Życiowe fiasko?

Fíaskó

tytuł oryginalny: Fíaskó
reżyseria:  Ragnar Bragason
rok produkcji: 2000
kraj: Islandia, Dania, Niemcy

“Fíaskó” to film z gatunku wielowątkowych opowieści, opowiadający oddzielne historie postaci powiązanych więzami pokrewieństwa i mieszkających pod jednym dachem. Najpierw poznajemy Karla, rezolutnego emeryta, który podkrada córce pieniądze i zakochuje się w wygasłej już gwieździe filmowej z problemami z pamięcią, Heldze (fenomenalna Kristbjörg Kjeld). Druga historia dotyczy Júlíi, jego wnuczki, która samotność po swoim chłopaku wyjeżdżającym często na morze wypełnia nocnymi schadzkami z zamężnym mężczyzną, obaj zresztą są w niej szaleńczo zakochani. Jej matka, Steingerdur, nie może jednak pochwalić się równym powodzeniem u mężczyzn; podkochuje się w charyzmatycznym pastorze Samuelu, który z kolei chętnie wydaje pieniądze na luksusowe samochody i uprawianie nierządu ku chwale Bożej.

Film ten na tyle wyróżnia się od innych obrazów z tego gatunku, że punkty styczne opowieści nie są sztuczne ani nachalne; mamy tutaj tak naprawdę opowiedzianą tę samą historię, ale z trzech różnych punktów widzenia. Z początku niejasne sceny w drugiej lub trzeciej odsłonie zostają wyjaśnione, najczęściej z typowo islandzkim komizmem. Nierzadko zresztą całość ociera się o prześmiewczość, chociażby z (nad)gorliwej religijności prostych ludzi czy postaci pastora-erotomana. Naprawdę warto obejrzeć.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Islandczycy to nie kosmici

Dzisiaj w ramach festiwalu “Ultima Thule – na krańcu świata” w warszawskim Iluzjonie mieliśmy okazję spotkać naszych opiekunów – dr. Włodzimierza Karola Pessela i dr. Romana Chymkowskiego w swoich żywiołach. W panelu dyskusyjnym “Islandia okiem przybysza” wypowiadali się jako nasi lokalni specjaliści od Islandii (redaktorzy pierwszej w Polsce publikacji poświęconej Islandii ). Gośćmi spotkania byli także Christof Wehmeier oraz Steven Meyers, członkowie Icelandic Film Center, choć “przybysze” na Islandii. Wszyscy czterej w dyskusji prowadzonej przez dr. Sebastiana Jakuba Konefała opowiadali o swoim spojrzeniu na Islandię.

12837468_594837663997880_194692337_o

Punktem wyjścia do dyskusji był artykuł, w którym przedstawiano zwariowane stereotypy na temat Islandii. Zamiarem prowadzącego było zbicie tych stereotypów. Pierwszy z nich dotyczył kolejek na Islandii; wydawałoby się, że w kraju takim jak Islandia kolejek się nie spotyka, bo gęstość zaludnienia wynosi 3 osób/km² (w Reykjaviku 435 os./km²), a kraj ten nie ma “kultury kolejek”, jak na przykład my doświadczeni PRLem. Dr Pessel powiedział, że widział jednak kolejkę na Islandii raz – i było to na lotnisku. Faktycznie, przy zwiększającym się ruchu z i na Islandię oraz fakcie, że podobno większość lotów międzynarodowych jest w tych samych godzinach, sznurek Islandczyków może powstać. Ale to jednak wciąż rzadkość. Z kolei dr Chymkowski odniósł się do stereotypu dotyczącego kobiet – według ogólnego przekonania piękniejsza połowa społeczeństwa islandzkiego ma wygląd “wikińskiej baby” – o germańskim typie urody, ale niezbyt urodziwej. Chymkowski zbił stereotyp, jakoby wszystkie Islandzki wyglądały tak samo cytując redagowaną przez siebie publikację, w której autor opowiada o różnych korzeniach społeczeństwa islandzkiego.

