Chciałabym powiedzieć, że maskonury nie potrafią latać, bo wówczas miałyby coś wspólnego z kurami.
W moim przekonaniu braciszek arktyczny, czyli po łacinie Fratercula arctica, czyli po angielsku „puffin” (pękatek), czyli po islandzku lundi, nic wspólnego z kurą nie ma. To słodziutkie stworzonko zamieszkujące wyspy i wybrzeża północnego Atlantyku, bardzo popularne na Islandii i uważane za gatunek chroniony, według Islandczyków coś wspólnego z kurą jednak ma, bo gotuje się z niego rosół. Nie wiem czy akurat rosół, ale mięso maskonura tak czy siak jest lokalnym specjałem. W świetle dawnych dyskusji na temat jedzenia koniny moje rozwlekanie się nad losem ptaków o wielkości niespełna 40 cm wydaje się żałosne, jednak zastanawia mnie podejście mieszkańców do jedzenia zwierząt, które wedle ludowego przekonania są inkarnacją marynarzy i rybaków, którzy ZGINĘLI NA MORZU.
Ochrona przyrody
Ochrona fauny nie jest mocną stroną Islandczyków. Zaczynając od jedzenia maskonurów, przez zabijanie wielorybów po maksymalne połowy ryb – Islandczycy zawsze znajdą powód, by wytłumaczyć się ze swojego zachowania. Maskonury były nierzadko podstawowym pożywieniem pierwszych mieszkańców wyspy, stąd ich miejsce w dzisiejszym tradycyjnym islandzkim menu. Polowania na wieloryby w Islandii rozpoczęto już w XII wieku i do dzisiaj zwierzęta te wykorzystywane są to produkcji tranu i mięsa, które pojawia się w kebabie [sic!] i jest zjadane również przez turystów. Od wielu lat rządy różnych państw oraz organizacje międzynarodowe próbują wpłynąć na Islandię, aby zaprzestała połowów. WWF i Greenpeace prowadzą intensywne kampanie przeciwko działaniom myśliwych, doprowadzając nawet ponad 70 tysięcy osób z całego świata do podpisania swoistej deklaracji, że odwiedzą Islandię tylko jeśli państwo zaprzestanie połowu wielorybów. Choć można by przypuszczać, że kraj ma kłopoty z tego tytułu, jego opinia na arenie międzynarodowej ma się dobrze.
Bo poza bestialskim wedle ekologów traktowaniem zwierząt wodnych, Islandia chwalona jest za generalną ochronę przyrody nieożywionej. Mogą tego dowieść obiekty, które udało nam się już oglądać: gejzery, wodospady, jeziora wulkaniczne, lodowce, utrzymywane głównie z powodów turystycznych. Na terenie wyspy znajduje się pięć parków narodowych, z których trzy połączono niedawno w jeden Vatnajökulsþjóðgarður, uważany za największy park narodowy w Europie, bo obejmuje niemal całą wschodnią część wyspy. Warto zatrzymać się na dłużej w okolicach parku Jökulsárgljúfur, uważanego za najpiękniejszy na Islandii, a stanowiący obecnie fragment parku Vatnajökull.
W obrębie tego rezerwatu można zobaczyć dwie bardzo ciekawe kaskady: najpotężniejszy wodospad Europy, Dettifoss, którego moc wynosi średnio 85 megawatów oraz Selfoss, mniej okazały, ale oryginalny, bo spadający w poprzek rzeki. Natomiast nieco dalej znajduje się Goðafoss, wodospad bogów, bowiem wedle średniowiecznej kroniki Íslendingabók (Księgi Islandczyków), po przyjęciu chrztu lögsögumaður ówczesnego Althingu wrzucił do wodospadu posągi pogańskich bóstw.
