Wielu pewnie po prostu chciało zobaczyć islandzką kompozytorkę na żywo. Nie spodziewali się całego artystycznego entourage’u tego koncertu. Występ Hildur Guðnadóttir był częścią Ephemera Festival by Unsound.
Trzeba przyznać, że i ja byłam wśród tych zaskoczonych. Gdy dowiedziałam się, że laureatka Oscara za muzykę do Jokera zagra koncert w Warszawie, po prostu chciałam zobaczyć ją na żywo. W dodatku koncert reklamowano jako Chernobyl live, a więc Islandka miała grać własne kompozycje ze ścieżki dźwiękowej do serialu Czarnobyl, który połknęłam w dwa lub trzy wieczory będąc jeszcze zimą we Francji.
Wtedy nie zgadłabym jeszcze, że przyjdą czasy zarazy i że w pewnym sensie rzeczywistość pokazana w serialu będzie miała swoją wariację w bliskiej przyszłości. Choć nie o skażenie atomowe na szczęście przyszło nam się martwić, świat stanął w miejscu i wielu ludzi sparaliżował strach. Przyszło nam nosić maski, unikać skażonych miejsc i ludzi, a nawet widzieć na osiedlach epidemiologów czy pracowników służby ratowniczej w kombinezonach przeciwbiologicznych. Krajobraz jak z serialu, który oglądało się jak science-fiction, bo choć opowiadał historię z przeszłości, w pewnym sensie wyszedł też w przyszłość.
Ale wróćmy do koncertu. To był mój pierwszy event muzyczny od czasów wybuchu epidemii. Kilka dni wcześniej poszłam po raz pierwszy do kina, więc spodziewałam się głównie obowiązku zakrywania nosa i ust. Na miejscu okazało się jednak, że trzeba podpisać oświadczenie, dać sobie zbadać temperaturę oraz zdezynfekować ręce. W sali krzesła ustawione były 1 m od siebie, a na ścianach wyświetlano w nieskończoność obowiązujące na miejscu zasady. W tle sączyła się już fabryczna muzyka, pasująca do tego post-industrialnego miejsca, jakim jest Mińska 65. Nastrój pasował idealnie do tworzącej się na bieżąco historii – być może za kilka lat będziemy wspominać wydarzenia kulturalne w takich warunkach ze śmiechem, być może staną się codziennością. A jednak rygor nakazujący pozostanie na swoim miejscu i nie rozmawianie z innymi w moim umyśle wykraczał już poza sytuację epidemiologiczną, a przybliżał go geopolitycznego kontekstu serialu Czarnobyl.
Wszystko to – świadomie lub nie – budowało napięcie przed koncertem, który rozpoczął się z dużym opóźnieniem, pewnie z racji ogonka czekającego na wynik termometru. W ciszy i podnieceniu oczekiwano wejścia na scenę filigranowej wiolonczelistki, która – gdy wreszcie objawiła się publiczności – została powitana głuchymi oklaskami. Sama nie powiedziała nic, mając twarz zakrytą maską, podobnie jak jest współtowarzysze: Sam Slater i Chris Watson. Ta cisza i sceniczny kamuflaż pogłębiały dystans, który w dzisiejszym świecie jest wartością pożądaną. Artystka była wręcz odwrócona do widowni plecami, być może ze strachu, że może kogoś zarazić przez śpiewanie. A może to tylko wnioski podszyte paranoją i przyzwyczajeniem do nowych standardów, według których niepodanie ręki nie jest już oznaką nieuprzejmości, ale troski o dobro wspólne. I nie jest już ważne, czy kompozytorka ma wrodzoną nieśmiałość i nie prowadzi dialogów z publicznością. W końcu COVID-19 przyszedł z pomocą wszystkim introwertykom tego świata.
I can't believe we get to play a live concert today! So looking forward to sharing Chernobyl sounds with other ears in the room! See you all later! pic.twitter.com/rVTKbbnTcv
— Hildur Gudnadottir (@hildurness) September 12, 2020
Widziałam już zresztą Hildur Guðnadóttir na żywo, ale był to barwny koncert zespołu Múm, grany w czasach przed pandemią, a więc takich, które mało kto już pamięta. Wiem, że jest to z natury pogodna i uśmiechnięta dziewczyna, która miło niewielkiej postury tworzy magię za pomocą wiolonczeli. Ale tym razem nie miała ze sobą najpiękniejszego instrumentu świata, lecz mikrofon i muzyków przy komputerach. To oni odpowiedzialni byli za tajemnicze dźwięki, które budują niezwykły nastrój serialu o wybuchu reaktora jądrowego.
