Kraj zapomniany przez Boga

Godland

tytuł oryginalny: Vanskabte Land (duń.) / Volaða Land (isl.)
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2022

Jest koniec XIX wieku. Z fal wynurza się niewielki statek, którym z Danii przypłynął kolejny misjonarz – luterański ksiądz. Pomocnicy wyjmują z łodzi przywiezione przez niego bagaże, on sam jednak niesie na plecach najważniejszą rzecz – aparat fotograficzny.

Hlynur Pálmason znany jest już szerokiej publiczności z dwóch filmów odnoszących międzynarodowy sukces na festiwalach: jego Zimowi bracia (2017) oraz Biały, biały dzień (2019) wyznaczyli kierunek i styl islandzkiego reżysera i charakterystykę jego obrazów: chłodnych, przepełnionych ciszą i ludzkimi emocjami. Nie inaczej jest w przypadku Godland, który był pokazywany podczas tegorocznego festiwalu w Cannes i bardzo dobrze przyjęty przez krytyków. Choć pod wieloma względami estetyka i rytm filmu przywołują jego poprzednie produkcje, reżyser i tak nas zaskakuje. Scenariusz oparł na wydarzeniach z przeszłości, inspirując się najstarszymi zachowanymi fotografiami Islandii. Dopisuje do nich nieprawdopodobną historię, która najpewniej mogła się wydarzyć, a całość filmuje w fotograficznym formacie 4:3, przez co już od samego początku widzowie wchodzą w ten niezwykły, jakby zatrzymany w czasie świat.

Lucas  (Elliott Crosset Hove) to młody ksiądz, który otrzymuje od swojego przełożonego w Danii misję wybudowania na Islandii nowego kościoła. Z pokorą i bez większych emocji przyjmuje to zadanie wraz z garścią dobrych rad i stereotypów na temat Islandczyków, jego przyszłych parafian. Siwy pastor w sztywnej kryzie na pożegnanie pozuje do portretu we wnętrzu kościoła – to daje nam znak, że Lucas ma także własną, wewnętrzną misję: za pomocą nowoczesnego narzędzia okiełznać ten nowy, nieznany jeszcze świat oraz jego surową przyrodę i ludzi, przed którymi przestrzegał go starszy przełożony.

Jeszcze podczas podróży poznaje kilka islandzkich słów od człowieka, który będzie jego tłumaczem. Na pokładzie fotografuje współtowarzyszy podróży, a sztormowa pogoda jest zapowiedzą tego, co stanie się jego codziennością na Islandii. Rzęsisty deszcz, wiatr i chłód dają się we znaki, ale młody ksiądz pełen jest jeszcze motywacji i chęci do działania. W końcu jego misja pochodzi od samego Boga, a młodzieńcza ciekawość każe mu przyjąć ją z wdzięcznością i bagażem pełnym kliszy i przenośną ciemnią do wywoływania zdjęć.

Już na lądzie młody, mający w posiadaniu przedmiot nowoczesności Duńczyk spotyka swoje przeciwieństwo: starego przewoźnika mocno przywiązanego do islandzkiej tradycji i przyrody, Ragnara (Ingvar Eggert Sigurðsson). Islandczyk jest widocznie przeciwny obecności Duńczyków na Wyspie, szczególnie tych przyjeżdżających z kagańcem (sic!) oświaty i prawiących morały. Skoro jednak ma zapłacone, podejmuje się przewiezienia księdza z bagażami na drugi koniec Wyspy, a pracę swoją wykonuje rzetelnie i z zaangażowaniem. Wysportowany, świetnie obeznany w terenie, w swoim kapeluszu i z kijem przypomina Gandalfa albo samego Odyna – to jedno z wielu wizualnych rozwiązań reżysera, pozwalających na wyeksponowanie dwóch porządków i konfliktu między nimi. Ragnar podczas odpoczynków chętnie śpiewa rimy i opowiada stare sagi, a opisywana przez niego Islandia to kraj walecznych i dzielnych ludzi, których stara kultura przewyższa inne, a szczególnie te pochodzące z Danii.

Godland • New Zealand International Film Festival
źródło: https://www.nziff.co.nz/nziff-2022/film/godland/

Można powiedzieć, że stary pastor miał rację. Ciężka i długa podróż jest wyzwaniem i sprawdzianem wiary młodego księdza. Chłód, wilgoć, rzeki o szybkim nurcie i głębokie przepaście mocno dają mu się we skórę, ale nie są w pełni obrzydzić pięknego krajobrazu, które Lucas z zapałem fotografuje. Ustawia swoje sprzęty wśród pól lawowych, pod wodospadami, na lodowcu i próbuje zamknąć na swoich kliszach fragmenty tego egzotycznego pejzażu, o którym tyle słyszał w rodzinnej Danii. Na tym etapie podróży jego posługa kapłańska wydaje się drugorzędna: teraz jest przede wszystkim artystą, fotografem. A kiedy zmęczenie i fizyczna słabość biorą górę nad emocjami i zachwytem, przypomina sobie o Bogu i modli się o pomoc.

Godland - Focus: Białe noce | Nowe Horyzonty
źródło: https://www.nowehoryzonty.pl/vod-film.s?id=12180

W drugiej części filmu islandzka natura oddaje miejsce kulturze. W niewielkiej osadzie nad fiordem trwa budowa drewnianego kościoła, a młody ksiądz powoli integruje się z lokalną ludnością, choć tylko tą mówiącą po duńsku. Widać tu ostrą granicę między obcymi mu Islandczykami, z którymi nie chce nawet próbować się porozumieć (bo lekcje islandzkiego zniknęły wraz z tłumaczem) a rodakami, którzy dają mu namiastkę znanej normalności i cywilizacji. Ta normalność nie jest jednak rzeczą trwałą i wkrótce sprawy zaczną się komplikować, aż znajdą swój tragiczny finał.

Akcja filmu ciągnie się powoli, ale odnosi się wrażenie, że znacznie ważniejszą od treści jest forma. Długie, czasem obejmujące całą kilkuminutową scenę kadry panoramiczne wciągają nas w ludową biesiadę, natomiast sekwencje krótkich scen pokazujących ten sam, choć zmieniający się od pór roku i warunków atmosferycznych krajobraz, podkreślają ten upływ czasu. Sądzę, że Hlynur Pálmason doskonale znał Islandię w ruchomych obrazach (1925), najstarszy film kręcony na Islandii. Jego reporterska forma, pokazująca zarówno krajobraz, jak i miejscową ludność przy pracy stała się inspiracją dla wielu kadrów, podobnie jak owe stare fotografie, które reżyser stara się powtórzyć w wybranych, niemal nieruchomych scenach.

Islandzki reżyser studiował w Kopenhadze, a jego filmy często angażują tak duńskich, jak i islandzkich aktorów. Historia z przeszłości Islandii, będącej pod panowaniem Danii i faktycznie w owym czasie przez “starszą siostrę” wielokrotnie oświecana, zdaje się być autorskim komentarzem do współczesnych relacji między państwami. A te, pomimo upłynięcia wielu lat od ostatecznego rozwiązania unii, zdają się być wciąż skomplikowane. Ten konflikt uosobiony został w relacji między Lucasem a Ragnarem i eskaluje od pierwszych chwil poznania, przez symboliczne zapasy na weselu, aż po ostatnie sceny filmu. Zdawać by się mogło, że jeden z nich musi się poddać, albo zginie. A co, jeśli obaj skazani są na porażkę?

