Mój plan na życie wydawał się prosty: połączę dwie pasje (historię sztuki i Skandynawię) w jedno i zostanę specjalistką od sztuki skandynawskiej. Brzmiało super, w końcu nie ma w kraju ekspertów od sztuki Północy, co dopiero sztuki islandzkiej.
Nawet moja guru, profesor Michelle Facos, która gościła w Instytucie Historii Sztuki z wykładami o sztuce skandynawskiej kilka lat temu, nie miała o Islandii zbyt dużego pojęcia. Postawiłam sobie więc cel: idę na skandynawistykę, nauczę się języków, a potem będę mogła swoją wiedzę o kulturze i historii Północy wykorzystać pisząc prace o sztuce. Wszystko szło gładko, do czasu.
Znać szwedzki i umieć czytać XIX-wieczne teksty źródłowe to jedno. Rozumieć jako tako islandzki i móc tłumaczyć sobie teksty internetowe za pomocą Google Translatora to drugie. Ważny był zapał i chęci, a te miałam. Problem tylko polegał na tym, że szybko przekonałam się, że w środowisku polskich skandynawistów dominuje filologia. Język, język, język i język. Właśnie przed chwilą wyszłam z egzaminu z historii języka szwedzkiego. A przecież dwa tygodnie temu miałam staroislandzki (którego znajomość nota bene BARDZO pomogła mi w zdaniu egzaminu z historii szwedzkiego ;)). Ale do rzeczy: wybrałam specjalizację kulturoznawczą, zakładałam, że po trzech latach studiów wyjdę z ogromną wiedzą na temat historii, społeczeństwa i kultury krajów skandynawskich. Niestety. Znam za to wszelkiego rodzaju procesy morfologiczne, umiem czytać frakturę, odmieniać szwedzki według starych deklinacji i wskazać zmiany, jakie nastąpiły w kodyfikacji języka w 1801 roku. I wiele innych rzeczy, których mogłam się domyślić już dwa lata wcześniej, czytając prasę z początku XX wieku.
Żeby było jasne: to jest naprawdę ciekawe. I studia są właśnie do tego, żeby dowiadywać się fascynujących rzeczy, uczyć tego, czego sami byśmy pewnie nie zgłębili we własnym zakresie. Bardzo lubiłam te zajęcia, choć w gruncie rzeczy w moim planie wydają się zbędne. Wszystko byłoby przecież w porządku, gdybym odpowiednio proporcjonalnie uczyła się o kulturze i historii Skandynawii. Gdzie natomiast miejsce na solidną analizę kultury i społeczeństwa? Kilka wyrwanych siłą godzin na moją specjalizację, w dodatku zajęcia prowadzone przez historyków i kulturoznawców, nie skandynawistów. Przez mojego wspaniałego promotora, doktora Pessela, przez cudowną profesor Szelągowską. Ale to wszyscy badawcze, których drogę mam nadzieję powtórzyć: w pierwszej kolejności humaniści, znający języki skandynawskie, ale nie na poziomie filologicznym.
Umiem walczyć o swoje i mam całkiem silne ramiona, ćwiczę je co drugi dzień na macie do fitnessu. Przepycham się więc i piszę o sztuce skandynawskiej ile mogę, publikuję gdzie się da i walczę o swoją pozycję w świecie nauki. Jak się jednak okazuje, nie ma dla mnie miejsca w skandynawistyce. Nie pierwszy raz moje propozycje tematów do publikacji czy konferencji są odrzucane, bo nie jestem filologiem ani literaturoznawcą. A więc można do znudzenia analizować “Pannę Julię” i proponować nowe interpretacje zapisów runicznych, ale nikogo nie interesują sztuki wizualne, które przecież w Polsce robią – powoli – wielką karierę. Sama widzę, jakie jest na nie zainteresowanie, jaki to ocean możliwości. Nawet za granicą mało jest specjalistów od sztuki skandynawskiej. Wiem, bo od jesieni szukam promotora dla mojej pracy doktorskiej, w różnych ośrodkach na świecie. I nikt nie był zainteresowany sztuką islandzką, nawet historycy sztuki z Uniwersytetu w Reykjaviku.
To jak ma działać skandynawistyka? Jak przybliżać kulturę tak bliskiej nam przecież Północy, jak pisać o naszych sąsiadach? Czy problem leży w kondycji samej skandynawistyki w Polsce, czy ogólnie szkolnictwa wyższego? A może w tym, że ludzie chętniej czytają popularnonaukowe książki blogerów, zamiast sięgać do publikacje merytoryczne? Brzmię bardzo gorzko, wiem, ale powoli się chyba poddaję. Cieszy mnie bowiem wielkie zainteresowanie Skandynawią w Polsce, ale nie chcę, żeby to się opierało tylko na festiwalach, blogach i slajdowiskach. Nasi znakomici badacze mogą co najwyżej wypowiedzieć się w mediach jako eksperci w przypadku śmiesznych sensacji, poza tym całą swoją wiedzą dzielą się w hermetycznych periodykach, do których nie zaglądają zwykli śmiertelnicy. W wielu z nich obowiązuje zasada, żeby publikować w językach skandynawskich, a jaki to ma sens dla kogoś, kto może sam sobie przeczytać źródła, skoro adresatem powinien być właśnie laik, nie władający żadnym językiem Północy?