Na trzeci stereotyp, że “Islandczycy już od kołyski słuchają heavy metalu” odpowiedzieli goście z Islandii. Steven Meyers, który – jak sam określił – “wżenił się” w Islandię, powiedział, że jego, ale i wielu innych na wyspę przyciągnęła właśnie muzyka i bynajmniej nie był to heavy metal. Statystyczny miłośnik Islandii skojarzy prędzej Sigur Rós i Björk niż czołowe islandzkie zespoły heavy metalowe. Zresztą na Islandii słucha się różnych gatunków muzycznych; owszem – metal jest bardzo popularny (co widać w ostatnim filmie islandzkim Fusi), ale równie popularne jest także disco. Goście nie mogli też wspomnieć o muzyce ich młodości; Christof Wehmeier (pół-Islandczyk, pół-Niemiec, wprowadził się na Islandię w dzieciństwie) pamięta szał na punk rocka, ale także z opowieści rodziców streścił historię muzyki popularnej na Islandii. W dużym stopniu Islandczycy zawdzięczają rozwój rodzimej sceny muzycznej Amerykanom stacjonującym w Keflaviku, który w latach 60. zyskał nawet miano “Liverpoola Islandii” – za pośrednictwem tego miasta Islandczycy zapoznali się z Beatelsami i innymi ważnymi zespołami tego okresu. Steven powiedział także o popularności islandzkich coverów światowych przebojów – niemal każdy światowy hit miał swoją wersję islandzką z tekstem w tym języku. Nie zabrakło też odniesień do faktu, że Islandczycy uwielbiają muzykę do dziś – świadczy o tym popularność festiwalu Icelandic Airwaves oraz Eurowizji.

Na pytanie, co najbardziej zaskoczyło “przybyszów” na Islandii padały różne odpowiedzi. Roman Chymkowski wymijająco odpowiedział, że zwykło się przedstawiać Islandczyków jako dziwolągów i nawet polscy dyplomaci pytani o mieszkańców wyspy z zasady skupiają się na ich odmienności od mieszkańców kontynentu. Ale przecież – jak twierdzi Chymkowski – “Islandczycy to nie kosmici”. Z wypowiedzi jego rozmówców jednak wynika coś innego. Wszyscy zgodzili się, że Islandczycy ignorują kodeks drogowy; nie używają kierunkowskazów i jeżdżą tak, jak chcą, a co gorsza – piesi również chodzą tak, jak chcą i jeśli któryś z nich wpadnie pod koła samochodu, to zawsze kierowca ponosi za to winę. Ale oczywiście samochód to główny środek komunikacji i wystarczy wyjechać choć kilka kilometrów za miasto, by nie spotkać pieszego. Zresztą istnieje inny stereotyp – jeśli w interiorze spotkasz kogoś, kto idzie na własnych nogach, z pewnością musi to być Polak. Dr Pessel to potwierdził. Z kolei Steven Meyers mówił o odludnych miejscach; jeszcze w latach 90. wyjechanie za miasto wiązało się z brakiem żywej duszy na trasie: nawet nie widywało się samochodów, a tym bardziej pieszych.

12837517_594837657331214_984124589_o

Nie zabrakło też tematu pogody. “Oczywiście, że jest szalona!” przytaknął Wehmeier. Ale to, co w Islandii kocha, to białe noce. Włodzimierz Pessel wspominał swój pierwszy pobyt na Islandii, w towarzystwie pierwotnego składu SKI – wówczas zaskoczyła ich zorza polarna, której o tej porze roku miało nie być. A jednak była. Więc Islandia na wiele sposobów potrafi zaskakiwać. Również jeśli chodzi o styl życia. Christof Wehmeier mówił, że jako dziecko zauważył różnice pomiędzy sposobem wychowywania dzieci w Niemczech a w Islandii. “Tutaj dzieci mają więcej swobody, przestrzeni.”, powiedział.

