Od kilku dni mówi się ciągle o islandzkim strajku, wydarzeniu z 1975 roku, podczas którego kobiety islandzkie wyszły na ulice, aby walczyć o swoje prawa.
W obecnej retoryce medialnej hasło islandzki strajk stało się definicją dla sprzeciwu zaplanowanego na poniedziałek 3 października, do którego zadeklarowało się ponad 10 tysięcy Polek. Warto jednak prześledzić, co kryje się pod hasłem islandzkiego strajku i o co dokładnie walczyły wówczas Islandki, a przede wszystkim – jakie realne efekty przyniósł ten europejski precedens.
Data 24 października 1975 roku jest na wyspie wspominana jako “Długi piątek” (choć po islandzku także mówi się o Kvennafrídagurin – “kobiecym piątku”), bowiem wywrócił tradycyjny patriarchalizm do góry nogami. Tego dnia aż 90% islandzkich kobiet, a przypominam, że było to w czasach pozbawionych Facebooka, a nawet internetu, skrzyknęło się do organizacji niecodziennego protestu. Zamiast organizacji typowego strajku, postanowiły – ze spokojem i klasą – wyjść na ulicę za pełnym przyzwoleniem swoich pracodawców, gdyż zbiorowo wzięły sobie dzień wolny na żądanie. Do grona ponad 60 tysięcy protestujących kobiet (a cała Islandia liczyła wówczas niewiele ponad 220 tysięcy mieszkańców) dołączały nie tylko pracownice na umowę, ale też gospodynie domowe. Celem było jedno: pokazać swoim mężom, szefom i ojcom, że bez nich nie są w stanie funkcjonować. Udało się. Islandię ogarnął paraliż.
Na czym jednak polegał ten paraliż? Warto podkreślić, że już wtedy dyrektorami wielu zakładów pracy były kobiety, ramię w ramię protestujące ze swoimi pracownicami, rzecz nie leżała więc w tym, żeby robić swoim szefom na złość. Mężowie – choć trudno było im odnaleźć się w nowej dla nich sytuacji, jaką było zajmowanie się dziećmi i przygotowanie dla nich posiłków – dali sobie przecież ostatecznie radę, choć z pewnością powrót do dawnego porządku (po północy panie wróciły do swoich dawnych ról) był dla nich nieopisaną ulgą, a desperackie próby zastąpienia matki i pani domu kończyły się na kupowaniu dzieciom nowych zabawek i podawanie im gotowych dań, czyli kupowanych w sklepie kiełbasek (o ile było to możliwe, skoro kasjerki strajkowały, a zapasy szybko się skończyły). Wydawałoby się więc, że całodzienny protest kobiet był niewinny i nie skutkował niczym poważnym. A jednak to głównie przedstawicielki płci pięknej obsługiwały wówczas połączenia telefoniczne, występowały w radiu i telewizji jako prezenterki, uczyły dzieci w szkołach czy stały za ladą w sklepach. Tak więc protest uzyskał zamierzony efekt – panowie przekonali się, że bez kobiet po prostu nie potrafią funkcjonować. I że taka “rewolucja” doprowadziłaby do strat, zarówno moralnych, jak i ekonomicznych.
Co skłoniło Islandki do protestu akurat tego dnia? Przede wszystkim rok 1975 został przez ONZ ogłoszony Rokiem Kobiet, co skłoniło islandzkie ugrupowania feministyczne do podjęcia decyzji, w jaki sposób uczcić tak ważne wydarzenie. Pięć z nich przedłożyło swoje pomysły, a jedno z radykalniejszych, Rauðsokkahreyfingin (Czerwone Pończochy), zaproponowało organizację strajku. Przeciwko czemu? Płaca kobiet stanowiła 60% pensji wypłacanej mężczyznom, natomiast większość kobiet nie miała nawet szans na podjęcie płatnej pracy ze względu na “społeczny obowiązek” zajmowania się domem i dziećmi. Decyzja o modyfikacji planu ze strajku na “dzień wolny” wiązała się przede wszystkim z zakładaną efektywnością przedsięwzięcia i zmniejszeniem ryzyka – za urlop na żądanie pracodawca nie mógł zwolnić żadnej ze strajkujących. Zamiast wykrzykiwać swoje postulaty, panie spotkały się w centrum stolicy, by wysłuchać przemówień swoich przedstawicielek i dyskutować o konieczności wyrównania szans i płac, ale też przesiadywały w kawiarniach, słowem: korzystały z przysługującego im dnia wolnego.