Gdzie są jakieś poważne ośrodki badań nad kulturą państw nordyckich w Polsce? A jeśli są, to dlaczego ich nie widać? Dlaczego ambasady nie wspierają ciekawszych przedsięwzięć badawczych, a wielkie firmy nie sponsorują promocji kultury krajów, z których pochodzą? I gdzie właściwie kształcić się mają osoby takie jak ja, z zainteresowaniami interdyscyplinarnymi, które nie chcą zamykać się w żadnym z hermetycznych środowisk? Te bowiem nie przyjmują tekstów o sztuce skandynawskiej, bo albo Skandynawia nie interesuje historyków sztuki, albo sztuka nie interesuje filologów skandynawskich.
Jest zima, koniec semestru, za pół roku będę kończyć swoje drugie studia. Z dyplomem filologii szwedzkiej będę pewnie mogła pracować w korpo, mogę też jak wielu moich znajomych planować emigrację do Skandynawii. Tylko nie o to tu chodziło przecież. Jakie są realne szanse na rozwój skandynawistyki w Polsce? Czy znajdzie się wreszcie miejsce dla tych, dla których język jest środkiem, a nie celem badań? A może czeka mnie przebranżowienie? Nie raz słyszałam już, że z pasją do Islandii powinnam się nie cackać i koniecznie zrobić kurs islandzkiego w Reykjaviku, bo na uczelni brakuje nauczycieli tego języka (sic!). Mój chłopak zresztą przekornie kupił mi niedawno książkę Noama Chomsky’ego, “bo ty przecież tak bardzo lubisz języki”. Pozostaje mi tylko zawziąć się jeszcze bardziej i założyć jakiś własny instytut badań albo dom kultury skandynawskiej. Albo poddać się, rzucić wielkie marzenia o sztuce skandynawskiej i zarabiać hajsy w korporacji. Albo wyjechać. Ale mam nadzieję, że prędzej zedrę sobie do końca ramiona, zanim się poddam.
To jest tekst emocjonalny. Nie mam na celu obrażać nikogo, kto uwielbia pracę z językami. Mam tylko zadrę od momentu, kiedy na pierwszym roku usłyszałam od językoznawcy, że nikogo nie interesuje kultura. Miało to miejsce podczas spotkania z okazji Świętej Łucji.
Masz 100% racji! I tak masz szczęście, że uczelnia oferuje specjalizację z kultury – u mnie (UAM) do wyboru jest tylko języko- albo literaturoznawstwo – moją ewidentnie kulturoznawczą magisterkę muszę kamuflować nawiązaniami do analizy językoznawczej, która wcale mnie nie interesuje. Co prawda na Wiedzy o Norwegii mieliśmy co nie co na temat sztuki (prowadzący przedmiot jest też po historii sztuki), więc nie mogę powiedzieć, że czuję się niedoinformowana, ale fakt że nie można się tym w naszej katedrze zajmować naukowo to żart (podobno Instytut Kulturoznawstwa się na to oburza). Efekty widać potem, gdy domorośli eksperci od sztuki i kultury, którzy słowa nie znają po norwesku, próbują pisać na ten temat artykuły albo i książki. A kto powinien się tym zajmować jeśli nie skandynawiści??
Dziękuję za wiadomość! Cóż, dlatego ważna jest interdyscyplinarność. Filolog nie ma aparatu do badania sztuki, a historyk sztuki niezawsze zna język na tyle dobrze, by swobodnie korzystać ze źródeł. W każdym razie współczuję i żałuję, że skandynawistyka ma się źle w całym kraju, nawet na tak szacownej uczelni jak UAM. A można poznać nazwisko tego prowadzącego po historii sztuki? 🙂
Przeciez to FILOLOGIA a nie KULTUROZNAWSTWO, czego sie spodziewalas?
Czy Świętej Łucji nie wypada przypadkiem w dzień, gdy Zło ma największą siłę w całym roku? O tym była “Legenda” Armii, jeśli gustujesz w takie muzyce. A tak serio – światek wąskich specjalizacji na polskich uczelniach jest bardzo ciasny i hermetyczny… W swoich zapędach nie doszedłem do doktoratu, ale im więcej słyszałem o życiu na uczelni w sensie pracy, tym bardziej wydawało mi się to jakimś ponurym żartem. Nieco bardziej przewiewna atmosfera panuje w naukach przyrodniczych, w końcu eksperyment w ostateczności jest jakimś sprawdzianem, a humaniści muszą mielić swe argumenty do upadłego.. Obawiam się, że zapotrzebowanie na interdyscyplinarność pojawia się dopiero na wyższych poziomach rozwoju niż obecny w Polsce. Może jakimś tropem byłyby ogólnoeuropejskie granty? Choć rozwój poprzez granty to inna para kaloszy niż praca w konkretnym instytucie. Wytrwałości, cokolwiek postanowisz.