Jak postrzegają Islandię inne narody? Dr Włodzimierz Pessel, specjalizujący się w kontaktach polsko-duńskich, ale także znający relacje duńsko-islandzkie, powiedział, że w tym przypadku trudno nie użyć tzw. “filtru postkolonialnego”. Jakby nie patrzeć, Islandia przez wiele lat byłą kolonią Danii i wiele od niej wzięła; samo pojęcie nacjonalizmu, który ostatecznie pozwolił Islandii uniezależnić się od wieloletniego okupanta, zostało zapożyczone od Duńczyków – przyjeżdżający do Kopenhagi studenci zachłysnęli się panującym tam wówczas romantyzmem. Z drugiej strony wiele kwestii ma swój początek na Islandii – także wyspiarska kinematografia zawdzięcza wiele Duńczykom: islandzcy twórcy kształcą się w kopenhaskiej szkole filmowej, wiele obrazów powstaje w koprodukcji z Danią. A jak sama Dania podchodzi do Islandii? Podobno 90% Duńczyków nie interesuje się dawną “kolonią”, a jednak w prasie wiele pisało się i pisze o wydarzeniach na wyspie.

Z kolei dr Roman Chymkowski opowiedział o polskich podróżach na Islandię. Ich początek sięga przełomu pierwszej i drugiej połowy XIX wieku, a pierwsza relacja należy do Edmunda Chojeckiego, który dla opisania nieznanej mu rzeczywistości posługiwał się określeniami znanymi, ale równie egzotycznymi. Stąd czytamy o koniach islandzkich podobnych dromaderom, o samotnych kościołach przywołujących meczety, o lodowcach jak pustynne piaski i o zrealizowaniu się na Islandii cnoty wolności (której figuracją miało być porównanie do wolnego beduina). W dyskusji nie zabrakło też reakcji drugiej strony, głównie do polskich imigrantów. Subtelne nawiązanie do tej sytuacji znajdujemy w filmach, ale wciąż brak jeszcze islandzkiego filmu o tej tematyce. Panowie z Icelandic Film Center liczą, że niedługo powstanie obraz komentujący powiększającą się liczbę mieszkańców innych nacji, ale też ras. Już teraz realny kształt przyjmują projekty budowy meczetu dla 50 uchodźców z Syrii i innych mieszkających już w Islandii muzułmanów.

Jak to więc jest z tymi Islandczykami? Czy to ludzie dziwni, inni, a może chcemy tak na nich patrzeć, bo sami trochę się na takich kreują? Nie zapominajmy o wierze w ukrytych ludzi i osobliwym podejściu do zabobonności oraz turystów. Wciąż jednak społeczeństwo to uczy się kontaktu z “obcymi”. A przybysz musi uzbroić się w cierpliwość i mnóstwo odwagi.

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Kraina dziecięcych snów

Ostania farma w dolinie

tytuł oryginalny: Siðasti bærinn í dalnum
reżyseria:  Óskar Gíslason, Ævar Kvaran
rok produkcji: 1950
kraj: Islandia

Film z gatunku “familijne” to opowieść o rodzeństwie mieszkającym na tytułowej farmie z ojcem i babcią. Borgur spędza beztroskie dzieciństwo nad rzeką lub budując mały domek dla lalek (ale bez lalek) oraz na zabawach z siostrą i gospodarskimi zwierzętami. Pewnego dnia spotyka nad potokiem karła, który zgubił w nurtach rzeki czapkę niewidkę… Pomoc krasnalowi sprawi, że chłopiec będzie mógł liczyć na wsparcie Królowej Elfów w trudnych momentach. Okaże się, że pomoc wkrótce się przyda – para trollów próbuje pozbyć się ostatniej rodziny z opustoszałej już doliny i pod postacią ludzką dostają się do domostwa, aby wykraść chroniący rodzinę amulet.

To jeden z najstarszych filmów w kinematografii islandzkiej i trzeba przyznać, że ówczesne możliwości i stan wiedzy na temat produkcji filmów dodają temu obrazowi mnóstwo uroku. Jest to oczywiście opowieść dla dzieci, pełna magicznych stworów z islandzkiego folkloru, ale dorosły odnajdzie tu to, czego kino islandzkie stara się unikać – właśnie tego mitycznego świata “ukrytych ludzi”. Proste efekty specjalne, głównie polegające na znikaniu lub pojawianiu się postaci i przedmiotów poprzez mniej lub bardziej udany montaż, czy fakt, że dźwięk często nie pokrywa się z obrazem nie przeszkadzają widzowi, bo film jak na lata 50. jest naprawdę bardzo dobry, choć być może za długi, nużący. Wielkim atutem jest piękna ścieżka dźwiękowa.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Powrót do początków

Dzieci natury

tytuł oryginalny: Börn náttúrunnar (ang: Children of nature)
reżyseria:  Fridrik Thor Fridriksson
rok produkcji: 1991
kraj: Islandia, Niemcy, Norwegia

Tytułowe “dzieci natury” prawdziwe dzieciństwo od dawna mają za sobą. Bohaterami obrazu Fridrika Thora Fridrikssona są Thorgeir i Stella, przyjaciele z tej samej wioski, którzy przypadkiem po wielu, wielu latach spotykają się w tym samym domu starców. Thorgeir jest świeżym podopiecznym; kilka dni temu zostawił swój rodzinny dom na północnym wybrzeżu i z fotografią swojej zmarłej żony oraz zabytkowym zegarem wprowadził się do dawno niewidzianej córki mieszkającej w Reykjaviku. Szybko jednak okazuje się, że nie ma tam dla niego miejsca i córka wysyła ojca do ośrodka. Stella jest natomiast pensjonarką z długim stażem, wciąż jednak nie może pogodzić się z myślą, że miałaby zostać pochowana tu, “ze śmieciami”, zamiast na swoim rodzinnym cmentarzu. Dlatego obaj 70-latkowie obmyślają plan ucieczki; kupują adidasy cichobiegi i pod osłoną nocy uprowadzają stojącego obok domu starców jeepa.

Scenariusz ich podróży jest pełen przeszkód: poszukiwani przez policję, zaskoczeni usterką w samochodzie, będą musieli zdać się na własne nogi – wszystko to brzmi jak ucieczki rodem z amerykańskich filmów, ale głównym ośrodkiem komizmu jest właśnie wiek bohaterów. Zresztą “Dzieci natury” to pod żadnym pozorem nie jest komedia. Jak zwykle w islandzkim kinie nie brak tu subtelnego, ale stanowczego humoru, jednak widz wychodzi z kina poruszony. To piękny film o samotności starszych osób, ale też o umierającej islandzkiej wsi. Wraz z tym pokoleniem zdają się wymierać stare tradycje: wspólne śpiewy przy pędzeniu owiec, przywiązanie do przyrody, ale też potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem. Ważnym problemem jest tu też wolność człowieka: tracimy ją wraz z procesem starzenia się, kiedy zaczynają decydować za nas własne dzieci i pielęgniarki, ale tracimy ją także wtedy, kiedy odłączymy się od Matki Natury.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Wiek wybuchów

Wulkan

tytuł oryginalny: Eldfjall (ang: Volcano)
reżyseria:  Rúnar Rúnarsson
rok produkcji: 2011
kraj: Islandia, Dania

Hannesa (Theódór Júliusson) poznajemy w chwili, gdy odchodzi na emeryturę. Jego życie, dotąd całkowicie poświęcone pracy, traci sens. Dom zdaje się nie być jego ulubionym miejscem; skłócony z dziećmi, wiecznie krytykujący żonę, woli spędzać czas najdłuższych wakacji życia na połowie ryb i majsterkowaniu. Jednak gdy podczas jednej z wypraw na pełne morze jego ukochana łódź zaczyna przeciekać, Hannes zdaje sobie sprawę, że tak jak ona jest już bezużyteczny. Kiedy wraca do domu uświadamia sobie rzecz jeszcze ważniejszą – że łódź, choć stara, warta jest naprawy. I sam dąży do naprawiania siebie. Nagle znajduje w sobie czułość i ochotę na pocałowanie żony przed snem. Następnego dnia sprawia jej piękny prezent: świeżego halibuta, aby mogła ugotować swoją ulubioną zupę… Jednak tego wieczoru życie stawia Hannesa przed trudnym testem: Anna (Margrét Helga Jóhannsdóttir) dostaje udaru i tak jak dotąd ona zajmowała się nim, Hannes decyduje się sam zaopiekować sparaliżowaną żoną.

Rúnar Rúnarsson nie ucieka od trudnych tematów, jak sam mówi: chce w filmach szczerości, a film tworzy raczej sercem, a nie umysłem. Jego historia jest uniwersalna, mogłaby wydarzyć się w każdym innym miejscu na świecie, a jednak mamy tu wiele odniesień do islandzkiej rzeczywistości; wybuch wulkanu, który zmusił rodzinę do przeprowadzki, podkreślenie tradycji rybackich, a także konflikt pokoleń: Hannes nie docenia awansu córki w firmie udzielającej pożyczek, bo przez takich jak ona ludzie kupują bezsensowne terenówki na kredyt. Ale zdecydowanie jest to przede wszystkim film o emocjonalnym dojrzewaniu, o wydobywaniu gorącej lawy uczuć z lodowego pancerza zgorzkniałego człowieka. Choć momentami film dłuży się, otrzymujemy piękną opowieść zadającą widzowi pytania o sens naszych codziennych działań: czy nasze dobre uczynki wynikają z odpowiedzialności za drugą osobę, a może są próbą pozbycia się wyrzutów sumienia wynikających z tych złych?

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Ktoś taki jak Gnarr

Ktoś taki jak ja

tytuł oryginalny: Maður eins og ég (ang: A Man Like Me)
reżyseria:  Róbert I. Douglas
rok produkcji: 2002
kraj: Islandia, Hong Kong

Ten film sprawia wiele kłopotów widzowi z 2016 roku. Dzisiaj już nie robi się takich filmów, a 10 lat to ciągle za mało, aby popatrzeć na techniczne niedociągnięcia z przymrużeniem oka. Nieporadne kadry, niewygodne zbliżenia, ogółem: bardzo kulawa reżyserka to tylko jeden z wielu zarzutów przeciwko tego filmowi. Drugim jest ścieżka dźwiękowa: ckliwe, kiczowate skrzypce typowe dla komedii romantycznych. Trzecim jest wszystko to, na co realizatorzy filmu nie mieli wpływu: to, co wydarzyło się po 2002 roku. Czyli np. fakt, że aktor grający główną postać został najpopularniejszym islandzkim politykiem znanym za granicą. Dzisiejszy widz zna Jóna Gnarra jako charyzmatycznego burmistrza Reykjaviku, więc w roli nieradzącego sobie z życiem uczuciowym (i z życiem w ogóle) rudego okularnika dostrzegamy jedynie pastisz. I chcielibyśmy, aby cały ten obraz był jednym wielkim pastiszem na komedie romantyczne, ale niestety nim nie jest.

Júlli (Gnarr) bierze udział w telewizyjnej randce w ciemno. Wiemy, że bez powodzenia, a w następnej scenie widzimy go w chińskiej restauracji w towarzystwie młodej Azjatki. W dość szybki sposób zawiązuje się cukierkowe love story: on przychodzi pomalować jej ściany w mieszkaniu, ale ostatecznie proponuje, by wprowadziła się do niego ze swoją córeczką, potem się oświadcza. Ona odmawia – i tutaj widz oczekuje jakiegoś ciekawego zwrotu akcji, ale niestety otrzymuje historię nieszczęśliwie zakochanego nieboraka, który za miłością swojego życia pojedzie nawet do Hong Kongu. W filmie tym pełno jest “scen przeskoków”, niezrozumiałych skrótów myślowych, nagromadzenia retrospekcji, szybkich przejść od sceny do sceny – sami już gubimy chronologię, ale w sumie odliczamy czas do zakończenia filmu, tak jest nieznośny. Film ratuje tylko humor (taki naprawdę): kilka udanych żartów sytuacyjnych i tzw. “sucharów”.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Otwarcie festiwalu “Ultima Thule – na krańcu świata”

Rotunda warszawskiego Iluzjonu wypełniona wystawą multimedialną z przedstawieniami chłodnych krajobrazów, suszonych ryb i wody, w kinowym foyer wielu zniecierpliwionych gości, a z głośników kawiarni płyną znane dźwięki utworów Björk…

12837509_593777870770526_400616473_o

Warszawa wreszcie doczekała się swojej odsłony długo wyczekiwanego festiwalu Ultima Thule – na krańcu świata. Projekt, o którym Studencki Klub Islandzki wiedział od czasu jego przygotowania, został zrealizowany w czterech miastach: w Reykjaviku, Gdańsku, Poznaniu, a teraz rozpoczął się w Warszawie. Sednem całego festiwalu miała być “wymiana” narodowej kinematografii obu państw. Islandczycy zatem mogli w listopadzie ubiegłego roku oglądać klasyki polskiego kina w Reykjaviku, natomiast (co ucieszyło miłośników Islandii w naszym kraju najbardziej) – Polacy od ponad miesiąca mogą oglądać obrazy islandzkie w Polsce. I choć już od paru lat kinematografia wyspy staje się coraz popularniejsza w naszym kraju; m.in. dzięki dystrybutorowi Gutek Film możemy oglądać najnowsze produkcje, natomiast trzy lata temu starsze obrazy pokazywano na festiwalu w Katowicach, festiwal Ultima Thule to okazja do zapoznania się z szerokim spektrum kultury filmowej Islandii.

Steven Mayers, członek Icelandic Film Center i przewodniczący Akademii Filmowej w Reykjaviku, jeden z głównych gości otwartego dzisiaj w Warszawie festiwalu, powiedział, że przygotowany program daje okazję do zapoznania się z Islandią, nic bowiem tak nie oddaje obrazu danego kraju, jak kręcone w nim filmy. Warto zajrzeć do repertuaru, znajdziecie tam filmy z różnych lat (zaczynając od najstarszego chyba islandzkiego filmu z 1949 roku!), różnorodnych gatunków i o różnorodnej tematyce. Festiwalowi towarzyszą również spotkania dla dzieci, pokazy z muzyką na żywo i spotkania z islandzkimi twórcami (masterclassy, polecamy gorąco!)

Festiwal w Iluzjonie otworzył film Reynira Oddssona Mordsaga z 1977 roku. Christoph Wedmayer z Icelandic Film Center przedstawił widowni krótką historię powstawania tego filmu; został on zdigitalizowany w Londynie i pokolorowany w Reykjaviku stosunkowo niedawno, dzięki czemu odświeżono go, dodając nawet nowy podkład muzyczny (gra na pianinie). Film powstawał w bólach, gdyż jego reżyser i producent Reynir Oddsson nie mógł liczyć na dofinansowanie ze strony państwa – wówczas jeszcze takich funduszy po prostu nie było. Dlatego otrzymał tylko niewielką kwotę od Ministerstwa Kultury, a resztę pieniędzy potrzebnych do produkcji zainwestował z własnej kieszeni, pożyczając również od rodziny i znajomych. Anegdota głosi, że pewnego dnia spotkał na spacerze posła, z którym rozmawiał o swojej najnowszej produkcji. Żalił się, że gonią go terminy, a on nie ma z czego zapłacić aktorom, ekipie… Poseł powiedział mu, że jeśli zrealizowany już film odniesie sukces, on zrobi wszystko, aby stworzyć specjalny fundusz pomagający islandzkim filmowcom. Czy się udało? Niech odpowiedzią na to będzie data założenia Icelandic Film Fund – 1977 rok. Trzeba też oczywiście film obejrzeć, a my przygotowaliśmy już dla Was jego recenzję w dziale Film.

12822684_593777854103861_824074171_o

Publiczność oczekująca projekcji pierwszego seansu festiwalu, powoli niecierpliwiąca się z powodu przedłużającego się wstępu z udziałem wszystkich organizatorów i gości, bawiła się świetnie podczas odczytu kilku islandzkich nazwisk (klaskano nawet prelegentce brawo, choć czytała je niepoprawnie). Pewną nagrodą za cierpliwość był osobisty list od reżysera Oddssona, który został wygłoszony przez Wedmayera. W nim reżyser opowiada o swoich związkach z polską kinematografią, która sprowadza się do spotkania ze Zbigniewem Cybulskim w Sztokholmie. Jak twierdzi reżyser, uwielbiał naszego utalentowanego aktora, a jego gra w Popiele i diamencie, szczególnie poruszająca scena śmierci, to jedna z jego ulubionych scen śmierci w światowym kinie. Podobno Oddsson zaprosił Cybulskiego na imprezę do mieszkania, gdzie nasz rodak – lekko już wstawiony – pokazywał sztuczki z surowym jajkiem rozbijanym na czole. Gdy podano mu ręcznik kuchenny, aby się wytarł, miał owinąć się w nim jak w togę rzymską i deklamować ustępy po łacinie.

Miejmy nadzieję, że po zakończeniu festiwalu i całego projektu, stosunki polsko-islandzkie w kinematografii będą bardziej zacieśnione i zamienią się w poważniejszą współpracę.

Dodam tylko, że publiczność po seansie czekały miłe upominki!

12751760_593777917437188_1023396828_o

Do zobaczenia na festiwalu! Ultima Thule – na krańcu świata, 9 – 20.03.2016, kino Iluzjon

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Dyskretny dramat burżuazji

Morðsaga

reżyseria:  Reynir Oddsson
rok produkcji: 1977
kraj: Islandia

To przykład idealnej nowobogackiej rodziny w amerykańskim stylu. Anna jest typową nastolatką, za dnia pracuje w biurze, a wieczorami wychodzi z chłopakiem i przyjaciółką, ale zawsze stara się wrócić przed 23:30 do domu. Jej matka, Margrét, to pani domu: czeka z obiadem, a gdy wszyscy idą do pracy, zabiera się za odkurzanie wielkiego salonu. Róbert to dyrektor ważnej firmy, stać go na modny dom wypełniony drogimi przedmiotami. Każdy ma jednak swoje grzeszki: ojciec ma romans i podgląda nagą córkę, matka w sekrecie pije alkohol z butelki ukrywanej w toaletowej szafce, a Anna przechodzi swój okres buntu w oparach marihuany i alkoholu. I tak naprawdę wcale nie są szczęśliwą rodziną; Róbert tyranizuje pozostałych, nie pozwala dotykać swojego gramofonu, a córkę każe klapsami w gołe pośladki za każde spóźnienie. Margrét dość ma już roli kury domowej i fantazjuje o szalonym seksie z fachowcem od zmywarki. Podczas biznesowego obiadu ostatecznie puszczają jej nerwy, co doprowadzi do serii nieoczekiwanych zdarzeń…

Film ten ogląda się z nieustającym śmiechem. Jego wielkim atutem jest właśnie ponadczasowe poczucie humoru, ale trzeba przyznać, że także “kostium” lat 70. – choć oczywiście niezależnie od intencji reżysera – bawi dzisiejszego widza. Moda i wystrój wnętrz “dawnej epoki”, a także specyficzna gra aktorska odzwierciedlająca zachowanie ludzi w tamtym czasie wydają się nadęte, sztuczne, kiczowate, ale w pozytywnym sensie. Scena wspomnianego obiadu, absurdalne zachowanie gości i cała oprawa spotkania przypominają momentami Dyskretny urok burżuazji Bunuela. To specyficzne poczucie humoru towarzyszy nam do końca filmu – choć fabuła niewolna jest od tragedii, uwypuklane i ważne problemy przedstawione są w sposób lekki, co tylko podkreśla absurdalność życia samego w sobie.

Ta recenzja została napisana dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.