Film Godland świetnie pokazuje Islandię sprzed lat. Choć w samym krajobrazie niewiele się zmieniło (nawet obecny w narracji wybuch wulkanu Hekli jest zilustrowany kadrami spod niedawnej erupcji na półwyspie Reykjanes!), to niemal z romantycznym sentymentem ukazano tu dawnych Islandczyków, mających jeszcze odwagę i siłę opierać się nowoczesnej cywilizacji, choć są nią wyraźnie zafascynowani (Ragnar bardzo pragnie, by Lucas zrobił mu zdjęcie). Stojący między Islandią a Danią reżyser próbuje pogodzić oba kraje i pokazuje, jak wiele jeden zawdzięcza drugiemu. Jest to ważny głos w obecnej dyskusji nad postkolonializmem i tym, czy Islandia była duńską kolonią.

Jak lawa


Katla

tytuł oryginalnyKatla
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2021

Według islandzkich legend wulkan Katla zawdzięcza swoje imię czarownicy, która po zdemaskowaniu jej zbrodni rzuciła się w rozpadlinę lodowca pokrywającego dzisiejszy krater.

W serialu Katla rozpadlina staje się natomiast wylęgarnią przypominających ludzi istot oblepionych pyłem wulkanicznym i gliną. Pierwsza z nich, wychłodzona i strudzona wędrówką z wnętrza wulkanu do miasta, przedstawia się jako Gunhild, Szwedka, która pracowała w lokalnym hotelu 20 lat temu. Jej pojawienie się trudno jednak wytłumaczyć, bo nie dość, że osoba o tej samej tożsamości mieszka w Uppsali, to rzekoma Gunhild wygląda dokładnie tak samo jak dwie dekady temu…

Nie jest to jednak główny problem miasteczka Vík, które opustoszało przez trwającą od roku erupcję wulkanu. Czarne od sadzy, skażone trującymi gazami, stanowiące poważne zagrożenie dla zdrowia jest jednak wciąż zamieszkane przez kilkoro osób, które nie chciały wyprowadzić się do stolicy. Niewielka lokalna społeczność została mocno dotknięta przez wybuch Katli: żona głównego policjanta Gísliego (Þorsteinn Bachmann), Magnea (Sólveig Arnarsdóttir) traci płuca przez trujący pył i ma niewielkie szanse na przeżycie raka, z kolei Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð) nie może pogodzić się ze stratą siostry, Ásy, która zaginęła podczas akcji ewakuacyjnej turystów na początku erupcji wulkanu. Jej ojciec, Þór (Ingvar Sigurðsson) próbuje pocieszać chorującą na załamanie nerwowe córkę, jednocześnie niosąc ciężar utraconej miłości. Natomiast mąż Grímy, Kjartan (Baltasar Breki Samper) dość ma już żałoby swojej żony i chciałby zacząć od nowa.

To smutne, choć dość już pogodzone ze swoim losem miasteczko zaczynają nawiedzać osoby, które zbyt dobrze przypominają bliskich. Zaginiona Ása (Íris Tanja Flygenring) nagle odnajduje się pokryta czarną mazią, ale zdaje się nie być tą samą osobą, co rok temu. Z Uppsali przyjeżdża 40-letnia Gunhild, której pojawienie się jej młodszej wersji nakazuje zmierzyć się z przeszłością i odsłonić skutki swojego dawnego pobytu na Islandii. Z Reykjaviku przyjeżdża geolog Darri (Björn Thors) w celu zbadania dziwnie zachowującego się wulkanu Katla, na miejscu jednak spotka go coś, co pozwoli wątpić w naukowe wyjaśniania spraw tego świata.

Z każdą kolejną postacią z czarną skorupą na skórze atmosfera zaczyna się zagęszczać. Kim są przybysze i czy na pewno wskrzeszonymi zmarłymi? Czy to nasze lepsze wersje z przeszłości, a może tylko wizja tego, jakimi chcielibyśmy być? Pod koniec sezonu stosunek “kopii” do “oryginałów” każe głównym bohaterom zadać sobie pytanie: kto jest kim i kto powinien pozostać, jeśli świat jest za mały na nas dwóch.

Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð), źródło: filmweb.pl

Po ogromnym sukcesie seriali W pułapce oraz Valhalla Murders, Netflix wypuszcza kolejną produkcję islandzką autorstwa najbardziej rozpoznawalnego za granicą reżysera z Islandii, Baltasara Kormákura. Mający na swoim koncie megahity kinowe i cenione na Wyspie projekty, Islandczyk daje nam tym razem produkcję firmowaną jako science-fiction mieszane z horrorem. Abstrahując od tego, że ostatnia scena sezonu przypomina jak wziętą z filmów typu Zombieland, nie jest to dreszczowiec czy thriller, a tym bardziej horror.

Czarny piasek plaży w Mýrdal, burze piaskowe czy ciemność podlodowcowych jaskini, a tym bardziej przybywające znikąd tajemnicze istoty nie budują napięcia, bo pomimo świetnych zdjęć, muzyki i cięć serialowi brakuje dobrze skonstruowanej fabuły. Niby wątki pobocznych bohaterów połączone są z historią głównej postaci, jednak wyjaśnienie tych powiązań następuje późno i przez dłuższy czas oglądania serialu widz drapie się po głowie, o co tak właściwie w tej historii chodzi.

———————————–Spoiler———————————–

W połowie sezonu dostajemy pierwsze sygnały: właścicielka hotelu, Rakel (Birgitta Birgisdóttir), dorabiająca również jako wróżka, przestrzega przed wulkanicznymi postaciami. Opowiada historie o ukrytych ludziach (huldufólk, z nieznanego mi powodu tłumaczone jako “tajny lud”), który przysyłali mieszkańcom ziemi “odmieńców”, ostatecznie przynoszących kłopoty i zgubę. Sugeruje się więc, że przybysze spod lodowca to odmieńcy, którzy – tak jak według legend z XIV czy XVII wieku – mogą doprowadzić do śmierci przyjmujących ich z ufnością ludzi. Jej opowieść zdaje się nabierać sensu dopiero wtedy, kiedy naukowcy odkrywają niezwykłe właściwości skał leżących na dnie szczeliny wulkanu. Wówczas dochodzi się do wniosku, że odmieńcy przybywają z misją: mają sprawić, aby ich bliscy odnaleźli spokój albo przemyśleli swoje życiowe wybory,

Po wielkiej kampanii promującej najnowszy serial Netflixa, nie miałam szczególnych oczekiwań, ale wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Premierę zgrano z islandzkim świętem narodowym 17 czerwca, dzięki czemu dużo mówiło się o nowej produkcji również przy tej okazji. Być może właśnie dlatego oglądałam pierwszy sezon z przekonaniem, że jest to laurka wystawiona Islandii i jej krajobrazom. Pod względem filmowego mise en scène, serial Katla ma wszystkie cechy filmu, który można z przyjemnością oglądać dla samych krajobrazów. Tych, którzy oczekują estetycznych przyjemności muszę jednak przestrzec, że to również film wizualnie brutalny.  Łączy w sobie cechy filmu katastroficznego (miasto-widmo pozbawione przyszłości), gore horroru (szczególnie jedna scena podrzynania gardła, ale też opowieści o odcięciu papudze skrzydeł nożyczkami) oraz fikcji o Supermanie, który niczym kosmita rodzi się z meteorytu pochodzącego z obcego układu słonecznego.

