Subiektywne spojrzenie na Islandię. Czasem sentymentalne, czasem złośliwe. Własne przemyślenia i obserwacje zapisane na marginesie Zapisków z Islandii.
Pamiętam swój pierwszy samodzielny wyjazd za granicę.
To był kurs języka angielskiego, dwa lub trzy tygodnie w Irlandii. Miałam kilkanaście lat, poleciałam samolotem, mieszkałam z rodziną irlandzką gdzieś pod Dublinem. Samo miasto nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, wówczas niewiele wiedziałam o zwiedzaniu stolic i ich muzeów. Ale szkoła zabrała nas na wycieczkę nad morze i pokochałam północne fale, dzikość plaż, mroźne powietrze na brzegu. Może nic dziwnego, że jeszcze kilka lat temu tak wiele osób w Polsce myliło Irlandię z Islandią. Dla mnie ta wycieczka nad irlandzkie morze to było preludium fascynacji krajobrazem Islandii. Potem podobne odczucia przeżywałam nad morzem w Bretanii, aż w końcu pojechałam na Wyspę. I przepadłam.
Zakochać się w Islandii
Dzisiaj będzie o miłości, w końcu niedługo Walentynki. Nie chciałabym jednak pójść w sztampę i pisać o mojej miłości do Islandii, choć wielokrotnie używałam już tej metafory. Przez 10 lat nasza relacja przypominała miłość internetową; naoglądałam się pięknych zdjęć i wyobraziłam sobie bajkową krainę, o której w sieci pisano wyłącznie pozytywnie, taką więc miałam opinię o tym miejscu. To długo wyczekiwane spotkanie, które ciągle nie dochodziło do skutku. I przede wszystkim strach, że kiedy tam w końcu pojadę, moje wyobrażenia spotkają się z rzeczywistością i czar pryśnie. To było jeszcze przed czasami randek z Tindera, a mimo to miałam już parę doświadczeń ze znajomościami z internetu i resztki oleju w głowie. Okazało się, że spotkanie z Islandią wyszło tak, jak spotkanie w realu wieloletnich przyjaciół z forów internetowych – ci ludzie z krwi i kości okazali się równie ciekawi i zabawni, jak wynikało z ich wpisów i komentarzy, a Islandia przy pierwszym spotkaniu na żywo także nie zawiodła mnie.
Choć brzmi to trywialnie, na Islandii znalazłam się dzięki miłości, a raczej jej braku. Po raz pierwszy na poważnie planowałam pierwszą podróż na Wyspę po tym, jak zerwał ze mną chłopak, ale w końcu zabrakło mi jaj. Ale potem pojechałam tam właśnie dzięki temu, że byłam zadowoloną z życia singielką i nie musiałam oglądać się na nikogo. Na Islandii też zdarzyło mi się zakochać, o czym nawet opowiadałam Studenckiemu Klubowi Islandzkiemu. W sumie czas pokazał, że bardziej zakochałam się w Islandii niż na Islandii, ale cały pakiet uczuć zagwarantował mi kilka wspaniałych tygodni na Wyspie. Może brzmi to głupio, ale dzięki szaleństwom mojego serca udało mi się całkiem sporo ugrać podczas podróży po Islandii. Złamane serce dało mi odwagę, żeby ruszyć w samotną podróż na Północ i autostopem po Fiordach Zachodnich, a dzięki temu, że ktoś złamał serce mojej koleżance, nasze ścieżki mogły się przeciąć i wspólne doświadczenia przyprawiły nas o kolejne przygody.
Miłość wszystko zwycięży?
Moja kochliwość doprowadziła też do wielu dziwacznych sytuacji. Chyba nigdy przedtem i nigdy potem nie miałam takiego powodzenia. Niby sporo podróżuję, i niemal za każdym razem wraz z przekroczeniem polskiej granicy w sposób magiczny wszystkie oczy zwracają są ku mnie. Ale to właśnie na Islandii doświadczałam wcześniej nie znanych sytuacji, kiedy podchodzono do mnie, zagadywano, stawiano drinki i takie tam. Na Islandii też po raz pierwszy na serio odpaliłam Tindera. I co ciekawe, odważyłam się na spotkania z tymi kolesiami. W takich momentach mam więcej szczęścia niż rozumu, ale odwagi dodawał mi fakt, że aplikacja podpowiadała mi co najmniej kilku wspólnych znajomych z niemal każdym kandydatem. Nie wiem na ile to wynik algorytmu czy rachunku prawdopodobieństwa, ale kilku polskich znajomych związanych z Islandią wystarczyło, żeby pod nordyckimi imionami wyświetlały się cyferki z ikonką Facebooka. Mówi się, że randkowanie na Islandii jest beznadziejne, bo wszyscy doskonale się znają, dlatego chłopcy cieszą się na świeże mięso w postaci turystek. Ale ku mojemu zdziwieniu nie byli to tylko głodni przygód wikingowie, ale bardzo ciekawe persony, z którymi utrzymuję kontakt do dzisiaj.
Miłość ślepa i miłość głucha
Jednego z panów niestety straciłam wraz z usunięciem aplikacji z telefonu, ale na stałe zapisał mi się w pamięci. Miał wikińskie imię i zdjęcie w stroju kolarskim podkreślającym mięśnie, wysoki błękitnooki blondyn. Nie bawił się w spotkania na mieście tylko podjechał po mnie swoim samochodem i zabrał do siebie. Komiczne było to, że oboje zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy spędzali w ten sposób każdy wieczór, ale ja z momentem zatrzaśnięcia drzwi zaczęłam bać się o swoje życie, a w jego głosie słychać było niepewność. Zaserwował jakieś niskoprocentowe piwo i puścił muzykę, typowe islandzkie ckliwe pianie o miłości. Brzmiało to jak Ásgeir, ale piosenka nie przypominała mi żadnego z utworów, które mam w polubionych na Spotifaju. Kiedy skłamałam mu, że nuta całkiem przypadła mu do gustu, chłopak uśmiechnął się i zaprezentował lukę rozmiaru doliny Thingvellir między zębami. Pochwalił się, że to jego własny utwór, przypominający styl Ásgeira, bo grał z nim w jednym zespole. Prosta sprawa, Islandczycy szybko pojęli, że najszybciej można zaimponować przyjezdnym dziewczynom znajomością z jakimś znanym poza Wyspą muzykiem. Mój inny adorator przekonywał mnie, że zna się bardzo dobrze z Júníusem Meyvatn, a moja przyjaźń z jednym Islandczykiem zaczęła się mniej więcej w momencie, kiedy zwierzył mi się, że chodził do podstawówki z Ólafurem Arnaldsem.
Jak się potem okazało, mam słabość do muzyków, szczególnie ładnych chłopców z gitarą, ale ten był nieznośny. Jego pianie tak bardzo nieoryginalne i zgapiające styl Ásgeira nie miało żadnego waloru artystycznego, a mimo to słuchaliśmy wszystkich jego nagrań. Za utwierdzenie go w przekonaniu, że to mi się podoba, odpokutowałam kilka tygodniu później, kiedy inny chłopiec z gitarą katował nas swoimi “hitami” w liczbie dwóch, puszczanymi w zapętleniu przez całą drogę z Patreksfjörður do Látrabjarg. Ten z kolei jednorazowy towarzysz wyznał mi, jak bardzo marzy mu się kariera solowa, że nie chce być tylko gitarzystą w cudzym zespole. Potem puszczał ulubione klasyki i dziwnym trafem były to solowe nagrania Stinga i Philla Collinsa. Dość miałam tej szopki i jego zębowej Doliny Zgromadzeń, dlatego wieczór skończył się krótko. Ku mojemu zaskoczeniu, jak dżentelmen, a nie typowy wiking, kolega odwiózł mnie do domu. A mieszkał pod Reykjavikiem.
