postnarracja?

Echo

tytuł oryginalny: BERGMÁL
reżyseria: Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia, Francja, Szwajcaria

Na najnowszy film Rúnara Rúnarssona wybrałam się w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Co roku festiwal proponuje przynajmniej kilka tytułów z Islandii, ale tym razem na liście znalazło się tylko Echo, które miało swoją polską premierę w ubiegły poniedziałek. Premierowemu pokazowi filmu towarzyszyło spotkanie z reżyserem, który jest już znany festiwalowej – i polskiej – publiczności z wcześniejszych filmów fabularnych Wróble oraz Wulkan. Widz znający te produkcje ma więc ogólny obraz tego, czego może spodziewać się po tym islandzkim reżyserze, a jednak jego trzeci film pełnometrażowy był dla widowni niemałym zaskoczeniem.

Całość otwiera się sceną jeepa w myjni samochodowej. Podniosła muzyka zwiastuje, że nie bez kozery buduje się napięcie i w kolejnej scenie zdarzy się coś, co wprowadzi nas w fabułę. Jednak to się nie stanie. Postaci pojawiające się w pierwszych scenach nie wracają na ekran, choć przez kilkanaście minut filmu ma się jeszcze nadzieję, że ich historie zostaną dopowiedziane w dalszej części obrazu. Każda scena wprowadza nowych bohaterów i nowe, krótkie historie, a z oszczędnych dialogów możemy wynieść tylko strzępki informacji.

W końcu dostrzegamy, że motywem przewodnim całości jest jedna pora w roku, czyli zima, a konkretniej: święta Bożego Narodzenia i Sylwester. I każda z postaci przygotowuje się i przeżywa ten szczególny czas w roku inaczej. Jedni wybierają drzewko i przyrządzają świąteczną kolację, inni zjeżdżają do domu lub obdzwaniają rodziny, jeszcze inni gotowi są na świętowanie w samotności. Ot, szerokie spektrum współczesnego społeczeństwa, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością. Wspólne śpiewanie kolęd na rynku miasta zestawione jest z odgrzewaniem gotowego dania, aby samotnie zjeść je przed telewizorem. Spokojne wysłuchanie orędzia pani premier przeplata się z rodzinną kłótnią o politykę. Szkolne jasełka skontrastowane zostają z pokazem blond kulturystek. Narkomani otrzymują opatrunki, nowe igły i świąteczny podarunek, a pracownicy Błękitnej Linii wysłuchują dzieci, których rodzice pobili się w domowym zaciszu. Polacy opuszczają budowę, bo płaci się im za mało, a mała dziewczynka zabiega o względy taty, który wybrał życie z nową rodziną.

Echo nie opowiada jednej historii. Złośliwiec z sąsiedniego fotela kinowego powiedziałby nawet, że nie opowiada żadnej historii. Bowiem najnowszy film Rúnara Rúnarssona to zlepek kilkudziesięciu scen, które w żaden sposób nie łączą się ze sobą. Bohaterowie, niczym aktorzy w Weselu Stanisława Wyspiańskiego,  wpadają na scenę, wygłaszają swoje kwestie i wychodzą, a ich miejsce zajmują kolejni. To korowód anonimowych, naszkicowanych tylko postaci, których historie nie mają większego znaczenia, bo widz nie zdąży w żaden sposób przywiązać się do nich, aby mieć chęć prześledzić poczynania  danego bohatera.  Razem stanowią swego rodzaju studium współczesnego społeczeństwa w okresie bożonarodzeniowym. Choć akcja dzieje się w Reykjaviku i z wielu wskazówek wnosimy, że to właśnie Islandczycy są sportretowani w tym filmie, taki kalejdoskop wydarzeń może przytrafić się w dowolnym mieście, na dowolnej szerokości geograficznej. Mimo to widz oczekuje, że ten przegląd urywków życia codziennego reprezentantów wszystkich grup społecznych do czegoś nas poprowadzi. Ale nie.

Gdy włączają światła, publiczność pozostawiona jest w pewnego rodzaju konsternacji. Film kończy się długą sceną statku kołyszącego się na morzu, a kamera wycelowana jest wprost w wysokie fale, więc patrzymy na sztorm z pokładu. Walczę ze swoją chorobą morską, ale wmawiam sobie, że ta potwornie długa scena ma jakiś sens, że pojawi się coś, co zepnie całość w jakiś konkret, że usłyszymy jakiś morał. Ale na fale wjeżdżają już napisy końcowe, co wcale nie sprawia, że w głowie przestaje mi się kręcić. Większość widzów opuszcza już salę, a ja cierpliwie czekam na Q&A z udziałem reżysera, może wyjawi on przede mną jakąś tajemnicę.