źródło: filmweb.pl

Czy warto obejrzeć Katlę? Według mnie ten serial jest jak lawa: gorący hit sezonu, porywający naszą wyobraźnię, a jednak z czasem oglądania przybierający szarobury kolor i nieokreślony kształt bez wyrazu. Jeśli Katla miałaby jednak być dla Was jedyną okazją do przybliżenia sobie choćby odrobiny islandzkiego folkloru, to warto. Islandzkie wierzenia ludowe wciąż mało znane są polskiemu czytelnikowi, na pewno nie tak jak sagi. Pomimo popularności książek Aldy Sigmundsdóttir, większość legend z Islandii wciąż pozostaje do odkrycia. I właśnie dlatego warto obejrzeć tę dość przegadaną produkcję Netflixa, bo pokazuje mroczną wersję historii o elfach, niedawno dość cukierkowo zacytowanych w innym filmie z tego samego portalu.

Najgorsza zbrodnia

W pułapce (Serial TV 2015- ) - Filmweb

W pułapce. Sezon 2

tytuł oryginalny: Ófaerð, angielski: Trapped
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2019

Po ogromnym sukcesie pierwszego sezonu, z niecierpliwością czekałam na następny. Głód rośnie w miarę jedzenia, więc zjadłam 10 odcinków w kilka wieczorów.

Zacznijmy od faktów: pierwszy sezon W pułapce (premiera w 2015 roku) był międzynarodowym objawieniem, nowym rozdziałem popularności islandzkich produkcji, a być może w ogóle gatunku nordic noir. Jeśli jakimś cudem nie oglądałeś_łaś jeszcze pierwszego sezonu, na pewno o nim słyszałeś_łaś. Obsypany nagrodami, dystrybuowany do wielu krajów (polska premiera odbyła się w 2016), podkręcający turystykę i zainteresowanie surową Północą… było jedynie kwestią czasu, aby następny sezon ujrzał światło dzienne. Fani z radością przyjmowali kolejne wiadomości o pracy nad nowymi odcinkami, ale choć drugi sezon wyemitowano na Islandii już w ubiegłym roku, do Polski dotarł dopiero niedawno.

Jeszcze przed włączeniem pierwszego odcinka zastanawiałam się, czy nie przypomnieć sobie poprzedniego sezonu. Oglądałam go lata temu, ale dość szybko twarze głównych bohaterów ułożyły dawne obrazy na miejscu. Detektyw Andri (Ólafur Darri Ólafsson), pracujący teraz w Reykjaviku, wraca do dawnego miejsca pracy ze względu na tajemnicze samobójstwo: farmer Gisli podpalił się pod siedzibą rządu, przygarniając do siebie swoją siostrę, ministrę spraw wewnętrznych, Hallę. Wszystko wskazuje na to, że aby wyjaśnić sprawę, najlepszy detektyw Islandii musi udać się na Północ. Dawni współpracownicy: Hinrika (Ilmur Kristjánsdóttir), obecna komendant policji w Siglufjörður, oraz  Ásgeir (Ingvar Eggert Sigurðsson) cieszą się na powrót do starych czasów, ale wydaje się, że w mieście nie jest już tak, jak dawniej.

Trapped 2 - Icelandic Thriller TV Series is back. | PferdKultur

Rolnicze Siglufjörður zmieniło się bowiem w plac budowy elektrowni finansowanej przez koncern z zagranicy. Gospodarstwa plajtują lub są do tego zmuszane, bo tereny potrzebne są pod nowe inwestycje. Zwierzęta i ludzie chorują przez trującą wodę, zanieczyszczaną odpadami przemysłowymi. Okolicę nawiedzają coraz częstsze trzęsienia ziemi, powodowane odwiertami. Społeczność buntuje się przeciwko tym zmianom, a część protestujących okazuje się członkami neo-nazistowskiej grupy Młot Thora, która stawia sobie za cel zatrzymanie napływu obcych na Islandię. Celem ich ataków są nie tylko przedstawiciele American Alluminium, szczególnie prezes o śniadej cerze, ale również imigranci pracujący w elektrowni, z których najwięcej widzimy Polaków i Ghańczyków.

Śledztwo szybko zostaje uzupełnione o kolejne zbrodnie. Policja musi zmierzyć się z trzema morderstwami, wciąż zmieniając tropy i uzupełniając kwestionariusz o kolejne tajemnice rodzinne i lokalne skandale. W część z nich zaangażowana jest córka Andriego, Þórhildur. Jednak nie tylko główny detektyw będzie miał problemy osobiste; Hinrika przechodzi kryzys w małżeństwie, a Ásgeir rozwija nową znajomość ze śledczą przybyłą z Reykjaviku. Ich prywatne problemy to jednak nic w porównaniu z losami i dramatami rodziny, wokół której skupiają się wszystkie przestępstwa. Rozdzielone rodzeństwo będzie miało okazję odnowić kontakty z okazji pogrzebu ich krewnego, ale powrót do dawnych wspomnień okaże się tragiczny w skutkach.

Trzeba powiedzieć, że akcja miejscami mocno się ślimaczy. Jak to w kryminale, policjanci trafiają na ślepe tropy, często wracają do punktu wyjścia, mają na karku ciekawskich dziennikarzy i egoistycznych polityków, którzy utrudniają śledztwo. Gdy już jeden podejrzany zamknięty jest w areszcie, pojawiają się nowe dowody, a brak komunikacji między policjantami prowadzi do konfliktów i rywalizacji, która nie pomaga śledztwu. Nie pomagają też “wścibskie dzieciaki”, czyli Þórhildur i jej chłopak, Aron, którzy zdają się lekceważyć znaczenie śledztwa i popełniają błędy, które znacznie spowolnią dojście do prawdy.

Trapped - what time is it on TV? Episode 6 Series 2 cast list and preview.

Może to syndrom sequelu, a może kwestia idealizowanych wspomnień co do pierwszego sezonu, ale mam wrażenie, że pomimo tych samych – swoją drogą świetnych – aktorów oraz twórców (reżyserem całości wciąż jest Baltasar Kormákur, choć przy większości pojedynczych odcinków pojawiają się inne nazwiska reżyserów) drugiej części serialu brakuje tego czegoś, co urzekło nas za pierwszym razem. Może to zmęczenie materiału, a może zmiana optyki i rozumienia tytułu serialu W pułapce. Podczas gdy za pierwszym razem było jasne, że tytułową pułapką jest daleka Północ, a w szerszym sensie – sama Wyspa, tym razem każdy z bohaterów zdaje się mieć własne ograniczenia, przez co ogólne wrażenie uwięzienia mocno się rozmywa.

