Ręką pisane, czyli o manuskryptach islandzkich

Kiedy czytamy współczesne wydanie Eddy lub sag islandzkich, nie jesteśmy w stanie poczuć prawdziwego wieku tych staroislandzkich tekstów. A przecież nawet wtedy, kiedy były spisywane, liczyły sobie już całkiem sporo lat.

Widząc średniowieczne manuskrypty mamy jednak wrażenie, że wiek tych tekstów zdaje się bardziej namacalny. Choć niektóre z islandzkich rękopisów pochodzą z XVII czy nawet XVIII wieku, sam fakt, że powstały czyjąś ręką, sprawia, że łatwiej jest poczuć klimat czasów sag. Rękopisy są same w sobie fascynującymi dziełami ludzkiej ręki: te grube księgi składające się ze skórzanych kart lub cienkiego papieru, z wykaligrafowanymi literami i ręcznie zdobionymi iluminacjami są przecież unikatowe. Już sama świadomość, że były to wycyzelowane, ale też bardzo cenne przedmioty, prowokuje pytania: jak powstawały i jak udało nam się je zachować do dzisiejszych czasów?

Na początek: co to za literki?

Manuskrypty islandzkie znamy pod ich zwyczajowymi nazwami własnymi, ale każdy z nich ma również sygnaturę: numer katalogowy. Składa się od z dwóch lub trzech wielkich liter, rzędu cyfr oraz czasem również skrótu “fol.” lub innych, takich jak np. “to”. Wielkie litery oznaczają przynależność do zbioru: dzięki nim możemy określić również miejsce przechowywania danego manuskryptu. Na przykład, sygnatury z literami Lbs, ÍB, ÍBR oraz JS znajdziemy w kolekcji islandzkiej Biblioteki Narodowej, z kolei skrót AM pochodzi od zbiorów Instytutu Árniego Magnússona w Reykjaviku. Biorąc sygnaturę AM 673 a III 4to możemy więc określić, że znajduje się w tych zbiorach. Warto jednak podkreślić, że istnieją też rękopisy ze skrótem SÁM: Stofnun Árna Magnússonar, czyli określającym to samo miejsce. Tu jednak kluczowa jest przeszłość samego tomu, o której piszę pod koniec tego wpisu.

Skryba to nie autor, ale…

Badając autorstwo średniowiecznego manuskryptu, zwracamy uwagę nie tylko na samego autora treści, ale równie ważny jest skryba, a – w przypadku obecności ilustracji – iluminator. Jeden rękopis może mieć wielu autorów, bo często bywały one kompilacjami różnych utwór, ale też wielu skrybów i iluminatorów, bo ci pracowali grupowo albo przejmowali pracę po kolegach. Im rękopis starszy, tym mniej znane nam są nazwiska jego autorów. Co prawda twórcy samego tekstu, tacy jak Snorri Sturlason, chętnie podpisywali się lub obwieszczali autorstwo dzieła. Widać to na przykładzie wersji Eddy Snorriego umieszczonej w Codex Upsaliensis, gdzie czytamy: “Księga ta zwie się Edda. Skomponował ją Snorri Sturlason, w takim kształcie, w jakim jest tu pokazana”.

Niestety inaczej było w przypadku skrybów czy iluminatorów. Dlaczego? W dobie średniowiecza sztuki plastyczne traktowane były jak rzemiosło, a dzieła religijne powstawały “ku chwale Boga”, więc nieskromnym było ubieganie się o posiadanie czegokolwiek, choćby praw autorskim. Choć większość manuskryptów islandzkich nie zawiera treści religijnych, główne skryptoria na Wyspie znajdowały się przy katedrach w Skálholt i Hólar, a także były częścią klasztorów, np. na Viðey czy Þingeyrar. Przepisujący księgi mnisi nie czuli potrzeby podpisywania się pod ich dziełem, bo w ich przekonaniu nie tworzyli dzieła sztuki, ale po prostu wykonywali swoją pracę. Nawet iluminatorzy nie uważali się za artystów, bo malarstwo i rzeźba były traktowane na równi ze stolarstwem czy kuśnierstwem.

Są jednak wyjątki, czyli przypadki, w których nazwisko skryby albo iluminatora pojawia się w księdze i dzięki temu jest nam bardzo dobrze znane. Przykład znajdziecie w moim filmie o manuskryptach islandzkich.

Dzięki rozwiniętym badaniom nad rękopisami, udaje się rozpoznać powtarzający się styl i rękę różnych skrybów i iluminatorów, a z braku wiedzy o ich prawdziwych nazwiskach, nadaje się im przydomki albo numery. Na przykład, uważa się, że Codex Wormianus i rękopis AM 227 fol. pisany był tą samą ręką mnicha pochodzącego z Þingeyrar. Co więcej, zauważa się podobieństwo między iluminacjami AM 227 fol. a ilustracjami wzornika Teiknibók. Tu próbuje się raczej wykazać, że autorzy tego drugiego jedynie tworzyli pod wpływem wcześniejszych ilustracji, ale nie wiadomo nawet kim byli skrybowie i iluminatorzy Teiknibók, bo rękopis powstawał na przestrzeni 150 lat.

Po lewej: iluminacja z XIV-wiecznego manuskryptu AM 227 fol., po prawej: fragment Teiknibók z XIV wieku.

AM 227 fol. znany głównie ze względu na zawartość Stjórn, islandzkiego tłumaczenia Biblii z komentarzem i pięknymi ilustracjami autorstwa Mnicha z Þingeyrar.

Przepis na manuskrypt

Średniowieczne manuskrypty islandzkie są współcześnie uznawane za cenne dzieła sztuki, ale w swoich czasach były po prostu drogimi księgami. Do ich powstania używano głównie importowanych składników: atramentu, barwników, a z czasem również papieru. Warto jednak podkreślić, że z oszczędności czy ciekawości, Islandczycy szukali lokalnych alternatyw dla luksusowych produktów ściąganych z Europy.

  • pióro: na Islandii wykorzystywano gęsie lub łabędzie. W przypadku tych pierwszych wybór był szeroki: na Wyspie żyją bowiem gęsi białoczelne, krótkodziobe oraz gęgawy. Zgodnie z zasadami pisania manuskryptów, używano lotki z pierwszego rzędu lewego skrzydła, takie bowiem uważano za najwygodniejsze dla prawej ręki – manuskrypty można było spisywać wyłącznie prawą!
  • atrament: jako sam barwnik wykorzystywano galasówkę, czyli ciecz wypływającą z narośli na dębach (galasu). Islandczycy stosowali także inne barwniki, np. czarne jagody, które dawały ciemny, bliski czerni, kolor. W przypadku atramentu czerwonego (używanego do rubrykowania) stosowano również barwniki pochodzenia naturalnego, np. krew zwierząt.
  • spoiwo: importowane spoiwa luksusowe, takie jak guma arabska, zastępowano łatwo dostępnymi białkami jaj, klejem rybnym, a nawet piwem, wodą czy uryną.
  • podłoże: średniowieczne manuskrypty pisane były na skórze cielęcej, czyli welinie (łac. vellum). Skórę pozyskiwano już na Wyspie, a najlepszą była ponoć ta pochodząca prosto z macicy, a więc od nienarodzonych zwierząt. Co ciekawe, islandzki pergamin jest o wiele ciemniejszy od kontynentalnego, bo nie wybielano go z braku odpowiednich produktów (np. wapna albo kredy). Wyjątkiem są strony Codexu Wormianus, których jasny kolor uzyskano dzięki przemywaniu go… uryną! Była to jednak rzadka praktyka, a islandzkie rękopisy ciemniały również ze względu na swój wiek i złe warunki przechowywania. W XVI wieku na Islandii pojawił się już papier, dlatego większość późniejszych rękopisów powstała na tym podłożu.

Jeśli skryba miał już wszystkie niezbędne elementy do zabrania się do pracy, musiał jeszcze zdecydować się na odpowiedni format rękopisu. Pojawiający się w wielu sygnaturach manuskryptów skrót “fol.” pochodzi od folio, czyli arkuszu pergaminu jednokrotnie złożonego, co dawało układ dwóch kart, 4 stron. Rękopisy mogły mieć jednak różne wymiary, od bardzo pokaźnych, takich jak Möðruvallabók o formacie 33,5 x 24 cm, do bardzo nietypowych, np. w przypadku Edda oblongata, jak nazwa wskazuje znacznie wydłużonej. Warto także dodać, że manuskrypty miały różną objętość; za największy z nich uważa się Flateyjarbók składający się z 225 kart.

Möðruvallabók, znany też pod sygnaturą AM 132 fol rękopis islandzki z XIV wieku. Jest to największy zbiór sag o Islandczykach w jednej księdze: zawiera 11 z nich na 189 stronach.

Od zapomnienia po dziedzictwo narodowe

Jak już wspomniano powyżej, manuskrypty islandzkie ciemniały od złych warunków przechowywania. Wbrew pozorom nie trzymano ich w bezpiecznych skarbcach katedr i kościołów, ale z czasem zapomniane leżały w kątach prywatnych domostw, gdzie niszczały od wilgoci. Przed XVII wiekiem wiele skórzanych manuskryptów zaczęto rozczłonkowywać i wykorzystywać solidny materiał do innych produktów. Niektóre karty przerabiano więc na wykroje do ubranek dla dzieci, używano ich jako usztywnienie mitr biskupich, a w skrajnych przypadkach przedziurkowano, aby zrobić z nich sito.

W XVII wieku pojawili się jednak kolekcjonerzy manuskryptów, którzy postanowili je zabezpieczyć i badać ich zawartość. Jednym z nich był biskup Brynjólfur Sveinsson, który przemierzał Islandię w poszukiwaniu najcenniejszych ksiąg. Na polecenie króla duńskiego Fryderyka III zaczął skupować je od lokalnych gospodarzy i tworzyć kolekcję, która docelowo miała znaleźć się w bibliotece królewskiej. Na szczególną uwagę zasługują okoliczności pozyskania Flateyjarbók, obecnie jednej z najcenniejszych ksiąg islandzkiego średniowiecza. Mimo wynagrodzenia pieniężnego, jej ówczesny właściciel Jóni Finnssyni niekoniecznie chciał oddać księgę w obce ręce. Brynjólfur musiał odwiedzić go osobiście w jego gospodarstwie na wyspie Flatey, a po długich namowach przekonał właściciela do przekazania rękopisu. Księga zawdzięcza swoją nazwę właśnie tej wyspie, choć w zbiorach królewskich figurowała pod łacińskim tytułem Codex Flateyensis (sygnatura GkS 1005 fol.).