Gdy jednak na ekranie dźwięki spalają się z obrazem, bez video tracą jednak swój kontekst i stają się ciężką, trudną dla ucha nieprzygotowanego na takie doznania kakofonią. Być może to nowe, obce ścieżce dźwiękowej, brzmienie było dziełem Francesci Donadella, odpowiedzialnego za przestrzenność dźwięku. Ten dźwięk faktycznie zaskakiwał widownie z różnych kierunków, czasem atakując od tyłu, a czasem niemal od dołu. Towarzysząca mu od czasu do czasu wibracja tworzyła dodatkowy efekt, który przenikał aż do głębi, ale dla innych mógł wydawać się niekomfortowy. Nie były to jednak dźwięki przecinające umysł na pół czy przyprawiające o ból uszu. Czasem intensywne, czasem ciemne, ciepłe, dawały raz poczucie dyskomfortu, a raz niemalże skłaniały do medytacji z zamkniętymi oczami.
Trudno jednak powiedzieć, czy zamykałam oczy tylko ze względu na podróż muzyczną, a może zmuszały mnie też do tego ostre światła. Podczas koncertu wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy ostrzegano pacjentów chorych na epilepsję przed takimi efektami. Często zmieniające się wiązki światła o różnych kolorach, czasem niemal stroboskopowe, okazały się być projektem Theresy Baumgartner, artystki z Berlina. Gra świateł była więc dodatkowym dziełem sztuki towarzyszącym koncertowi, jednak dla niektórych sztuka ta okazała się zbyt mocna. Jeden pan zakrywał długo twarz, aż w końcu opuścił salę przed zakończeniem koncertu.
Ja z kolei przeżywałam różne stany podczas tego dłuższego nieco ponad godzinę występu. Sztukę powinno odbierać się z dobrym przygotowaniem: przyjść na koncert wypoczętym, wyspanym, najedzonym. Ja jednak wpadłam prosto z trzygodzinnej próby chóru, zmęczona i prze-bodźcowana, szczególnie jeśli chodzi o dźwięki. W ciemnej sali z migającymi światłami oddalałam się więc w podróż, która z wolnym tempie z muzycznej zamieniała się w podróż do krainy Morfeusza. W pół śnie oddawałam się przemyśleniom na różne tematy, a brutalne dźwięki przywodziły na myśl najmniej przyjemne wydarzenia. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyłam przeanalizować wszystkie świeże porażki i toksyczne znajomości. Nie spodziewałam się, że koncert w czasach zarazy może okazać się swoistą terapią dźwiękami. Celem sztuki jednak jednak odciągnąć nas od problemów codzienności i zabrać w inny świat, albo zaserwować odbiorcy katharsis. Jeśli muzyka i jej tło skłoniły mnie do tego typu przemyśleń i przeżyć, to w pewnym sensie zdała swój egzamin. Przekaz był na tyle silny, że wyciągnął ze mnie, to co najgorsze. Tylko że po wyjściu niestety nie czułam się lepiej.
Ogromnym plusem tego wieczoru jest fakt, że po koncercie spotkałam znajomych-nieznajomych. Jednym z nich był Adam Świtała, polski muzyk na co dzień mieszkający na Islandii, człowiek wielu talentów, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. W takim gronie trudno było przyznać się do mieszanych uczuć odnośnie koncertu, ale rozmowa na inne tematy pozwoliła na ochłonięcie, odrobinę odpoczynku od hałasu i przetrawienie tego intensywnego doświadczenia. Wróciwszy do domu uznałam, że jednak nie było tak źle, jak myślałam, będąc jeszcze na sali.
Żałuję tylko, że tak mało widziałam i słyszałam samą Hildur. Choć nie tworzy ona muzyki, której towarzyszy wizualne show na scenie, jej miła postać w lepszym świetle być może byłaby nagrodą za intensywną terapię. Kto wie, może w czasach zarazy przyszło mi oglądać ją na żywo po raz ostatni, a niewykluczone, że był to pierwszy i ostatni koncert dla mnie w tym sezonie. Mam tylko nadzieję, że wrócą normalnie czasy, kiedy na kameralnych koncertach widziało się wykonawcę na wyciągnięcie ręki, a publiczność stłoczona była pod sceną, nie patrząc na zachowanie żadnej odległości. Wtedy pewnie najbardziej industrialne dźwięki trafiałyby prosto do serca, nie tworząc wiwisekcji na naszych umysłach.
Dziękuję działowi promocji za zaproszenie na koncert.