Te biedne wieloryby
Znajdujemy się na północnym wschodzie Islandii. Udamy się teraz do portowej miejscowości Húsavík, której podstawową atrakcją są morskie ssaki. Delfiny i wieloryby chętnie podpływają do samej zatoki, można także wybrać się na wycieczkę statkiem, wówczas prawdopodobieństwo ujrzenia wieloryba jest naprawdę wysokie – o ile ktoś wcześniej nie zaatakuje go harpunem. W tym samym miejscu można też oglądać maskonury na wyspie Lundey, która jest terenem chronionym i przeznaczonym do wylęgu ptaków. Dzięki takiej wycieczce mogę się wreszcie przekonać, że maskonury nie budują gniazd, ale wydłubują nory wysoko w skałach (a więc po to im te grube dzioby!) drążąc nawet metrowe tunele w ziemi. Po takim standardowym, trwającym około trzy godziny rejsie warto się osuszyć i ogrzać, bo morska bryza w tym kraju nie wpływa korzystnie na moje zdrowie. Czas na małe zwiedzanie okolicy. Zaraz po wielorybim rejsie drugim hitem miasta jest Hvalasafnið á Húsavík (Muzeum Wielorybnicze), ale omijam je szerokim łukiem, bo obawiam się najgorszego. Przed wejściem niespodzianka: wypchany niedźwiedź polarny, czyli jesteśmy w temacie. Okazuje się, że na Islandii zamordowanie niedźwiedzia jest świetną okazją do wykazania się męstwem i odwagą, więc ten nieszczęsny miś, który przypłynął sobie w 1969 roku na krze aż z Grenlandii do wyspy Grímsey (leżącej idealnie na kole podbiegunowym) został z miejsca zabity i wypchany. Ale to nie koniec żartów. Otóż znajduję się w najdziwniejszym muzeum na świecie – Íslenska Reðasafn, czyli Muzeum Fallusów, szczycącym się kolekcją 150 penisów ssaków – od wielorybów po misia polarnego (nie sprawdzałam, czy to ten wypchany). Co ciekawe, w zbiorach brakuje jedynie ludzkiego członka, ale właściciele muzeum mogą spać spokojnie, bo znalazł się pewien szaleniec, który obiecał, że po śmierci jego penis trafi do kolekcji.
Wkurzające muszki
Lepiej mi zrobi, jeśli opuszczę to dziwne miejsce. Zdążę jeszcze cofnąć się do autostrady, a raczej nad jezioro Mývatn, które leży stosunkowo niedaleko. Znajdujące się pod ścisłą ochroną od roku 1974 „jezioro komarów” (mý to po islandzku „muszka, komar”) jest raczej ostoją ptaków, szczególnie łabędzi, niż komarów. Chociaż sami Islandczycy przeczą, jakoby nad jeziorem można było spotkać miliony owadów, można zaobserwować przy dobrej pogodzie całe chmary komarów unoszące się nad wodą. Widok jeziora jest piękny, ale dźwięk bzyczenia nie do zniesienia. Dlatego na koniec dnia wybiorę się jeszcze dalej, żeby zwiedzić dwa miejsca. Po pierwsze zaraz obok jeziora znajduje się laguna Jarðböðin, która śmiało może konkurować z Błękitną Laguną, znajdująca się tu woda ma identyczne właściwości, a i ceny są niższe i mniej tu nachalnych turystów. Warto wybrać się jeszcze w jedno niezwykłe miejsce, bo przywodzące krajobraz księżycowy. Pole Hverarönd słynie z tego, że nieustannie kipi i wrze. Pełne jest dymiących kopczyków i bulgocących błotnych oczek, a wszystko pachnie siarką, którą wydobywano tutaj aż przez 400 lat. W związku z wysoką temperaturą ziemi i nagminnymi oparzeniami turystów wybudowano tutaj skomplikowany system drewnianych podestów, przez co wygląd całego miejsca jest co najmniej kosmiczny.
Czas na odpoczynek i sen. Pytanie: gdzie można spać podczas wędrówki po islandzkim interiorze? Ze względu na atrakcyjne turystycznie punkty w niektórych miejscach łatwo znaleźć hotele, ale też skromniejsze hosteliki czy schroniska. Bardzo wygodną i oszczędną formą zakwaterowania są namioty, bowiem na Islandii biwakować można niemal wszędzie. Lepiej jednak nie stawiać namiotu na ternie parku narodowego. No i na polach Hverarönd.
P.s. Moja podróż na Islandię odbyła się w wyobraźni, z przewodnikami w ręku i muzyką Sigur Rós na uszach. Wszelkie powielane tu stereotypy czy błędne wyobrażenia zamierzam zweryfikować podczas prawdziwej wyprawy na wyspę.
Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 2014 roku, na łamach internetowego czasopisma Magazyn (już nieistniejącego), a rok później wraz z całym cyklem – dzięki uprzejmości Marcina Kozickiego na stronie Stacja Islandia. Resztę cyklu można znaleźć w kategorii „Zapiski z podróży nieodbytej” oraz na wspomnianej stronie Marcina.
Jedna odpowiedź do “8. Sæglópur: Maskonury i inne stworzenia”