Miłość, która topi lody
Dla jednego adoratora wróciłam nawet na Islandię zimą. Co prawda okazałam się tylko jednym z wielu powodów do jego przyjazdu do Reykjaviku, ale już kiedyś woził mnie bezinteresownie płatnym tunelem wiodącym do miasta i należała mu się moja wdzięczność. Zresztą, moje prawdziwe przyczyny przyjazdu na Wyspę również były inne, jedną z nich była chęć spotkania aurory, do czego w końcu nie doszło. To było w styczniu. Potem zakochałam się we Francuzie i od tego czasu nie zawitałam na Wyspę. Przypadek? Nie sądzę. Namawiam go do wspólnej wyprawy na Islandię i mam nadzieję, że się uda. Nie ma w końcu niczego piękniejszego niż zwiedzanie ukochanego miejsca u boku ukochanego. Choć czasem żałuję, że nie wyszło mi z żadnym Jónem, bo może dzisiaj zamiast zamartwień o doktorat i przesiadywania godzinami na lotniskach w oczekiwaniu na tanie loty do Bordeaux miałabym jakieś miłe stadko owiec na oku i rześkie poranki w islandzkim krajobrazie. Ale pewnie nie raz jeszcze miłość zawiedzie mnie na Islandię.
Wszystkim dziewczynom szukającym chłopaka na Islandii służę lekcją cierpliwego wysłuchiwania przechwałek na temat hitu, który był na listach przebojów lokalnej rozgłośni oraz szybkim kursem wykrywania oszusta podającego się za pełnokrwistego potomka wikingów. Macie też większe szanse jeśli Wasza fascynacją Islandią nie wyjdzie na jaw zbyt wcześnie. True story!
Mój plan na życie wydawał się prosty: połączę dwie pasje (historię sztuki i Skandynawię) w jedno i zostanę specjalistką od sztuki skandynawskiej. Brzmiało super, w końcu nie ma w kraju ekspertów od sztuki Północy, co dopiero sztuki islandzkiej.
Nawet moja guru, profesor Michelle Facos, która gościła w Instytucie Historii Sztuki z wykładami o sztuce skandynawskiej kilka lat temu, nie miała o Islandii zbyt dużego pojęcia. Postawiłam sobie więc cel: idę na skandynawistykę, nauczę się języków, a potem będę mogła swoją wiedzę o kulturze i historii Północy wykorzystać pisząc prace o sztuce. Wszystko szło gładko, do czasu.
Znać szwedzki i umieć czytać XIX-wieczne teksty źródłowe to jedno. Rozumieć jako tako islandzki i móc tłumaczyć sobie teksty internetowe za pomocą Google Translatora to drugie. Ważny był zapał i chęci, a te miałam. Problem tylko polegał na tym, że szybko przekonałam się, że w środowisku polskich skandynawistów dominuje filologia. Język, język, język i język. Właśnie przed chwilą wyszłam z egzaminu z historii języka szwedzkiego. A przecież dwa tygodnie temu miałam staroislandzki (którego znajomość nota bene BARDZO pomogła mi w zdaniu egzaminu z historii szwedzkiego ;)). Ale do rzeczy: wybrałam specjalizację kulturoznawczą, zakładałam, że po trzech latach studiów wyjdę z ogromną wiedzą na temat historii, społeczeństwa i kultury krajów skandynawskich. Niestety. Znam za to wszelkiego rodzaju procesy morfologiczne, umiem czytać frakturę, odmieniać szwedzki według starych deklinacji i wskazać zmiany, jakie nastąpiły w kodyfikacji języka w 1801 roku. I wiele innych rzeczy, których mogłam się domyślić już dwa lata wcześniej, czytając prasę z początku XX wieku.
Żeby było jasne: to jest naprawdę ciekawe. I studia są właśnie do tego, żeby dowiadywać się fascynujących rzeczy, uczyć tego, czego sami byśmy pewnie nie zgłębili we własnym zakresie. Bardzo lubiłam te zajęcia, choć w gruncie rzeczy w moim planie wydają się zbędne. Wszystko byłoby przecież w porządku, gdybym odpowiednio proporcjonalnie uczyła się o kulturze i historii Skandynawii. Gdzie natomiast miejsce na solidną analizę kultury i społeczeństwa? Kilka wyrwanych siłą godzin na moją specjalizację, w dodatku zajęcia prowadzone przez historyków i kulturoznawców, nie skandynawistów. Przez mojego wspaniałego promotora, doktora Pessela, przez cudowną profesor Szelągowską. Ale to wszyscy badawcze, których drogę mam nadzieję powtórzyć: w pierwszej kolejności humaniści, znający języki skandynawskie, ale nie na poziomie filologicznym.
Umiem walczyć o swoje i mam całkiem silne ramiona, ćwiczę je co drugi dzień na macie do fitnessu. Przepycham się więc i piszę o sztuce skandynawskiej ile mogę, publikuję gdzie się da i walczę o swoją pozycję w świecie nauki. Jak się jednak okazuje, nie ma dla mnie miejsca w skandynawistyce. Nie pierwszy raz moje propozycje tematów do publikacji czy konferencji są odrzucane, bo nie jestem filologiem ani literaturoznawcą. A więc można do znudzenia analizować “Pannę Julię” i proponować nowe interpretacje zapisów runicznych, ale nikogo nie interesują sztuki wizualne, które przecież w Polsce robią – powoli – wielką karierę. Sama widzę, jakie jest na nie zainteresowanie, jaki to ocean możliwości. Nawet za granicą mało jest specjalistów od sztuki skandynawskiej. Wiem, bo od jesieni szukam promotora dla mojej pracy doktorskiej, w różnych ośrodkach na świecie. I nikt nie był zainteresowany sztuką islandzką, nawet historycy sztuki z Uniwersytetu w Reykjaviku.
To jak ma działać skandynawistyka? Jak przybliżać kulturę tak bliskiej nam przecież Północy, jak pisać o naszych sąsiadach? Czy problem leży w kondycji samej skandynawistyki w Polsce, czy ogólnie szkolnictwa wyższego? A może w tym, że ludzie chętniej czytają popularnonaukowe książki blogerów, zamiast sięgać do publikacje merytoryczne? Brzmię bardzo gorzko, wiem, ale powoli się chyba poddaję. Cieszy mnie bowiem wielkie zainteresowanie Skandynawią w Polsce, ale nie chcę, żeby to się opierało tylko na festiwalach, blogach i slajdowiskach. Nasi znakomici badacze mogą co najwyżej wypowiedzieć się w mediach jako eksperci w przypadku śmiesznych sensacji, poza tym całą swoją wiedzą dzielą się w hermetycznych periodykach, do których nie zaglądają zwykli śmiertelnicy. W wielu z nich obowiązuje zasada, żeby publikować w językach skandynawskich, a jaki to ma sens dla kogoś, kto może sam sobie przeczytać źródła, skoro adresatem powinien być właśnie laik, nie władający żadnym językiem Północy?
