Echo
tytuł oryginalny: BERGMÁL
reżyseria: Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia, Francja, Szwajcaria
Na najnowszy film Rúnara Rúnarssona wybrałam się w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Co roku festiwal proponuje przynajmniej kilka tytułów z Islandii, ale tym razem na liście znalazło się tylko Echo, które miało swoją polską premierę w ubiegły poniedziałek. Premierowemu pokazowi filmu towarzyszyło spotkanie z reżyserem, który jest już znany festiwalowej – i polskiej – publiczności z wcześniejszych filmów fabularnych Wróble oraz Wulkan. Widz znający te produkcje ma więc ogólny obraz tego, czego może spodziewać się po tym islandzkim reżyserze, a jednak jego trzeci film pełnometrażowy był dla widowni niemałym zaskoczeniem.
Całość otwiera się sceną jeepa w myjni samochodowej. Podniosła muzyka zwiastuje, że nie bez kozery buduje się napięcie i w kolejnej scenie zdarzy się coś, co wprowadzi nas w fabułę. Jednak to się nie stanie. Postaci pojawiające się w pierwszych scenach nie wracają na ekran, choć przez kilkanaście minut filmu ma się jeszcze nadzieję, że ich historie zostaną dopowiedziane w dalszej części obrazu. Każda scena wprowadza nowych bohaterów i nowe, krótkie historie, a z oszczędnych dialogów możemy wynieść tylko strzępki informacji.
W końcu dostrzegamy, że motywem przewodnim całości jest jedna pora w roku, czyli zima, a konkretniej: święta Bożego Narodzenia i Sylwester. I każda z postaci przygotowuje się i przeżywa ten szczególny czas w roku inaczej. Jedni wybierają drzewko i przyrządzają świąteczną kolację, inni zjeżdżają do domu lub obdzwaniają rodziny, jeszcze inni gotowi są na świętowanie w samotności. Ot, szerokie spektrum współczesnego społeczeństwa, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością. Wspólne śpiewanie kolęd na rynku miasta zestawione jest z odgrzewaniem gotowego dania, aby samotnie zjeść je przed telewizorem. Spokojne wysłuchanie orędzia pani premier przeplata się z rodzinną kłótnią o politykę. Szkolne jasełka skontrastowane zostają z pokazem blond kulturystek. Narkomani otrzymują opatrunki, nowe igły i świąteczny podarunek, a pracownicy Błękitnej Linii wysłuchują dzieci, których rodzice pobili się w domowym zaciszu. Polacy opuszczają budowę, bo płaci się im za mało, a mała dziewczynka zabiega o względy taty, który wybrał życie z nową rodziną.
Echo nie opowiada jednej historii. Złośliwiec z sąsiedniego fotela kinowego powiedziałby nawet, że nie opowiada żadnej historii. Bowiem najnowszy film Rúnara Rúnarssona to zlepek kilkudziesięciu scen, które w żaden sposób nie łączą się ze sobą. Bohaterowie, niczym aktorzy w Weselu Stanisława Wyspiańskiego, wpadają na scenę, wygłaszają swoje kwestie i wychodzą, a ich miejsce zajmują kolejni. To korowód anonimowych, naszkicowanych tylko postaci, których historie nie mają większego znaczenia, bo widz nie zdąży w żaden sposób przywiązać się do nich, aby mieć chęć prześledzić poczynania danego bohatera. Razem stanowią swego rodzaju studium współczesnego społeczeństwa w okresie bożonarodzeniowym. Choć akcja dzieje się w Reykjaviku i z wielu wskazówek wnosimy, że to właśnie Islandczycy są sportretowani w tym filmie, taki kalejdoskop wydarzeń może przytrafić się w dowolnym mieście, na dowolnej szerokości geograficznej. Mimo to widz oczekuje, że ten przegląd urywków życia codziennego reprezentantów wszystkich grup społecznych do czegoś nas poprowadzi. Ale nie.
Gdy włączają światła, publiczność pozostawiona jest w pewnego rodzaju konsternacji. Film kończy się długą sceną statku kołyszącego się na morzu, a kamera wycelowana jest wprost w wysokie fale, więc patrzymy na sztorm z pokładu. Walczę ze swoją chorobą morską, ale wmawiam sobie, że ta potwornie długa scena ma jakiś sens, że pojawi się coś, co zepnie całość w jakiś konkret, że usłyszymy jakiś morał. Ale na fale wjeżdżają już napisy końcowe, co wcale nie sprawia, że w głowie przestaje mi się kręcić. Większość widzów opuszcza już salę, a ja cierpliwie czekam na Q&A z udziałem reżysera, może wyjawi on przede mną jakąś tajemnicę.