Pod ekran wychodzą reżyser oraz pani prowadząca, która zaczyna przepytywanie od odniesienia się do poprzednich filmów Islandczyka. Te opowiadały jakieś historie bohaterów, ich dojrzewanie albo trudny etap starości. Tym razem reżyser postanawia wyłamać się z wcześniejszej konwencji. Dlaczego to robi? Rúnar Rúnarsson odpowiada enigmatycznie. Jego zdaniem kino fabularne ma swój kres i obecnie zamiast wymyślania własnych historii scenarzysta powinien opowiadać te prawdziwe, rejestrować rzeczywistość, jak w dokumencie. Jak dodaje, Echo jest po części dokumentem, bo scenariusz przewidział 60 scen, ale do filmu weszło ich 58 i wiele było improwizowanych. Twórcy wręcz chodzili z kamerą po ulicy i w ciągu zaledwie 80 dni zdjęciowych zarejestrowali historie zwykłych ludzi, którzy przed kamerą grali samych siebie. Wszyscy aktorzy są amatorami, a wielu z nich opowiada swoje historie. Nie jest to jednak dokument, więc jak poradzić sobie z klasyfikacją i odbiorem takiego filmu?

Zdaniem reżysera kluczem do obrazu ma być ten szczególny czas przedstawiony. Boże Narodzenie, przygotowania do niego, Wigilia, wspólne świętowanie, a potem Sylwester i Nowy Rok. Historie bohaterów znajdują więc tu swój mianownik, co według Rúnarssona “ułożyło się samo”. Te pozornie wyjęte z kontekstu sceny tworzą pewną całość, ale nie chodzi o całość fabularną, lecz o studium emocji, jakich przeżywamy zależnie od kalendarza. Boże Narodzenie to taki “wzmacniacz emocji”, wtedy czujemy intensywniej i żyjemy pełniej. Wybaczamy, przypominamy sobie o dawnych bliskich, łakniemy towarzystwa, ale spływa z nas też całoroczny stres, stąd kłótnie i konflikty. Nie znaczy to jednak, że w święta jesteśmy prawdziwą wersją siebie, bo film nie pozwala nam porównać bohaterów z ich pozaświątecznymi “wcieleniami”. Nie jesteśmy w stanie postaciom nawet współczuć, bo ich dostatecznie dobrze nie poznajemy. Czy mamy w ich przeżyciach i zachowaniach odszukać samych siebie?

Zdaje się, że islandzki reżyser sądzi, że stworzył dzieło genialne. I nie tyle chełpił się tym na kinowej sali, bo Rúnar Rúnarsson  to w zasadzie człowiek bardzo cichy i skromny. Z jego wypowiedzi wypływało jednak przekonanie, że idealnie odnalazł się w nurcie kina “postfabularnego”, choć określenie to nie padło i wymyśliłam je na potrzeby tego tekstu. Pomógł mi w tym wspomniany już sąsiad, który uznał, że ta potrzeba nieopowiadania, unikanie narracji czy wychodzenie z roli opowiadacza dla potrzeb historii samej w sobie wpisuje się w postmodernim, kierunek, w którym podąża islandzki reżyser. Skoro zdaniem Rúnarssona w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na opowieści, czy jest jeszcze sens tworzenia fabuł? Echo nie jest przecież dokumentem, tylko dokumentalizowaną fabułą. Aktorzy odgrywają siebie, a więc nie są przed kamerą do końca sobą. Nie są też aktorami? Więc kim?

Najnowszy film twórcy Wróbli i Wulkanu to zdecydowanie kino dla koneserów. Trzeba się chyba naprawdę dobrze na filmie znać, żeby dostrzec w tym obrazie wielką wartość. Trzeba, tak jak pani prowadząca spotkanie z reżyserem, policzyć sceny i użyć jakichś algorytmów, żeby uznać obraz za arcydzieło. Dla mnie było to kino trudne, a może nawet nudne. Monotonne i mało odkrywcze, jak tytułowe “echo”. Zestaw krótkich historii, które znam z życia codziennego. A ponoć do kina chodzi się po to, aby na chwilę wyłączyć się z własnego życia.