Gdzie są jakieś poważne ośrodki badań nad kulturą państw nordyckich w Polsce? A jeśli są, to dlaczego ich nie widać? Dlaczego ambasady nie wspierają ciekawszych przedsięwzięć badawczych, a wielkie firmy nie sponsorują promocji kultury krajów, z których pochodzą? I gdzie właściwie kształcić się mają osoby takie jak ja, z zainteresowaniami interdyscyplinarnymi, które nie chcą zamykać się w żadnym z hermetycznych środowisk? Te bowiem nie przyjmują tekstów o sztuce skandynawskiej, bo albo Skandynawia nie interesuje historyków sztuki, albo sztuka nie interesuje filologów skandynawskich.
Jest zima, koniec semestru, za pół roku będę kończyć swoje drugie studia. Z dyplomem filologii szwedzkiej będę pewnie mogła pracować w korpo, mogę też jak wielu moich znajomych planować emigrację do Skandynawii. Tylko nie o to tu chodziło przecież. Jakie są realne szanse na rozwój skandynawistyki w Polsce? Czy znajdzie się wreszcie miejsce dla tych, dla których język jest środkiem, a nie celem badań? A może czeka mnie przebranżowienie? Nie raz słyszałam już, że z pasją do Islandii powinnam się nie cackać i koniecznie zrobić kurs islandzkiego w Reykjaviku, bo na uczelni brakuje nauczycieli tego języka (sic!). Mój chłopak zresztą przekornie kupił mi niedawno książkę Noama Chomsky’ego, “bo ty przecież tak bardzo lubisz języki”. Pozostaje mi tylko zawziąć się jeszcze bardziej i założyć jakiś własny instytut badań albo dom kultury skandynawskiej. Albo poddać się, rzucić wielkie marzenia o sztuce skandynawskiej i zarabiać hajsy w korporacji. Albo wyjechać. Ale mam nadzieję, że prędzej zedrę sobie do końca ramiona, zanim się poddam.
To jest tekst emocjonalny. Nie mam na celu obrażać nikogo, kto uwielbia pracę z językami. Mam tylko zadrę od momentu, kiedy na pierwszym roku usłyszałam od językoznawcy, że nikogo nie interesuje kultura. Miało to miejsce podczas spotkania z okazji Świętej Łucji.
Praca zaliczeniowa na studia, poświęcona udziałowi Islandek w życiu politycznym oraz dużej partycypacji w protestach wobec dyskryminacji kobiet i seksizmowi obecnemu w dyskursie publicznym (#FreeTheNipple, #metoo, Klaustur scandal). Język: angielski. Pod spodem załączam również wersję PDF.
In 2018 Iceland took the first place in the World Economic Forum’s Global Gender Gap Index for the tenth time in a row (WEF GGGR 2018). It means that for the last decade Iceland has been a forerunner in terms of establishing gender equality, by minimalizing differences between men and women in many sectors. This led to painting an idealized picture of Iceland as a “paradise for women” or “the best place in the world to be a woman” (Hertz 2016). Although Iceland can be regarded as a role model for gender equality in many ways, it is still far from being an ideal. Regardless numbers in official reports, Icelandic women themselves claim that the situation still needs improvement, if not a serious change.
2018 was also a crucial year for Icelanders for other reasons. They celebrated the 100th anniversary of independence and sovereignty, with culminating festivities on December 1st, the exact day of the centenary. However, the main celebrations in Reykjavik, the capital, were disturbed by protests against women discrimination in political discourse, provoked by a so-called “Klaustur scandal”, which exposed blatant sexism in private male politicians’ talks (The Straits Times 2018). Reaction to the recordings, together with popular movements of the previous years, such as #FreetheNipple and #metoo, prove that real condition of gender equality in Iceland is no better than in other European countries.
In this paper, I would like to juxtapose historical facts and contemporary numbers with “mythical” views on Icelandic gender equality. My aim is not to compare Iceland with other countries, but to analyze to what extend does the conviction of Iceland as a “women’s paradise” stay in relation with actual situation. To do this, I am originating from a historic perspective, giving a brief summary of Icelandic women’s role in the country tradition, which will be followed by its contemporary aftermath and already mentioned scandal up to date. By focusing on Icelandic women participation in power, I would like to confront the myth of gender equality in the public sphere.
To do this, I am analyzing press material from the period of 2015-2018. Sources chosen consist of articles in English, written by both non-Icelanders and Icelanders, women and men. I am also referring to various academic papers on the subject, as well as official reports (The Global Gender Gap Report of 2018) and analyses given by the experts (mostly Icelandic).
Herstory. 100 years of women in Icelandic politics
In press material and/or academic papers about Icelandic women’s share in power and politics, authors usually start with the Vikings times (circa 890-1000). For example, Thorgerður Einarsdóttir relates to medieval sagas and Nordic mythology describing women as strong and independent, which helped establishing the gender equality contemporarily (Einarsdóttir 2005, 182). Magnea Marinósdóttir and Rósa Erlingsdóttir underline that women had to take care of the household when their men were absent (gone on viking), not to mention that many women held priests positions and were respectful rune-readers in the pagan times (Erlingsdóttir et al. 2017).
Despite this promising ouverture, situation changed with the Christianization of Iceland and women’s authority disappeared for following centuries. No sooner than in the beginning of the 20th century could Icelandic women participate in public life again. In fact, suffrage movement was very vivid already in the 19th century; widows and unmarried women above 25 gained their right to vote in 1882, and the Icelandic Women’s Association, created to fight for universal rights, was founded 12 years later. Thanks to involvement of such women as Bríet Bjarnhéðinsdóttir, who since 1907 used her Kvennablaðið (The Women’s Magazine) to reinforce the suffrage movement, next groups of women acquired right to vote. In 1908 married women gained the right to participate local elections and thanks to so-called “women’s slates” they could also be elected (Einarsdóttir 2005, 134).
The parliamentary vote was gained in 1915, which is the official date of suffrage in Iceland (in relation to the franchise introduced in Denmark, having power over Iceland since 14th century). However, Auður Styrkársdóttir (2006) points out that this would concern only women over 40 years old. 1915 was regardless an important date for women wanting to take part in religious power, as since then they could officially hold priest positions in the Lutheran church (Erlingsdóttir et al. 2017). As for seculars, the franchise limits were lifted in 1918, when Iceland entered personal union with Denmark and regained sovereignty. Only two years after Icelandic women acquired national suffrage and the right to hold office (Kvennasogusafn 2017).
Last 100 years of women in Icelandic politics was much of a prolific time. According to Styrkársdóttir, women participated actively in both government and local elections of the 1918-1922, maintaining the tradition of Women’s lists (1998, 109). In 1922 the first woman was elected to the Icelandic Parliament (Kvennasogusafn 2017) but later on women’s participation declined and in the period of 1915-1983 the Althing consisted of only 2%-5% women (Erlingsdóttir et al. 2017). Although little participation in the public sphere, another milestone took place in 1957 when the first woman was elected a mayor in an Icelandic municipality (Kvennasogusafn 2017), and in 1970 first woman held a minister office in the cabinet. Regardless, Icelandic women did not have their actual representation in power and the atmosphere of the 1970s was very tense. In 1975 90% of women went on strike due to disproportions of wages between women and men, and the day of October 24th went down in history as decisive for the following changes.