Pierwsza różnica, która od razu rzuca się w oczy, to otoczenie i scenografia. Akcja dzieje się jesienią, więc zamiast białych kadrów typowych dla pierwszego sezonu, mamy zieleń i brązy, szerokie pola lawy zamiast ośnieżonych szczytów i jeepy zamiast skuterów śnieżnych. To ciekawe posunięcie, gdyż wydawałoby się, że biel i zima to nieodłączny element estetyki nordic noir. Gdy w pierwszym sezonie wyławia się ciało z morza, widzowi nie umyka na uwadze, że woda jest lodowata, miejscami zamarznięta. Niepokorna i nieprzyjazna pogoda potęgowała nastrój, a mroczny klimat dopełniały noce polarne. Islandia skuta lodem i pokryta śniegiem była faktycznie więzieniem, z którego nie można się wydostać. Sceneria jesienno-wiosenna (da się wychwycić wiele detali, które wskazują na to, że zdjęcia kręcono wiosną) jest – jak to w przyrodzie przystało – bylejaka, pozbawiona tego samego klimatu, jakim jest ostra zima. Nie zmienia to jednak faktu, że widoki są boskie, a jeśli ktoś oglądał W pułapce właśnie dla nich, to na pewno nie będzie rozczarowany.

Mam zresztą taką teorię, że producenci poszli za ciosem. Wcześniej Islandia kojarzyła się wyłącznie z zimą, bo taki obrazek dominował w mediach. Obecnie turyści mogą przyjechać na Wyspę o każdej porze roku, a więc poszerzono wachlarz kadrów krajobrazu, które mogą się z Islandią kojarzyć. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy znajdujemy się na północy, czy na południu Wyspy (a przecież w obu sezonach część zdjęć kręcono z Reykjaviku, centrum dowodzenia krajowej policji i decyzji podejmowanych przez polityków). Geograficznie mamy niemal wszystkie cuda przyrody, które kojarzą się z surową Islandią z wyobrażeń backpackersów i autostopowiczów: pola lawy, jaskinie, rzeki, jeziora, szczyty gór.

Jeśli nie przyroda, to co jest pułapką? Tautologią jest powiedzieć, że po prostu każdy z bohaterów nosi swoją własną, choć zdecydowanie czynnik ludzki wychodzi na pierwszy plan. To kwestie społeczne zdają się bardziej interesować twórców drugiego sezonu: kontrast południe/północ (a więc miasto/wieś), kompleks mieszkania na końcu świata, zaściankowość prowincji i wynikające z tego przywiązanie do ziemi, ale też bardziej kontrowersyjne poglądy (podatny grunt dla treści homofobicznych, ksenofobicznych i antykapitalistycznych). Skłócone rodziny, hipokryzja, granie na emocjach czy nieuczciwość to codzienność tej niewielkiej społeczności, a stereotyp surowej i gorzkiej Islandii pogłębia obecność “złych Polaków”, którzy pracują tylko dla pieniędzy, choćby źródłem ich pieniędzy były nielegalne zagrywki.

Ma się jednak wrażenie, że za dużo tych negatywów w jednej małej miejscowości. To nie Islandia w pigułce, ale karykatura Islandii widziana oczami surowego krytyka. Scenarzyści chcieli z pewnością przedstawić bardziej aktualny obraz Islandii niestołecznej, ale nie tyle oczekujemy od nich zgodności z faktami, co wyważenia akcentów. Nordic noir to w końcu tylko fikcja, karykatura dalekiej Północy, hiperbolizacja obrazu odizolowanych miejscowości i ich chłodnych mieszkańców. Celem nordic noir jest opowiedzenie historii o zbrodni i przemocy, o której trzeba przypominać w realnym świecie, ale czasami przybiera cechy kiczowatego horroru niż psychologizującego dreszczowca.

Drugi sezon wciąga, ale chyba wyłącznie z przywiązania do pierwszej części historii. Skrócenie wątków i zmieszczenie wszystkich możliwych motywów, od samospalenia, przez niedoniesioną ciążę, po gwałt, w 10 odcinkach było dla mnie zbrodnią. Nie dlatego, że jestem wrażliwym widzem i nie doczytałam ostrzeżeń Netflixa o kłopotliwej zawartości programu. Ale dlatego, że nie trzymał mnie w napięciu tak, jak powinien dobry kryminał. No i może dlatego, że córka Arniego strasznie mnie irytowała, a w serialu zdecydowanie za dużo było martwych zwierząt, przed czym mnie nie ostrzeżono!

Watch Trapped: Season 2 | Prime Video

Wszystkie kadry z filmów oraz plakat pochodzą z materiałów prasowych.

Białe, czyli bezbarwne

Biały, biały dzień

tytuł oryginalny: HVÍTUR, HVÍTUR DAGUR
reżyseria: Hlynur Pálmason
rok produkcji: 2019
kraj: Dania, Islandia, Szwecja

Mój kolega ze studiów pisał pracę licencjacką o kolorach.

Wspomniałam go dzisiaj, gdy w drodze powrotnej z kina próbowałam wymienić wszystkie asocjacje z przymiotnikiem biały. Biały śnieg, białe światło, biały cień, biała armia, biały jak ściana, białe pieczywo, orzeł biały. Próbowałam zrozumieć, jaki związek z filmem, który przed chwilą oglądałam, ma jego tytuł. 

Film zaczyna się od  sekwencji scen przepełnionych bielą. Samochód jedzie przez zamglony krajobraz. Dom pokryty śniegiem. Białe szczyty gór. Biała mgiełka deszczu. Kiedy mgła spowija ziemię, trudno zobaczyć jej kres, biel scala bowiem niebo z ziemią w mlecznym uścisku. Biała mgła, białe mleko. Ta pierwsza będzie powracającym motywem, to drugie – pojawi się w scenie raz, jednak dobitnie. Czyste, nieskazitelne, a jednak gęste, mokre, brudzące podłogę czy ograniczające pole widzenia.

W niektórych kulturach biel symbolizuje też śmierć. Nie na Islandii, ale Islandczycy też kojarzą biel ze śmiercią. Film otwiera się anonimowym cytatem/mądrością ludową, która brzmi: W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją.  A w tej historii mgła owinęła białym całunem żonę głównego bohatera,  Ingimundura (Ingvar Eggert Sigurðsson). Białobrody mężczyzna w średnim wieku wypełnia pustkę remontem starego domu i opieką nad wnuczką, którą często podrzuca mu pod drzwi jej matka. Ingimundur, były policjant, raczej powściągliwy, ale lubiany w środowisku, zdaje się pracą fizyczną uśmierzyć ból po stracie bliskiej mu osoby. Gdy córka wspomina zmarłą matkę, ten ucina rozmowę, gdy ksiądz-terapeuta wypytuje go o żałobę, ten drastycznie kończy terapię. Gdy były kochanek żony przyznaje się do płonnego romansu, sprawa kończy się krwawą awanturą. 