Pod ekran wychodzą reżyser oraz pani prowadząca, która zaczyna przepytywanie od odniesienia się do poprzednich filmów Islandczyka. Te opowiadały jakieś historie bohaterów, ich dojrzewanie albo trudny etap starości. Tym razem reżyser postanawia wyłamać się z wcześniejszej konwencji. Dlaczego to robi? Rúnar Rúnarsson odpowiada enigmatycznie. Jego zdaniem kino fabularne ma swój kres i obecnie zamiast wymyślania własnych historii scenarzysta powinien opowiadać te prawdziwe, rejestrować rzeczywistość, jak w dokumencie. Jak dodaje, Echo jest po części dokumentem, bo scenariusz przewidział 60 scen, ale do filmu weszło ich 58 i wiele było improwizowanych. Twórcy wręcz chodzili z kamerą po ulicy i w ciągu zaledwie 80 dni zdjęciowych zarejestrowali historie zwykłych ludzi, którzy przed kamerą grali samych siebie. Wszyscy aktorzy są amatorami, a wielu z nich opowiada swoje historie. Nie jest to jednak dokument, więc jak poradzić sobie z klasyfikacją i odbiorem takiego filmu?
Zdaniem reżysera kluczem do obrazu ma być ten szczególny czas przedstawiony. Boże Narodzenie, przygotowania do niego, Wigilia, wspólne świętowanie, a potem Sylwester i Nowy Rok. Historie bohaterów znajdują więc tu swój mianownik, co według Rúnarssona “ułożyło się samo”. Te pozornie wyjęte z kontekstu sceny tworzą pewną całość, ale nie chodzi o całość fabularną, lecz o studium emocji, jakich przeżywamy zależnie od kalendarza. Boże Narodzenie to taki “wzmacniacz emocji”, wtedy czujemy intensywniej i żyjemy pełniej. Wybaczamy, przypominamy sobie o dawnych bliskich, łakniemy towarzystwa, ale spływa z nas też całoroczny stres, stąd kłótnie i konflikty. Nie znaczy to jednak, że w święta jesteśmy prawdziwą wersją siebie, bo film nie pozwala nam porównać bohaterów z ich pozaświątecznymi “wcieleniami”. Nie jesteśmy w stanie postaciom nawet współczuć, bo ich dostatecznie dobrze nie poznajemy. Czy mamy w ich przeżyciach i zachowaniach odszukać samych siebie?
Zdaje się, że islandzki reżyser sądzi, że stworzył dzieło genialne. I nie tyle chełpił się tym na kinowej sali, bo Rúnar Rúnarsson to w zasadzie człowiek bardzo cichy i skromny. Z jego wypowiedzi wypływało jednak przekonanie, że idealnie odnalazł się w nurcie kina “postfabularnego”, choć określenie to nie padło i wymyśliłam je na potrzeby tego tekstu. Pomógł mi w tym wspomniany już sąsiad, który uznał, że ta potrzeba nieopowiadania, unikanie narracji czy wychodzenie z roli opowiadacza dla potrzeb historii samej w sobie wpisuje się w postmodernim, kierunek, w którym podąża islandzki reżyser. Skoro zdaniem Rúnarssona w dzisiejszym kinie nie ma miejsca na opowieści, czy jest jeszcze sens tworzenia fabuł? Echo nie jest przecież dokumentem, tylko dokumentalizowaną fabułą. Aktorzy odgrywają siebie, a więc nie są przed kamerą do końca sobą. Nie są też aktorami? Więc kim?
Najnowszy film twórcy Wróbli i Wulkanu to zdecydowanie kino dla koneserów. Trzeba się chyba naprawdę dobrze na filmie znać, żeby dostrzec w tym obrazie wielką wartość. Trzeba, tak jak pani prowadząca spotkanie z reżyserem, policzyć sceny i użyć jakichś algorytmów, żeby uznać obraz za arcydzieło. Dla mnie było to kino trudne, a może nawet nudne. Monotonne i mało odkrywcze, jak tytułowe “echo”. Zestaw krótkich historii, które znam z życia codziennego. A ponoć do kina chodzi się po to, aby na chwilę wyłączyć się z własnego życia.