Drugą ważną postacią był sam Árni Magnússon, Islandczyk stacjonujący w Kopenhadze. Przez większą część swojego naukowego życia kolekcjonował islandzkie manuskrypty, które w testamencie przekazał bibliotece uniwersyteckiej w stolicy Królestwa. Niestety dwa lata przed jego śmiercią duża część zbiorów spłonęła w pożarze Kopenhagi w 1728 roku. Rozmiar strat udało się oszacować także dzięki kopiom, które nieliczni ówcześni badacze manuskryptów wykonywali, choćby tłumacząc tekst w języku staroislandzkim na łacinę.

W zbiorach duńskich znajdowało się ponad 1000 manuskryptów, z czego większość została zwrócona Islandczykom w ramach umowy z 1971 roku. Do 1997 roku odesłano do Reykjaviku dzieła takie jak Codex Regius, Flateyjarbók oraz Lbs fragm 82 z fragmentami Heimskringli. W 2009 roku wpisano manuskrypty islandzkie na listę dziedzictwa narodowego UNESCO i są to bez wątpienia skarby narodowe Islandii. Nawet jeśli wciąż wiele z nich znajduje się Kopenhadze, duński Den Arnamagnæanske Samling przy Uniwersytecie Kopenhaskim dba o ich odpowiednie przechowywanie i włącza się do międzynarodowych badań nad rękopisami islandzkimi. Co więcej, wspomniany wpis UNESCO jest wspólnym dla Islandii i Danii.

Gdzie oglądać zdigitalizowane manuskrypty islandzkie?

  1. Handrit.is, islandzka baza danych zawierająca zbiory z różnych instytucji na Wyspie
  2. The Scaldic Project, czyli strona z wynikami międzynarodowych badań nad rękopisami islandzkimi
  3. Strona Instytutu Árniego Magnússona
  4. Baza danych Uniwersytetu w Kopenhadze

Po więcej informacji o manuskryptach islandzkich i ich historii zapraszam do wyróżnionej relacji na Instagramie, a jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o technologii powstania rękopisów średniowiecznych, odwiedźcie Zosię.

Większość informacji zaczerpnęłam ze wstępu do Heimskringli w tłumaczeniu i opracowaniu zbiorowym pod redakcją prof. Anny Waśko i prof. Jakuba Morawca, Księgarnia Akademicka 2021.

U Islandzkich plastyków (część 2)

Udało mi się dotrzeć do całej książki Bohdana Czeszko Inne miejsca (Warszawa 1966). Kontynuuję więc publikację fragmentów poświęconych islandzkim rzeźbiarzom.

Wcześniej publikowałam część opisującą wizytę w domu-pracowni Ásmundura Sveinssona (link poniżej), a teraz wstawiam kolejny fragment:

W kilka dni później odwiedziliśmy Olafsona [Sigurjón Ólafsson]. Mieszka on na innym przedmieściu. Nie ma tam willi tchnących wygodą lecz baraki z falistej blachy, pozostawione przez alianckie wojska, które stacjonowały przed kilkunastu laty na Islandii (…)

Baraki stoją bezładnie po obu stronach krzywej, szutrowatej drogi. Z biegiem lat poobrastały zielskiem, pomalowano je na różne kolory, zardzewiały i pozapadały się w grunt. Mieszkańcy dobudowali komórki i składziki. Kiedy nie leje, nie siąpi i nie mży, na sznurach suszy się bielizna. Gdzieniegdzie przytulony do półokrągłej ściany stoi wrak samochodu, uruchamiany wielkim nakładem pracy. Dzieciaki są w tej dzielnicy wścibskie, ciekawe i pozbawione rezerwy wdrożonej przy pomocy tego, co nasze babki nazywały dobrym wychowaniem.

(…)
Na krańcu tego reykjavickiego “cudu w Mediolanie” mieszka Olafson. W “beczce śmiechu” ma pracownię, przechodzi z niej bezpośrednio do drewnianego, pomalowanego na piernikowy kolor domku. Za domem jest czarny, skalisty obryw i Ocean Atlantycki. W czasie sztormu ocean puka do okien Olafsona. Przed domem stoi kilka rzeźb, a jego wnętrze pełne jest ciepła, prostoty, piękna. Chłopski stół sąsiaduje z fotelem własnego pomysłu i dobrą tkaniną. (…)

Olafson jest rzeźbiarzem o dużym dorobku. Studiował w Danii i tam pozostawił następnie wiele swych prac. Jego rzeźby zdobią duńskie miasta. W Reykjaviku na skwerach widziałem dwie jego prace o charakterze pomnikowym – portrety mężów, którzy zasłużyli na pamięć potomnych swą działalnością dla powszechnego dobra. Rzeźby te wyróżniają się wśród reykjavickich pomników bezpretensjonalnością, prostotą i świetną robotą rzeźbiarską.

Pragnąłbym uspokoić tych czytelników, którzy skłonni są do wykonania gestu machnięcia dłonią: “znamy takich rzeźbiarzy od pomników”… Portretowe prace Olafsona posiadają nowoczesną koncepcję rzeźbiarską, to nie są eksponaty do gabinetu figur woskowych, a ich realizm proszę mu darować. Ostatecznie skoro miasto chce mieć pomnik Fridrika Fridriksona, trudno zaproponować coś w rodzaju dziurawej batysfery.

Olafson odbył inną drogę niż starzeć Swenson. Odszedł od realizmu poszukując maksymalnej prostoty wyrazu. Interesował się egzotyczną rzeźbą prymitywną. W portowej dzielnicy opodal nadbrzeża, gdzie cumują rybackie kutry, przy ustronnej uliczce obok domu, w którym zamieszkuje jeden z przyjaciół rzeźbiarza, stoi kolorowy, wesoły totem. Echo rozważań nad sztuką prekolumbijską odczytać można z rzeźby Olafsona, stojącej w reykjavickim muzeum. O poszukiwaniu prostoty świadczą także podejmowane przezeń próby zobaczenia form organicznych, przynoszonych przez samą naturę. Próby te nie mają oczywiście nic wspólnego z dziwactwami secesji…

Olafson nie sprawia wrażenia artysty “urządzonego”, jest niecierpliwy, atakujący… Wizytę w tym domu, ogrzaną gościnnością młodej i pełnej wdzięku żony rzeźbiarza, zaliczam do najlepszych wspomnień islandzkich.

Czytaj więcej:

U Islandzkich plastyków (część 1)

Fragment pochodzi z książki Bohdana Czeski “Inne miejsca”.

U Islandzkich plastyków (część 1)

Ostatnio wpadła w moje ręce Skandynawia w oczach Polaków. Antologia, opracowana przez Zenona Ciesielskiego (Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1974), a w niej bardzo interesujący tekst Bohdana Czeszko.

Bohdan Czeszko (1923-1988), prozaik, publicysta, przebywał w początkach lat sześćdziesiątych wraz z polską delegacją kulturalną w Islandii. Relacjonuje on swój pobyt w publikacji Inne miejsca (Warszawa 1966), a w wybranym przez Zenona Ciesielskiego fragmencie opisuje wizytę u dwóch islandzkich rzeźbiarzy. Poniżej zamieszczam pierwszą część tego fragmentu:

Koncepcja naszego wyjazdu do Islandii mglista była jak sama Islandia. Miała się koncepcja wyklarować w trakcie pobytu, w świetle zastanych okoliczności. Nie będę jednak na tyle zadufany, aby twierdzić, że się wyklarowała.

Spokój nasz zniszczył Kjartan – człek nieprzewidywany. Przyszedł na przyjęcie dyplomatyczne, w którym uczestniczyliśmy. Stał skromnie w kąciku i pykał małą fajeczkę. Z powołania Kjartan jest artystą grafikiem, ale ponieważ nie może wyżyć z robót artystycznych, pracuje w jednym z wielu przedsiębiorstw rybackich Reykjaviku. Młody ów artysta był na warszawskim festiwalu młodzieżowym i teraz, choć mógł był bardzo łatwo kłopot zdjąć z głowy, podjął się niewdzięcznej funkcji Wergiliusza. Oprowadzała nas, gdzie się dało. Suszył głowę ludziom, otwierał drzwi obcych domów. Bardzo szczodrobliwie odpłacał za gościnę w Polsce, nie żałował swego czasu i służył nam swymi znajomościami. W ten sposób odwiedziliśmy kilka pracowni islandzkich plastyków. (…)

Nieoceniony Kjartan wsadził nas do autobusu i zawiózł do rzeźbiarza nazwiskiem Swenson [Ásmundur Sveinsson]. Swenson pobudował sobie na przedmieściu dom stanowiący jedną z osobliwości Reykjaviku. Jest to budynek przypominający zarazem bunkier obronny i obserwatorium astronomiczne. Ciężka, graniasta bryła, zwieńczona półkulistą kopułą i podparta od strony głównego wejścia dwoma pylonami w kształcie mocarnych klinów.

Dom stoi na wzniesieniu samotny, betonowy i ciężki wśród zieloności traw porastających posesję. Przez drogę sąsiadują z nim świeżo pobudowane, wyciągnięte pod sznur, absolutnie higieniczne wille reykjavickich mieszczan, wille jak bombonierki.

Na domiar złego Swenson otacza obecnie swój bunkier półkolistym pawilonem o ukośnym szklanym dachu. W pawilonie tym będzie się mieścić w niedalekiej przyszłości pracownia i będą miały swe miejsca rzeźby, które teraz stoją na łące lub stłoczone zostały w pomieszczeniach wewnątrz domu.

Kiedy zbliżaliśmy się, Swenson kończył drzemkę. Spał na derce – wśród pokosów świeżo nasieczonej trawy. Podniósł się i szedł ku domowi, a mijając rzeźby dotykał ich dłońmi. Jest mały, siwy i zgarbiony. Porusza się ociężale. Ubrany był w bury, zniszczony sweter, drelichowe spodnie i trampki. Przywitał nas z zakłopotaniem i poprosił do wnętrza domu, które okazało się ciasne i niewygodne.

W kopule mieści się podręczny warsztat ślusarsko-kamieniarki, o ile cokolwiek może się zmieścić w okrągłym pokoju. W punkcie centralnym podłogi zagnieździło się dzwoniące echo, świdruje w uszach, a kroki jego mogłyby stanowić akustyczny efekt do słuchowiska o duchach w opuszczonym zamczysku.

Swenson prezentował nam swe rzeźby jakby mimochodem, jakby starając się odwrócić od nich naszą uwagę. Chętniej pokazywał nam narzędzia własnego wyrobu (zapamiętałem drewniany młot, sporządzony z sękatego klocka dębowego i korbowodu od spalinowego motoru) oraz kupione (zapamiętałem ciężki, twardy młotek, wykonany z nylonu – ponoć nie do zdarcia).

Swenson w twórczości swej, w ciągu wielu lat, stopniowo odchodził od realizmu, początkowo ku ekspresyjnemu kubizmowi, nakazującemu myśleć o bardzo silnym wpływie Picassa, a ostatnio ku abstrakcji. Jego prace najbardziej aktualne to w większości abstrakcyjne konstrukcje, wykonane z metalu. Swenson eksperymentował także w kierunku “mobilów” – rzeźb ruchomych. Wyniki tych prób pokazywał nam w postaci konstrukcji posiadającej ruch podobny do ruchu wagi. Rzeźba nie posiada poruszającego ją mechanizmu – trzeba ją trącić dłonią.

Rozmawialiśmy niewiele i powoli. Później Swenson założył okulary i oglądał polskie wydawnictwa z dziedziny plastyki, jakie przynieśliśmy ze sobą. Podobały mu się. Zwrócił uwagę na fotografię rzeźby Aliny Szapocznikow, wystawionej niegdyś w Arsenale. W pewniej chwili wyciągnął z kieszeni spodnie małe, drewniane puzderko, postukał palcem w wieczko i zażył solenny niuch tabaki. Kjartan napomknął o tym, że Swenson jest z pochodzenia chłopem.

Dzisiaj, kiedy przypominam sobie spotkanie z nim, wydaje mi się, jakby wszystko, co mnie w ów jasny podbiegunowy wieczór otaczało, było obrazem zmagania. Ten zgarbiony człowiek o ciężkich, rozbitych i zrogowaciałych dłoniach, ubrany tak ubogo, jak nie ubierają się do pracy reykjaviccy dokerzy, jego grzybowaty, ciężki dom, niuchanie tabaki przy wykuwaniu abstrakcyjnych “mobilów”, wszystko to wydaje mi się wielką i urzekającą gmatwaniną sprzeczności.

Całość można znaleźć we wspomnianej antologii albo w publikacji “Inne miejsca” Bohdana Czeski. Część dalsza fragmentu zostanie opublikowana za tydzień.

Landnámsöld, czyli skąd ci Islandczycy

Tym, którzy interesują się średniowieczną Skandynawią, nie trzeba przedstawiać wikingów i ich podbojów. Zwykło się przypisywać wikingom rolę “protoplastów” Skandynawów i z nich wywodzić początki istnienia krajów nordyckich.

Choć był to lud dość jednolity etnicznie, nie można jednak mówić o wikingach jako “pranarodzie” skandynawskim, a mimo to badacze zwyczajowo dzielą dawnych wojowników na grupy narodowościowe z uwagi na współczesny podział granic terenów wówczas zajmowanych przez wikingów. Stąd Waregowie, zamieszkujący głównie obszary wschodnie, w tym na Ruś, Bizancjum, a nawet w okolice dzisiejszego Bagdadu nazywani są Szwedami; za protoplastów Duńczyków uznaje się wikingów, którzy okupowali wschodnie tereny Europy Zachodniej, natomiast “pierwsi” Norwegowie to wikingowie, którzy podróżowali głównie na zachodni Atlantyk, a nawet tereny Ameryki Północnej.

“Rodowód” Wikingów

To właśnie “Norwegom” przypisuje się zasiedlenie Islandii. Utwierdzona przez wielu już badaczy teoria głosi, że liczna emigracja wikingów zamieszkujących tereny dzisiejszej Norwegii miała przyczyny polityczne. W latach 70.-80. IX wieku wielu przedstawicieli starych rodów szlacheckich postanowiło opuścić Norwegię w związku z chciwością Haralda Pięknowłosego, władcy marzącego o zjednoczeniu lokalnych plemion pod jednym berłem. Ci, którym nie w smak był podporządkowywać się jego władzy, zdecydowali się na przeprowadzkę na Islandię, znaną już i częściowo “zbadaną” przez niezależnych podróżników. Landnámábók, czyli Księga Osadnictwa, najważniejsze źródło wiedzy na temat pierwszych ludzi na Wyspie, wspomina co najmniej trzech wikingów, którzy jako pierwsi dopłynęli na Wyspę: Naddoda, Flókiego Vilgerdarsona (“Norwegów”) oraz Gardara Svafarssona (“Szweda”). Mieli oni dotrzeć na Wyspę ok. 860 roku, ale żaden z nich nie pozostał na Islandii na dłużej, jednak wrócili do swoich ojczyzn i szerzyli wieść o (nie)dalekiej krainie, która nadaje się do zasiedlenia.

Pierwsi na Islandii

Choć utrzymuje się, że przed Skandynawami Islandię zamieszkiwali iryjscy mnisi (papar), za pierwszego osadnika na wyspie uznaje się Ingólfura Arnarsona, założyciela Reykjaviku. Jak pisałam w innym poście, Arnarson zabrał na swój statek dwie belki ze swojego domu z Norwegii, zakładając, że wyrusza do kraju, w którym osiedli się na stałe. Dopływając do brzegów Islandii, rzucił obie kłody do wody i postanowił zacumować w miejscu, gdzie morze wyrzuci te osobliwe odpady. To właśnie u wybrzeży Zatoki Faxa zatrzymał się podróżnik i tam wybudował swój dom, zakładając pierwsze na Wyspie miasto, Reykjavik. Do dzisiaj belki można odnaleźć w herbie miasta, a pozostałości domostwa Arnarsona i jego domy oglądać można w Muzeum Osadnictwa 871+/-2 (za taką właśnie datę uznaje się założenie Reykjaviku).

IMG_20170717_122253.jpg
Tak wyglądają odkopane niedawno pozostałości najstarszych znanych domostw w Reykjaviku.

Wspomniana już Landnámábók opisuje czasy osadnictwa Islandii, czyli Landnámsöld (870-930),  i jest to pierwsza epoka w periodyzacji islandzkiej historii.  Poza odkrytymi niedawno pozostałościami najstarszych budowli w Reykjaviku, zachowane z tego czasu pamiątki ograniczają się do drobnych przedmiotów, bowiem najważniejszym zabytkiem tych czasów jest przede wszystkim słowo, tak spisane w “kronikach”: Landnámábók Íslendingabók (Księga Islandczyków) oraz sagach, traktowanych jako istotne źródło wiedzy na temat życia pierwszych Islandczyków, nawet jeśli spisywane były wieki później. Okres Landnámsöld to czas kształtowania się społeczeństwa islandzkiego, kolonizacja Wyspy oraz tworzenie pierwszych struktur polityczno-administracyjnych, pozwalających na organizację życia na Wyspie. Z wymienionych wyżej źródeł pisanych, jak i późniejszych badań archeologicznych, dowiadujemy się, że zasiedlenie Wyspy koncentrowało się przede wszystkim na wybrzeżach oraz w dolinach rzek, a pierwsze domy budowano z obecnego na Wyspie drzewa, natomiast po wykarczowaniu wszystkich dostępnych lasów – z materiału nanoszonego przez ocean.

Stöng - Ruins of a Real Viking Settlement Manor and the Reconstructed Saga-Age Farm in Iceland
Tak wyglądają, częściowo zrekonstruowane, ruiny wikińskiej osady w Stöng. Źródło: https://guidetoiceland.is/connect-with-locals/regina/stong–the-ruins-of-a-real-viking-settlement-manor

Trudne początki

Norwegowie przeprowadzający się na Wyspę przywozili z sobą nie tylko materiały do budowy czy najważniejsze elementy wyposażenia dawnych domostw, ale też przydatne zwierzęta: owce i konie, wybierając najsilniejsze okazy, które będą mogły przetrwać długą podróż i islandzkie zimy. Zakładane gospodarstwa musiały być samowystarczalne, bowiem rozmieszczone były w dużych odstępach od siebie. Sprowadzenie się na odległą Wyspę oznaczało ograniczone kontakty z kontynentem, brak odpowiednich statków nie pozwoliło Islandczykom na udział w handlu dalekosiężnym, dlatego musieli zadowalać się tym, co Wyspa miała im do zaoferowania. Były to więc przede wszystkim ryby, ale również drobne ptactwo (w tym maskonury) oraz mięso przywiezionych zwierząt. Mimo utrudnionego podróżowania, poświadczone są ślady eksportu towarów islandzkich poza Wyspę, czemu dowodzą znalezione na kontynencie wełniane wyroby oraz suszone ryby.

Najstarsza demokracja

Koniec okresu osadnictwa wyznacza data 930, uznawana za początek Alþingu. Alþing, czyli główny wiec, zgromadzenie ogólne zbierające się regularnie w dolinie Þingvellir nad rzeką Oxárą (niedaleko Reykjaviku), stanowił podstawę władzy ustawodawczej i sądowniczej na Wyspie. O wadze “Wiecu wszystkich wieców” świadczą między innymi informacje o tym, że główne szlaki i drogi na Wyspie prowadziły właśnie do Doliny Zgromadzeń, natomiast sagi niejednokrotnie informują nas o tym, że z rozwiązaniem poważniejszych konfliktów czy poszukiwaniem żony/męża czekano właśnie na zebranie Alþingu. Alþing był miejscem, w którym gromadzili się wszyscy pełnoprawni obywatele, by wspólnie podejmować istotne dla życia Wyspy decyzje, skazywać kryminalistów czy zawierać związki małżeńskie.

IMG_20170408_151112.jpg
Þingvellir – miejsce zwoływania Alþingu.

Mówi się o demokratycznym charakterze społeczeństwa islandzkiego, wynikającego z grupowego podejmowania decyzji oraz przysłowiowym “ukochaniu niezależności” przez osadników zbiegłych przecież z mającej się właśnie zjednoczyć pod wodzą jednego władcy Norwegii. Średniowieczni Islandczycy nie funkcjonowali jednak na zasadach współcześnie rozumianych równouprawnienia i wolności słowa, bo – tak jak w pozostałych miejscach ówczesnej Europy – istniały tam podziały społeczne, jak również niewolnictwo (co prawda po niedługim czasie zniesione, jednak wyzwoleńcy pozostali najniższą warstwą społeczną). Choć dużą niezależnością cieszyły się kobiety (czego dowiadujemy się z sag), nie miały one takiego samego statusu na thingu co ich mężowie i ojcowie. Warto też podkreślić, że społeczeństwo islandzkie wbrew wielu opiniom nie było etnicznie homogeniczne; choć założyli je głównie wikingowie z Norwegii, przywieźli sobie również żony i/lub niewolników z Wysp Brytyjskich czy dzisiejszej Irlandii.