Trudno właściwie powiedzieć, co przeżywa główny bohater. Miota się między agresją, gniewem, zniecierpliwieniem, złością, pragnieniem zemsty i uporem. Nie stać go na emocje i gesty, które przywykliśmy kojarzyć z żałobą: smutek, żal, płacz. Pamiątki po zmarłej przegląda niemal bezceremonialnie, a i z powodu niedopowiedzianych faktów nie wiemy nawet, ile czasu dokładnie minęło od wypadku. Pogrzeb, grób, trumna są nieobecne tak samo jak żałoba. W całej opowieści wokół śmierci ważnej osoby nie pada nawet jej imię. Na zdjęciach czy nagraniach nie widać jej twarzy. Tak jakby sam Ingimundur nie chciał lub nie mógł już jej sobie przypomnieć. Postać zmarłej otoczona jest tabu, a brak przepracowanej straty odbija się na zachowaniu bohatera. Resztki uwagi i czułości poświęca ośmioletniej Salce, przy której wspominanie zmarłej czy w ogóle myślenie o śmierci przychodzi inaczej.  Jest nawet obrócone w żart, makabryczną historię na dobranoc o trupie, daleką wariację na temat motywu walki z upiorem, którą znamy z sag. Zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją. Upiory wciąż zajmują ważne miejsce w islandzkiej wyobraźni. A cytowane słowa znają swoje ucieleśnienie w ostatniej scenie filmu.

Premiera filmu z Kinie Muranów.

Na spotkaniu towarzyszącym pokazowi mądre głowy rozwodziły się nad filozoficznym sensem filmu. Mowa była o katharsis i współczesnym przeżywaniu smutku i żałoby. Biały, biały dzień zaklasyfikowano jako film psychologiczny i postanowiono skupić się tylko na tym aspekcie. Eksperci z innych dziedzin również uznali film za ważny, jeśli nie wyjątkowy: doceniony na festiwalu w Cannes, był też islandzkim kandydatem do Oscara. Tymczasem wydaje mi się, że gdyby odrzeć film z tego filozoficzno-psychologicznego kostiumu, to okazuje on się nam całkiem nagi: dłużące się sceny, brak szkieletu całości. Rozmyty i niewyraźny, jak ta mgła.

Jeszcze wczoraj mówiłam znajomemu, że kino islandzkie jest dla mnie jak cheeseburger: choć nie jest to arcydzieło, często z przyjemnością się na nie decyduję, bo wiem, czego się spodziewać. Zawsze znajdę tam dobrą dawkę czarnego humoru i muszę przyznać, że i w Białym, białym dniu zdarzały się sceny dowcipne, tak absurdalne i makabryczne, jak lubię najbardziej. Skorzystam jednak z przysługującego mi koła ratunkowego i przyznam otwarcie, że najnowszy film Hlynura Pálmasona nie jest na moje kubki smakowe. Menu reżysera okrzykniętego teraz wschodzącą gwiazdą, nie odpowiada moim preferencjom. Już jego długometrażowy debiut Zimowi bracia (Vinterbrødre, 2017) oglądałam bez przekonania, charakteryzował się takim samym tempem rozwoju wydarzeń i przewagą fizycznej interakcji aktorów nad wypowiadanymi przed nich słowami.  Było w nim też dużo bieli, czasami wręcz kłującej w oczy. Mogę jednak z czystym sumieniem podsumować, że zdecydowanie wolę cierpką zieleń Kobieta idzie na wojnę czy torfowy brąz Baranów, od białego, bezbarwnego sosu.

Filmy z krańca świata

Polska i Islandia.

Reykjavík, Gdańsk, Poznań, Warszawa.

43 filmy. 3 koncerty. 20 tysięcy uczestników.

20 marca w warszawskim kinie Iluzjon zakończył się festiwal „Ultima Thule – na krańcu świata” (strona internetowa TUTAJ), a tym samym projekt prezentacji polskich filmów na Islandii i islandzkich w Polsce. W listopadzie ubiegłego roku islandzcy widzowie Kina Paradís w Reykjavíku mieli okazję obejrzeć polskie produkcje takie jak RóżaDługDzień świra czy Plac Zbawiciela. Podobno zainteresowanie polskim kinem było ogromne, a kinowe sale bez trudu wypełniły się po brzegi.

Z kolei sukces polskiej odsłony projektu nie powinien nikogo dziwić; miłośnicy Islandii z Gdańska, Poznania i Warszawy mieli okazję obejrzeć aż 28 tytułów islandzkich, z których większość wyświetlana była w Polsce po raz pierwszy.  Seansom towarzyszyły również spotkania i masterclassy z islandzkimi twórcami, panele dyskusyjne z udziałem znakomitych gości, koncerty oraz warsztaty dla dzieci. Zainteresowani kinem islandzkim ustawiali się w kolejkach po darmowe wejściówki na filmy (wiele z nich rozeszło się bardzo szybko), inni zaś wystawali przed salami tuż przed rozpoczęciem projekcji licząc na wejście. Nie było seansu, podczas którego puste fotele rzucały się w oczy. Polska publiczność z pewnością dopisała.

fot. Danuta Matłoch

fot. Jacek Łagowski

Co nas smuci?

Organizatorem przedsięwzięcia była Filmoteka Narodowa współpracująca ze wspomnianym już kinem Paradís w Reykjavíku, a także KinoPORTem w CSW Łaźnia 2 w Gdańsku i poznańskim Nowym Kinem Pałacowym w Centrum Kultury ZAMEK, a także islandzką szkołą filmową Reykjavík Film Academy i archiwum filmowym Kvikmyndasafn Íslands. Zgodnie z zamysłem organizatorów pomysłodawców wybrano filmy reprezentatywne dla obu nacji, ale też na tyle uniwersalne, by być zrozumiałymi na obu krańcach tego projektu.

Odbiór islandzkich produkcji w Polsce miał odbyć się zgodnie z tropem emocji: pragnień, tęsknoty, śmiechu, strachu i oburzenia. W ten właśnie sposób pogrupowano niemal 30 islandzkich filmów, z których najstarszy pochodzi z 1925 roku, a najnowszy – Życie na kredycie (Vonarstræti) – z 2014 roku. Szczęśliwie dla nas, czyli polskiej publiczności, nie prezentowano filmów znanych lub łatwo dostępnych w Polsce, choć i dla początkujących amatorów islandzkiego kina Iluzjon przygotował „Islandzki aperitif”, w ramach którego w lutym bieżącego roku można było obejrzeć dotychczas dystrybuowane produkcje: Nói Albinói (2003), Na głębinie (2013) czy O koniach i ludziach (2015).

Filmy wybrane na „Ultima Thule” miały stanowić swego rodzaju przekrój wyspiarskiej kinematografii; mogliśmy zatem oglądać produkcje reprezentujące różne gatunki, ale pochodzące też z różnych lat.

Przemysł filmowy Islandii na rodzi się dopiero w późnych latach 70., kiedy to założono Icelandic Film Fund, pierwszą na wyspie instytucję współfinansującą rodzime produkcje. Anegdota głosi, że założenie Fundacji zawdzięcza się Reynirowi Oddssonowi, reżyserowi otwierającego festiwal filmu Morðsaga, który to z trudem i dzięki wsparciu finansowemu rodziny i bliskich zrealizował ten obraz. Sukces filmu miał przyczynić się do zrealizowania obietnicy pewnego posła, że kolejne produkcje będą wspierane już przez państwo. W ten sposób kino islandzkie zaczęło poważnie rozwijać się dopiero w latach 80., co jednak nie oznacza, że wcześniej nie produkowano na wyspie filmów.

fot. Jacek Łagowski

Na festiwalu można było oglądać trzy filmy sprzed 1977 roku: Islandia w ruchomych obrazach (1925) – najstarszy zachowany film niemy, swego rodzaju „spot promocyjny” samej wyspy; Wielka akcja ratownicza na Látrabjargu(1949), czarno-biały dokument z akcji ratowania brytyjskich marynarzy z tonącego statku; oraz Ostatnia farma w dolinie (1950), wdzięczna historia dla dzieci pełna motywów z islandzkiego folkloru.