The strike consisted in taking a day off, regardless the character of employment. Women gathered on the streets of Reykjavik and other cities to debate, claim their demands in public, or take a coffee (Brewer 2015). The organization of the strike was ascribed to the Red Stockings, a feminist association founded in 1970 which was presumably inspired by such group founded in New York in 1969. The Red Stockings was a radical feminist organization attacking traditional image of a woman, which since the 1930s had been related to an ideal of a “perfect housewife” (Brewer 2015). During the strike, the demand for more woman in political representation was postulated, which fulfilled in 1980 with electing Vigdís Finnbogadóttir for the president of Iceland.
Vigdís Finnbogadóttir was not only the first woman elected president in Iceland, but also in the whole democratic world (Einarsdóttir 197). She had been involved in the feminist groups of the 1970s, later becoming part of the Women’s List of 1983. Re-elected three times, her presidency lasted sixteen years, making her the longest-serving elected female head of state of any country to date. Followed by Ingibjörg Sólrún Gísladóttir, an active Red Stocking member, elected the mayor of Reykjavik in 1994, Vigdís consisted an inspiring role model for next generations of female politicians (Einarsdóttir 2005, 197). In fact, at the turn of the 20th and 21st century number of women in Icelandic politics rose; from 9% of female ministers in 1990 to 33% in 2000 (Einarsdóttir 2005, 197). Futhermore, since Women’s list and Finnbogadóttir’s victory, the proportion of female members in Althing increased from 5% to 15% and culminated with 35% in 2000 (Einarsdóttir 2005, 199).
Next decade was also in the name of women in power. In 2009 first women in Iceland was elected a prime minister, and she had to get through the most challenging period in the contemporary history of Iceland: financial crash in 2008. Jóhanna Sigurðardóttir was chosen to assume the then prime minister, Geir Haarde, who – accused for the crisis – was forced to resign in January 2009. The election of Sigurðardóttir was confirmed by Icelanders in April 2009 and she remained on this position despite various political changes in following weeks. Under her cadency, she tried to overcome the crisis, by among others making decisions about Icesave. She was not re-elected in 2013, yet remained a very important figure on the women’s political stage, also due to the fact that she was the first politician talking openly about her sexual orientation (Moody 2009).
2011-2018 seemed also very promising for women’s situation in power, to mention first female nomination to a bishop in the Lutheran Church in 2012 (the consecration of Agnes M. Sigurðardóttir took place in Hallgrímskirkja, Reykjavik, Lutheran World 2012). However, in past 10 years female shares in politics dropped, “the proportion of men to women – 33 to 30 in the previous parliament – is now 39 to 24, the lowest tally of women MPs since 2007” (Morgan 2017). Still, the prime minister elected in 2017 is a woman, Katrin Jakobsdóttir, chairperson of the Left-Green Movement (Martyn-Hemphill 2017). Moreover, the number of women holding CEO positions (with Halla Tómasdóttir as the first female CEO of the Iceland Chamber of Commerce, Murphy 2018) or becoming authorities in professions traditionally linked to men, such as police (with Sigríður Björk Guðjónsdóttir becoming head of the Reykjavik Police Department in 2014, Euronews 2018) did not improve much in the second half of the decade.
Gender gap. Icelandic women’s empowerment facing men
As mentioned above, for past 10 years Iceland has been number 1 out of 149 countries in the World Economic Forum’s Global Gender Gap Index, with the score of 0.858 in 2018 (WEF GGGR 2018, 121, Figure 1). What exactly a “gender gap” is? According to Cambridge English Dictionary, it is “a difference between the way men and women are treated in society, or between what men and women do and achieve” (Cambridge Dictionary 2018). The Global Gender Gap Index is measured by four criteria, subindexes: economic participation and opportunity, educational attainment, health and survival, political empowerment. In other words, differences between women and men in each of 149 analyzed countries are defined by measurable factors: access to education, participation in politics, economic performance etc.
Although Iceland has closed its overall gap in more than 85%, and remains on the first place in the political empowerment subindex according to the Global Gender Gap Report for 2018 (WEF GGGR 2018, 121), the recent situation of women’s participation in politics is worse than before. As stated in the report: “Even the best performer in this subindex, Iceland, still exhibits a gap of 33%, and this gap has widened significantly over the past year (WEF GGGR 2018, 8). The number of women’s share in parliament dropped, together with their economic participation and opportunity, “due to an increased gender gap in the number of women among legislators, senior officials and managers” (WEF GGGR 2018, 18).
Also, by comparing data given by a platform Statistics Iceland (statice.is 2018), the difference between women and men having influence and power generally dropped drastically in 2017. First of all, it is noticeable that women’s interest in politics has been relatively even since 1897 (between 40-50%, see: Candidates) while their actual share in power has had its ups and downs. Since 1983 (the Women’s Lists) the growth of women in politics was linear until 1999 and then dropped in 2003, slightly increased in 2007 and then reached over 40% in 2009 for the first time, but dropped in 2013 in order to rise to 48% in 2016 and slid to 39% in the following year. What caused this drastic drop?
One of Icelandic activists, Sóley Tómasdóttir, replies:
Despite the feminist waves of recent years and decades, and despite the government disbanding over sexual violence and secrecy, we still got an election campaign based entirely on traditional male-centric terms (Morgan 2017).
Styrkársdóttir describes how men in power (and media) would manipulate public opinion already in the 19th century. The idea of women’s suffrage was debated in Althing already then, however, once women got together to make their first steps in politics, supportive encouragement turned to attack. No sooner than the franchise limit of age was put into debate in 1911, had media changed their view on giving power to women, doubting in their skills (Styrkársdóttir 2006). Not much has changed since then; Halla Tómasdóttir, who ran in the presidential election 2016, was excluded in official graphs in newspaper and TV debate, because – as she understood it – she is a women (Tómasdóttir 2016).
Furthermore, the female elections’ ups and downs can be related to the general mood in the society. For example, the increase of women in power in 2009 may be caused by the financial crisis, which was generally a “men’s fault”. As the then elected Prime Minister, Jóhanna Sigurðardóttir, suggests, women were important for overcoming the crisis:
Women also proved to be wiser than men as the financial crisis unfolded. There were hardly any women among the managers of the Icelandic banks that defaulted in 2008. In fact, it was banks run by women, such as Audur Capital, that provided the best examples of how to weather the financial storm. In contrast, the chief executives of companies that were hardest hit by the crash were predominantly male (Sigurðardóttir 2018).
Both 2016 and 2017 parliamentary elections were based on political scandals. First was related to resignation of Sigmundur Davíð Gunnlaugsson, who was accused in Panama Papers scandal, and another was held exactly a year after, because the then Prime Minister, Bjarni Benediktsson got involved in a pedophilia scandal. Despite the overall drop in women’s share in the parliament, a woman was elected the prime minister. Since then Katrin Jakobsdóttir has fought to improve Icelandic women’s situation, not only by closing remaining gaps (such as pay gap) but also struggling with unmeasurable problems such as discrimination, sexism and violence against women (Jakobsdóttir 2018).
No such a feminist paradise. Icelandic women toward inequalities
2015 and 2017 were important years for putting women subjects into public debate. Both arose on social media and attracted international interest. First, called #FreetheNipple, was a grassroots initiative of teenagers and young women who claimed “freedom” for their breast, and another, #metoo, came to Iceland from the United States. Along with the recent Klaustur scandal of 2018 and its aftermath in social media, all three put the “Icelandic paradise for women” in doubt. International media were particularly interested in such “breaking news” from the country that is officially “the best place in the world to be a woman”. Despite reports and figures, it is still a patriarchal country.
In fact, an unofficial slogan of the #FreetheNipple initiative was “Fuck patriarchy!”. The movement went viral in March 2015, when many teenagers started posting pictures of their naked breast to fight with sexualization and pornification of female body. (Jóhanssdóttir et al. 2018, 133) The movement spread to topless marches and involvement of female politics in posting their breast on social media (Iceland Monitor 2015). The protest was aimed at patriarchy and double standards concerning male and female bodies. As Heiður Anna Helgadóttir, chair of the Feminist Association of the University of Iceland, explained, breast is “just a body part. Boys have breasts and nipples and it’s fine for them to expose them. The same should apply to us” (Dicker 2015). The movement had its continuation in the following months of 2015, yet came back to discussion in 2017 after a girl was shown out in one of the pools for having no top bikini (Iceland Monitor 2017). Regardless, the #FreetheNipple movement was called a revolution (Jóhanssdóttir et al. 2018, 140) and exemplifies grand participation of young women in the fight against social inequalities, admitting that social media can be another mean for women’s empowerment.
Treating female body instrumentally, which leads to violence and sexual abuse, is a key argument for Iceland not being a paradise. This is confirmed by both a gender studies professor Gyða Margrét Pétursdóttir (Bjarnason 2017) and Guðrun Jónsdóttir, spokeswoman for Stigamót, the Icelandic Counselling Centre on sexual violence in Reykjavik (Pelaez 2018). The former suggests that as long as there is any percentage of violence, there is no gender equality. In fact, Iceland has one of the highest rates of reported rapes per capita (Pelaez 2018) and has recently faced serious cases confirming bad situation in this area. For example, Bjarni Benediktsson resigned after a scandal that burst out when his father applied for special treatment of a friend accused for multiple pedophiliac rapes on his stepdaughter (BBC News 2017). Light sentencing of sexual crimes in Iceland was also discussed due to #metoo declarations of over 5000 women, together with politicians, female priests and celebrities, who claimed having been sexually abused in their workplaces (Iceland Monitor 2018a). Still, the #metoo reaction increased awareness and encouraged more women to take action and claim justice from the perpetrators, such as a former Prime Minister, Jón Baldvin Hannibalsson, accused by 150 women for sexual harassment (Iceland Monitor 2018b).
Last, but not least, the recent events deform the idealistic picture of Iceland’s women paradise. The Klaustur scandal, which burst out in November 2018, revealed serious flaws of the “female-friendly” country, as discourse used by Althing representatives is definitely unfavorable to women. Deputies from the Central Party, among others: former Prime Minister Sigmundur Davíð Gunnlaugsson, former Minister of Foreign Affairs Gunnar Bragi Sveinsson and Bergþór Ólason, were recorded while having private talks in a bar in Reykjavik. In the talk they use crude and sexist language to gossip about their female colleagues, usually by commenting their appearance or “fading charm” (Peter 2018). The most shocking comments concern Freyja Haraldsdóttir, a former MP and an activist for disability rights (Haraldsdóttir 2017), who was called “an animal” due to her brittle bone disease. The tapes put the society in shock and provoked numerous protests in December 2018, gathering not only feminists, but also people standing up against discrimination of the disabled and immigrants (Mörtudóttir 2018).
Conclusions
As piteous as it looks, women’s empowerment depends on men in large part. Starting with the Viking times, women had chance to make decisions on their milieu as long as their husbands were away. First vote rights were given to single women and widows, similarly, Bríet Bjarnhéðinsdóttir’s achievements were only possible due to the fact that, as a widow, she was a master to herself (Styrkársdóttir 2006). Vigdís Finnbogadóttir was a single mother, and Jóhanna Sigurðardóttir – gay. And this is not a feminist statement that women can only make carriers when not limited by men on their sides; many examples prove that women had greater chances to make politics when their male colleagues got weaker politically, not to mention that franchise was given to women from men.
However, gender equality does not claim women’s superiority but ultimate cracking down the patriarchy with its misogyny, discrimination, sexual abuse and sexism. Even such “women’s paradises” as Iceland have to struggle with these problems, and many believe that closing the gender gap completely is only possible when women have their actual representation in politics and other influential institutions.
By far, Icelandic women can be proud of their achievements. Some, like Vigdís Finnbogadóttir, claim that had that not been for women participating in politics in the 1970s – 1980s that Iceland would not introduce female-friendly bills (Topping 2017). In other words: women in power make other female citizens’ everyday lives better. “Maternal politics” is also flattered by Thorgerður Einarsdóttir 2005, who points out that they created the foundation of the welfare state system (Einarsdóttir 2005, 197). As seen in Jóhanna Sigurðardóttir’s and Katrin Jakobsdóttir’s performances as Iceland’s female prime ministers, the “maternal politics” is still needed; thanks to the former the parental leave was introduced in 2000, the latter managed to pass the bill about the equal pay.
Is Iceland a role model for gender equality? On one hand: yes, as proved in numbers and social facilities developed in past decades. On another: no, because in many cases female representation in power is limited by general attitude to women in the society. By far, Iceland surely is not a “women’s paradise”, yet it is a promising island of opportunities, with hope for closing the gap in the future and giving lesson to other countries in the region.
W ostatnim czasie czytam dużo o kobietach na Islandii.
Media przekonują nas, że jest to najlepszy kraj dla kobiet, w oparciu o oficjalne raporty i rankingi, takie jak ten, według którego Islandia już po raz 9. plasuje się na pierwszym miejscu Global Gender Gap Index, czyli jest krajem wiodącym jeśli chodzi o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. Na pewno stoją za tym liczby i dogodności, którymi od lat cieszą się Islandki, ale mnie interesują kwestie, których nie da zmierzyć się liczbami. Nawet w takim “kraju idealnym” dla kobiet wciąż jest miejsce na niesprawiedliwe ich traktowanie, a o tym niekoniecznie się mówi. Świetnym przykładem tej sytuacji niech będzie choćby zeszłoroczny skandal, w którym islandzcy politycy obrażają swoje koleżanki, czy to, jak wielkim echem odbiła się na Wyspie akcja #metoo. Czy Islandia faktycznie jest (z) kobietą? Czy żyje się tam dobrze tylko Islandkom, a może wszystkim kobietom, które mieszkają tam i zarabiają uczciwą pracą? Czy islandzcy mężczyźni są feministami?
Herstory
Oczywiście nie uda mi się odpowiedzieć na te pytania. Ale może naświetlenie kilku spraw będzie dla nas dobrym punktem wyjścia do tej dyskusji. Zazwyczaj próbuje się wywieść obecną świetną sytuację Islandek z czasów wikińskich. Niemal każda praca badawcza na ten temat zaczyna się od stwierdzenia: Kobiety islandzkie musiały radzić sobie bez mężczyzn; kiedy oni wyjeżdżali na wiking, to właśnie kobiety przejmowały opiekę nad gospodarstwem, stawały się nie tylko decydentkami wobec obejścia i dzieci, ale też musiały wykonywać ciężkie prace fizyczne przeznaczone mężczyznom. Wydawałoby się więc, że równy podział obowiązków, a może raczej przyznanie, że kobiety są równe mężczyznom w wielu zawodach, Islandczycy wynoszą z tradycji. Nie jest to jednak tradycja ciągła; wystarczy spojrzeć na zmiany, jakie przyniosło Islandkom przyjęcie chrześcijaństwa. Kiedyś pełniące funkcje kapłanek, teraz spadły w społecznej hierarchii i straciły pozycję silnych i odważnych kobiet wikingów. Sytuacja zmieniła się wraz z reformacją, kiedy wróciła możliwość piastowania funkcji duchownych przez kobiety, ale realnie miały one dostęp do stanowisk kapłańskich dopiero od 1915 roku.
Kobiety miały więc sporo władzy na początku dziejów Islandii, potem jednak straciły swoją pozycję aż do XX wieku. Co prawda już w latach 80. XIX wieku niektóre kobiety (wdowy i starsze singielki) miały prawa wyborcze, ale dopiero od 1907 roku wszystkie kobiety mogły głosować w wyborach samorządowych, a w 1915 otrzymały prawo udziału w wyborach parlamentarnych. Mowa tu jednak o biernym prawie wyborczym, bowiem czynny udział kobiet w polityce w okresie między 1915-1983 zamyka się w odsetku 2%-5% pań w parlamencie. Zmiana nastąpiła dopiero w latach 70., kiedy to: pierwsza kobieta została wybrana na ministra, zawiązała się grupa Czerwone Rajstopy, oraz miał miejsce słynny strajk z 1975 roku, w którym wzięło udział aż 90% kobiet na Islandii. Najbardziej zaangażowane aktywistki stworzyły później pierwszą kobiecą partię polityczną, Sojusz Kobiet, znany pod nazwą Kvennalistinn, czyli Lista Kobiet. Dzięki tej liście udział kobiet w parlamencie skończył z 5% do 15%, ale już wtedy pozycja kobiet w polityce była większa niż kiedykolwiek. Od 1980 roku bowiem urząd prezydent kraju piastowała Vigdís Finnbogadóttir, pierwsza kobieta (a co jeszcze ciekawsze: samotna matka) na takim stanowisku na świecie. Zachowała ten urząd przez 16 lat (w 1996 nie wystartowała w kolejnych wyborach), co według anegdot powtarzanych na Islandii w wielu chłopcach prowokowało pytania, czy mężczyźni w ogóle mogą starać się o fotel prezydencki 😉
Sukces Vigdís powtórzyła Jóhanna Sigurðardóttir. W 2009 roku została premier Islandii, co było ważne nie tylko z punktu widzenia jej płci, jak i orientacji seksualnej (pierwsza na świecie lesbijka u władzy otwarcie mówiąca o swoim homoseksualizmie). Choć pełniła ten urząd tylko przez jedną kadencję, jej rządy przypadły na bardzo trudny dla Islandii czas – tuż po kryzysie z 2008 roku. W ramach swojej kadencji musiała więc stawić czoła tak trudnym sprawom wewnętrznym, jak i pertraktacjom z krajami zaangażowanymi z kwestię Icesave. Lata te umocniły również pozycję kobiet u władzy: wtedy po raz pierwszy na świecie wybrano kobietę na biskupa kościoła luterańskiego, chodzi o Agnes M. Sigurðardóttir, która otrzymała tę nominację w 2012 roku; odsetek kobiet zasiadających w parlamencie czy ratuszu dobił do niemal 50%, a w 2016 roku ponownie wybrano kobietę na premier: Katrin Jakobsdóttir, prywatnie wykładowczynię teorii literatury. Kobiety coraz częściej otrzymywały tytuły profesorów, zostawały szefowymi dużych firm, a nawet przełożonymi w takich “męskich” zawodach jak policjanci (Sigríður Björk Guðjónsdóttir).
Free the Nipple vs. #metoo
W marcu 2015 roku islandzkie feministki przemaszerowały się ulicami Reykjaviku topless, w szkołach uczennice nosiły prześwitujące bluzki, w miejscach publicznych rezygnowano ze staników i eksponowano piersi. Wszystko po to, by “zdelegalizować” seksualizowanie kobiecych piersi. Chodziło nie tyle o prawo do bezwstydnego karmienia piersią na widoku, ale o zaprzestanie traktowania kobiecych piersi jako wstydliwych w ogóle. Akcję zainicjowała nastolatka Adda Þóreyjardóttir Smáradóttir, która opublikowała zdjęcie z nagimi piersiami na swoim koncie na Twitterze, pytając o to, dlaczego kobiece sutki są nieprzyzwoite, podczas gdy mężczyźni mogą bezkarnie pokazywać swoje. Akcja odbiła się szerokim echem w mediach społecznościowych, jak i na całej Islandii; a kilka lat po niej na nowo odniesiono się do akcji “uwolnienia” sutków w kontekście umieszczania aktów kobiecych w instytucjach państwowych.
Do usuwania nagich kobiet z galerii sztuki przyczynił się z kolei protest z 2017 roku, czyli #metoo. Akcja mająca na celu naświetlenie problemu gwałtów i molestowania seksualnego była szczególnie widoczna również na Islandii, co wiele międzynarodowych gazet kwitowało komentarzami “takie rzeczy dzieją się nawet w kraju o największym równouprawnieniu”. W istocie, tysiące Islandek przyłączyło się do składania zeznań z nieprzyjemnych sytuacji w życiu zawodowym oraz przykładów dyskryminacji na tle płci. Jak twierdzi jedna z najbardziej zaangażowanych pod tym względem aktywistek, Heiða Björg Hilmisdóttir, nawet “cywilizowanej” Islandii dotyczą ogólnoświatowe problemy instrumentalnego traktowania kobiet, zrzucania winy na ofiarę czy oceniania kobiet pod względem ich wyglądu. Ale być może właśnie w takich krajach jak kraje skandynawskie, gdzie sytuacja kobiet jest relatywnie lepsza niż w większości miejsc na świecie, trzeba podkreślać konieczność pracowania nad problemem. Wikingów kojarzymy z ich silnymi kobietami, ale również z gwałceniem i handlem innymi kobietami…
Foczki i dziwki
Już z książki “Islandzkie zabawki” zapamiętałam określanie Islandek jako “tłustych fok”. Polskiemu autorowi takie teksty uchodzą na sucho, niektórych nawet bawią. Jednak na Islandii mężczyznom nie przystoi używać takich, ani innych obraźliwych określeń dla pań (a już w średniowieczu pisano o nich w bardzo plastyczny sposób). A jednak cały świat zaskoczył się taśmami, które dostały się do islandzkich mediów w grudniu ubiegłego roku. Ujawniają one rozmowę z dnia 20 listopada 2018, mającą miejsce w reykjawickim barze Klaustur, między politykami partii centrum. Sigmundur David Gunnlaugsson, Gunnar Bragi Sveinsson, Bergþór Ólason i inni naśmiewają się z ruchu #metoo i w bardzo wylewny sposób wypowiadają się na temat swoich koleżanek po fachu. Padają tam nie tylko seksistowskie oceny wyglądu pań z parlamentu, czy nazywanie “sukami” co odważniejszych czy bardziej wygadanych polityczek, ale panowie wyśmiewają się również z niepełnosprawnej Freyji Haraldsdóttir, byłej parlamentarzystki, a obecnie głównie działaczki na rzecz osób niepełnosprawnych. Kobieta poruszająca się na wózku nazywana jest “wyspą” czy “zwierzęciem”, a jeden z polityków wyśmiewa się z jej kondycji wykonując dźwięk przypominający odgłos foki (choć niektórzy interpretują to jako trzeszczenie krzesła). Obecna w ich towarzystwie Anna Kolbrún Árnadóttir, choć reaguje na wypowiedzi dotyczące wyglądu swoich koleżanek, równie ostro komentuje ich zdolności umysłowe.
Może skandal nie miałby takiego rozmiaru gdyby nie fakt, że panowie, którzy dominują całą nagraną rozmowę, oficjalnie angażowali się w kwestie feministyczne, szczególnie Sigmundur David Gunnlaugsson, były premier Islandii (znany także z udziału w Panama Papers…). Co więcej, w opinii mediów zagranicznych takie rzeczy w ogóle nie powinny mieć miejsca na Islandii, więc skandal odbił się tak na politycznej karierze panów, jak i na debacie społecznej. 1 grudnia, rocznica 100-lecia suwerenności, była nawet obchodzona w nieciekawej atmosferze, bo tego dnia w wielu miejscach na Islandii protestowano wobec skandalu Klaustur, a w protesty zaangażowała się również obecna premier, Katrin Jakobsdóttir, która powołała specjalną komisję i kazała zbadać całą sprawę. Po dziś dzień akcja trwa i nie wiadomo, jak zostaną ukarani uczestnicy skandalicznej rozmowy. Na ten moment przeprosili oni swoje ofiary, przeprosiny nie zostały jednak przyjęte.
Cała sytuacja zdemaskowała hipokryzję islandzkich polityków, jak i ogólną kondycję polityki “przyjaznej” kobietom na Wyspie. Według dziennikarzy i specjalistów wzmocniła też jednak “women power” i zmotywowała do większej pracy nad równouprawnieniem. Czy jednak oznacza to, że jedynie kobiety mogą pracować nad realną poprawą życia innych kobiet? Tak ocenia swoją rolę w islandzkiej polityce Vigdís Finnbogadóttir, która otwarcie przyznaje, że jej wybór na prezydent w 1980 zmienił dzieje kobiet na Wyspie. Badacze z kolei potwierdzają, że ogólny udział kobiet w polityce zmienia wiele aspektów życia codziennego na lepsze: tak pod względem demograficznym, co i ogólnospołecznym. Więc mężczyźni pomijają problemy kobiet w swojej polityce? A może po prostu ich nie znają? W dniu strajku z 1975 roku byli bardzo zaskoczeni, że cały kraj stanął w miejscu, kiedy kobiety przestały pracować…
Islandia silnymi kobietami stoi
Na koniec polecam bardzo inspirującą wypowiedź Hally Tómasdóttir, kandydatki na stanowisko prezydenta w 2016 roku. W przepiękny sposób wylicza ona cechy kobiet potrzebne w polityce, takie jak wiara w intuicję czy emocjonalne podejście do wielu spraw, ale przede wszystkim uczy, żeby się nie poddawać. Sama jest szefową dużej firmy i wzięła udział w kampanii bez żadnego zaplecza politycznego ani wielkich sum pieniężnych. A mimo to zyskała wysokie wyniki, w którymś momencie nawet doścignęła faworyta, który ostatecznie wygrał wybory, Guðniego Th. Jóhannessona.
Kochani! Z okazji nowego, 2019 roku, życzę Wam samych wspaniałości! Tym, co kochają podróżować na Islandię, życzę udanych wypraw na Wyspę. Natomiast tym, co na Islandii mieszkają, życzę, by wulkany nie wybuchły, a trzęsienia ziemi dały Wam spokój. Ale może właśnie taki ma być 2019? Nieprzewidywalny? Pełen niespodzianek? Wzlotów? Upadków?
Rok temu obiecywałam sobie kilka rzeczy, ale chciałam zrealizować jedno, ważne postanowienie: pojechać na Islandię co najmniej dwa razy w 2018 roku. Chciałam też schudnąć 10 kg i zrealizować wiele innych, totalnie niewyobrażalnych pomysłów, ale z tą Islandią było tak na serio. Niestety udało mi się wywiązać z obietnicy (złożonej samej sobie) tylko w połowie. Pojechałam na Islandię tylko raz, za to w sam raz na Blue Monday, bodaj moment rezygnacji z postanowień noworocznych. U mnie zrobiło się trochę na odwrót – w styczniu pełna byłam motywacji, energii, nadziei, a do zimowego wyjazdu na Wyspę kusiły mnie okoliczności towarzyskie, ale chyba przede wszystkim nie widziana wówczas jeszcze nigdy w życiu aurora. Jednak spędziłam tydzień w mroźnym Reykjaviku i zorzy ani widu, ani słychu. Pojawiła się w przeddzień mojego wylotu. Ale nie mogłam jej już wtedy widzieć. Zobaczyłam ją jednak miesiąc później w Laponii, więc oszukałam nieco przeznaczenie. Również tam próbowałam mięsa wieloryba i zaznałam prawdziwej, mroźnej zimy.
Ale koniec z użalaniem się nad przeszłością! W końcu czeka nas nowych 365 dni, które można wypełnić marzeniami i postanowieniami. A także okołoislandzkimi planami. Co ciekawego dzieje się w związku z Islandią w 2019 roku? W grudniu skończył się co prawda rok wielkich obchodów Fullveldi Íslands, ale paradoksalnie to 2019 będzie w Polsce pełen interesujących wydarzeń związanych z Islandią.