Organizacja społeczeństwa

Islandczycy byli społeczeństwem zhierarchizowanym. Choć nie posiadali jednego monarchy, władza podzielona była między kilka najsilniejszych rodów (niektórzy złośliwi mówią, że taka sytuacja pozostała na Islandii do dzisiaj…). Elitę społeczną stanowili lokalni przywódcy (goðar, l. poj. goði), którzy zdaniem badaczy mogli dzierżyć wiele funkcji, w tym kapłańskie. Zaszczyt piastowania urzędu goðorð, czyli bycia goðimmogła mieć tylko ograniczona liczba “wybrańców” i decydował o niej Alþing (z początku 39, potem 48 sztuk). Aby pracować jako goðorð, trzeba być mieć odpowiednio duży majątek i znakomite pochodzenie, a także dobrą znajomość prawa i umiejętność jego wykorzystania, dlatego goðar byli przedstawicielami najznamienitszych rodów Islandii i często tytuł ten był dziedziczony. Z tytułem goðiego  wiązał się nie tylko autorytet i duża liczba stronników wiecowych (þingmadr, l. mn. þingmenn, “rekrutowanych” spośród wolnych gospodarzy), ale też przede wszystkim siła przebicia podczas istotnych sporów prawnych. Goðar rządzili również na wiecach lokalnych (zwoływanych wiosną i jesienią), w ramach których nie tylko załatwiano sprawy miejscowe, ale ustalano datę zwołania następnego Alþingu (wiosną) lub przekazywano postanowienia z ostatniego wiecu (jesienią).

Alþing gromadził się bowiem w czerwcu. Spotykali się tam wszyscy goðar w towarzystwie swoich þingmenn. W trakcie obrad zbierała się Rada Praw (Lögrétta), mająca funkcję legislacyjną; oni tworzyli i interpretowali prawo, a także wydawali wyroki w sprawach zgłaszanych na Alþingu. W pewnym momencie miała ona również charakter sądu drugiej instancji, do którego można było się odwołać w sytuacji niesprawiedliwego potraktowania na lokalnych thingach. Przewodniczącym obrad był lögsögumaður, głosiciel praw, którego zadaniem była każdorazowa recytacja praw przy Lögberg, Skale Prawa. Badacze nie są zgodni, czy musiał on wygłaszać z pamięci wszystkie prawa, czy tylko ich część. Zwolennicy tego pierwszego rozwiązania optują nawet za przekonaniem, że jeśli lögsögumaður zapomniał o jakimś przepisie, przestawał on obowiązywać. W tradycji oralnej była to jednak funkcja o prestiżowym znaczeniu, choć nie wiązała się z żadną realną władzą.

Tak mogły wyglądać zebrania Alþingu, choć są wytworem wyobraźni XIX-wiecznego malarza.

Alþing zbierał się niemal nieprzerwanie aż do 1800 roku, kiedy to jego działalność została przerwana (Islandia była wówczas pod panowaniem Danii). Na fali romantycznych nastrojów nastrojowo-wyzwoleńczych, Islandczykom udało się wywalczyć (bynajmniej nie w sposób zbrojny) przywrócenie Zgromadzenia, jednak od 1844 obradował on już nie w Dolinie, lecz w Reykjaviku. Sama Þingvellir stanowi do dziś jedno z kluczowych miejsc dla budowania tożsamości narodowej Islandczyków, to tam podejmowano bowiem najważniejsze decyzje dla przebiegu dziejów Wyspy, od przyjęcia chrześcijaństwa, po ogłoszenie pełnej niepodległości w 1944 roku.

Bibliografia:
Wstęp [w:] Jakub Morawiec, Łukasz Neubauer, Sagi islandzkie. Zarys dziejów literatury staronordyckiej, Warszawa 2015, s. 7-14. Recenzję znajdziesz tutaj.

Jakub Morawiec, “Sagi islandzkie i środowisko ich powstania” [w:] Saga o Hallfredzie Skaldzie Kłopotliwym, Wrocław 2011, s. 5-40.

Grażyna Szelągowska, “Od kolonii do państwa niepodległego. Islandia od XIII do XX wieku” [w:] Włodzimierz Pessel, Roman Chymkowski (red.), Islandia. Wprowadzenie do wiedzy o społeczeństwie i kulturze, Warszawa 2008, s. 31-44.

Polskie wątki w Reykjaviku

O tym, że na Islandii żyje wielu Polaków, nie trzeba nikomu przypominać.

Akcje polonijne oraz najróżniejsze stowarzyszenia i instytucje zrzeszające Polaków na Wyspie mieszczą się głównie w Reykjaviku, ale nie o nich będzie dzisiaj mowa. Prezes Klubu, Emiliana Konopka, wybrała się na Islandię w – jeśli tak to można nazwać – podróż służbową, bo w stolicy udało jej się odwiedzić miejsca i spotkać z ludźmi, z którymi Klub planuje zacieśnić współpracę w tym roku.

Uczyć się polskiego na Islandii

Pierwszym zadaniem Emiliany było wystąpienie na Uniwersytecie w Reykjaviku w gronie studentów uczących się języka polskiego. Podobne spotkanie odbyło się niecały rok temu, kiedy to Islandczycy zapoznali się z działalnością Studenckiego Klubu Islandzkiego i zostali zaproszeni do wspólnego projektu zakładającego tandem językowy. Pomysł podstawowych rozmówek polsko-islandzkich powrócił także podczas drugiej wizyty na Háskóli Íslands, bo kurs języka polskiego rozpoczęła grupa nowych studentów. Po zaprezentowaniu działalności SKI mowa była również o projektach na nowy rok, w tym związanych ze wspólnym świętowaniem 100. rocznicy odzyskania niepodległości naszych krajów.

dav

Skarby polskiej literatury w jednym miejscu

Drugim przystankiem w reykjawickiej peregrynacji Emiliany była Biblioteka Polska mieszcząca się w budynku Ambasady RP w Reykjaviku. Prowadzi ją kobieta-orkiestra, Monika Sienkiewicz, która jest także dyrektor Szkoły Polskiej w Reykjaviku oraz nauczycielką języka polskiego na Uniwersytecie. Ta działalność, w którą zaangażowani są jeszcze inny polscy nauczyciele, pozwala polskim dzieciom na kontakt z językiem zarówno oprzez zajęcia sobotnie, jak i możliwość wypożyczenia książek sprowadzanych z Polski. W zbiorach biblioteki znajdziemy głównie tytuły adresowane do młodzieży, literaturę popularnonaukową, skandynawskie kryminały, ale też lektury szkolne oraz słowniki i encyklopedię, a także bogaty zbiór filmów polskich i czasopism. Monika zdradziła mi, że zainteresowanie biblioteką jest duże i dzieci tłumnie wypożyczają książki. Można tu znaleźć nawet naszą publikację!

davsdrsdr

Nowy Ambasador Polski na Islandii

Najważniejszym punktem wycieczki była jednak Ambasada RP, znajdująca się pod biblioteką. Jak się okazało, Emiliana miała wielkie szczęście, bo udało jej się spotkać z nowo-obranym Ambasadorem, panem Gerardem Pokruszyńskim. Pan Ambasador sam ucieszył się na spotkanie, bo czytał o naszym Klubie i chciał się z nami skontaktować. Tym sposobem obie strony potwierdziły chęć nawiązania współpracy, a SKI ma na ten rok kilka naprawdę ambitnych pomysłów, więc nie pozostaje nam nic jak cieszyć się na wsparcie i poparcie ze strony samego Pana Ambasadora. O naszych projektach będziemy informować w swoim czasie, na razie możemy zdradzić tylko tyle, że Projekt 1918-2018 będzie miał na celu zacieśnienie współpracy studenckiej obu krajów przy okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości obu państw – Polski w listopadzie, a Islandii w grudniu. Trzymajcie kciuki, bo czeka nas wielkie przedsięwzięcie!

Wychodzi więc na to, że postanowieniem SKI na nowy rok jest poszerzenie granic swojej działalności. Nie będziemy promować Islandii tylko w Warszawie, ale także będziemy mieli okazję do promocji Polski w Reykjaviku!

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Reykjaviku historia (mniej) znana

Podczas czwartego już pobytu w stolicy Islandii postanowiłam wybrać się na Free Walking Tour. Miasto jest niewielkie, a ja przemierzyłam je już pieszo we wszystkie możliwe strony (a centrum, czyli właściwie jądro miasta, tym bardziej), ale miałam dużo wolnego czasu i postanowiłam przekonać się, czy dowiem się czegoś więcej. Darmowy spacer po Reykjaviku, organizowany przez CityWalk.is, znalazłam na portalu Like a Local. Zarówno rezerwacja, jak i sam spacer był za darmo, choć oczywiście zgodnie z tradycją Free Walking Tours, wypadało przewodnikowy po zakończonym spacerze wręczyć sprawiedliwy napiwek.

Jak na złość, po dwóch pięknych i słonecznych dniach, dzisiejszy poranek okazał się pochmurny, zimny i ciężki od mokrego śniegu. Wizja dwugodzinnego spaceru w takich warunkach trochę mnie zniechęciła, tym bardziej, że właściwie do 10 (czyli czasu rozpoczęcia spaceru) Reykjavik dopiero budził się z nocnych ciemności. Ale ostatecznie nie poddałam się, podobnie jak kilkunastoosobowa grupa turystów z całego świata, którzy postanowili poświęcić swój czas sympatycznemu Tómasowi, studentowi historii na Uniwersytecie w Reykjaviku, który w bardzo dowcipny  i lekki sposób przedstawił nam swoje miasto. Jego narracja składała się oczywiście z faktów oczywistych dla fana Islandii, takich jak podstawowe wiadomości historyczne i geograficzne, jak i ciekawostki językowe. A mimo to dowiedziałam się wielu nowych rzeczy lub zwróciłam uwagę na szczegóły, których wcześniej nie dostrzegałam.

1. Ten niewielki kościółek obok parlamentu to katedra

Żeby nie było: wiem, że Hallgrímskirkja to nie katedra. Wielu turystów tak myśli, bo jest największym, najokazalszym i najczęściej fotografowanym kościołem w Reykjaviku, a właściwie na Islandii. Ale to nie katedra. Myślałam, że katedrą jest neogotycki  Landakotskirjka. I jak się okazało po późniejszym przejrzeniu Wikipedii, nie byłam tak do końca w błędzie, bo owszem, to katedra, ale rzymskokatolicka. Jednak Islandia to raczej kraj luterański, więc i katedrę muszą mieć także luterańską. I to właśnie drewniany kościółek przy Lækjargata jest oficjalną katedrą Reykjaviku. Budynek ten jest na tyle niepozorny, że choć zwracał wcześniej moją uwagę swoim minimalizmem i urokiem, nigdy nie wchodziłam do środka. A może warto zwiedzić ten budynek, choćby dlatego, że zaprojektował go sam Bertel Thorvaldsen!