Reszta wybranych tytułów prezentuje już „kolorowe lata” islandzkiego kina, a mianowicie produkcje z ostatnich 30 lat. Najwięcej filmów pochodzi już z XXI wieku, choć na festiwalu nie mogło zabraknąć twórczości Friðrika þor Friðrikssona, najsłynniejszego islandzkiego reżysera lat 90. Jego bogaty i różnorodny dorobek godnie reprezentowały Dzieci natury (1991), islandzki kandydat do Oscara. Do „klasyków” należy także Duszpasterstwo pod lodowcem (1989), ekranizacja powieści Halldóra Laxnessa zrealizowana przez jego córkę, Guðný Halldórsdóttir. Polscy widzowie mieli też okazję obejrzeć kultową Sódómę Reykjavík (polski tytuł Pilot, 1992). Poza tym nie zabrakło kina akcji (Państwo w państwie), filmu dokumentalnego (Gnarr), a także wielu świetnych komedii i poruszających dramatów z ostatnich lat.

W „Ultima Thule” brakuje wielu ważnych filmów wspomnianego już Friðrika þor Friðrikssona, a także Baltasara Kormákura, bardzo popularnego w Polsce – i pewnie z tego względu pominiętego (Iluzjon prezentował już jego twórczość dwa lata temu wyświetlając Bagno i 101 Reykjavík). Mimo to przegląd dał możliwość analizowania rozwoju islandzkiej kinematografii; widzowie mogli śledzić nie tylko postępy z zakresu techniki i sposobu realizacji filmów, ale też zmiany towarzyszące samym aktorom, bowiem ujmującą cechą wyspiarskiego kina jest stała powtarzalność tych samych twarzy.

Najczęściej można było oglądać Ingvara Eggerta Sigurðssona, o którym można już śmiało powiedzieć, że jest najpopularniejszym aktorem islandzkim, pojawia się zresztą nie tylko w islandzkich produkcjach. Na festiwalu mieliśmy okazję zobaczyć go w jego debiucie, w roli lidera strajkujących robotników przetwórni rybnej (Ingaló1992) oraz w późniejszych rolach drugoplanowych: w Nawałnicy (2003) i  Zaraz wracam (2008). Po raz pierwszy w głównej roli pokazał się nam w Zimnym świetle (2004) i jest to jedna z jego najlepszych kreacji aktorskich. Jako aktor dojrzalszy i bardziej doświadczony pojawiał się także w Wirze (2010), Metalówie (2013) czy obu częściach Państwa w państwie (2011, 2014). Artysta, amant czy gangster – Ingvar Sigurðsson potrafi zagrać niemal wszystko i w każdej swej roli jest świetny.

Islandia ma też wiele utalentowanych aktorek. Jedną z „weteranek” islandzkiego kina jest Kristbjörg Kjeld, która w najnowszych produkcjach grywa przede wszystkim miłe starsze panie (Śmiech mewy, 2001), ale potrafi zaskoczyć również rolą zagadkowej i nieco przerażającej wiedźmy (Zimne światło), a nawet emerytowanej gwiazdy filmowej (Fíaskó, 2000) – i to właśnie w tej roli urzeka najbardziej. Kilkudziesięcioletnia Helga była kiedyś piękna i rozpoznawalna, wiodła luksusowe życie z mężem-Amerykaninem w Las Vegas, jednak teraz jej uroda przeminęła z wiekiem i monotonię Reykjavíku próbuje przypudrować eleganckimi strojami z lat swojej świetności, czerwoną szminką i podawaniem gościom martini nim zapadnie mrok.

Wiele twarzy ma również Didda Jónsdóttir; w Nawałnicy poznajemy ją jako niemą pacjentkę belgijskiego szpitala cierpiącą na problemy behawioralne – przez 93 minut filmu gra wyłącznie ciałem i jej ekspresja werbalna ogranicza się do kilku słów. Natomiast w Zaraz wracam to czterdziestoletnia dealerka narkotyków i alternatywna poetka, która przeklina, pali marihuanę i załatwia się bez pardonu przy drodze, a wszystko to robi z wdziękiem małej dziewczynki.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o bardzo obiecującej młodej aktorce Herze Hilmar. Najwcześniejszy film z jej udziałem pokazywany na festiwalu do Veðramót (2007), w którym to nastolatka pokazuje pazur – zarówno jako aktorka, ale również grana przez nią postać. W Życiu na kredycie jest zgoła odmienna; gra młodą matkę, która dorabia jako prostytutka – tu Hera buduje postać pełną sprzeczności, dziewczynę, która jest twarda z zewnątrz, a wrażliwa w środku.

fot. Jacek Łagowski

Islandia w ruchomych obrazach

Steven Mayers z Akademii Filmowej w Reykjavíku twierdzi, że około 75% turystów przyciąga na Islandię jej wyidealizowany obraz, który wytworzyli sobie na podstawie oglądanych filmów. Z kolei Christof Wehmeier z Icelandic Film Center (instytucji od 2003 roku wspierającej islandzkich filmowców) na otwarciu warszawskiej odsłony festiwalu „Ultima Thule” wyraził nadzieję, że wybrane do projektu tytuły dadzą właśnie kompleksowy obraz wyspy. Po obejrzeniu kilkudziesięciu islandzkich produkcji zadajmy sobie więc to pytanie: jaka jest Islandia według wypuszczanych przez nią filmów?

Wbrew pozorom wcale nie ma w nich dużo islandzkich krajobrazów. A właściwie z topograficznego punktu widzenia Islandie są trzy: jest Reykjavík ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami, głównie prezentowany jako miasto szare, bez perspektyw, nudne, ale z bujnym życiem nocnym (Pilot, 1992). Jest również islandzki interior; według twórców Tak czy siak (2011) jest on odludny, monotonny, cichy. Na koniec islandzka wieś, czy może inaczej: islandzka prowincja, a więc wszystkie miejscowości niebędące Reykjavíkiem. W Nawałnicy będzie to Vestmannaeyjar, w Duszpasterstwie pod lodowcem okolice lodowca Snæfellsjökull, natomiast w Veðramót – tytułowe miasto. Te tła filmów charakteryzują się wyeksponowaniem bliskości z naturą, ale też silnej jedności mieszkańców. Inną bardzo ważną scenerią dla islandzkich filmów jest morze; na morzu rozgrywają się filmy takie jak Wir, ale morze jest też tłem dla Ingaló, gdzie równie istotny jest motyw rybaków – ludzi morza. Ich życie zależy od kaprysów pogody i umiejętności władania naturą, sama zaś nieobliczalność islandzkich żywiołów pojawia się metaforycznie i dosłownie w filmie Wulkan (2011).

fot. Jacek Łagowski

Przyroda i krajobrazy to jedno, ale ważni są także ludzie – z ich specyficznym poczuciem humoru, nieco odmiennymi od naszych zwyczajami i inną hierarchią wartości. Oczywiście wielokrotnie podkreślony jest związek z człowieka z naturą; główną osią Dzieci natury jest właśnie ta silna potrzeba złączenia się z przyrodą, z ziemią. Miejsce przyrody w islandzkim folklorze jest ukazane w Ostatniej farmie w dolinie, gdzie przyroda personifikuje się pod postacią elfów czy trolli, a obecność pogańskich praktyk i wiary w moc Matki Natury staje się przedmiotem pastiszu w Duchowieństwu pod lodowcem. Tak jak przodkowie Islandczyków odnajdywali w naturze postaci o ludzkim kształcie, tam w islandzkim filmie człowiek przejmuje cechy żywiołów natury. We wspomnianym już Wulkanie główny bohater, Hannes (Theódór Júliusson) jest surowym ojcem i nieprzyjemnym mężem. W obliczu choroby żony jego serce jednak mięknie, a może – wrażliwe było przez cały czas, a jedynie schowane w twardym pancerzu. Reżyser filmu, Rúnar Rúnarsson tak właśnie interpretował tę postać, choć oczywiście w filmie mamy bezpośrednie nawiązanie do wybuchu Hekli.

Filmy islandzkie dają nam też pełny obraz islandzkiego społeczeństwa. Ich system wartości wynika z tradycji i historii Islandii jako państwa wolnych chłopów, związanych ze swoim gospodarstwem i trzodą, ale również państwa rybaków i marynarzy, którzy do dzisiaj stanowią jeden z głównych motywów wyspiarskich produkcji. Wiele twórców próbuje jednak przełamać ten schemat lub zmierzyć się ze stereotypami. Zamiast dziarskich wikingów mamy często niesamodzielnych trzydziestolatków bez ambicji (jak Júlli grany przez Jóna Gnarra w Ktoś taki jak ja, 2002).

Są też gangsterzy (Państwo w państwie), ale też ukazani w sposób prześmiewczy (Pilot). W społeczeństwie dumnym z równouprawnienia i dużej samodzielności kobiet od czasów średniowiecza zaskakiwać może często podejmowany problem przemocy domowej czy ojca-tyrana, zarówno jedynie sygnalizowany (Veðramót), jak i stanowczo potępiany (Morðsaga).

Femmes fatales jednak również mają swoje miejsce w islandzkim kinie, czy to będzie dziarska narkomanka (Zaraz wracam), czy demoniczna kokietka (Śmiech mewy). Dużo miejsca poświęcają islandzcy twórcy także ludziom starszym; to oni grają główne role w Dzieciach naturyWulkanie czy Fíaskó i tak jak ludzie młodzi stać ich na skrajne emocje, odważne marzenia i szalone przygody miłosne. Zresztą tarcia międzypokoleniowe są głównym tematem dylogii Ragnara Bragasona Dzieci (2006) i Rodzice (2007).

A co zaskakuje? Z filmów wynika, że niemal każdy w Islandii, czy w stolicy, czy na prowincji, płynnie posługuje się językiem angielskim (Nawałnica). Bardzo ostro respektuje się też zasady obyczajowe, takie jak zdejmowanie butów przed wejściem do domu (Zaraz wracam).

Kinematografia daje nam też dużą dawkę wiedzy na temat islandzkiej kuchni; gospodyni domowa konsumuje baranią głowę w Fíaskó, podczas eleganckiej kolacji w Morðsaga goście chwalą sarninę upolowaną przez pana domu. Zaś przekąską najczęściej przewijającą się przez filmy islandzkie jest suszona ryba; poznajemy tajniki jej wyrobu w Islandii w obrazach ruchomych, ale też doświadczamy aktu miłosnego wśród suszących się pod gołym niebem ryb (Śmiech mewy).

Bardzo ciekawie prezentuje się też religijność Islandczyków; wbrew stereotypowi wiara w elfy nie jest często wykorzystywanym motywem, choć pomieszanie pogaństwa z chrześcijaństwem zostaje podkreślone w Duszpasterstwie pod lodowcem, a swego rodzaju nadgorliwość religijną oglądamy zarówno w Fíaskó, jak i w Wirze. Nie mamy natomiast obiektywnej wizji islandzkiego protestantyzmu, która wynika z wielu innych skandynawskich filmów. Być może zatem kino potwierdza ogólne przekonanie: Islandczycy nie są zbyt religijnym narodem, ale jeśli już w coś wierzą, to w Jezusa, Odyna i ukrytych ludzi. Zabawną grą ze stereotypami może być też postać tytułowej Metalówy, a raczej reakcja mieszkańców małej miejscowości niepodzielającej sympatii do ciężkiej muzyki.

UT fot. Danuta Matłoch_8379

fot. Danuta Matłoch

Einangrun

 Jak wynika z jednej z etiud filmowych prezentowanych na towarzyszącej festiwalowi wystawie IS (not)przygotowanej przez polski kolektyw Sputnik Photos, izolacja dla Islandczyków to interesujące pojęcie. Ten internacjonalizm pochodzi od greckiego słowa „isola” oznaczającego wyspę. Tym samym w Europie kontynentalnej izolacja kojarzy się z wyspiarskością, natomiast na Ultimie Thule – z naszej perspektywy najbardziej odizolowanej, to słowo brzmi zupełnie inaczej. „Einagrun” – dosłownie „smutek samotności” to dla Islandczyków istota izolacji – jest ona nacechowana pejoratywnie. Czy Islandczycy czują się odizolowani od reszty świata i, jeśli tak, czy możemy to zobaczyć w filmach? Choć społeczeństwo to jest bardzo charakterystyczne i mamy to podkreślone w kinematografii, również istotne były wpływy zachodnie, a raczej – zza oceanu. Islandczycy lat 50. i 60. mieli zrealizować swój „amerykański sen” – młodzież prezentowana w Morðsaga, Islandzkim marzeniu (2000) czy Pilocie zasłuchuje się w amerykańskiej muzyce, nosi się „po amerykańsku”, ogląda amerykańskie filmy. Powrót kuzynki Anny z Ameryki w Śmiechu mewy wzbudza wiele emocji, a ona sama w rodzinnym miasteczku traktowana jest zupełnie inaczej odkąd została „napiętnowana” amerykańskością. Warto podkreślić też ilość wypijanej na srebrnym ekranie Coca Coli (Tak czy siak), chociaż i nasze Prince Polo miało niewielki angaż w Duszpasterstwie pod lodowcem.

Islandczykom udzielił się również kontynentalny styl życia; seks, alkohol, narkotyki, imprezy to „nowy” obraz Islandii prezentowany w filmach z naszego stulecia. Skutki wynikające z mieszania lub nadużywania powyższych mogą mieć w kinie funkcję gorzkiej nauczki (XL, 2013) lub satyry na młodzież (Pilot, Veðramót). Mogłoby się zatem wydawać, że Islandczycy wcale nie są odizolowani, są tacy jak my. Choć w filmach islandzkich więcej jest czarnego humoru i umiejętności wyśmiewania samych siebie, są to filmy, które polskiemu widzowi ogląda się z wielką przyjemnością. Być może festiwal „Ultima Thule – na krańcu świata” sprawił, że ów kraniec stał się nam bliższy, nie tylko mentalnie, ale również geograficznie – zbawieni islandzką kinematografią na wyspę pojadą kolejni turyści.