Celem strajku było zwrócenie uwagi na ważną rolę kobiet w społeczeństwie i gospodarce kraju, ale też kategoryczne podkreślenia niesprawiedliwości i dyskryminacji płci pięknej w pracy i poza nią. Nie chodziło więc tylko o podwyższenie płac, ale także o docenienie umiejętności i pracy kobiet, również w roli żon, matek i prowadzących gospodarstwa domowe. Z pewnością jednodniowy paraliż kraju zrobił na mężczyznach duże wrażenie, ale czy faktycznie tym jednym dniem kobiety zapewniły sobie prawa i przywileje, którymi Islandia może poszczycić się dzisiaj? Proces ten był o wiele dłuższy i trudniejszy, niż przedstawiają obecne media, przywołujące historię strajku islandzkiego w kontekście polskiego Czarnego Protestu.
W roku 1976 parlament islandzki faktycznie ogłosił oficjalne zrównanie w prawach kobiet i mężczyzn. De facto nie przełożyło się to na realną zmianę dysproporcji w płacach ani zwiększoną obecność pań w parlamencie. Choć Islandia może poszczycić się wczesnym nadaniem kobietom praw wyborczych (1915), to jednak o pierwszych sukcesach kobiet w polityce można mówić dopiero od 1980 roku, kiedy wraz z wyborem Vigdís Finnbogadóttir na prezydent (pierwszą na Islandii i pierwszą na świecie kobietę na tym stanowisku) przełamano polityczną dyskryminację (choć w parlamencie zasiadło wówczas tylko 5% kobiet, w tym późniejsza premier Jóhanna Sigurðardóttir). Zmiany przychodziły jednak z czasem, bo już po kolejnych wyborach, w 1983 roku, odsetek kobiet w parlamencie sięgnął 15%. Taki wynik należy jednak przypisać już działalności Kvennaframboð (dosł. kandydujące kobiety), ugrupowaniu, które starało się o dopisywanie kobiet do list wyborczych.
“Długi piątek” nie został jednak zapomniany; w 1985 roku, na 10. rocznicę wydarzenia, kobiety wcześniej skończyły pracę, aby zakomunikować, że wiele jest jeszcze do zrobienia. A co udało się dotąd wywalczyć? Obecnie Islandia uznawana jest za “raj dla kobiet”. Według danych na 2010 rok, w Islandii jest najwięcej kobiet czynnych zawodowo (76%), jak również kobiety wyprzedziły panów pod względem uzyskiwania wyższego wykształcenia. Do tego konsekwentnie walczy się z uprzedmiotowieniem kobiet: striptiz jest zakazany, natomiast korzystanie z usług seksualnych może podlegać karze. Bardzo możliwe, że strajk z 1975 roku faktycznie otworzył panom oczy, szczególnie na kwestie konieczności wspólnego wychowywania dzieci, bowiem od 2001 roku funkcjonuje na wyspie urlop tacierzyński, wynoszący 1/3 urlopu rodzicielskiego bez możliwości przeniesienia go na matkę – jest w całości płatny i wykorzystywany przez 90% mężczyzn (!), którzy – mamy nadzieję – nauczyli się już gotować dzieciom obiady i nie rozwiązują problemów wychowawczych zakupem nowych zabawek
Panie wciąż jednak nie mogą liczyć na pełne równouprawnienie w pracy; mimo zaostrzeń wprowadzających parytety do zarządów większych firm (których nieprzestrzeganie wiąże się z symbolicznymi grzywnami), kobiety wciąż zarabiają mniej od mężczyzn (dane są różne, mowa nawet o 70% wartości pensji męskiej). Czy to jednak oznacza, że “Długi piątek” nie zdał egzaminu? Nic nie przychodzi szybko, ani łatwo, ale z pewnością żadna z protestujących 40 lat temu Islandek nie żałuje swojego wyboru. Można to zobaczyć i usłyszeć w spocie, który został przygotowany przez środowiska polonijne na Islandii, w którym mieszkanki wyspy zachęcają Polki do udziału w Czarnym Proteście: