“To pani bada sztukę skandynawską, tak?”, zapytała pewna profesor po moim czwartkowym wykładzie na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Zabawne, bo z punktu widzenia polskiego systemu szkolnictwa wyższego to ona bada sztukę skandynawską, nie ja. Spotkałyśmy się kilka lat temu na konferencji, gdzie przedstawiała wyniki swojej analizy porównawczej dzieł Weissa i Muncha. Jako specjalistka od sztuki środkowoeuropejskiej, wzięła na warsztat tymczasowo malarstwo Norwega. Ja, raczej na odwrót, interesuję się sztuką skandynawską, ale szukam wspólnych mianowników ze sztuką polską, żeby jakkolwiek swojego kapryśnego czytelnika zainteresować. Ale to właściwie nic nie znaczy, bo ja oficjalnie niczego nie badam. Tak wygląda system: jeśli nie mam afiliacji, w akademickim świecie po prostu nie istnieję.
Na studiach było o tyle łatwo, że przy zgłoszeniu na dowolną konferencję czy do publikacji mogłam podać nazwę jednej z dwóch jednostek i już można było przypiąć mi jakąś łatkę. Ale jeszcze zanim skończyłam licencjat ze skandynawistyki, a miałam już tytuł magistra historii sztuki, zgłosiłam się na międzynarodową konferencję skandynawistyczną nie jako studentka, ale jako historyk sztuki. Trzy razy zwracano się do mnie z pytaniem, jak właściwie mnie “opisać”. Bo jak to tak: występować, a nie reprezentować żadnej jednostki? To pani nie jest zatrudniona w Instytucie Historii Sztuki? Więc wpisali mi w afiliacji “Muzeum Narodowe w Warszawie”, bo pracuję tam jako przewodnik. Ale ma się to nijak do mojej “kariery” naukowej, więc identyfikator raczej zakrywałam, żeby nie wynikły z tego dalsze nieporozumienia.
I jeszcze kwestia publikacji, które wysyłałam do różnych czasopism naukowych jeszcze jako studentka, ale ukażą się po mojej obronie. Co wpisać? Brak afiliacji? Jak to możliwe?! To będzie “pracownik niezależny”. “Independent scholar”, bo po angielsku jeszcze jakoś to brzmi, a co ważniejsze: funkcjonuje. Tutaj? Tutaj oznacza to, czym jest naprawdę: że jesteś totalnym szaleńcem, że zamiast wziąć się za porządną pracę (skoro nie dostałeś się na studia doktorskie), ty wciąż chcesz udzielać się naukowo i publikować. Oznacza, że robisz to całkowicie w ramach czasu wolnego, nikt Ci za to nie płaci, a zupełnie obojętne są Ci punkty i nowe listy czasopism. Kiedyś były ważne, bo zbierałeś materiały do rekrutacji na doktorat, teraz nic nie znaczą. W dużym skrócie: jesteś frajerem, bo traktujesz pracę naukową jako pasję, a nie pracę. Dużo w tym prawdy, smutnej prawdy.
To, że nie dostałam się do szkoły doktorskiej bardzo pokrzyżowało moje plany. Powszechny stereotyp doktoranta zakłada, że jest to smutny humanista pozbawiony perspektyw na pracę w zawodzie, dlatego świadomie przedłuża studia, żeby odroczyć wejście na rynek pracy. A u mnie miało być zupełnie na odwrót: chciałam zamienić “pracę w zawodzie” na pracę stricte naukową, chciałam robić to, co daje mi przyjemność w ramach godzin pracy, a nie po godzinach. Chciałam publikować, wykładać, badać archiwa, jeździć na konferencje, pisać i poznawać innych specjalistów. Komisja nie podzielała jednak mojego entuzjazmu i uznała mój projekt badawczy za niezbyt potrzebny polskiej humanistyce. I tak zaczęła się seria niefortunnych zdarzeń, którą być może kiedyś tu opiszę.
Mimo to nie zamierzam się poddawać. Że nie chcę wyjść z wprawy i wciąż działać aktywnie na polu naukowym, choć nie dają mi szansy. Bo brak afiliacji działa odstraszająco na wszystkich. Ale jak powiedziałam: nie poddaję się, będę wnioskować o stypendium dla osób, które promują kulturę Islandii. I co z tego, że – ZNOWU – nie mieszczę się w żadnej z proponowanych kategorii: “translators, scholars and writers”. Co z tego, że piszę, skoro nie jestem pisarką, bo nie wydałam żadnej książki? Co z tego, że regularnie publikuję merytoryczne teksty, skoro nie są to artykuły wydawane w punktowanych czasopismach naukowych? Co z tego, że uważam się za “badacza”, skoro nie jestem wcale badaczką? Cała nadzieja w Islandczykach, którzy mogą okazać się bardziej otwarci na wymykanie się klasyfikacjom, niż decydujący o obecnym kształcie polskiego szkolnictwa wyższego politycy (tak, bo za jakość polskich uniwersytetów obwiniam “tych z góry”, a nie pracowników muszących tylko wykonywać wymyślane przez nich zadania).
Zawnioskuję więc jako, no właśnie, “independent scholar”. Bo właściwie jestem takim niezależnym pracownikiem. Mój pierwszy zawód to “autor Utulę Thule”, choć nie mam z tego żadnych pieniędzy. Ale dopóki mogę, będę “pracownikiem naukowym” w ramach swojego hobby, choć wierzę, że za rok moja sytuacja (albo miejsce zamieszkania) się zmienią. Ten rok jest może rokiem straconym, ale wygłosiłam niedawno swój pierwszy wykład o sztuce skandynawskiej i przyniosło mi to ogromną przyjemność. Być może wkrótce wygłoszę następne, gościnne wykłady na innych uniwersytetach w Polsce. A na plakacie pod moim nazwiskiem nikogo jakoś nie zraził brak afiliacji. Nikt się o nią nawet nie pytał (no prawie, bo w hotelu oficjalnie reprezentowałam instytucję, z którą od dawna nie mam już nic wspólnego, a która wysłała mi ostatnio list z miłym przypomnieniem, że nie przyjęła mnie na studia doktorskie ;)). Pani profesor nie użyła słowa “doktorat”. Za to wszyscy mnie chwalili, a wykład dał mi takiego kopa pewności siebie i radość z tego, co robię, że aż uwierzyłam, że bez doktoratu świat się nie zawali 😉
Ciekawy blog, inspirujący.
Czy dobrze zrozumiałam, że jeżeli jestem jeszcze studentem (jestem na studiach magisterskich) to nie mogę podać uczelni gdzie się uczę jako afiliacji przy wysyłaniu artykułu do publikacji?
Oczywiście, że jako student można (a nawet trzeba!) podać uczelnię w afiliacji, szczególnie jeśli publikacja jest tomem pokonfernecyjnym albo zbiorową publikacją studencką. Problem pojawia się po ukończeniu studiów, a nie rozpoczęciu studiów doktorskich (tak jak to miało miejsce u mnie, gdy w okresie przejściowym wychodziły moje teksty). Pozdrawiam i dziękuję za miłe słowa!