2. Na budynku Parlamentu znajduje się pusty maszt

To prawda. Może nie jest to rzecz, na co zwracamy uwagę, ale jak już się tak zastanowić, to na większości budynków użyteczności publicznej najczęściej znajdziemy flagę. Nawet Ambasada Rzeczpospolitej Polski w Reykjaviku ma wywieszoną flagę niemal codziennie. A na budynku Althingu flagę zauważymy dopiero od święta, a dokładniej 17 czerwca.  Dlaczego? Tómas twierdzi, że Islandczycy niespecjalnie obnoszą się ze swoją flagą. To nie tak, że jej nie lubią, wręcz przeciwnie, trójkolorowy symbol Islandii to jeden z najczęściej wykorzystywanych motywów, również w przemyśle turystycznym. A mimo to flagi islandzkie (choć tak widoczne w sklepach z pamiątkami), nie ozdabiają budynków publicznych. Może ta niechęć do afiszowania się flagą to efekt “niechęci” do Duńczyków? Tómas wielokrotnie, oczywiście z przekorą, podkreślał, że od czasów odzyskania niepodległości za wszystko obwinia się Duńczyków. A Duńczycy uwielbiają swoją flagę, wtykając ją wszędzie na każdą okazję, nawet w dniu urodzin kota 😉

3. W budynku Urzędu Miasta jest darmowe wifi

To był pierwszy (i niestety tylko jeden z dwóch) przystanek w ciepłym wnętrzu, dający więc możliwość uwolnienia dłoni z grubych rękawiczek i rozgrzania rąk. Jako że szybko marznę w kończyny, szybko zrezygnowałam się z robienia notatek czy robienia zdjęć wszystkiemu, co pokazywał nam Tómas. Stąd nie wszystkie zdjęcia w tym poście są moje (co zaznaczam w opisach pod nimi). W ciepełku można dorwać się do telefonu, ale też rozleniwić i nie do końca wsłuchiwać się w to, co mówi przewodnik… Muszę przyznać, że trochę głupio byłoby grać złego uczniaka, ale znajdująca się w Urzędzie Miasta mapa Islandii była tylko punktem wyjścia do opowiadania rzeczy, które już wiedziałam. Więc szybko połączyłam się z darmowym wifi i nadrobiłam zaległe wiadomości, nowe posty na Utulę Thule i fotki na Instagrama…

4. Na jednym z głównych placów miasta znajdował się kiedyś cmentarz

Chodzi o Fógetagarður, plac znajdujący się tuż obok Parlamentu. To tu stoi pomnik Skúliego Magnússona, zwanego Skúli Fógeti, czyli Szeryf. To on w XVIII wieku zastał Reykjavik murowany, a zostawił drewniany. Serio. W tamtym czasie największe miasto Islandii liczyło tylko kilkudziesięciu mieszkańców, a najstarsze (czy właściwie: jedyne) domy budowane były ze skał. Skúli przywiózł ze sobą jednak sporo drewna i wybudował kilka nowych domów, które były atrakcyjniejsze choćby dlatego, że lepiej trzymały ciepło. Część tych domów, a właściwie ich fundamenty, można oglądać w ścisłym centrum miasta. Dziś oczywiście pokryte są blachą, ale jednak mają długą tradycję, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niegdyś domy dla biedoty, dzisiaj stanowią najdroższe mieszkania w Islandii. Właściwie nie wiadomo, jaka jest wartość pojedynczego domu w tej dzielnicy, bo rzadko kiedy wystawiane są na sprzedaż.

Ale miało być o cmentarzu. Przy placu znajduje się stosunkowo współczesny budynek, a jego budowa wymagała oczywiście głębokich wykopów. Podczas prac natknięto się na mnóstwo kości, wiele z nich datowano nawet na X wiek! Okazało się więc, że znajdował się tu najstarszy cmentarz na Islandii, w pewnym momencie zabetonowany. Niestety nie wiadomo kto i kiedy podjął taką decyzję. Można jednak odnaleźć kilka zachowanych tablic nagrobnych będących pamiątką po pierwotnej funkcji placu.

5. Tylko 0,1% mieszkańców stolicy nie zna języka angielskiego

To oczywiście niepotwierdzone info. Ale przyznajmy się, że raczej jak już przyjedziemy do Reykjaviku, to nie zagadujemy do wszystkich po islandzku, ale właśnie po angielsku. I wszędzie się dogadamy. O tym, że Islandczycy kochają swój język i dbają o niego, wiemy doskonale. Że nawet starsze pokolenie posługuje się nim płynnie, też wiemy. Ale oczywiście nie każdy musi chcieć komunikować się z nami po angielsku. Więc tak na wszelki wypadek Tómas dał nam szybką lekcję języka islandzkiego. Miało być oczywiście śmiesznie, więc wybrał takie zdania lub słowa, które są trudne do wypowiedzenia. Tak jakby islandzki w ogóle był językiem łatwym do wypowiadania 😉

6. Słupy bazaltowe na Ingólfstorg to herb miasta

A właściwie mają nawiązywać do herbu miasta, jakim jest tarcza z dwoma palami drewna dryfującego na falach oceanu. Zarówno herb, jak i “pomnik” na Ingólfstorg nawiązują do legendy o powstaniu miasta Reykjavik. Według sagi (której fragment odczytamy na jednym z bazaltowych słupów w centrum miasta), Ingólfur Arnarson przed wyprawą na Islandię zabrał ze sobą dwie belki ze swojego rodzinnego domu. Miały stać się podstawą konstrukcji nowego budynku, który planować zbudować w nowej ojczyźnie. Jak wiemy, przed dopłynięciem na ląd, wyrzucił za burtę owe belki i postanowił osiedlić się w miejscu, w którym morze wyrzuci je na brzeg. Było to właśnie w Zatoce Faxa, tu więc Ingólfur postanowił założyć miasto. Nadał mu nazwę Reykjavik, od dymów geotermalnych unoszących się nad zatoką.

Owe belki stały się herbem miasta, który możemy odnaleźć w każdym miejscu stolicy, na budynkach, koszach na śmieci, a nawet na ramieniu Jóna Gnarra, byłego prezydenta Reykjaviku. “Instalacja” składa się z dwóch słupów bazaltowych, tak charakterystycznych dla krajobrazu Islandii, do których podłączone są rury. Podobno według pierwotnego zamysłu miała buchać z nich para, ale “coś nie wyszło”. W każdym razie miejsce to ma przypominać o początkach miasta.

7. Zimą nie odśnieża się tu chodników

dav

Doświadczyłam na własnej skórze. Miasto nie fatyguje się w tej kwestii, bo w sumie nie musi. Śnieg na głównych ulicach stopnieje sam dzięki podprowadzonym rurom z gorącą wodą, a jeśli mieszkańcy martwią się o swoje zdrowie to muszą sami zaopatrzyć się w raki 😉 Więc spacerowiczów po mieście można podzielić na dwie grupy: tych, którzy dziarsko maszerują po lodzie, a nawet uprawiają poranny jogging i tych, którzy ślizgają się, walcząc o skończenie wyprawy w jednym kawałku. Nawet ścieżki rowerowe nie są tu odśnieżane, a i tak można spotkać czasem dzielnego rowerzystę.

Tam, gdzie nie doprowadzono rur z geotermą, poprzestano na żwirze albo po prostu nic nie zrobiono. Dziwnym trafem ulice są zawsze czarne.

8. Na zamarzniętym Tjörninie grywano w piłkę nożną

IMG_20180126_093740.jpg

Wciąż trudno mi w to uwierzyć i podejrzewam, że Tómas wciskał nam kit. Nie dlatego, że moim zdaniem lód na jeziorku w środku miasta jest zbyt kruchy, żeby po nim chodzić. Wręcz przeciwnie, w styczniu można zaobserwować tu rodziców z wózkami i dzieci maszerujące po lodzie. Tjörnin nie jest aż tak głęboki, może tylko na samym środku, więc w przypadku załamania się lodu grozi nam tylko kąpiel w zimnej wodzie, ale nie utonięcie. Ale czy da się grać tutaj w piłkę nożną? W dobrych korkach byłoby to chyba nawet możliwe 😉

9. Wejście do Harpy i na Perlan jest do tego roku płatne

dav

Niestety.

10. W ostatni piątek miesiąca można napić się lokalnego Gulla w promocyjnej cenie

Znalezione obrazy dla zapytania studentakjallarinn reykjavik
źródło zdjęcia: Lonely Planet

Piwo za 560 koron w piątkowy wieczór? Do tego w towarzystwie studentów z całego świata? To miła niespodzianka dla wszystkich przyzwyczajonych do cen z centrum miasta. A wspomniane Stúdentakjallarinn nie znajduje się znowu tak daleko, bo tuż obok głównego budynku Uniwersytetu w Reykjaviku. Wystarczy przespacerować się wzdłuż brzegu Tjörnina w kierunku zawsze widocznych wysokich budynków Muzeum Narodowego i Uniwersytetu. W ciągu dnia można tu zjeść tani lunch i napić się kawy, a wieczorami napić się piwa, posłuchać muzyki (czasem na żywo!) i pograć w planszówki.

Czy znacie jeszcze jakieś inne ciekawostki dotyczące Reykjaviku? Podzielcie się z nami, zawsze chętnie uczymy się czegoś nowego o stolicy Islandii 😉

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Rzeźbiarz o wielu twarzach

Mijając skwer przy zbiegu ulic Bankastraeti i Laekjargata można wpaść na niezwykłą rzeźbę przedstawiającą strudzoną kobietę dźwigającą wiadra z wodą.

