Kieszonkowa historia Islandii

 

autor: Gunnar Karlsson
tytułHistoria Islandii w skrócie
tłumaczenie: Agnes Ársól Bikowska, Anna Karen Svövudóttir
rok: 2021
wydawnictwo: Forlagið Bókabúð
liczba stron: 80

Ile szczegółów z historii Islandii pamiętasz? 

O historii Islandii wiem co nieco. Bliska jest mi historia przełomu XIX i XX wieku, szczególnie związana z dążeniem do niepodległości. Dzięki sagom i innym lekturom związanym ze średniowieczem, wiem też jak mniej więcej wyglądało zasiedlenie Islandii i dzieje pierwszych Islandczyków. Ale pomiędzy średniowieczem a współczesnością do tej pory miałam w głowie białą plamą. Poza jakimś ogólnym rozumieniem, że Islandia przez wieki należała do Danii, nie do końca kojarzyłam jak do tego doszło, kiedy i dlaczego.

Przez te braki w mojej wiedzy, kiedy zaczęłam cykl wpisów na Facebooku, który dotyczył przypominana najważniejszych dat historycznych (#kalendarzislandzki), skupiłam się głównie na czasach współczesnych, bo te wydarzenia były mi dobrze znane i najlepiej udokumentowane. Ale po niemal roku trwania tego małego projektu, dotarłam do wielu interesujących wydarzeń z XIV-XVIII wieku. Krok po kroku, fragment po fragmencie zaczęłam odkrywać przed samą sobą kolejne karty z islandzkiej historii, ale ta selekcja wydarzeń nie dawała mi jeszcze ogólnego pojęcia o tym, jak wyglądała nowożytna Islandia, a nawet Islandia w XIX wieku!

Jedna z grafik do cyklu #kalendarzislandzki, które powstały już po lekturze książki.

Ale być może inni miłośnicy Islandii mają tak samo? W Polsce niewiele się przecież o tym pisze i mówi, a większość pisanych przez polskich badaczy albo tłumaczonych na język islandzki książek dotyczy albo czasów od zasiedlenia, albo od odzyskania niepodległości i czasów współczesnych. Wiele wydarzeń traktuje się niemal jak ciekawostki: demokratyczne przyjęcie chrześcijaństwa, konflikt z baskijskimi wielorybnikami, bezkrwawa walka o niepodległość, wojny dorszowe, pierwsza prezydentka na świecie i pierwsza zadeklarowana lesbijka na urzędzie premiera kraju. Ale co łączy te wydarzenia? Warto byłoby się dowiedzieć. 

Dlatego bardzo się cieszę, że w końcu pojawiła się “Historia Islandii w skrócie” Gunnara Karlssona, w przekładzie dwóch Polek mieszkających na Islandii: Agnes Ársól Bikowskiej i Anny Karen Svövudóttir. Jest to dokładnie to, czego potrzebowałam, żeby się doszkolić: krótka, ale bardzo treściwa książeczka, którą można przeczytać przed snem albo zabrać w podróż, bo łatwo zmieści się w torebce albo większej kieszeni. Z lektury której dowiecie się o najważniejszych wydarzeniach z przeszłości Islandii, opisanych w sposób przystępny, prostym językiem, do tego treść jest bogato ilustrowana zdjęciami i infografikami. Słowem, jest to bardzo przyjemna lektura dla każdego, kto chciałby mieć szerszy obraz historii Islandii, poznać ją w pigułce. 

Polskie wydawnictwo książeczki uzupełnia serię jej wydań w pięciu językach. Jak dotąd, niewielką książeczkę dostępnej w językach: islandzkim, angielskim, duńskim, niemieckim i hiszpańskim, można było zakupić w wielu punktach turystycznych na Wyspie, jako pamiątkę lub przewodnik po Islandii. Widać, że spełnia swoją funkcję, bo jest jedną z najlepiej sprzedawanych książek tego typu w całej Islandii. Ale przypadek polskiej wersji językowej pokazuje, że nie jest to jedynie pozycja przeznaczona dla turystów. Najwyraźniej nasi rodacy na Wyspie postanowili doszkolić się z islandzkiej historii, bowiem według księgarni wydawnictwa jest to bestseller pierwszej połowy lipca:

Beskrivning saknas.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Agnes Ársól Bikowskiej.

Polskie wydanie cieszy, bo to również dzieło dwóch Polek mieszkających na Islandii. Agnes Ársól Bikowską znacie już dzięki naszej wspólnej serii tekstów o zapomnianych islandzkich artystach, z kolei Anna Karen Svövudóttir jest nie tylko tłumaczką, ale też doradczynią ds. komunikacji w islandzkim Ministerstwie Zdrowia. Obie zrobiły kawał roboty, choć – jak to bywa w polskich tłumaczeniach literatury islandzkiej – wkradają się w ich język formy jakby podstarzałe albo brzmiące dość obco polskiemu uchu. Ciekawe, czy wynika to z tego, że polscy tłumacze języka islandzkiego to często emigranci lub osoby mieszkające większość swojego życia na Islandii, a więc pracujące i być może również też myślące na co dzień w języku islandzkim. Te “islandzkie” naleciałości nie są bynajmniej wadą, niemniej jednak są dla mnie jako czytelniczki (i dyplomowanej, choć niepraktykującej językoznawczyni), bardzo intrygujące. 

Ale warto podkreślić, że pomimo drobnych błędów i literówek, do których przyczepiam się wyłącznie dla porządku, “Historię Islandii w skrócie” czyta się naprawdę dobrze, o czym już zresztą wspomniałam. Jeśli wpadnie Wam z ręce, koniecznie kupcie ją dla siebie lub komuś w prezencie, bo taka kieszonkowa lekcja historii każdemu może się przydać! Książkę możecie dostać obecnie głównie na Islandii, ale kto wie – może jej rosnąca popularność na Wyspie sprawi, że pojawi się w sprzedaży również w Polsce?

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wspaniałej Agnes Ársól Bikowskiej!

Cały świat w jednej księdze

autor: Snorri Sturluson
tytułHeimskringla
tłumaczenie: dr Grzegorz Bartusik, dr Remigiusz Gogosz, prof. Jakub Morawiec, dr Renata Leśniakiewicz-Drzymała, dr Joanna Srholec-Skorzewska, dr Marta Rey-Radlińska, prof. Anna Waśko
rok: 2021
wydawnictwo:  Księgarnia Akademicka

Hemskringla bierze swoją nazwę od pierwszych słów jednego z manuskryptów – kringla heimsins – które oznaczają “krąg świata”. W dziele Snorriego faktycznie odbija się cały świat, przynajmniej ten skandynawski.

Grupa polskich badaczy i badaczek specjalizujących się w historii i literaturze nordyckiej oddaje w nasze ręce najnowsze, a właściwie pierwsze pełne i tak solidnie opracowane, polskie tłumaczenie kroniki Snorriego Sturlusona. Wydanie składa się z czterech tomów: pierwszy to wstęp zarysowujący kontekst historyczno-kulturowy powstania dzieła, a trzy pozostałe to już sama treść Heimskringli opatrzona wyjaśnieniami.

Spisana około roku 1225, Heimskringla to najlepszy znany nam zbiór sag królewskich, opowiadających dzieje królów norweskich. Tak naprawdę jej akcja dzieje się nie tylko w Norwegii, ale też w Szwecji, Danii, a nawet w Anglii. Ze względu na specyfikę tekstu i jej wyjątkowe miejsce w literaturze nordyckiej, jeśli nie światowej, poniższy tekst nie ma na celu zachęcenia czytelnika do zapoznania się z najnowszym wydaniem Heimskringli (jest dla mnie oczywiste, że księga jest lekturą obowiązkową dla miłośnika Północy). Zamiast tego, postanowiłam wypunktować, dlaczego tę publikację powinien mieć na swojej półce każdy miłośnik Islandii.

  1. Autor Heimskringli był Islandczykiem

Ingen fotobeskrivning tillgänglig.

Choć pisał Heimskringlę dla norweskiego króla, co samo w sobie budzi kontrowersje wokół wiarygodności kroniki i obiektywizmu samego autora, nie można zapomnieć, że Snorri Sturluson mieszkał się na Islandii. Poza tym, że był poetą i kronikarzem, pełnił na Islandii różne stanowiska polityczne, w tym dwukrotnie był głosicielem praw na Althingu. Był sprawnym politykiem również w sprawach zagranicznych. Popierał plany Haakona IV dotyczące podporządkowania Islandii władzy Norwegii. ale kolaboracja nie wyszła mu na dobre, bowiem został ofiarą spisku i z rozkazu króla został zamordowany.

We wprowadzającym tomie wydawnictwa znajdziemy więc sporo informacji na temat autora Heimskringli, nie tylko w pierwszej części z jego biografią, ale też we fragmentach poświęconych innym dziełom literackim autora, takim jak Edda Snorriego oraz wykorzystywanych przez niego źródłach podczas pracy nad kroniką norweską.

2. We wstępie przeczytamy sporo o literaturze staroislandzkiej

Pierwszy tom to tak naprawdę kompendium wiedzy na temat zachowanych przykładów literatury obszaru nordyckiego doby średniowiecza. Poza obszernym opracowaniem historii samej Heimskringli,  tłumacze i tłumaczki dokonują również analizy mitografii, poezji skaldycznej oraz sag islandzkich.  Część poświęcona Eddom: poetyckiej oraz prozaicznej (tzw. Eddy Snorriego) to świetna okazja, by przypomnieć sobie te kluczowe dla średniowiecznej literatury skandynawskiej dzieła, natomiast rozdziały omawiające poezję przygotowują czytelnika do licznych ustępów wierszowanych w treści samej Heimskringli. Dzięki wstępowi czytelnik lub czytelniczka może zagłębić się również w świat islandzkich manuskryptów, co pomaga wyobraźni: mając w rękach współczesną książkę z papieru i sklejaną okładką warto uświadomić sobie, że pierwsze wersje omawianych tekstów spisywano atramentem na pergaminie lub skórze, a niektóre z rękopisów były pięknie ilustrowane i oprawiane w bogato zdobione okładki z herbami właścicieli konkretnych ksiąg lub symbolami skryptoriów, w których powstawały.

Strona rękopisu Heimskringli, źródło: Wikipedia

3. Opisane w Heimskringli wydarzenia również dotyczą Islandii

Choć Heimskringla traktowana jest w Norwegii jako dzieło narodowe, a jej głównymi bohaterami są królowie norwescy, nie można zapomnieć, że opisane w niej wydarzenia historyczne dotyczyły Islandii. Autor spisuje Heimskringlę jeszcze w tzw. epoce Sturlungów (nazwa wywodzi się od jednego z głównych rodów Islandii, do którego nota bene należał sam Snorri Sturlason), ale polityczne działania, których również był udziałem, doprowadzają do podpisania unii islandzko-norweskiej. Mała wysepka na Morzu Atlantyckim przechodzi wówczas z okresu wojen domowych (1220–1262) do momentu przejścia pod panowanie króla Norwegii w 1262 roku.  Snorri odwołuje się zresztą do Islandii, chociażby w sadze o Olafie, gdzie wspomina o landvættir, czterech strażnikach Wyspy.

4. Jest to po prostu pięknie wydana pozycja

Na koniec warto dodać, że Heimskringla to po prostu kawał dobrej literatury, w dodatku świetnie wydanej (wyrazy uznania należą się autorowi projektu okładki, Pawłowi Sepielakowi). Jej unikatowość wynika z lekkiego pióra samego Snorriego, ale też literackich walorów zawartej w treści poezji czy opisów. Współczesne tłumaczenie oddaje ducha tekstu Snorriego, a jednocześnie pisane jest w sposób odpowiedni dla każdego rodzaju czytelnika: od badacza naukowego, po ucznia, przez laika i amatora. Nie tylko przypisy i odwołania do prac naukowych badaczy z całego świata, ale też graficzne opracowanie Heimskringli wydanej przez Księgarnię Akademicką poszerzają horyzont czytelnika lub czytelniczki. Zawarte we wstępnym tomie drzewa genealogiczne, mapy oraz kalendarium pozwalają na uporządkowanie wiedzy i znacznie ułatwiają lekturę, szczególnie, że większość nazw własnych i geograficznych podano w wersji oryginalnej, chyba że tradycyjnie posiadają swoje polskie odpowiedniki.

Zachęcam więc do lektury każdego z Was, smakowania islandzkiego tekstu tom po tomie i zapoznania się z najnowszym tłumaczeniem Heimskringli, której wydanie znacznie ułatwia wejście w średniowieczny świat sag.

Za swoje egzemplarze serdecznie dziękuję prof. Jakubowi Morawcowi, redaktorowi tomów i tłumaczowi fragmentów poezji.

Rozprawa z feminizmem

autorka: Steinunn Sigurðardóttir
tytułKobiety z klasą
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2021
wydawnictwo:  Mova
liczba stron: 224

Maria Hólm jest islandzką wulkanolożką w średnim wieku, po rozwodzie i wciąż zakochaną w młodzieńczej miłości, odnoszącą sukcesy w zawodzie, ale niezbyt docenianą wśród kolegów z pracy.

Gemma to Włoszka o pięknym wyglądzie i sposobie poruszania się, obdarzona wielkim darem do przykuwania uwagi, ale mniejszym do przekonywania. Spotykają się wzrokiem w samolocie z Keflaviku do Paryża, a jednak to przypadkowe spotkanie jest jakby z góry zaplanowane. W paryskim słońcu okazuje się, że Gemma od dawna obserwuje Marię i ma wobec niej wielkie nadzieje i konkretne plany.

Gemma, wojująca feministka o bardzo radykalnych poglądach na odsunięcie mężczyzn od władzy, proponuje Marii Hólm spółkę, pragnąc wciągnąć ją w projekt stworzenia wyspy-państwa, w którym kontrolę przejmują kobiety i które traktują mężczyzn niemal jak niewolników. Ta utopijna wizja, zakrawająca trochę o fabułę polskiego filmu „Seksmisja” ma ponoć wynikać z przekonania Włoszki o tym, jak idealnym miejscem dla kobiet jest Islandia. Maria, z trzeźwym naukowym podejściem, od początku wyraża sceptyczne podejście do planu, nie tylko dlatego, że lubi mężczyzn i nie jest ich wrogiem, jak też znając realia sytuacji islandzkich kobiet.

(…) – Poza tym to właśnie ta premier posprzątała syf, jakiego narobili islandzcy faceci. Islandczycy mieli też pierwszą kobietę prezydenta, wybraną w wyborach powszechnych, i ona też nie była zwyczajną zamężną kobieta, jak każe tradycja, lecz samotną matką adoptowanej córki. To było bardzo postępowe ze strony twojego nielicznego narodu. I Bjork jest oczywiście Islandką. Islandzkie kobiety są niebywale mocarne, ciężkie warunki życia uczyniły z nich prawdziwe supermenki. I oto ty tu jesteś, prawdziwa islandzka supermenka.

– Tym trzem kobietom niczego nie brakuje. Sama je podziwiam, ale nie pozwalaj sobie nawet marzyć, że Islandki są choć trochę inne niż pozostałe kobiety na świecie.

Zdecydowanie ważnym jest to, że pisarka jest Islandką. Dla nas, tak jak Gemmy, Islandia to niemalże raj dla kobiet, a jednak w wywiadach, jak i samej książce Steinunn wielokrotnie podkreśla, że wiele jeszcze w społeczeństwie islandzkim jest do zrobienia i nawet jeśli powieść „zwiastuje” nadejście kobiety-premier na Islandii – Katrín Jakobsdóttir – nie jest to przecież pierwsza kobieta u władzy na Wyspie. Tym samym nowoczesne społeczeństwo z dobrze rozwiniętą debatą na temat równości płci jest tylko zachętą do zrobienia rachunku sumienia: czy skoro nawet w takich krajach kobiety wciąż nie są opłacane tak samo jak mężczyźni, to czy eksperyment Gemmy ma szansę na naprawienie świata?

Powieść Steinunn Sigurðardóttir to rozprawa z feminizmem, prezentująca dwa oblicza tego ważnego dla współczesnego świata kierunku myślenia. Gemma nienawidzi mężczyzn, chce się ich pozbyć, a męską seksualność, prowadzącą również do zapładniana kobiet, traktuje jak największe zło tego świata. Sama jednak skrywa w sobie tajemnicze, które czynią ją postacią bardziej intrygującą i wielopoziomową, a jednak czytelnik nie dowiaduje się ostatecznie, co dokładnie sprawiło, że stała się tym, kim się stała.

Maria Hólm z kolei reprezentuje bardziej opanowany, rozumowy stosunek do równości płci. Choć żyje bez mężczyzny, tęskni za nim, a niespełnione macierzyństwo chodzi za nią pomimo sukcesów na polu naukowym. Nie jest to typowa kobieta sukcesu, która stawia życie zawodowe ponad rodzinę, po prostu tak ułożyły się jej losy, że mąż ją zostawił, choć może przepracowanie miało z czym coś wspólnego. Nie unika jednak kontaktów z innymi mężczyznami, a adorowanie z ich strony i możliwość „podobania się” na tym etapie życia zaczyna na nowo rozpalać ją do działania. Największą pasją w jej życiu są jednak wyłącznie wulkany, którym poświęca każdą wolną chwilę i większość energii. Pomimo renomy i ważnych odkryć (które jednak zostały wpisane na konto jej współpracowników), pozostała bardzo skromna i pewna, że wszystko, co osiągnęła w nauce wynika z pracy zespołowej.

Zacznijmy od ciebie i twojego stanu charakteryzującego płeć żeńską, który ułatwia mężczyznom zabawę, mającą na celu uniemożliwienie rządzenia światem: kiedy kobieta zajmuje się czymś ważnym, nie demonstruje tego i stąd nikt inny o tym nie wie. A jeśli facet robi coś, co może jest ważne, a może nie, rozdyma się na świat i krzyczy: „Kukuryku!” niczym napalony kogut w stadzie kur.

Choć Gemma jest przerysowaną fanatyczką, z tej satyry na radykalne feministki nie wynika jednak, żeby wszystkie jej opinie i sądy były niezgodne z prawdą. W Marii mogłoby przejrzeć się wiele ambitnych kobiet, które od lat zadają sobie pytanie, dlaczego za włożenie takiej samej (lub większej) pracy wciąż opłacane są gorzej od mężczyzn. I dlatego to właśnie one muszą rezygnować z dalszej kariery ze względu na dziecko, chorobę bliskich i obowiązki domowe. Gemma zasadza w nas różne wątpliwości,  bo czy nie jest tak, że świat rządzony przez toksycznych mężczyzn głodnych władzy zaczyna rozpadać się na kawałki, prowadzi do powiększania różnic społecznych, pogarszania problemów ekologicznych i tym podobnych? Czy uda nam się udowodnić, że to wina mężczyzn? Tylko wtedy, jeśli kobiety doszłyby do władzy na kolejnych kilkaset lat i miały szansę zaprezentować swoją wizję rządzenia światem. Nie wiadomo przecież jednak, czy eksperyment Gemmy się powiedzie i czy jej wielka misja zjednoczenia kobiet w ważnym celu się zrealizuje.

Ale pewnie wcale nie chodzi o wielką misję. Maria ostatecznie zostawiona zostaje z zupełnie inną, prywatną i mniejszą misją, która paradoksalnie doprowadzi ją do życia w wyłącznym towarzystwie kobiet: przeprowadzki do mamy i babci. A jednak rozwój wydarzeń w sposób tajemniczy rozmywa się i czytelnik traci już jakiekolwiek rozeznanie w tym, kto miał rację. Bo może nie miał jej nikt?

To już druga powieść Steinunn wydana na rynku polskim, która opowiada o kobietach, choć w odróżnieniu od „Farmy Heidy” fikcyjna. Mimo to można zauważyć, że pisarkę interesują silne kobiety o mocnych charakterach, które świadomie wybierają życie w samotności, co przekłada się na ich niezależność i możliwość decydowania o sobie. Tak być może dałoby się zdefiniować tytułowe kobiety z klasą. Czym jest klasa? Nie tylko nienagannym sposobem poruszania się i wypowiadania, schludnym wyglądem i urokiem osobistym, ale taką autentyczną pewnością siebie, której nie wolno mylić z wywyższaniem się ani poczuciem wyjątkowości. Kobiety z klasą to kobiety stanowcze, ale nieuparte, dystyngowane, ale nie przesadnie wypielęgnowane, mądre, ale nie przemądrzałe, a przede wszystkim wolne, ale nie swawolne.

Czy “Kobiety z klasą” to faktycznie rozprawa z feminizmem? Na pewno nie jest to książka dająca odpowiedzi, bo w gruncie rzeczy to tylko fikcyjna opowieść o kobietach, które zmagają się z różnymi wizjami kobiecości i oczekiwaniami wobec samych siebie. A jednak warto przeczytać najnowszą powieść Steinunn Sigurðardóttir, bo nawet jeśli nie rozwija czy zamyka wątków utopijnego planu Gemmy czy życia prywatnego Marii, jest interesującą opowieścią o dzielnych, niezależnych kobietach, pełnych energii jak islandzkie wulkany i idących po swoje w tym wciąż patriarchalnym świecie.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Mova.

Jak lawa


Katla

tytuł oryginalnyKatla
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2021

Według islandzkich legend wulkan Katla zawdzięcza swoje imię czarownicy, która po zdemaskowaniu jej zbrodni rzuciła się w rozpadlinę lodowca pokrywającego dzisiejszy krater.

W serialu Katla rozpadlina staje się natomiast wylęgarnią przypominających ludzi istot oblepionych pyłem wulkanicznym i gliną. Pierwsza z nich, wychłodzona i strudzona wędrówką z wnętrza wulkanu do miasta, przedstawia się jako Gunhild, Szwedka, która pracowała w lokalnym hotelu 20 lat temu. Jej pojawienie się trudno jednak wytłumaczyć, bo nie dość, że osoba o tej samej tożsamości mieszka w Uppsali, to rzekoma Gunhild wygląda dokładnie tak samo jak dwie dekady temu…

Nie jest to jednak główny problem miasteczka Vík, które opustoszało przez trwającą od roku erupcję wulkanu. Czarne od sadzy, skażone trującymi gazami, stanowiące poważne zagrożenie dla zdrowia jest jednak wciąż zamieszkane przez kilkoro osób, które nie chciały wyprowadzić się do stolicy. Niewielka lokalna społeczność została mocno dotknięta przez wybuch Katli: żona głównego policjanta Gísliego (Þorsteinn Bachmann), Magnea (Sólveig Arnarsdóttir) traci płuca przez trujący pył i ma niewielkie szanse na przeżycie raka, z kolei Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð) nie może pogodzić się ze stratą siostry, Ásy, która zaginęła podczas akcji ewakuacyjnej turystów na początku erupcji wulkanu. Jej ojciec, Þór (Ingvar Sigurðsson) próbuje pocieszać chorującą na załamanie nerwowe córkę, jednocześnie niosąc ciężar utraconej miłości. Natomiast mąż Grímy, Kjartan (Baltasar Breki Samper) dość ma już żałoby swojej żony i chciałby zacząć od nowa.

To smutne, choć dość już pogodzone ze swoim losem miasteczko zaczynają nawiedzać osoby, które zbyt dobrze przypominają bliskich. Zaginiona Ása (Íris Tanja Flygenring) nagle odnajduje się pokryta czarną mazią, ale zdaje się nie być tą samą osobą, co rok temu. Z Uppsali przyjeżdża 40-letnia Gunhild, której pojawienie się jej młodszej wersji nakazuje zmierzyć się z przeszłością i odsłonić skutki swojego dawnego pobytu na Islandii. Z Reykjaviku przyjeżdża geolog Darri (Björn Thors) w celu zbadania dziwnie zachowującego się wulkanu Katla, na miejscu jednak spotka go coś, co pozwoli wątpić w naukowe wyjaśniania spraw tego świata.

Z każdą kolejną postacią z czarną skorupą na skórze atmosfera zaczyna się zagęszczać. Kim są przybysze i czy na pewno wskrzeszonymi zmarłymi? Czy to nasze lepsze wersje z przeszłości, a może tylko wizja tego, jakimi chcielibyśmy być? Pod koniec sezonu stosunek “kopii” do “oryginałów” każe głównym bohaterom zadać sobie pytanie: kto jest kim i kto powinien pozostać, jeśli świat jest za mały na nas dwóch.

Gríma (Guðrún Ýr Eyfjörð), źródło: filmweb.pl

Po ogromnym sukcesie seriali W pułapce oraz Valhalla Murders, Netflix wypuszcza kolejną produkcję islandzką autorstwa najbardziej rozpoznawalnego za granicą reżysera z Islandii, Baltasara Kormákura. Mający na swoim koncie megahity kinowe i cenione na Wyspie projekty, Islandczyk daje nam tym razem produkcję firmowaną jako science-fiction mieszane z horrorem. Abstrahując od tego, że ostatnia scena sezonu przypomina jak wziętą z filmów typu Zombieland, nie jest to dreszczowiec czy thriller, a tym bardziej horror.

Czarny piasek plaży w Mýrdal, burze piaskowe czy ciemność podlodowcowych jaskini, a tym bardziej przybywające znikąd tajemnicze istoty nie budują napięcia, bo pomimo świetnych zdjęć, muzyki i cięć serialowi brakuje dobrze skonstruowanej fabuły. Niby wątki pobocznych bohaterów połączone są z historią głównej postaci, jednak wyjaśnienie tych powiązań następuje późno i przez dłuższy czas oglądania serialu widz drapie się po głowie, o co tak właściwie w tej historii chodzi.

———————————–Spoiler———————————–

W połowie sezonu dostajemy pierwsze sygnały: właścicielka hotelu, Rakel (Birgitta Birgisdóttir), dorabiająca również jako wróżka, przestrzega przed wulkanicznymi postaciami. Opowiada historie o ukrytych ludziach (huldufólk, z nieznanego mi powodu tłumaczone jako “tajny lud”), który przysyłali mieszkańcom ziemi “odmieńców”, ostatecznie przynoszących kłopoty i zgubę. Sugeruje się więc, że przybysze spod lodowca to odmieńcy, którzy – tak jak według legend z XIV czy XVII wieku – mogą doprowadzić do śmierci przyjmujących ich z ufnością ludzi. Jej opowieść zdaje się nabierać sensu dopiero wtedy, kiedy naukowcy odkrywają niezwykłe właściwości skał leżących na dnie szczeliny wulkanu. Wówczas dochodzi się do wniosku, że odmieńcy przybywają z misją: mają sprawić, aby ich bliscy odnaleźli spokój albo przemyśleli swoje życiowe wybory,

Po wielkiej kampanii promującej najnowszy serial Netflixa, nie miałam szczególnych oczekiwań, ale wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Premierę zgrano z islandzkim świętem narodowym 17 czerwca, dzięki czemu dużo mówiło się o nowej produkcji również przy tej okazji. Być może właśnie dlatego oglądałam pierwszy sezon z przekonaniem, że jest to laurka wystawiona Islandii i jej krajobrazom. Pod względem filmowego mise en scène, serial Katla ma wszystkie cechy filmu, który można z przyjemnością oglądać dla samych krajobrazów. Tych, którzy oczekują estetycznych przyjemności muszę jednak przestrzec, że to również film wizualnie brutalny.  Łączy w sobie cechy filmu katastroficznego (miasto-widmo pozbawione przyszłości), gore horroru (szczególnie jedna scena podrzynania gardła, ale też opowieści o odcięciu papudze skrzydeł nożyczkami) oraz fikcji o Supermanie, który niczym kosmita rodzi się z meteorytu pochodzącego z obcego układu słonecznego.

źródło: filmweb.pl

Czy warto obejrzeć Katlę? Według mnie ten serial jest jak lawa: gorący hit sezonu, porywający naszą wyobraźnię, a jednak z czasem oglądania przybierający szarobury kolor i nieokreślony kształt bez wyrazu. Jeśli Katla miałaby jednak być dla Was jedyną okazją do przybliżenia sobie choćby odrobiny islandzkiego folkloru, to warto. Islandzkie wierzenia ludowe wciąż mało znane są polskiemu czytelnikowi, na pewno nie tak jak sagi. Pomimo popularności książek Aldy Sigmundsdóttir, większość legend z Islandii wciąż pozostaje do odkrycia. I właśnie dlatego warto obejrzeć tę dość przegadaną produkcję Netflixa, bo pokazuje mroczną wersję historii o elfach, niedawno dość cukierkowo zacytowanych w innym filmie z tego samego portalu.

Islandia po staremu

Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądała Islandia przed masową turystyką? Stare książki o Islandii mogą pomóc wyobraźni, szczególnie jeśli pisane są z polskiej perspektywy, np. w latach 70.

Spotkanie z Islandią Haliny Ogrodzińskiej, książka napisana w roku 1974, to niezwykła podróż do przeszłości. Autorka opisuje Islandię czasów wojen dorszowych, Islandię niewinną turystycznie, pełną dzikich i nieznanych ścieżek. To typowa – dla współczesnego czytelnika – relacja z podróży, jednak niezwykła jak na tamte czasy, kiedy o zagranicznych podróżach większość Polaków mogła tylko pomarzyć. Wydaje się jednak, że autorka na stałe (lub przez długi czas) przebywała w Norwegii, gdzie poznała swoich islandzkich przyjaciół i skąd łatwiej było zorganizować wycieczkę na atlantycką Wyspę.

Z perspektywy dzisiejszych marzeń o podróży na Islandię, sytuacja Haliny Ogrodzińskiej może wydawać się lepsza niż idealna: przyjeżdża do Keflaviku na zaproszenie rodziny Johannessonów (pisownia oryginalna), z nimi podróżuje i przez nich jest oprowadzana po największych zabytkach Islandii: Thingvellir, gejzery, historyczne centrum Reykjaviku. Kiedy marznie pod wodospadem Gullfoss i dostaje gorączki, wiele dni spędza w łóżku z lekturami przynoszonymi przez członków zaprzyjaźnionej rodziny. Czyta książki historyczne, sagi, uzupełniając braki wiedzy przed kolejną wycieczką. Jest nawet zaproszona na kolację w polskiej ambasadzie, gdzie u państwa Godków (!) poznaje polskich geografów i glacjologów organizujących ciekawą wyprawę na lodowiec. Sama nie będzie miała niestety okazji zobaczyć lodowców z bliska, za to poza programem dane jej będzie spędzić jedno popołudnie na islandzkiej fermie, gdzie skosztuje świetnie przygotowanej jagnięciny i kupi islandzki sweter.

Narracja pierwszoosobowa, relacjonująca kolejne etapy podróży, uzupełniona jest o dłuższe wykłady z historii i kultury Islandii. Autorka streszcza treść przeczytanych przez siebie książek, opisuje nawet akcję sagi o Njalu, a resztę niezbędnych informacji wkłada w usta swoich bohaterów: Einara, Unn, Pietura i Odil. To oni zdają się w dialogach zarzucać autorkę ciekawostkami i faktami dotyczącymi Islandii, ale nie dowiemy się, czy to wiarygodna relacja z rozmów, czy zabieg używany przez niektórych podróżników do dziś, polegający na czynieniu z napotkanych osób chodzące Wikipedie. Trzeba jednak przyznać, że jak na tamte czasy książka Haliny Ogrodzińskiej mogła być jednym z niewielu źródeł wiedzy o Islandii, dlatego szkolna maniera pisania pasuje do jej dydaktycznych celów.

Jest to jednak narracja nie pozbawiona swoich wad: kiedy zaczyna się lekturę, ma się w głowie niemal automatycznie głos z offu, należący do lektora Polskich Kronik Filmowych. Już opis lądowania na lotnisku w Keflaviku staje się okazją do wspomnienia o wikińskich podróżach, połowach ryb i nazwiskach patronimicznych. Zaledwie 143-stronicowa książka pełna jest takich informacji, czasem wtrąconych w treść jakby przypadkiem, innym razem rozwiniętych na osobne rozdziały czy wielostronicowe opisy. Każda kolejna książka z podróży pisana w guście “opowiem Wam o kraju, który zwiedziłam” zdaje się naśladować ten styl i zarzucać czytelnika ciekawostkami historycznymi, politycznymi, kulturalnymi i geograficznymi.

Ale czy ta maniera nie ma swojego rodowodu właśnie w latach 70., kiedy każda relacja z podróży była na wagę złota, a informacje o dalekich krajach w języku polskim były białym krukiem? W tych właśnie czasach swój złoty wiek przeżywało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Islandzkiej, jedyna organizacja zrzeszająca miłośników Islandii w Polsce i zajmująca się popularyzacją kultury islandzkiej nad Wisłą. Zbierane przez nich materiały i wydawane przez lata Biuletyny były niegdyś jedynymi publikacjami na tematy sztuki, polityki, geografii czy gospodarki islandzkiej. Nic więc dziwnego, że członkowie TPPI nawet do dziś posługują się podobną manierą: powtarzaniem znanych już, a często nawet zdezaktualizowanych, ciekawostek o Islandii.

Miałam tego przykład całkiem niedawno, kiedy zostałam zaproszona do audycji Lewym Okiem internetowego Nocnego Radia. Jeden z prowadzących należał kiedyś do TPPI, więc jego wiedza na temat Islandii była ogromna. Niestety w którymś momencie rozmowa zamieniła się w wyliczanie islandzkich “naj” i innych stereotypowych określeń, które w świetle nowych badań i zmian społeczno-politycznych mijają się już z rzeczywistością. Z początku starałam się spokojnie zbijać te argumenty i dzielić się moją wiedzą. Okazało się także, że owe “przesłuchanie” postawiło mnie w kłopotliwej sytuacji, bo zaczęto zadawać mi pytania z dyscyplin i tematów, o których zupełnie nie miałam pojęcia. Niemal trzygodzinna audycja była nie lada treningiem cierpliwości i koncentracji, ale mimo wszystko przyjęto mnie bardzo miło, a słuchacze zadawali interesujące pytania.

TPPI działało prężnie do śmierci wieloletniego prezesa i zasłużonego członka organizacji, pana Andrzeja Michałka. Wszyscy członkowie Towarzystwa mówią o nim z sentymentem i poczuciem ogromnej straty, szczególnie, że po nim nie pojawił się żaden tak charyzmatyczny przewodniczący, który zjednoczyłby pozostałych członków. Towarzystwo jest więc zamrożone, a wielokrotnie podejmowano próby jego reaktywacji, zgłaszając się nawet do mnie. Wydaje mi się jednak, że patrząc na bogaty dorobek Towarzystwa, jego reaktywacja musiałaby albo zakładać powrót do stylu czasów jego świetności, albo podporządkować dostosowaniu do nowej formy. Dawne publikacje TPPI opisują Islandię sprzed boomu turystycznego, wielkiej fali migracyjnej Polaków i globalizacji, która sprawiła, że ta daleka Wyspa stała się na wyciągnięcie ręki.

Dlatego książkę Spotkanie z Islandią czytałam przez filtr tych właśnie czasów, kiedy i książki pisano w inny sposób, i wydawanie ich nie polegało na wielkiej kampanii reklamowej i lansowaniu autora w mediach społecznościowych. Samą autorkę szanuję za szczerość i wyważenie: będąc nawet w kraju tak pięknym jak Islandia, nie popada w ślepy zachwyt, a wyrażane przez Odil komplementy w postaci “naj” traktuje z przymrużeniem oka. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że książka Haliny Ogrodzińskiej to reportaż na miarę tamtych czasów i zawężone kompendium wiedzy na temat Islandii sprzed tanich linii lotniczych, Błętkitnej Laguny, Instagrama i blogerów.

Za wynalezienie książki w internetowym antykwariacie dziękuję Klaudii z Po islandzku.

Amerykański sen

autorEinar Kárason
tytuł: Ziemia przyobiecana
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwo:  Marpress
liczba stron: 264

Ostatnia część trylogii reykiawickiej Einara Kárasona, Ziemia przyobiecana to zwieńczenie historii wielopokoleniowej rodziny Karoliny i Tómasa.

Po kultowej Wyspie diabła i jej kontynuacji, Złotej Wyspie, saga rodu z Thulecampu dobiega końca. Główni bohaterowie, prababcia Lina i inni mieszkańcy Starego Domu, ustępują najmłodszemu pokoleniu i pojawiają się tym razem już tylko w ich wspomnieniach. Akcja ostatniej części trylogii rozgrywa się w tytułowej ziemi obiecanej, jaką Islandczykom wydawała się wówczas Ameryka, szczególnie Stany Zjednoczone.

Bohaterami ostatniej części są Mundi i Bobo (synowie Dolli, a więc prawnuczkowie wróżki Liny) oraz Manni, syn Fii i Totiego, spokrewnionych z mieszkańcami Starego Domu i Nowej Lepianki. Mundi i Manni, których w ostatnim czasie połączyła wierna przyjaźń, przylatują do Ameryki w poszukiwaniu babci Gogo i wujka Baddiego, najbardziej barwnej postaci w całej familii. W hotelu kontaktują się z Bobo, najwyraźniej od dłuższego czasu bawiącym na Manhattanie, i we trójkę udają się w długą podróż w głąb kontynentu, aby odnaleźć członków rodziny. Na miejscu udaje im się spotkać nie tylko najbliższych krewnych, ale także pierwszego męża Gogo i jej dzieci oraz Daisy, niegdyś pomieszkującą u Liny i Tommiego wraz z ówczesnym narzeczonym.

Warto powiedzieć, że Islandczycy przyjeżdżają do Stanów jak do siebie. Nie chodzi tylko o analogię do odkrycia Ameryki przez islandzkich wikingów, ale raczej osobisty związek z Nowym Kontynentem. Chłopcy znają język i zwyczaje amerykańskie, bo przyjeżdżają z kraju opanowanego kulturowo przez USA. Nie są obcy kodom kulturowym, tak samo jak autochtoni śpiewają piosenki Elvisa z pamięci czy palą Camele. Z początku wizyta u rodziny wydaje się ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Trzej chłopcy z Reykjaviku otrzymują nocleg na farmie, Daisy jest gotowa zawieźć ich wszędzie, a gdzie nie pojadą, ugoszczeni są darmowym piwem. Zresztą piwo okazuje się głównym napojem bohaterów tej serii. Panowie piją z goszczącym ich świniopasem, z wujkiem Baddim, ze stałymi bywalcami odwiedzanych w podróży barów, z gośćmi hotelowymi, ze znajomymi i z nieznajomymi na końcu autokaru. Alkohol leje się strumieniami i prowadzi do kłótni, bójek, złamanych kończyn, a w najlepszym wypadku: ciężkiego kaca. Wydaje się jednak, że z każdej opresji chłopcy wychodzą bez szwanku. Gospodarze i policja zajmują się przybyszami z dalekiej Europy ze szczególną uwagą, a jeśli dochodzi już do poważnych problemów, wszystkim zajmie się babcia Gogo. Bo ona wszystko załatwi.

Ale amerykański sen to tylko pozór, tak jak bogactwo Bobo czy ustatkowanie Gogo. To, co bajecznie wygląda w filmach lub brzmi obiecująco w rock’n’rollowych piosenkach, na miejscu okazuje się błahe i tandetne. Nie tylko nieudana wizyta w rezydencji Elvisa Graceland, ale każda przygoda w drodze do i z Missisipi staje się pretekstem do zdarcia złotej farby z tego wyidealizowanego obrazu, choć mamy wrażenie, że sami Amerykanie nie chcą do tego dopuścić. Niech przykładem będzie podsycanie kultu Elvisa i dbanie o jego dobrą reputację: nawet jeśli zapił się na śmierć, spotkany pasażer autobusu utrzymuje, że był “dobrym chłopcem”. Może najbardziej autentyczni są grający w pokera panowie w kowbojskich kapeluszach, ale oni przynależą do rodzajowej scenki życia codziennego w dymie papierosów i lepiącego się od piwa i krwi z wczorajszej bójki.  Nie brakuje też ozdobników w postaci groźnych Murzynów czy obawy przed pederastami, słowem: chłopcy z Islandii wpadają w sam środek amerykańskiej rzeczywistości. Niczym Pawlak i Kargul z trudem odnajdują się w nowych miejscach, które przypominają raczej cmentarz (trafne porównanie Nowego Yorku z uwagi na numerowane ulice) czy burdel.

Autor nie szczędzi obrazowego, bezpośredniego języka. Tak jak w poprzednich częściach, nie wstydzi się pisać o fekaliach czy innych problemach fizjologicznych, choć seks wciąż stanowi pewnego rodzaju tabu. W warstwie językowej nie brakuje oczywiście typowo seksualnych określeń, ale erotyczna przygoda Manniego z gospodynią pozostaje jedynie w sferze eufemizmów. Członkowie rodziny nie mają jednak problemu z mówieniem o tym, co innego o innych, bardziej brutalnych i drastycznych doświadczeniach. Do tych Gogo woli się nie przyznawać, zbywając sytuację uśmiechem i – zgodnie z rodzinną tradycją – drinkiem. To także dowód na niesłabnące poczucie humoru Kárasona, humoru czarnego i gorzkiego, rodem z sag.

Pod koniec serii autor przyznaje się do swoich źródeł i inspiracji, choć robi to w sposób niebezpośredni. Można powiedzieć, że przerzuca odpowiedzialność za opowiadanie historii na Manniego, który jawi chęć napisania kroniki wielopokoleniowej rodziny ze Starego Domu. Początkujący pisarz opowiada Mundiemu o swoich mistrzach: autorach sag islandzkich, Hemingwayu czy Dashielu Hammetcie. Poszkodowany przez skąpych i mało wrażliwych na sztukę rodziców, w dzieciństwie miał ograniczony dostęp do książek, aż w końcu w tajemnicy czytywał jedyne woluminy obecne w mieszkaniu Fii i Totiego: kupione wraz z drogim regałem jako dekoracja. Ten epizod z życia bohatera uzupełnia nam obraz Islandczyków jako czytającego narodu kronikarskiego, być może jest puszczeniem oka w stronę krytykującego zubożałą kulturę amerykańską Halldóra Laxnessa, który po wizycie za Oceanem stwierdził: „W Ameryce uświadomiłem sobie swoją narodową odrębność i nauczyłem się cenić duchowe dziedzictwo mojego kraju, tak bogate i wartościowe w porównaniu z bezdziejowością i ubóstwem tradycji w USA”.

W posłowiu Jacek Godek zwraca uwagę na to, że Einar Kárason należy do pierwszego “postnoblowskiego” pokolenia islandzkich pisarzy. Urodził się dokładnie w 1955 roku, czyli roku przyznania literackiego Nobla Laxnessowi. To wydarzenie było początkiem fali pisania i wydawania powieści w języku ojczystym. Dzięki przekładowi Jacka Godka i serii Bałtyk wydawnictwa Marpress, które zdecydowało się na publikację całej trylogii, polski czytelnik ma wreszcie szansę zapoznać się z całością tych kulturowych powieści, które – jak nazywa je tłumacz  – składają się na “truelogię”, prawdziwy obraz Islandii czasów transformacji kulturowo-społecznej. Moim skromnym zdaniem cały trójksiąg jest lekturą obowiązkową dla każdego, która uważa Islandię za kraj mlekiem i miodem płynący, za dzisiejszą ziemię przyobiecaną.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Marpress.

Czytaj dalej:

Najgorsza zbrodnia

W pułapce (Serial TV 2015- ) - Filmweb

W pułapce. Sezon 2

tytuł oryginalny: Ófaerð, angielski: Trapped
reżyseria: Baltasar Kormákur
rok produkcji: 2019

Po ogromnym sukcesie pierwszego sezonu, z niecierpliwością czekałam na następny. Głód rośnie w miarę jedzenia, więc zjadłam 10 odcinków w kilka wieczorów.

Zacznijmy od faktów: pierwszy sezon W pułapce (premiera w 2015 roku) był międzynarodowym objawieniem, nowym rozdziałem popularności islandzkich produkcji, a być może w ogóle gatunku nordic noir. Jeśli jakimś cudem nie oglądałeś_łaś jeszcze pierwszego sezonu, na pewno o nim słyszałeś_łaś. Obsypany nagrodami, dystrybuowany do wielu krajów (polska premiera odbyła się w 2016), podkręcający turystykę i zainteresowanie surową Północą… było jedynie kwestią czasu, aby następny sezon ujrzał światło dzienne. Fani z radością przyjmowali kolejne wiadomości o pracy nad nowymi odcinkami, ale choć drugi sezon wyemitowano na Islandii już w ubiegłym roku, do Polski dotarł dopiero niedawno.

Jeszcze przed włączeniem pierwszego odcinka zastanawiałam się, czy nie przypomnieć sobie poprzedniego sezonu. Oglądałam go lata temu, ale dość szybko twarze głównych bohaterów ułożyły dawne obrazy na miejscu. Detektyw Andri (Ólafur Darri Ólafsson), pracujący teraz w Reykjaviku, wraca do dawnego miejsca pracy ze względu na tajemnicze samobójstwo: farmer Gisli podpalił się pod siedzibą rządu, przygarniając do siebie swoją siostrę, ministrę spraw wewnętrznych, Hallę. Wszystko wskazuje na to, że aby wyjaśnić sprawę, najlepszy detektyw Islandii musi udać się na Północ. Dawni współpracownicy: Hinrika (Ilmur Kristjánsdóttir), obecna komendant policji w Siglufjörður, oraz  Ásgeir (Ingvar Eggert Sigurðsson) cieszą się na powrót do starych czasów, ale wydaje się, że w mieście nie jest już tak, jak dawniej.

Trapped 2 - Icelandic Thriller TV Series is back. | PferdKultur

Rolnicze Siglufjörður zmieniło się bowiem w plac budowy elektrowni finansowanej przez koncern z zagranicy. Gospodarstwa plajtują lub są do tego zmuszane, bo tereny potrzebne są pod nowe inwestycje. Zwierzęta i ludzie chorują przez trującą wodę, zanieczyszczaną odpadami przemysłowymi. Okolicę nawiedzają coraz częstsze trzęsienia ziemi, powodowane odwiertami. Społeczność buntuje się przeciwko tym zmianom, a część protestujących okazuje się członkami neo-nazistowskiej grupy Młot Thora, która stawia sobie za cel zatrzymanie napływu obcych na Islandię. Celem ich ataków są nie tylko przedstawiciele American Alluminium, szczególnie prezes o śniadej cerze, ale również imigranci pracujący w elektrowni, z których najwięcej widzimy Polaków i Ghańczyków.

Śledztwo szybko zostaje uzupełnione o kolejne zbrodnie. Policja musi zmierzyć się z trzema morderstwami, wciąż zmieniając tropy i uzupełniając kwestionariusz o kolejne tajemnice rodzinne i lokalne skandale. W część z nich zaangażowana jest córka Andriego, Þórhildur. Jednak nie tylko główny detektyw będzie miał problemy osobiste; Hinrika przechodzi kryzys w małżeństwie, a Ásgeir rozwija nową znajomość ze śledczą przybyłą z Reykjaviku. Ich prywatne problemy to jednak nic w porównaniu z losami i dramatami rodziny, wokół której skupiają się wszystkie przestępstwa. Rozdzielone rodzeństwo będzie miało okazję odnowić kontakty z okazji pogrzebu ich krewnego, ale powrót do dawnych wspomnień okaże się tragiczny w skutkach.

Trzeba powiedzieć, że akcja miejscami mocno się ślimaczy. Jak to w kryminale, policjanci trafiają na ślepe tropy, często wracają do punktu wyjścia, mają na karku ciekawskich dziennikarzy i egoistycznych polityków, którzy utrudniają śledztwo. Gdy już jeden podejrzany zamknięty jest w areszcie, pojawiają się nowe dowody, a brak komunikacji między policjantami prowadzi do konfliktów i rywalizacji, która nie pomaga śledztwu. Nie pomagają też “wścibskie dzieciaki”, czyli Þórhildur i jej chłopak, Aron, którzy zdają się lekceważyć znaczenie śledztwa i popełniają błędy, które znacznie spowolnią dojście do prawdy.

Trapped - what time is it on TV? Episode 6 Series 2 cast list and preview.

Może to syndrom sequelu, a może kwestia idealizowanych wspomnień co do pierwszego sezonu, ale mam wrażenie, że pomimo tych samych – swoją drogą świetnych – aktorów oraz twórców (reżyserem całości wciąż jest Baltasar Kormákur, choć przy większości pojedynczych odcinków pojawiają się inne nazwiska reżyserów) drugiej części serialu brakuje tego czegoś, co urzekło nas za pierwszym razem. Może to zmęczenie materiału, a może zmiana optyki i rozumienia tytułu serialu W pułapce. Podczas gdy za pierwszym razem było jasne, że tytułową pułapką jest daleka Północ, a w szerszym sensie – sama Wyspa, tym razem każdy z bohaterów zdaje się mieć własne ograniczenia, przez co ogólne wrażenie uwięzienia mocno się rozmywa.

Pierwsza różnica, która od razu rzuca się w oczy, to otoczenie i scenografia. Akcja dzieje się jesienią, więc zamiast białych kadrów typowych dla pierwszego sezonu, mamy zieleń i brązy, szerokie pola lawy zamiast ośnieżonych szczytów i jeepy zamiast skuterów śnieżnych. To ciekawe posunięcie, gdyż wydawałoby się, że biel i zima to nieodłączny element estetyki nordic noir. Gdy w pierwszym sezonie wyławia się ciało z morza, widzowi nie umyka na uwadze, że woda jest lodowata, miejscami zamarznięta. Niepokorna i nieprzyjazna pogoda potęgowała nastrój, a mroczny klimat dopełniały noce polarne. Islandia skuta lodem i pokryta śniegiem była faktycznie więzieniem, z którego nie można się wydostać. Sceneria jesienno-wiosenna (da się wychwycić wiele detali, które wskazują na to, że zdjęcia kręcono wiosną) jest – jak to w przyrodzie przystało – bylejaka, pozbawiona tego samego klimatu, jakim jest ostra zima. Nie zmienia to jednak faktu, że widoki są boskie, a jeśli ktoś oglądał W pułapce właśnie dla nich, to na pewno nie będzie rozczarowany.

Mam zresztą taką teorię, że producenci poszli za ciosem. Wcześniej Islandia kojarzyła się wyłącznie z zimą, bo taki obrazek dominował w mediach. Obecnie turyści mogą przyjechać na Wyspę o każdej porze roku, a więc poszerzono wachlarz kadrów krajobrazu, które mogą się z Islandią kojarzyć. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy znajdujemy się na północy, czy na południu Wyspy (a przecież w obu sezonach część zdjęć kręcono z Reykjaviku, centrum dowodzenia krajowej policji i decyzji podejmowanych przez polityków). Geograficznie mamy niemal wszystkie cuda przyrody, które kojarzą się z surową Islandią z wyobrażeń backpackersów i autostopowiczów: pola lawy, jaskinie, rzeki, jeziora, szczyty gór.

Jeśli nie przyroda, to co jest pułapką? Tautologią jest powiedzieć, że po prostu każdy z bohaterów nosi swoją własną, choć zdecydowanie czynnik ludzki wychodzi na pierwszy plan. To kwestie społeczne zdają się bardziej interesować twórców drugiego sezonu: kontrast południe/północ (a więc miasto/wieś), kompleks mieszkania na końcu świata, zaściankowość prowincji i wynikające z tego przywiązanie do ziemi, ale też bardziej kontrowersyjne poglądy (podatny grunt dla treści homofobicznych, ksenofobicznych i antykapitalistycznych). Skłócone rodziny, hipokryzja, granie na emocjach czy nieuczciwość to codzienność tej niewielkiej społeczności, a stereotyp surowej i gorzkiej Islandii pogłębia obecność “złych Polaków”, którzy pracują tylko dla pieniędzy, choćby źródłem ich pieniędzy były nielegalne zagrywki.

Ma się jednak wrażenie, że za dużo tych negatywów w jednej małej miejscowości. To nie Islandia w pigułce, ale karykatura Islandii widziana oczami surowego krytyka. Scenarzyści chcieli z pewnością przedstawić bardziej aktualny obraz Islandii niestołecznej, ale nie tyle oczekujemy od nich zgodności z faktami, co wyważenia akcentów. Nordic noir to w końcu tylko fikcja, karykatura dalekiej Północy, hiperbolizacja obrazu odizolowanych miejscowości i ich chłodnych mieszkańców. Celem nordic noir jest opowiedzenie historii o zbrodni i przemocy, o której trzeba przypominać w realnym świecie, ale czasami przybiera cechy kiczowatego horroru niż psychologizującego dreszczowca.

Drugi sezon wciąga, ale chyba wyłącznie z przywiązania do pierwszej części historii. Skrócenie wątków i zmieszczenie wszystkich możliwych motywów, od samospalenia, przez niedoniesioną ciążę, po gwałt, w 10 odcinkach było dla mnie zbrodnią. Nie dlatego, że jestem wrażliwym widzem i nie doczytałam ostrzeżeń Netflixa o kłopotliwej zawartości programu. Ale dlatego, że nie trzymał mnie w napięciu tak, jak powinien dobry kryminał. No i może dlatego, że córka Arniego strasznie mnie irytowała, a w serialu zdecydowanie za dużo było martwych zwierząt, przed czym mnie nie ostrzeżono!

Watch Trapped: Season 2 | Prime Video

Wszystkie kadry z filmów oraz plakat pochodzą z materiałów prasowych.

Ziemniakożercy

Kartoflarze

tytuł oryginalny: Kartöfluæturnar
autor: Tyrfingur Tyrfingsson
tłumaczenie: Agnieszka Klimko
reżyseria: Michał Zdunik
premiera: 23.11.2020
obsada: Krzysztof Szczepaniak, Marcin Stępniak, Katarzyna Herman, Anna Moskal, Karolina Charkiewicz

Rzadko kiedy islandzkie sztuki teatralne docierają do Polski. Właściwie Islandia nie ma wcale swojej reprezentacji w polskich teatrach, z drobnymi wyjątkami gościnnych projektów z udziałem islandzkich reżyserów czy odczytami . Te ostatnie faktycznie zdarzały się wielokrotnie w kilku polskich teatrach, choć wydaje się, że ważniejszym wyzwaniem było samo przetłumaczenie tekstu, niż jego interpretacja dokonana przez polskiego reżysera.

I to właśnie dzięki odczytowi polski widz ma okazję zapoznać się z debiutancką sztuką Kartoflarze Tyrfingura Tyrfingssona, młodego, ale uznanego już na arenie międzynarodowej twórcy z Islandii.  W Polsce jest to oczywiście nazwisko anonimowe, ale niewielu dramatopisarzy czy reżyserów z obszaru nordyckiego zaistniało na stałe w polskim teatrze. Znamy oczywiście wielkich reprezentantów teatru skandynawskiego przełomu XIX i XX wieku: Augusta Strindberga i Henryka Ibsena. Ale nawet oni, choć uznani klasycy, dawno pokryli się patyną, a ich sztuki – choć pod wieloma względami uniwersalne – niekoniecznie odpowiadają na wyzwania dzisiejszego społeczeństwa. Dyletant musi jednak posłużyć się szkolną wiedzą, by mieć choć namiastkę aparatu interpretacyjno-analitycznego do odebrania współczesnej sztuki islandzkiej.

I faktycznie, można byłoby powiedzieć, że Kartoflarze to dzisiejsza wersja Nory. Dramat rodzinny, rozgrywający się w czterech ścianach ciężkich od wspomnień, dotyka problemów społecznych i tematów tabu dokładnie tak, jak Dom lalki Ibsena sto lat temu. Zamiast jednej wyrazistej bohaterki takiej jak Nora mamy w sztuce Tyrfingssona trzy kobiety: Lisę, Brunę i Kristin. Ta pierwsza jest bez wątpienia postacią wiodącą, matką i gospodynią domu, w którym rozgrywa się cały dramat. Niegdyś pielęgniarka pomagająca na wojnie w Jugosławii, za co w nagrodę otrzymała Order Sokoła, w istocie daleka jest od bohaterstwa i krytykowana przez własne dzieci: Brunę, oraz pasierba Mikaela za brak macierzyńskiej troski, za którą została chwalona w Kosowie. Z pozoru silna i niezależna kobieta, nosi brzemię dawno popełnionych błędów i niepowodzeń. Matka, która nie potrafi słuchać, babcia, która nie chce zajmować się własnym wnukiem, dojrzała kobieta, która bez skrupułów zaleca się do młodszych mężczyzn. A mimo to pełna krytycyzmu i surowości względem innych: Lisy, która nie była idealną córką, Mikaela, który nie potrafi dorosnąć, czy Hossiego, który przejawia upodobanie do strojów i zabawek dziewczęcych.

Mieszkającą samotnie Lisę odwiedzają kolejno nowi członkowie rodziny, a z każdą wizytą dramat eskaluje. Najpierw Bruna przyprowadza jej wnuka pod opiekę, choć robi to po raz pierwszy i nie bez skrywanej niechęci. Potem Mikael, który po latach odwiedza macochę i przyznaje się, że dopuścił się gwałtu na swojej dziewczynie. Potem dom odwiedza poszkodowana Kristina, która informuje Lisę o zgłoszeniu przestępstwa, od czego starsza kobieta próbuje ją odwodzić. W końcu każdy bohater wykłada na stół swoje problemy i dawno skrywane emocje. Brunie nie układa się z partnerką, więc planuje ją zostawić, Mikael ucieka do Tajlandii, Kristina nie chce skazać ukochanego na więzienie, ale robi to ze względu na swojego ojca. Lisa wraca wspomnieniami do swojego dzieciństwa i robi rachunek własnego sumienia, przyznając się do stosunku seksualnego z młodszym mężczyzną, bliskiego kazirodztwu.

Głównym problemem rodziny nie jest jednak przestępstwo. Nie mówi się tu nawet wprost o potępieniu Mikaela za to, że dopuścił się gwałtu, a Lisa też nie okazuje skruchy za swoje przewinienia. Kryzys wynika z nieprzepracowanych błędów i porażek, głównie na tle erotycznym. Choć seksualność sama w sobie nie stanowi tematu tabu (a mówi się o niej nawet niezwykle soczystym językiem), jest punktem wyjścia do tragedii każdego z osobna. Problem molestowania, aktu seksualnego z członkiem rodziny, czy wreszcie (pozornie neutralnie przedstawiona) kwestia homo- czy transseksualizmu stają się osią dramatu nie po to, żeby krytykować czy kwestionować pewne zachowania społeczne, lecz by pokazać ich wpływ na dalsze poczynania jednostek. Paradoksalnie tematem tabu jest macierzyństwo, słuchanie drugiej osoby, bezinteresowność czy wsparcie, którego każdy z bohaterów desperacko potrzebuje. Jedni wyrażają to wprost, jak Bruna, a inni maskują tę potrzebę nonszalanckim czy wręcz ignoranckim zachowaniem, jak Mikael.

Tekst, czytany przez socjologa, może być analizą współczesnej rodziny, która nie potrafi uporać sobie z rozszczepieniem wymaganych przez tradycję więzi. Jak twierdzi Adam Ostolski, problemem nie jest jednak próba przełamywania tabu czy oswajania się z kwestiami powszechnie uznawanymi za niewybaczalne. Wbrew ogólnemu przekonaniu, otwartość i liberalizm nie przyczyniają się do kryzysu wartości, a wręcz odwrotnie: ślepe dążenie do zachowania wbrew temu, co moralnie akceptowalne wynika z niepotrzebnie surowych ograniczeń, jakie narzuca nam społeczeństwo. Nie oznacza to bynajmniej, że bohaterowie mogą wymigać się od kary, choć nie są jedynymi winnymi popełnionych błędów.

Tytułowe kartofle to najbardziej błaha z rzeczy, które możemy sobie wyobrazić. Ten nudny i bezbarwny atrybut codzienności staje się jednak prostym łącznikiem członków rodziny: dla Lisy jest wspomnieniem własnego ojca, dla Hossiego prostym i pożywnym posiłkiem, dla innych – nadzieją na normalność w postaci wspólnego, rodzinnego obiadu. To także sygnał, że zjadaczami kartofli, dzielącymi podobne problemy czy dramaty, może być każdy z nas. Jest jednak w tytule sporo nacechowania pejoratywnego. Oryginalnie Kartöfluæturnar wywodzi się od czasownika eta, tłumaczonego jako “żreć”. A więc tytułowi kartoflarze to nie zjadacze kartofli jak na słynnym obrazie van Gogha (do którego swoją drogą chętnie odwołuje się sam autor tekstu), ale ziemniakożercy. Co ciekawe, pierwotne tłumaczenie sztuki w przekładzie Agnieszki Klimko zakładało właśnie taką wersję tytułu, jednak w czasie produkcji zmieniono zdanie. Problemy rodzinne to więc nie kartofel powszedni, które zjadamy w intencji kolejnego, zwykłego dnia. To raczej twardy ziemniak do zgryzienia, na który my, prości grzesznicy, rzucamy się łapczywie. Słowem: zżeramy rzeczywistość bez głębszego zastanowienia nad nią.

O ziemniakach dramatycznie - Wiadomości
Vincent van Gogh, „Jedzący ziemniaki”, 1885, Van Gogh Museum, Amsterdam, zdj. dzięki uprzejmości wydawnictwa Arkady, foto: Onet

Sztuka powinna więc pozostawić w nas jakiś odcisk, wrażenie. Może szokować, obrzydzać, może też zaskakiwać. Reżyser czytania, Michał Zdunik, przyznaje, że tekst Tyrfingssona był dla niego dobrą okazją do zrewidowania własnej wizji Islandii jako raju na ziemi. Nawet podczas dyskusji po premierze odwoływano się do strajku kobiet z 1975 jako punktu wyjścia do niezależności  i wyjątkowej pozycji Islandek w swoim społeczeństwie. Wydaje mi się jednak, że ów mit społecznie lepiej rozwiniętej Islandii to tylko efekt autopromocji zakompleksionego narodu, który jeszcze niedawno składał się z samych zjadaczy kartofli. Choć dziś Islandia uznawana jest za wzór w kwestiach społeczno-światopoglądowych, nie da się zaprzeczyć faktom, że nie brakuje tam także przemocy, gwałtu, dyskryminacji, niesprawiedliwości. Nie potrafię też zgodzić się z treścią opisu sztuki, w którym Lisę nazywa się feministką. W dramacie rodzinnym brak miejsca na jej współczucie czy akt solidarności z drugą kobietą. Zgwałcona Kristin nie może liczyć na słowo otuchy, zostaje jedynie poczęstowana wódką i zachęcona do wycofania swoich zeznań. Wolność jednej kobiety kończy się tam, gdzie powinna zaczynać swoboda drugiej, tak się jednak nie dzieje. Nie tym razem. Na czym polega więc podobieństwo do Nory? Czy pozostawienie swojej rodziny na rzecz samorozwoju i wolności dzisiaj przyjęte byłoby tak samo pozytywnie, jak w dniu premiery sztuki Ibsena?

Podczas dyskusji wielokrotnie padało określenie estetyki czy stylistyki nordyckiego noir. Ciekawa jestem, co dokładnie socjolog Adam Ostolski miał tu nam myśli. Jeśli chodziło mu o nastrój panujący w domu Lisy i nieumiejętność znalezienia porozumienia między bohaterami, faktycznie moglibyśmy znaleźć nawiązanie do charakterystyki tego gatunku, z indywidualizmem głównego bohatera czy kryzysem komórki społecznej na czele. Mamy też element zbrodni, a przynajmniej wachlarz przestępstw: gwałt, kazirodztwo, molestowanie, nieudana próba samobójcza, jednak nie są one celem narracji, ale jej środkiem literackim. Mroczne dusze głównych bohaterów brane są na warsztat psychologa czy socjologa, nie znajdziemy tu jednak psychiki typowej dla seryjnego mordercy czy bezpardonowego stróża prawa.

Kartoflarze to opowieść o codzienności. To pozbawiony idealizacji czy nawet koloryzacji portret grupowy rodziny z pozoru normalnej, bezproblemowej. Pod grubą skórką kryją się jednak liczne skazy, które powodują psucie się od środka. Wydaje się, że zarobaczone miejsca, a nawet zgniliznę, można sprytnie wykroić nożykiem, lecz rozpoczętego już procesu psucia nie można zatrzymać. Ale my i tak wrzucamy do garnka nadkrojone kawałki, bo tak robili nasi rodzice i dziadkowie.

źródło: Teatr Dramatyczny

Czytanie odbyło się w ramach projektu “Fabulamundi. Dramaturgia w Europie: Ponad granicami?”. Nagranie (dostępne tylko do niedzieli) można znaleźć tutaj:

https://youtu.be/FSQ_JyITlpE

Islandczyk jak Frankenstein

autor: Victor Hugo
tytułHan z Islandii (oryginalny: Han d’Islande)
rok: 1823
wydawnictwo: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
liczba stron: 272

Wyobraź sobie, że mieszkasz w XIX-wiecznej Francji. Twoje wyobrażenie o Północy to składowa lektury Edd, powieści grozy i malarstwa romantycznego. Jaki obraz Islandii może mieć wówczas w swojej głowie młody francuski dyletant?

Odpowiedź daje nam Victor Hugo i jego debiutancka powieść Han z Islandii. Co prawda powieść ta została napisana jako druga, jednak to właśnie ją wysłał do druku jako pierwszą 21-letni wówczas pisarz. Autor Nędzników i Dzwonnika z Notre-Dame zadebiutował jako autor krótkiej powieści grozy, której akcja rozgrywa się w XVII-wiecznej Norwegii. W okolicach Trondheim (w książce figurującego jako Drodheimus), sieje postrach tytułowy Han, potwór z Klipsdalur. Ta tajemnicza postać, o której legendy opowiadają sobie tak baronowie, jak prości rybacy, znana jest z podpaleń i brutalnych morderstw. Mówi się o nim, że jest to mężczyzna olbrzymiego wzrostu i nieludzkiej siły, inni zaś wiedzieli go jako niskiego karła o brzydkiej twarzy, odzianego w skóry zwierząt. Plotkom i pogłoskom towarzyszą rewelacje o tym, że Han żywi się krwią ludzką i nosi długie, ostre pazury. Wśród prostych ludzi bano się wymawiać jego imię i szerokim łukiem omijano miejsca, w których widziano słynnego złoczyńcę. Ten zaś jest nieuchwytny, a mimo wysokiej nagrody za jego głowę próżno szukać śmiałka, który zaryzykowałby spotkanie oko oko z potworem.

Niczym w dramatach Moliera, poznajemy tytułowego bohatera z relacji innych zanim osobiście wkroczy on na karty powieści. Oczekujemy najgorszego, a kiedy już główna postać pojawia się w akcji, narrator nie daje nam pewności, czy to właśnie Han z Islandii. Przyjmuje on bowiem w historii ciągle nowe role i stroje, stając się istotnie postacią poboczną całej akcji, a mimo to spirytus movens intrygi. Choć nie wiemy zbyt wiele szczegółów jego osobistej historii, prywatna żądza zemsty za zabójstwo własnego syna staje się motorem akcji, w którą wplątane są różne postaci z dworu i prostego ludu. Raz to Han ma dowodzić grupą buntowników, gotowych wzniecić rewolucję przeciwko królowi, raz przypadkiem pomaga w rozwiązaniu tajemnicy rodowej, która przeszkadza młodym kochankom połączyć się szczęśliwym więzem małżeństwa. Nigdy jednak Han nie działa jako przyjaciel, raczej jako samotny wilk, który dokładnie waży swoje działania i sprawdza, co ułoży się najlepiej po jego myśli. Mający posłuch u niedźwiedzi, śmiechem reagujący na niebezpieczeństwo, do ostatnich chwil swojego życia pozostaje samolubny i ogarnięty potrzebą pomszczenia swojego potomka. Han jest więc tytułowym bohaterem powieści, a jednak anty-bohaterem, który łączy w sobie najgorsze cechy i zachowania. Tak przedstawia się w jednej z ostatnich scen książki, kiedy samodzielnie stawia się przed sądem:

Jestem szatanem z Klipstadur. Matką moją jest stara Islandia, wyspa wulkanów. Dawniej była ona tylko górą, ale spłaszczyła ją ręka olbrzyma, który, spadłszy z chmur, oparł się na jej szczycie. Nie potrzebuję wam mówić o sobie; wiecie chyba, że jestem potomkiem Ingólfa Tępiciela i że jego ducha noszę w swoim ciele. Więcej popełniłem morderstw i wznieciłem pożarów, aniżeli wy wszyscy wydaliście niesłusznych wyroków. (…) Wypiłbym z rozkoszą wszystką krew z waszych żył. Natura moja to nienawiść do ludzi; złe im wyrządzać – moje posłannictwo.

W treści książki wielokrotnie powracają określenia „szatan”, „potwór”, „olbrzym”, „dziki zwierz”, „rozbójnik”, a więc najgorsze przymioty anty-bohatera. Pytanie jednak brzmi: dlaczego to właśnie Islandczyk ma być ucieleśnieniem zła, co skłoniło młodego Francuza to przypisania wszystkich złych cech akurat temu narodowi? Bez wątpienia Hugo miał jakieś pojęcie o Islandii; czytał w końcu Eddę, która pojawia się także w powieści jako poczytna lektura. Śledził poczynania pionierów literatury grozy: Horacy’ego Walpola, którego Zamczysko w Otranto z 1764 roku uznawany jest za początek gatunku, oraz Mary Shelley, autorki Frankensteina, prekursorskiej powieści grozy. Od najlepszych zaczerpnął więc nastrój i scenerię powieści: neogotycki kontekst architektoniczno-sceniczny, umieszczenie historii w dalekiej przeszłości, elementy nadnaturalne, dalekie jednak od typowo baśniowych postaci, ale potencjalnie wyobrażalne, bo będące w bliskim związku z człowiekiem.

W estetyce neogotyzmu często wykorzystywano miejsca odległe od cywilizacji i kultury wciąż przesiąknięte wierzeniami ludowymi. Obszar nordycki ze swoją germańską spuścizną wydawał się więc idealny jako tło dla powieści grozy. Hugo sięgnął po rozpowszechnione w Europie wyobrażenie dzikiej, tajemniczej, nieprzyjemnej, wręcz diabelskiej i nieludzkiej Północy, a Islandia – najdalsza znana wówczas wyspa tej szerokości geograficznej, stałaby się więc kulminacją takich obrazów. Czytelnicy neogotyckiej powieści grozy karmili się przecież potworami mieszkającymi w ciemnych jaskiniach, mających cechy zwierzęce, pozbawionych serca morderców czy zdolnych do układów z diabłem rozbójników. Ich perypetie świetnie kontrastowały z romansami, w których niezmiennie więzione w wieżach bezbronne kobiety mogły zostać ocalone jedynie dzięki miłości dzielnego, pięknego młodzieńca. W tej słodkiej historii miłosnej utkanej intrygami i przeciwnościami inspirowanymi Romeem i Julią potrzeba więc groźnego zgrzytu, elementu niesamowitego, strasznego motywu, który zmrozi krew w żyłach.

To wyraźne zestawienie idealizowanych kochanków: przystojnego rycerza Ordenera z niezwykle piękną, lecz pozbawioną wolności Ethel z wyobcowanym na własne życzenie anty-bohaterem Hanem stanowi punkt wyjścia dla późniejszych powieści w twórczości Victora Hugo, gdzie Han z Islandii stanowi pierwszy przykład bohatera odtrąconego przez społeczeństwo. Daleki krewny Quasimodo nie jest jednak postacią o dobrym sercu w skórze potwora. To potwór pozbawiony cech ludzkich, bo nawet zemsta po stracie syna nie powodowana jest żałobą po utraconym dziecku, ale potrzebą ukarania tych, którzy przyczynili się do zerwania kontynuacji rodu z Klipsdalur, bowiem zmarły młodzieniec był ostatnim potomkiem Ingólfa Tępiciela  z Islandii. Żądny krwi i idący do celu po trupach (dosłownie) Han ma więc także cechy bohatera powieści frenetycznych. Popularna w połowie XIX wieku frenezja romantyczna (od frénétique – gwałtowny, szaleńczy) skupiała się na scenach makabrycznych, motywach okropności, zbrodni i szaleństwa.

Wydanie francuskojęzyczne Hana z Islandii uzupełnione jest analizą i interpretacją dzieła. Jej autor zestawia tytułowego bohatera z innym, bardziej charakterystycznym dla literatury grozy bohaterem: potworem doktora Frankensteina, potocznie zwanego po prostu Frankensteinem.  Choć bohater powieści Mary Shelley nie był człowiekiem, a tworem rąk ludzkich, niebezpiecznym eksperymentem, Han z Islandii również przejawia cechy potwora gotowego do zabijania i pozbawionego skrupułów. Czy Victor Hugo tak właśnie wyobrażał sobie Islandczyków? Dzikich, niecywilizowanych wyrzutków, dla których honor i rodzina ważniejsze są od zasad społecznych? Czy Han to XVI-wieczny wiking, rozbójnik o nieludzkiej sile, niczym średniowieczni berserkowie? Gwałciciel zmuszający do stosunku samotną kobietę, tylko po to, by przedłużyć ród, z którego się wywodzi? Noszący u boku konkretny atrybut (czaszkę) dla wzbudzania postrachu u innych?

Warto sięgnąć po młodzieńczą powieść Victora Hugo nie tyle po to, by prześledzić rozwój jego stylu. Dla mnie jest on świetnym świadectwem stanu wyobrażeń na temat Islandii w XIX-wiecznej Francji i zestawieniem stereotypów, którymi posługiwano się, nie mając bezpośredniego kontaktu z daleką Północą.

Nordycki przepis na szczęście

autorki: Magdalena Szczepańska, Aleksandra Michta-Juntunen, Agnieszka Jastrząbek, Aldona Hartwińska, Iga Faurholt Jensen, Kinga Eysturland
tytułCodziennie jest piątek. Szczęście po nordycku. Sztuka celebrowania każdej wolnej chwili
rok: 2020
wydawnictwo: Pascal
liczba stron: 318

Cukier, słodkości i różne śliczności! Znacie początek znanej kreskówki Atomówki? Wydaje mi się, że w podobny sposób można streścić przepis na szczęście po nordycku.

Na pewno kojarzycie hasła takie jak hygge, lagom, þetta reddast, koseligt. Za tymi pojęciami kryje się sedno nordyckiego szczęścia, a przynajmniej różne oblicza tego, co Nordycy uważają za potrzebne do szczęścia. Od kilku lat te hipstersko brzmiące pojęcia stają się nowym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Blogi lifestyle’owe i sklepy z produktami do urządzania wnętrz, a nawet cukiernie i księgarnie wykorzystują te magiczne hasła do marketingu, aby sprzedać nam szczęście w postaci pachnących świeczek, domowego ciasta, ciepłych kocyków, nastrojowych lampek, lektur do czytania w długie zimowe wieczory. Czy jednak na tym polega nordyckie szczęście? Czy można kupić je w sklepie i obkładać się takimi przedmiotami, żeby poczuć się lepiej?

Już od dawna marzyło mi się znaleźć islandzki odpowiednik słynnego hygge. Chciałam odnaleźć przepis na islandzkie szczęście, ale na szczęście (nomen omen) zrobiła to za mnie Aga Jastrząbek, autorka bloga Vikingaland. Wraz z innymi członkiniami kolektywu Nordic Talking wzięła udział w ciekawym projekcie, polegającym na zestawieniu popularnych w obszarze nordyckim wyobrażeń o dobrym samopoczuciu i przyjemnie spędzonym czasie. Efektem tego eksperymentu jest książka Codziennie jest piątek, w której – poza słynnym duńskim hygge (omówionym przez Igę Faurholt Jensen) czy szwedzkim lagom (część Aldony Hartwińskiej) – czytamy również o fińskim sisu, norweskim kos, farerskim hugni i islandzkim þetta reddast. Każda część książki, której bohaterem jest dany kraj, kończy się słowniczkiem kluczowych pojęć, przepisami na idealne dania na rodzinny piątek oraz wywiadami z autochtonami. Ta świetna formuła pomieszania przyjemnego z pożytecznym, popularnonaukowego stylu z naukowym podejściem (na końcu mamy kompletną bibliografię) oraz obiektywnego tonu z subiektywną perspektywą, daje nam książkę wnikliwie poruszającą problem, która nie jest traktatem akademickim, a solidną pozycją na chłodne wieczory.

Skupmy się jednak na części islandzkiej, najbliższej mojemu sercu. Bardzo cieszę się, że za tekst wzięła się właśnie Aga – od wielu lat mieszkająca na Islandii i znająca język, kulturę oraz kuchnię islandzką. Z wielką przyjemnością czytałam jej narrację, bo z jednej strony jest bardzo osobista, a z drugiej – pełna odniesień do doświadczeń Islandczyków. Aga, jak zresztą pewnie pozostałe autorki, sama praktykuje wiele z zasad, o których pisze, co czyni jej tekst wiarygodnym i niezwykle atrakcyjnym. Czytelnik sam ma ochotę zanurzyć się w ciepłym basenie albo usiąść przy dużym stole i jeść domowe ciasto z rabarbarem. Zresztą może je sobie samodzielnie przygotować, choć – niestety – pozostaje w pewnym rodzaju rozczarowania, że samo ciasto nie uczyni atmosfery iście magiczną.

Przepis na “szczęście po nordycku” nie jest bowiem prosty. Owszem, cukier, słodkości i inne śliczności to stały element piątków we wszystkich krajach nordyckich: usiądź wygodnie na kanapie, otaczaj się ładnymi, ale przyjemnymi rzeczami, zjedz coś prostego, ale pysznego na kolację, najlepiej przed telewizorem. Tego dnia dzieciakom pozwala się jeść słodycze, a i dorośli pozwalają sobie na pizzę czy drinka. Ale czy tak nie wyglądają piątkowe wieczory również w Polsce? Co jest tym tajemniczym “związkiem X”, który czyni nordyckie spędzanie wolnego czasu bardziej komfortowym, a ludzi – szczęśliwszymi? 

Jeśli wierzyć autorkom książki, kluczem do szczęścia nie jest wcale objadanie się słodyczami i wylegiwanie na kanapie. Wręcz przeciwnie! W każdym kraju Północy obowiązuje również kult ruchu na świeżym powietrzu, z norweskiego: friluftsliv. Ja rozumiem ten paradoks tak: jeśli na co dzień ruszasz się, odżywiasz zdrowo, oddychasz świeżym powietrzem i wychodzisz na dwór niezależnie od pogody, taki piątek w ciepłym domu z kominkiem i ciastkami smakuje dwa razy lepiej. Jest nagrodą za cały tydzień, choć też pewnie Skandynawowie nie stresują się pracą tak jak i my. Związkiem X może być właśnie mniej stresu, spowodowane kontaktem z przyrodą, lepszymi warunkami pracy, być może również lepszymi nastrojami społecznymi. Jest to na pewno idealizowanie krajów nordyckich, ale niezależnie od tego, co czytamy w zaufanych reportażach o Północy, spędzenie choćby kilku dni w krajach nordyckich utwierdza w przekonaniu, że tam n a p r a w d ę żyje się lepiej. Być może związkiem X jest mentalność i postawa obywatelska, wsparcie państwa opiekuńczego, dostęp do rozrywek i finansowe możliwości podróżowania za granicę kilka razy w roku. 

Aga pisze o “islandzkiej kolonii” na Teneryfie, powszechnym dostępie do basenów, wyjątkowości saumaklúbbar, czyli połączenia koła gospodyń wiejskich z klubem dyskusyjnym. O tym, że Islandczycy radzą sobie w najtrudniejszych sytuacjach, od kryzysu gospodarczego po wybuch wulkanu. O wynagradzaniu sobie tygodnia pracy domową pizzą i zabawnym programem telewizyjnym. To tylko kilka przykładów z życia rozwiniętego, bogatego, nowoczesnego społeczeństwa, które jeszcze do niedawna nie widziało granic konsumpcjonizmu i kupowało Jeepy na kredyt.

Choć Codziennie jest piątek pisany jest z optymistycznym zachwytem, zdaje się nie demaskować prawdy o państwach nordyckich, które swoje szczęście zbudowały dzięki swojej wyjątkowej sytuacji geopolitycznej. Względnie nietknięte większymi konfliktami zbrojnymi, niemające wojennej przeszłości w pamięci zbiorowej (może poza Norwegią i Finlandią), kreatywnie i efektywnie rozwiązały problem biedy (jeszcze w XIX wieku Szwedzi  z głodu masowo emigrowali do Ameryki), przekuwając problemy społeczne i gospodarcze w nieźle działający system państwa dobrobytu. Nie mówię, że Skandynawowie nie zasłużyli sobie na to szczęście, wręcz przeciwnie – zapracowali na nie. Ale jeśli łudzimy się, że świeczki i smaczna herbata dadzą nam choć namiastkę hygge, jesteśmy niestety w błędzie. 

Codziennie jest piątek nie jest jednak pozycją naukową, nie musi więc analizować problemu wnikliwie. Jest miłą, dobrze napisaną i ładnie wydaną książką o zjawiskach, które są charakterystyczne dla państw Północy. W przyjemnej dla oka rozkładówce typowej dla kolorowych czasopism znajdziemy wiele fotografii ilustrujących szczęście po nordycku. Ta radosna estetyka sprzyja przekonaniu, że kraje Północne są niemal idealne, ale nawet jeśli przypadkiem tak zinterpretujemy relację Polek mieszkających w krajach nordyckich lub zakorzenionych w ich kulturach, przepytani Nordycy sami nierzadko dokonują krytyki swoich zwyczajów, przyznając się do słabości i wad. Przykładowo: czy Islandczycy faktycznie zachwycali się swoim krajem zanim masowo zaczęli przyjeżdżać do niego turyści? Żeby uzyskać odpowiedź, sięgnijcie po książkę. 

Czy da się połączyć przyjemnie spędzany czas ze szczęściem? Jeśli wykorzystamy definicje szczęścia przedstawione przez bohaterów publikacji, zrozumiemy, że źródłem szczęścia wcale nie są przedmioty, ale drugi człowiek. Aga przywołuje islandzkie powiedzenie maður er manns gaman, człowiek jest szczęściem drugiego człowieka. W zimnych, ciemnych krajach północy towarzystwo i bliskość są na wagę złota, ale i my możemy nauczyć się doceniać obecność drugiego człowieka i spróbować nordyckiego przepisu na szczęście: zakupić niezbędne hygge-atrybuty, a potem podzielić się nimi z kimś bliskim.

Dziękuję wydawnictwu Pascal za egzemplarz recenzencki.