UT_Poznan_fot. Jacek Łagowski_6384

Zdjęcia zamieszczone w artykule wykorzystano dzięki uprzejmości organizatorów Festiwalu „Ultima Thule – na krańcu świata” (strona internetowa TUTAJ). Ich autorami są Danuta Matłoch i Jacek Łagowski.

Ten tekst został napisany dla strony Stacja Północ.

Romans wśród swądu ryb

Ingaló

reżyseria: Ásdís Thoroddsen
rok produkcji: 1992
kraj: Islandia, Findlandia, Niemcy

Tytułowa Ingaló (Sólveig Arnarsdóttir) pochodzi z małej miejscowości w północnej Islandii zajmującej się rybołówstwem. Ingaló ma kochanego brata, Sveinna; oboje marzą o wyrwaniu się z codzienności polegającej na pomocy ojcu na małej łodzi. Sveinn opuszcza ojca i zaciąga się do pracy na większym statku, wkrótce dołączy do niego siostra. Ingaló jest dziewczyną o trudnym charakterze, potrafi nieźle skopać faceta albo ugryźć policjanta, wysłano ją nawet na badania do Reykjaviku, ale stwierdzono jedynie jej ponadprzeciętną inteligencję. Tłem do historii rodzeństwa są realia zmieniającego się w latach 90. przemysłu rybnego; pracownicy strajkują ze względu na trudne warunki pracy, a właściciele zrzeszeni w Unii robią wszystko dla obniżenia kosztów.

Właściwie to nie wiadomo, o czym jest ten film. Zdecydowanie plątaninę zmieniających się scen i wątków oraz pojawiających się co raz nowych postaci spina sama tytułowa bohaterka, a wcielająca się w nią młoda aktorka jest zdecydowaną zaletą obrazu. Mamy także na drugim planie Ingvara Sigurðssona, ale do końca nie wiadomo, jaka jest jego funkcja. Niby Ingaló się w nim podkochuje, niby kieruje strajkiem robotników, a jednak pozostaje dość nudny i płaski. Film jako całość jest jednak mocno ciężkostrawny, choć do jego zalet należy wieloaspektowe przedstawienie Islandii lat 90. Fakt, że poza główną bohaterką i pozostającą w tle postacią chorego umysłowo  mężczyzny udającego, że jeździ po mieście samochodem nikt inny nie zasługuje na naszą uwagę, potwierdza tezę, że jest to film przeciętny.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Konie w nas

O koniach i ludziach

tytuł oryginalny: Hross í oss (ang: Of horses and men)
reżyseria: Benedikt Erlingsson
rok produkcji: 2013
kraj: Islandia/Norwegia/Niemcy

Można powiedzieć, że już od pierwszych minut filmu reżyser Erlingsson chce nam pokazać, jak podobne jest życie ludzi i koni: po wizycie Kolbeinna (Ingvar Eggert Sigurðsson) u Solveig (Charlotte Bøving) następuje scena kopulacji zwierząt, po zakopaniu ciała ukochanej klaczy Kolbeinna – scena pogrzebu jednego z mieszkańców doliny. Bo film “O koniach i ludziach” nie jest o odwiecznej przyjaźni i zależności między człowiekiem a koniem na Islandii, ten film pokazuje nam, że życie ludzi zamieszkujących islandzki interior nie wiele różni się od życia zwierząt: ulegają tym samym pokusom, potrzebom. Poprzez ciekawy zabieg rozpoczynana kolejnych scen odbiciem sylwetek bohaterów w źrenicach konia możemy domyślić się, że to nie człowiek dogląda swoich zwierząt, ale to zwierzęta przypatrują się swoim właścicielom – mając nierzadko wpływ na ich losy. To nie człowiek ogranicza wolność zwierzęcia (wielokrotnie uciekają one z wytyczonych im obszarów), ale konie determinują tryb życia ludzi w dolinie.
Trzeba jednak zaznaczyć, że film traci na braku jednoznacznie określonej linii fabularnej; mamy tu do czynienia z przeglądem epizodów opisujących perypetie poszczególnych bohaterów – których łączy wspólne zaganianie koni na wiosnę widoczne w ostatniej scenie – ale czasami widzowi udziela się nieprzymusowe ziewanie. Nie można oczywiście narzekać na brak wrażeń: mamy tu wszystko: seks, krew, wnętrzności i płyny fizjologiczne (zarówno ludzi jak i zwierząt!). Ale film pozostawia widza w poczuciu zagubienia i potrzeby odpowiedzi na pytania: dlaczego Kolbeinn zabija klacz? Czy konie potrafią pływać? W pewnym sensie opowieść ta przypomina sagę: w dość oszczędny, ale żartobliwy sposób opowiada gdzieś zasłyszane, funkcjonujące wśród tej grupy mieszkańców, historie, w które czasem aż trudno uwierzyć.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Jestem Gangsterem

Krew bohatera / Państwo w państwie 2

tytuł oryginalny: Borgríki 2 (ang. Brave Men’s Blood)
reżyseria: Olaf de Fleur Johannesson
rok produkcji: 2014
kraj: Islandia/Francja

Film Olafura Johannessona trzyma w napięciu już od pierwszych scen, w których Ingvar Eggert Sigurðsson (weteran islandzkich kryminałów) wchodzi na imprezę dziecięcą z pistoletem. Głównym bohaterem obrazu jest Hannes (Darri Ingolfsson), syn zasłużonego policjanta na emeryturze, który chce powtórzyć sukcesy ojca w wydziale wewnętrznym policji. Jego pierwszą sprawą jest okiełznanie nieco problematycznego gangstera (Sigurðsson), który stara się wciągnąć początkującego policjanta w intrygę. Gangster informuje Hannesa o współpracy jego przełożonego, Margeira z rosnącym w siłę kartelem narkotykowym, kontrolowanym przez imigranta z Serbii, Siergieja. Do rozwiązania tej nurtującej zagadki Hannes wciąga znajomego ze służb specjalnych, Ívara (w tej roli znany nam ze 101 Reykjavík Hilmir Snær Guðnason) oraz “policjantkę po przejściach”, Andreę (Ágústa Eva Erlendsdóttir). Z czasem okazuje się, że rozszyfrowanie skomplikowanego systemu układów wciągnie młodego policjanta w sytuacje, z których nie będzie mógł wybrnąć.

Obraz zdecydowanie należy do przykładów znakomicie reprezentujących gatunek, a także realia pracy islandzkiej policji. Mroczny, pełny niedomówień oraz bardzo korzystnie rozegranych retrospektyw i ukazania pewnych scen w punktu widzenia kilku postaci, jest miejscami jednak zbyt schematyczny i przewidywalny. Nierzadko mamy wrażenie, że bohaterowie są zbyt naiwni i “nieprawdziwi” w rolach policjantów. Jest to jednak swego rodzaju zaleta policyjnego kina islandzkiego, w którym ludzie są ludźmi, a nie nieomylnymi herosami, jak to się zdarza w amerykańskich odpowiednikach gatunku. Dotyczy to zarówno policjantów, jak i ich adwersarzy. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj sama postać Sigurðssona, która stopniowo obnaża istotę bezpardonowej i przebiegłej gangsterki.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.