Niosąca wodę (Vatnsberinn, 1936-37) stoi w tym miejscu dopiero od sześciu lat, wcześniej bowiem dwukrotnie zmieniała swoje położenie. Długo debatowano nad tym, czy praca jednego z najważniejszych rzeźbiarzy islandzkiego modernizmu powinna stać w samym centrum miasta. W latach 40. i 50. niechęć wobec tego dzieła doprowadziła nawet do planów zniszczenia go. Dlaczego? Wielu uważało rzeźbę po prostu za brzydką – krótkie nogi, wydłużone ramiona, kanciasta twarz, która niektórym przypominała głowę foki. Poza nieestetyczną formą, opinię publiczną martwiła też tematyka rzeźby. Zawód nosiciela wody był na przełomie wieków uznawany za jeden z najbardziej ubliżających, a do tego była to praca najgorzej opłacana.  Dlatego trudząca się pracą fizyczną kobieta będąca symbolem “gorszych czasów” Islandii (doprowadzanie wody do domów nastąpiło po 1908 roku) wydawała się po prostu nie pasować do tak prominentnego, odwiedzanego przez setki turystów, miejsca.

Niosąca wodę (Vatnsberinn, 1936-37)

Paradoksalnie właśnie te dwie cechy: kubistyczne uproszczenie oraz tematyka związana z życiem codziennym biednych Islandczyków, charakteryzują w pełni twórczość Ásmundura Sveinssona (1893-1982). Nazywany “poetą narodu”, swoje prace często poświęcał anonimowym robotnikom, dla których dotąd nie było miejsca w sztuce. Poprzez sprowadzenie formy do kształtów geometrycznych uwypuklał prostotę i brzydotę zwykłych ludzi, jednak – jak sam mówił – nie w celu wzbudzenia współczucia. Wprost przeciwnie; misją rzeźbiarza było oddanie hołdu pracy rąk, bez której Islandia nie rozwijałaby się w tak szybko w XX wieku. W pracach takich jak Niosąca wodę czy Kowal (Járnsmiðurinn, 1936, skwer u styku Eiríksgata i Snorrabraut) oddaje on więc całą prawdę o pracy fizycznej, odzierając jej wykonawcę z wszelkich cech indywidualnych. Postaci pozbawione są szczególnych rysów twarzy, bardziej akcentowana jest tutaj tężyzna fizyczna, stąd dzieła te bywały oceniane jako “monstrualne” czy “ciężkie”.

Styl Sveinssona wynika z wielu inspirujących podróży. Począwszy od pierwszych studiów w Kopenhadze (1919), artysta wyjechał do Sztokholmu, by przez następnych sześć lat studiować rzeźbę pod kierunkiem Carla Millesa, najważniejszego rzeźbiarza szwedzkiego w tamtym czasie.  Milles pozostał najważniejszym mentorem islandzkiego rzeźbiarza; to on wprowadził go w świat sztuki orientalnej i prymitywnej, która inspirowała kubistów do uproszczenia formy. Edukację uzupełnił również w paryskiej Académie Julian (1926-1929), gdzie zapoznawał się z najświeższymi trendami artystycznymi, a w 1928 roku udał się w podróż do Włoch i Grecji, których sztuka – podobnie jak egipska – odcisnęły kolejne piętno na stylu rzeźbiarza.

Wnętrze Ásmundarsafn z zachowaną pracownią artysty.

W Ásmundarsafn, muzeum artysty będącym niegdyś jego domem i pracownią, wykonaną według własnego projektu, możemy podziwiać całokształt twórczości rzeźbiarza: jego talent architektoniczny, rysunki oraz oczywiście rzeźby. Prace prezentowane zarówno we wnętrzu, jak i w parku okalającym budynek, oddają ewolucję stylu Sveinssona. Od uproszczonych, kubistycznych form poszedł on w kierunku abstrakcji, wyciągając i “dziurawiąc” postacie świadomie inspirując się twórczością Henry’ego Moore’a, by ostatecznie sprowadzić formy do linii, łuków i kół. Rozwinięcie stylu było jednak nierówne, bowiem często wracał on do rzeźby w pełni naturalistycznej, przypominającej prace Gustava Vigelanda czy Carla Millesa, co zauważymy chociażby w rzeźbach Dziecko z rybą (Barnið og fiskurinn, 1945) czy Kobieta z Amorem (Kona með Amor, 1927). Często powracającym motywem są także postaci znane z sag czy folkloru islandzkiego; w tym przypadku na szczególną uwagę zasługuje silnie zgeometryzowany Sæmundur na foce (Sæmundur á selnum, 1926) znajdujący się przed gmachem Uniwersytetu Islandzkiego, przedstawiający historię bohatera islandzkich opowieści, którego dzieje można byłoby porównać do Fausta. W twórczości Sveinssona nie brakuje też trolli; jak podkreślał sam artysta, zależało mu na podkreśleniu różnicy między islandzkimi olbrzymami a trollami z wyobrażeń szwedzkich czy norweskich. Islandzkie trolle kojarzą mu się przede wszystkim z górami, w które się przeobrażają, stąd prace takie jak Żona trolla (Tröllkonan, 1948) przypominają kształtem masyw górski.

W przestrzeni miejskiej można odnaleźć jeszcze jedno dzieło Ásmundura Sveinssona, również często relokowane. Niegdyś stojący w parku Klambratún, obecnie pomnik poety Einara Benediktssona wita turystów przybyłych pod Höfði. Rzeźbiarz szczególnie cenił twórczość swojego rodaka, dlatego przedstawił go na tle stylizowanej harfy, atrybutu każdego wieszcza narodowego. I to dzieło wydaje się całkiem odmienne od charakterystycznych dzieł artysty; Sveinsson traktował jednak swoją pracę i ciągłe rozwijanie się jak sport, a nawet – cel nie do osiągnięcia. Jak mawiał: Sztuka to gonienie za metą, która wyprzedza biegacza. Ambicja i determinacja stworzyły z niego jednak najlepszego z maratończyków islandzkiej historii rzeźby.

Odwiedź Ásmundarsafn i dowiedz się, dlaczego budynek muzeum ma taki nietypowy kształt.

Ásmundarsafn
Sigtúni
105 Reykjavík

Otwarte codziennie,
w sezonie letnim (maj-wrzesień) 10:00 – 17:00
w sezonie zimowym (październik-kwiecień) 13:00 – 17:00

Bilety wstępu (upoważniający dodatkowo do odwiedzenia pozostałych oddziałów Reykjavík Art Museum w ciągu 24 godzin):
normalny: 1.600 kr
studencki: 1.000 kr
dzieci oraz seniorzy: bezpłatnie

http://artmuseum.is/asmundarsafn

Jak stworzyć naród, czyli wizyta w Muzeum Narodowym Islandii

dav
Wystawa stała w Muzeum Narodowym Islandii w Reykjaviku nosi tytuł “Stworzenie Narodu. Dziedzictwo i historia Islandii”

Jeśli chcecie dowiedzieć się, kim naprawdę są Islandczycy i w jaki sposób budowała się ich tożsamość narodowa, na pewno warto odwiedzić Muzeum Narodowe Islandii w Reykjaviku. Zwiedzając główną wystawę Muzeum poznajemy, krok po kroku, wiek po wieku, historię Islandii oraz czynniki wpływające na jej rozwój. Dwupiętrowa ekspozycja pełna oryginalnych eksponatów przeczy powtarzanej w różnych opracowaniach tezie, że Islandczycy nie posiadają materialnej historii, a ich najważniejszym dziedzictwem są sagi i język, ponoć niezmienny od setek lat. Przemieszczając się z gabloty do gabloty oglądamy jednak wiele artefaktów archeologicznych, drobnych dzieł sztuki, obrazy i rzeźby, przedmioty codziennego użytku, ubrania, zabawki… Wszystko to stworzone rękami samych Islandczyków lub sprowadzone na Wyspę (lub raczej wykonane przez przybyłych tu artystów).

Ekspozycja podzielona jest na najważniejsze wydarzenia, a raczej związane z nim nazwy epok historii islandzkiej. Zaczynamy oczywiście chronologicznie, a więc od czasów osiedlenia Islandii, Landnámsöld (870-930). Do najciekawszych pamiątek tej epoki należą ręczne odpisy Księgi Islandczyków (Íslendingabók), a także zabytki archeologiczne: biżuteria, drobne narzędzia, resztki ubrań. Najbardziej rozpoznawalnym artefaktem jest jednak brązowa statuetka datowana na ok. 1000 rok, której temat wciąż nie jest ustalony przez badaczy. To Thor czy Chrystus? Postać w stożkowym nakryciu głowy trzyma bowiem przedmiot, który może być zarówno Mjölnirem, młotem boga niebios, ale przypomina także krzyż. Kompromisowa teoria głosi, że posążek jest przedstawieniem obu bóstw, świetną ilustracją politeizmu Islandczyków na początku ich dziejów.

IMG_20170716_133636_038.jpg

Po epoce osiedlenia naszedł czas sag, Söguöld (870-1030), o którym opowiadają XII- i XIII-wieczne sagi, a po nim równie chętnie wspominany przez Islandczyków okres pełnej autonomii, Þjóðveldisöld (930-1262), podczas której Islandia znacznie się rozwinęła. Rozwojowi nie przeszkadzały nawet wybuchy wulkanów, jak ten z 1104 roku, kiedy pył i magma tryskająca z Hekli przykryła niemal całkowicie dolinę Þjórsá, do dziś pokrytą lawą. Historię tego obszaru południowej Islandii można byłoby porównać do historii Pompejów; późniejsze prace archeologiczne odkryły wiele zakonserwowanych przez lawę stanowisk. Na wystawie prezentowane są znaleziska z doliny (zdjęcie poniżej), a także liczne artefakty niosące znamiona sztuki wikińskiej. Do ciekawych zabytków należą też pozostałości po produkcji vaðmál, surowej wełny, która do XIV wieku stanowiła główny towar eksportowy Islandczyków.

sdr

Niezaprzeczalnie istotnym wydarzeniem tej epoki było przyjęcie chrześcijaństwa, Kristnitaka (1000), wraz z którym na Islandię przybyły nowe zwyczaje, nowe budownictwo oraz nowe przedmioty. Okres początków chrześcijaństwa reprezentują przede wszystkim szczątki drewnianych kościołów z pięknie rzeźbionymi motywami roślinnymi i zwierzęcymi, a także romańskie figury świętych. Cennym zabytkiem jest Ufsakristur, krucyfiks wykonany z drewna brzozy, pochodzący z kościoła z Ufsa, datowany na 1200 rok.  Krzewienie chrześcijaństwa i związana z tym coraz silniejsza władza episkopatu (katedry w Hólar i Skálholt) to czas płacenia dziesięciny, Kirkjugoðaveldi (1097-1179), który w późniejszych czasach doprowadził do lokalnych sporów z biskupami – okres Staðamálin (1178-1275).

sdr

Po świetnych czasach niezależności, ale też wyjątkowo krwawych konfliktów między rodami, o których można czytać w sagach Snorriego Sturlusona , stąd epoka ta zwie się czasami Sturlungów, Sturlungaöld (1152-1262), Islandczycy weszli pod panowanie norweskie na mocy porozumienia podpisanego z królem Norwegii, Hakonem IV. Okres porozumienia jest ważnym zwrotem w dziejach Islandii, dlatego w dziejach wyróżnia się go (lata 1262-1264) jako czas Starego Porozumienia, Gamli sáttmáli. Pod panowaniem norweskim (1262–1380) Islandia rozwinęła eksport ryb – stąd wyróźnia się okres rybny – Fiskveiðaöld (1300-1550) oraz kontakty z krajami zachodnimi. W późniejszych dziejach wyróżnia się nawet okres angielski: Enska öldin (1400-1500) i niemiecki: Þýska öldin (1500-1600), a te wymiany handlowe przyniosły wiele ciekawych zabytków, takich jak XVI-wieczny kompas niemiecki lub hiszpański wykonany z kości.

img_20170716_141000.jpg

Islandzka historia nowożytna rozpoczyna się od przejścia pod panowanie duńskie (1380–1918). Pierwszy okres dotyczy przymusowego przyjęcia przez Islandczyków reformacji, Siðaskipti (1540-1550), kiedy to stracono biskupa Jóna Arasona i jego synów. W okresie tym pojawił się druk na Islandii i pierwszą książką wydrukowaną na Wyspie była Biblia (1530). Postacią związaną z rozwojem druku książek był biskup Hólar, Guðbrandur Þorláksson, którego wizerunki można oglądać w Muzeum oraz na banknocie 50-koronowym. Poza drukiem Biblii, biskup przyczynił się także do publikacji zbioru islandzkich praw, opartego o średniowieczne źródła, takie jak Grágás. Wraz z rozpowszechnieniem druku rozwijała się kultura, a okres ten nosi w islandzkiej periodyzacji miano Lærdómsöld (1550-1770).

dav

Dalej epokę panowania duńskiego można dzielić na okres absolutyzmu, Einveldi (1662-1871) oraz duńskiego monopolu gospodarczego, Einokunarverslun (1602-1787), kiedy to Islandczycy nie mogli handlować z innymi krajami. Równolegle wyróżnia się także okres palenia czarowników, Brennuöld (1654-1690) oraz wybuch Laki (1783–1785), który miał wpływ nie tylko na dzieje Islandii, jak i być może całej Europy (według niektórych historyków pyły wulkaniczne przyczyniły się do nieurodzaju na kontynencie, co miało być jednym z przyczynków do rewolucji francuskiej. Chmury wulkaniczne dotrzeć miały podobno nawet do Świdnicy). Epokę nowożytną zamyka islandzkie Oświecenie, Upplýsingaröld (1770-1830).

sdr

Natomiast za początek islandzkiej historii współczesnej uważa się pierwsze próby dążenia do niepodległości, Sjálfstæðisbarátta, których wynikiem było uzyskanie autonomii w 1918 roku, a potem pełnej niepodległości w 1944 (piszemy o tym przy okazji Islandzkiego Święta Narodowego, obchodzonego 17 czerwca na cześć Jóna Sigurðssona. Wystawa kontynuuje narrację aż do lat współczesnych, skupiając się już na zmianach społecznych i kulturowych, niż politycznych. Ostatnim elementem ekspozycji jest tasiemiec przedmiotów reprezentujących dane lata XX wieku. Wśród nich można odnaleźć modne gadżety, elementy stroju, islandzkie symbole narodowe, a nawet lalkę Barbie.

davdav

Jeśli więc nadal wątpicie w tzw. materialną historię Islandii, naprawdę zajrzyjcie do Muzeum Narodowego. Ekspozycji towarzyszą też wystawy czasowe; obecnie jest to “Islandia w świecie, świat w Islandii”, która opowiada między innymi o migracji na Islandii. Nie zabrakło też tematów polonijnych; na ścianie można było przeczytać także o jednym z naszych rodaków, Łukaszu Misiołku. Można więc powiedzieć, że wizyta w Muzeum daje pewnego rodzaju odpowiedź na to, jak stworzyć naród. A przynajmniej czym współczesny naród islandzki jest – to nie tylko rodowici Islandczycy, ale też imigranci. Przynajmniej mamy nadzieję, że takie było zamierzenie wystawy czasowej 😉

img_20170716_143912.jpg

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Piknik z Polka Bistro w Reykjaviku

Przebywająca od kilku dni w Reykjaviku Emiliana Konopka miała okazję wzięcia udziału w polonijnym wydarzeniu współorganizowanym przez Polka Bistro i Stowarzyszenie Polonii Islandzkiej. W niezwykle słoneczną niedzielę grupa Polaków mieszkających w stolicy Islandii miała szansę zebrać się w celu smakowania sztuki oraz polskiej kuchni. To drugie za sprawą Polka Bistro, jednodniowej restauracji pop-up, która przy różnych jednorazowych okazjach dopieszcza polskie (i islandzkie) żołądki domowymi specjałami. Tym razem, podczas pikniku w parku przy Muzeum Einara Jónssona, serwowano kiełbasę z grilla, wegetariańską pomidorówkę oraz szarlotkę.

Po lekturze “Polacy na Islandii. Rekonstrukcja przestrzeni obecności” byliśmy ciekawi, jak to z Polonią islandzką jest naprawdę. Już dwa lata temu zaprosiliśmy autorkę książki, dr Małgorzatę Budytę-Budzyńską na spotkanie, podczas którego próbowaliśmy odpowiedzieć na pytanie Jak żyje się Polakom na Islandii? W książce Budyta-Budzyńska analizuje proces integracji Polaków i ich asymilacji na Wyspie; ze względu na młody status islandzkiej Polonii oraz przede wszystkim dorobkowy lub zarobkowy charakter ich emigracji, wielu Polaków wcale nie odczuwa potrzeby poszukiwania kontaktu z rodakami na Wyspie. Najczęściej pozostają przy małych grupach, takich jak rodzina czy grupa przyjaciół, z którymi przyjechali, lub których ściągnęli na Wyspę. Bardzo trudno jest, szczególnie w przypadku imigrantów najświeższych, tj. przybyłych na Islandię w ostatnich latach, o zainteresowanie ich udziałem w polonijnych wydarzeniach. Organizacje i projekty animujące naszych rodaków na Wyspie nie cieszą się imponującym zaangażowaniem, a mimo to niektóre z nich działają na Islandii już od wielu lat. Jednym z takich ugrupowań jest właśnie Stowarzyszenie Polonii Islandzkiej, której obecnym prezesem jest Witold Bogdański,  przebywający na Wyspie od 32 lat.

IMG_20170709_143837.jpg

To właśnie dzięki panu Bogdańskiemu grupa zainteresowanych mogła wziąć udział w bezpłatnym oprowadzaniu po Muzeum Einara Jónssona. Jako licencjonowany przewodnik po Islandii, pan Witold wprowadził nas w historię miejsca, zwracając uwagę na to, że budynek Muzeum jest najstarszym w okolicy; gdy go budowano (1916 rok), nie było jeszcze ani pomnika Leifura Erikssona, ani słynnej Hallgrímskirkja, które dzisiaj są zdecydowanie bardziej charakterystycznymi punktami w centrum miasta. Sam budynek Muzeum był początkowo domem oraz pracownią artysty, który pod koniec swojego życia przekazał swój dobytek miastu.

W środku możemy zastać kolekcję gipsów w niemal niezmienionym układzie, czyli tak, jak pozostawił je artysta. Do zbiorów muzeum należą również obrazy, szkice i rysunki Einara Jónssona, a także fotografie dokumentujące zmieniający się krajobraz tej części Reykjaviku. Na uwagę zasługuje szczególnie najwyższe piętro, w którym zachowano część mieszkania artysty z umeblowaniem, biblioteką oraz świetnym widokiem na plac z pomnikiem Leifa Erikssona.

IMG_20170709_150158.jpg

Doskonałym uzupełnieniem kolekcji Muzeum jest zbiór brązowych rzeźb, których gipsowe modele oglądaliśmy w środku. Najsłynniejsze realizacje Einara Jónssona można oglądać również w innych punktach miasta; jego dłuta jest chociażby statua Ingólfra Arnarsona stojąca nieopodal Harpy, czy stojąca przy cmentarzu najsłynniejsza rzeźba artysty, Wyjęty spod prawa.

Po oprowadzaniu mieliśmy okazję zamienić parę słów z przewodnikiem, a także rozkoszować się piękną pogodą. Oczywiście w towarzystwie intrygujących rzeźb, przegryzając domowej roboty ciasta i popijając je polskim Tymbarkiem 😉

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Zapiski z (pierwszej) podróży na Islandię

W dniach 5-16 kwietnia nasza prezeska, Emiliana Konopka, miała okazję po raz pierwszy (sic!) pojechać na wymarzoną Ultima Thule. Jej przygotowania i perypetie z podróży mogliśmy śledzić na utworzonej specjalnie na okazję wyjazdu stronie Utulę Thule.

Emiliana miała dużo szczęścia, bo dzięki znajomościom Klubu nie wybierała się na Islandię z poczuciem, że będzie tam kompletnie sama. Przede wszystkim jej 1,5-tygodniowy wyjazd okazał się znakomitym sposobem do zawarcia wielu nowych znajomości z Polakami mieszkającymi na Islandii, a także na spotkanie się z tymi, których od dłuższego czasu Klub Islandzki znał tylko z wymiany mailowej.

Pierwszym i bardzo ważnym przystankiem w islandzkiej podróży Emiliany było spotkanie ze studentami Uniwersytetu w Reykjaviku, zaaranżowanym przez Monikę Sienkiewicz. Jak się okazuje, na Uniwersytecie istnieje dość silna grupa Islandczyków i imigrantów chcących uczyć się języka polskiego! Jak opowiadała mi przy kawie w stołówce uniwersyteckiej, chęć nauki tego “egzotycznego” dla Islandczyków języka wziął się przede wszystkim z tego, że Polacy są bardzo zauważalni na Wyspie. Stąd większość jej kursantów zdecydowała się na zapoznanie z językiem ich partnerów, kolegów z pracy czy przyjaciół. Kiedy weszłam już na ich zajęcia, zobaczyłam przed sobą głównie młode twarze, i to całkiem sporo! Monika uprzedzała mnie, że zajęcia nie są obowiązkowe, a Islandczycy niekoniecznie czują się zobligowani do udziału w dodatkowych wydarzeniach (choć specjalnie zaaranżowała spotkanie w czasie zajęć, na które zapowiedziany był test – z nadzieją, że przyjdzie ich jak najwięcej :)). Podobnie Monika przestrzegła mnie, że Islandczycy nie są skorzy do odpowiadania na pytania czy jakiejkolwiek interakcji. Jak się potem okazało, myliła się!

Miałam okazję przedstawić się (swoim łamanym islandzkim) przed grupą co najmniej kilkunastoosobową, a potem dochodzili jeszcze spóźnieni uczniowie (podobno to też jest dość normalne, że kursanci zaczynają się schodzić tak od 5. minuty zajęć). Już po angielsku, zaprezentowałam im działalność Klubu za pomocą prezentacji i zdjęć, potem dużo opowiadałam o naszych najfajniejszych dokonaniach. Okazało się, że byli bardzo zainteresowani, ale też zdziwieni. Po co w Warszawie taka organizacja, pytali. Szczególnie rdzennym Islandczykom trudno było uwierzyć, że ktoś chce interesować się ich dalekim krajem w Polsce. Nie wierzyli też w to, że wielu Polaków po prostu marzy o przyjeździe na Islandię, niekoniecznie w celach zarobkowych czy czysto turystycznych. Nie tyle chętnie odpowiadali na moje pytania, co zadawali własne, bardzo trudne! Jedna z kursantek poprosiła mnie, abym określiła Islandię jednym polskim słowem. Przyznam, że było to naprawdę trudne! W końcu powiedziałam “niepowtarzalna”, co nie było wcale takie łatwe do przetłumaczenia na angielski, bo uznaliśmy, że “unique” to jednak nie jest to samo. Pytająca stwierdziła, że dla niej Islandię można określić słowem “cicha”. I nawet mieszkający tu od urodzenia się z tym zgodzili.

sdrdav

W następnej kolejności Emiliana spotkała się z Piotrem Mikołajczakiem, współautorem książki “Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”, której opis i recenzję możecie przeczytać tutaj. Sama książka, którą udało mi się przeczytać w trakcie lotu z Warszawy do Keflaviku, była świetnym punktem wyjścia do rozmowy o Islandii jej postrzeganiu. Piotr i Berenika, zwiążani z różnymi krajami skandynawskimi i mający wiele wspólnego z turystyką, postanowili stworzyć cykl postów na prowadzonego przez nich bloga IceStory. Z idei postów relacjonujących ich podróże po Wyspie i rozmowy z mieszkańcami tytułowych opuszczonych miejsc zrodziła się ostatecznie cała książka, która nie jest jedynie opowieścią o miejscach, ale przede wszystkim o ludziach. Jak mówił mi Piotr, Islandia znacznie zmieniła się w ciągu ostatnich lat. Rozwijający się sektor turystyczny doprowadził do zmian nie tylko stylu życia (np. trudności w wynajęciu mieszkania w Reykjaviku), jak i samych Islandczyków: wielu z nich chciwie próbuje zarobić na zaistniałej sytuacji na wszelkie sposoby. Nie brakowało jednak w naszej rozmowie refleksji nad skutkami tak wielkiego napływu turystów, jak i zmian w przyrodzie Islandii. O uciążliwych turystach rozmawiałam z Islandczykami i Polakami na Wyspie wielokrotnie i zawsze rozmowa sprowadzała się do dwóch rzeczy: masowego wypróżniania się na łonie przyrody oraz postępującego zawłaszczania centrum Reykjaviku przez usługi hotelarskie i sklepy z pamiątkami.

Spotkanie z Piotrem było dla mnie niezwykle inspirujące. Nie tylko opowiedział mi o swojej Islandii, a ja w wielu miejscach mogłam przyznać mu rację, ale też zabrał mnie na krótką wycieczkę do Reykjaviku. Podjechaliśmy pod Höfði, uroczy dom nad brzegiem oceanu, w którym to Gorbaczow i Reagan spotkali się w 1986 roku, by zakończyć Zimną Wojnę, a także galerię Tollego Morthensa, malarza, brata słynnego Bubbiego. Byliśmy też w Hallgrímskirkja, najbardziej rozpoznawalnym kościele Reykjaviku, oraz w muzeum Einara Jónssona, pierwszego rzeźbiarza miasta i autora największej liczby pomników w Islandii.

IMG_20170407_104201.jpg

Ważnym dla mnie spotkaniem w Reykjaviku było także to z udziałem grupy Polaków mieszkających na Wyspie do kilku, czy nawet kilkunastu lat. Należała do nich Olga Knasiak, autorka bloga Polka na Islandii, na którym opisuje codzienność bycia matką na Islandii, choć podczas naszego piątkowego spotkania w KAFFI VÍNYL przy Laugavegur przyznała, że szalenie cieszy ją wyrwanie się z domu na lampkę wina 😉 To właśnie dzięki Oldze, która zorganizowała nasze piątkowe spotkanie, miałam okazję poznać Martę Niebieszczańską, szefową Iceland News Polska, prężnie działającego serwisu informacyjnego dla Polaków na Islandii. Z tą pełną energii i naprawdę niezwykłą osobą miałam okazję przejechać się na obrzeżach Reykjaviku jeszcze w dniu mojego wyjazdu do Polski. Na szybko pokazała mi miejsca, do których nie dotarłam sama, w tym uroczą Grottę czy dzielnicę willi i dom Björk. Marta i Olga oraz ich przyjaciele, jako imigranci na stałe już wrośnięci w społeczeństwo islandzkie, opowiadali o sytuacji Polaków na Islandii, o ich wzajemnych relacjach i działaniach, które mają zrzeszać ich na obczyźnie. – Dzisiaj jest inaczej, niż lata temu. Młodzi imigranci nie potrzebują takich działań – opowiadała Marta. Rozmawiałam z wieloma Polakami na Wyspie, z różnym stażem i doświadczeniami; miałam wielkie szczęście poznawać jednak głównie takich, którzy naprawdę starali się asymilować z islandzkim społeczeństwem, poznawać język i ludzi. Bardzo cieszę się na działania środowisk takich jak Iceland News Polska czy Projekt Polska, bo usprawniają one też kontakt między Polską a Islandią i są niezwykle ważne dla działań Klubu Islandzkiego 🙂

IMG_20170408_002442.jpg

Kolejne cenne rozmowy miały miejsce już w Akureyri, gdzie spotkałam się z Agnieszką Jastrząbek, która występowała na naszej zeszłorocznej konferencji z tematem o kuchni islandzkiej. I tak się akurat złożyło, że to właśnie u Agnieszki miałam okazję zapoznać się z rodzimymi przysmakami po raz pierwszy na Wyspie. Agnieszka przygotowała mi degustację kilku specjałów, które – w odróżnieniu od słynnego hákarl czy svið, baraniej głowy – są konsumowane przez Islandczyków w ramach diety codziennej. Miałam więc okazję spróbować hatbrauð, czyli słodki chleb islandzki, który – posmarowany pysznym islandzkim masłem – świetnie komponował się z hangiálegg, szybką z baraniny. Druga wersja kanapki składała się z soðið brauð, pieczywa przypominającego pączka z ziołami, oraz mysingur, topionego brązowego sera, który w smaku przypominał solony kajmak. A do tego wielkanocne słodkości i rodzynki w czekoladzie.

Po degustacji Agnieszka zabrała mnie do centrum Akureyri, aby pokazać mi, gdzie pracuje. Była to najpiękniejsza kawiarnia w mieście, Bláa Kannan, rozpoznawalna po niebieskiej wieżyczce, pysznych ciastkach (na zdjęciu sara) i miłej obsłudze 😉 Następnego dnia spotkałam się z Martą Majdą, która – jak się okazało – również pracowała w tej kawiarni, a nawet islandzka telewizja nakręciła o niej materiał, w którym możecie podziwiać rysunki na kawie autorstwa Marty. Marta poczęstowała mnie innym islandzkim daniem, czyli plokkfiskur, zapiekanką z rybą, cebulą i beszamelem. Zarówno dzięki Marcie, jak i Agnieszce, miałam możliwość zapoznać się z realiami życia codziennego w Akureyri oraz sytuacji Polek dzielących swoje życie z Islandczykami. Ich obecność przy kuchennym stole była też dla mnie jedną z niewielu okazji na szczerą rozmowę o turystach czy innych sprawach, które – jak dotąd mi się wydawało – stanowiły dla Islandczyków tabu.

W ramach mojej islandzkiej wyprawy zatrzymałam się także w Kirkjubæjarklaustur na południu Islandii, aby odwiedzić Agnieszkę Weronikę Majkę. Majka uczy islandzkie dzieci plastyki, ale w wolnym czasie robi zdjęcia i maluje. Akurat następnego dnia po moim pobycie w Kirkjubæjarklaustur miała otwierać się wystawa jej prac zatytułowana “Absinthe – Northern Lights”.  To było naprawdę fajne spotkanie przy kawie i polskich Michałkach, gdzie mogłam poczuć zbliżające się święta Wielkanocne – Majka akurat pomalowała już jajka. Sama spędziłam Wielkanoc w przemiłym towarzystwie już w Reykjaviku.

img_20170416_110841.jpg

Na koniec spotkałam się z Agnes Gabríeludóttir, która dołączyła do Studenckiego Klubu Islandzkiego w ubiegłym roku stając się pierwszą niestacjonarną osobą stowarzyszoną SKI z Reykjaviku 🙂 Agnieszka przygotowuje dla nas internetowy kurs języka islandzkiego, którego pierwszą lekcję możecie zobaczyć tutaj. Agnieszka opowiadała mi o studiach w Reykjaviku, bo ukończyła tutaj filologię islandzką. Piłyśmy kawę w knajpie Babalú przy Skólavörðustígur, do której chętnie przychodziła w czasach studenckich. – Kiedyś było tu bardzo spokojnie, słyszało się niemal wyłącznie język islandzki. – powiedziała. – A teraz, sama widzisz. Wokół nas siedzą sami turyści. 

Jak wygląda Islandia w kwietniu? Przede wszystkim turyści napływają, ale nie ma ich jeszcze tak wielu. Krajowa jedynka przejezdna, główne atrakcje da się jeszcze sfotografować bez konieczności czekania, aż głowy gapiów znikną z kadru. Na pewno w ciągu niespełna dwóch tygodni nie udało mi się zwiedzić Islandii naprawdę, ale jedno jest pewne: nie zawiodłam się. Islandia przyciąga jak magnes, o tym mówiło mi wiele osób. I na pewno wkrótce tam wrócę.

Dziękuję wszystkim polskim elfom, bez których mój wyjazd na Islandię nie byłby taki udany! Takk fyrir i do zobaczenia!

IMG_20170415_080915.jpg

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.