Oto moja krótka lista postanowień i planów na 2019:
styczeń 2019
Chodzić regularnie na wykłady ze staroislandzkiego i zdać egzamin. Na inne zajęcia napisać pracę zaliczeniową o kobietach w islandzkiej polityce.
luty 2019
Koncert Ólafura Arnaldsa. Bilety już kupione i leżakują w moim biurku. Nie mogę się doczekać, żeby 23 lutego wybrać się na Torwar i posłuchać jednego z moich najulubieńszych artystów islandzkich! Ale taka ze mnie fanka, że ostatni raz widziałam go na żywo (w sensie na scenie) dziewięć lat temu…
marzec 2019
W marcu natomiast postanawiam sobie pojechać do Gdańska, choć nie wiem jeszcze jak to z tym wyjazdem będzie. Bardzo jednak chciałabym udać się na Gdańskie Targi Książki (29-31 marca), bowiem głównym gościem będzie Islandia!!! Co prawda ostatnią islandzką książką, którą czytałam, były fragmenty publikowane w Tygodniku Powszechnym, to jednak moja biblioteczka chętnie urosłaby o kolejne ciekawe pozycje…
kwiecień 2019
A w kwietniu, moi drodzy, wszyscy spotykamy się na drugiej edycji Nordic Talking, spotkania miłośników Północy! Po wielkim sukcesie ubiegłorocznego spotkania (w którym miałam wielką przyjemność uczestniczyć), organizatorki postanowiły poszerzyć cały koncept, dlatego w tym roku festiwal będzie trwał dwa dni (6-7 kwietnia). A że jestem pośrednio-bezpośrednio wkręcona w organizację tego wydarzenia, mogę Was zapewnić, że Islandii nie zabraknie! Na pewno będzie coś o Wikingach i literaturze staroskandynawskiej, ale szczegóły będą pojawiać się na bieżąco na stronie wydarzenia oraz stronie głównej festiwalu.
maj 2019
Marzy mi się w końcu wyjazd na Islandię. Ciągły brak czasu (i chyba pieniędzy) powoduje, że coraz dalej mi na Wyspę. Mam nadzieję, że to się jednak zmieni, bo naprawdę tęsknię!
czerwiec 2019
Czerwiec to i Dzień Islandzki! Co prawda w tym roku przybierze on inną formę niż dotychczas, to na pewno nie pozwolę, żeby obyło się bez corocznego świętowania. Obchody 17 júni to już tradycja w kręgach Studenckiego Klubu Islandzkiego, dlatego mam nadzieję, że i w tym roku uda nam się wymyślić jakieś fajne wydarzenie!
wakacje 2019
A może by tak do pracy na Islandię?
wrzesień 2019 …
Całego roku zaplanować się nie da, ale wiem, czego pragnę, a przynajmniej jakie żywię nadzieje względem początku nowego roku akademickiego… Rok 2019 to ważny czas dla mojej “kariery” naukowej i wielka nadzieja na spełnienie wielkiego marzenia: by stać się historykiem sztuki islandzkiej z prawdziwego zdarzenia. Mam nadzieję, że do końca wakacji 2019 będę już wiedziała, gdzie mnie poniesie, czy na doktorat, czy za granicę… Ale jedno jest pewne: będę pisać o Islandii, a może i na Islandii?
A jakie są Wasze postanowienia noworoczne? Ile w nich Islandii? A może wiecie coś o ciekawych wydarzeniach islandzkich w Polsce i chcielibyście się podzielić? Premiery ważnych książek o Islandii, nowe filmy islandzkie wchodzące do polskich kin, koncerty? Chętnie uzupełnię swój kalendarz 😉
W ubiegłą sobotę 15 grudnia miała miejsce oficjalna premiera kwartalnika ROK, polsko-islandzkiego magazynu. Niestety nie mogłam być tego dnia w reykjawickim Bíó Paradís, by wraz z innymi twórcami świętować nasze dzieło. Swoje egzemplarze dostałam jednak pocztą prosto z drukarni i mogłam napawać się efektem ciężkiej pracy wspaniałych osób z Polski i Islandii zanim jeszcze pozostałe numery dotarły do brzegów Islandii. Starałam się trzymać tajemnicę i nie spalić tej wielkiej niespodzianki, którą przygotowywaliśmy dla Was od dawna. Teraz kwartalnik może trafić już w Wasze ręce (a nawet wszystkie cztery numery za cały 2018 rok!), choć z zamówieniami na teren Polski trzeba jeszcze chwileczkę poczekać.
Narobię Wam więc apetytu. Czym dokładnie jest ROK? To inicjatywa dwóch Polek na Islandii, Marty Magdaleny Niebieszczańskiej oraz Justyny “sajji” Grossel. Obie mieszkają na Wyspie od lat, udzielając się wszechstronnie, pisząc, fotografując, działając na rzecz Polonii, w tym tworząc portal Iceland News Polska. Tak dziewczyny opisują charakter magazynu we wstępniaku do pierwszego numeru:
Jest to pismo o Polakach, o Islandczykach, kobietach i mężczyznach, o pasjach, marzeniach i ich realizacji. (…) Jest o kulturze, historii, o tym, co ważne i ciekawe, o krajach, w których żyjemy, mieszkamy, mamy swoje domy i rodziny. Historie o wygodnych i niewygodnych sprawach, które mają pobudzić do myślenia. Na stronach magazynu przeplatają się artykuły w języku polskim i islandzkim.
I faktycznie, przekrój tematów i treści pierwszych czterech numerów jest naprawdę zachwycający! Mamy tutaj zarówno wywiady, reportaże, recenzje, fragmenty prozy i poezji, artykuły naukowe czy refleksyjnie, bardziej osobiste zapiski emigrantów. Są teksty pisane przez Polaków, jak i przez Islandczyków, polskie tłumaczone na islandzki, ale też islandzkie tłumaczone na polski. Mamy tu mnóstwo świetnych zdjęć oraz grafik, a także prezentacje artystów czy muzyków kojarzonych z Wyspą. Mamy teksty z poradami o tym jak żyć lub podróżować na Islandię, ale również eseje o wspomnieniach czy tęsknocie za Wyspą. Mamy wreszcie dobrze znane nam nazwiska: Jacek Godek, Berenika Lenard, Piotr Mikołajczak, Olga Knasiak, Olga Szelc.
Wśród tej śmietanki polsko-islandzkiej znalazło się i miejsce dla mnie, z czego jestem dumna jak paw i bardzo szczęśliwa. Jak doszło do tego, że ja, mały żuczek, stałam się niejako częścią całego projektu? Wszystko dzięki zaufaniu, jakim obdarzyła mnie współredaktor pisma, Marta Niebieszczańska. Pamiętam ten styczniowy wieczór podczas mojego pobytu w Reykjaviku, kiedy siedziałyśmy w przytulnym domku nad herbatą, głaszcząc co i raz nieobliczalnego kota. Wówczas Marta wspomniała mi po raz pierwszy o projekcie, pytając czy nie napisałabym tekstu o kobietach-artystkach. Co prawda przez kolejne miesiące pomysł na teksty ewaluował, i z czterech jak na razie zaplanowanych artykułów ten o kobietach jeszcze nie zawitał na strony kwartalnika, ale w pierwszych czterech numerach ROKu możecie znaleźć aż dwa moje teksty.
Kto czyta tego bloga lub śledzi moje publikacje naukowe, wie, czego można było się po mnie spodziewać. Oba teksty traktują bowiem o sztuce islandzkiej i o tym właśnie będę dla ROKu pisywać. Jako że polskie znaczenie tytułu magazynu (islandzkie oznacza “sztorm”) sygnalizuje, że całe przedsięwzięcie wiąże się z ważną dla obu nacji datą 1918 i jej 100-letnią rocznicą, tematyka pierwszych numerów krąży wokół niepodległości, suwerenności, symboli narodowych i wszystkiego tego, czym jest Polska i czym jest Islandia. Stąd w trzecim numerze możecie znaleźć mój tekst Islandzkość pędzlem malowana, czyli artyści okresu niepodległości, w którym opisuję proces tworzenia się sztuki narodowej w XX-wiecznej Islandii. Oto fragment, na zachętę: (a poniżej tłumaczenie fragmentu tekstu na islandzki. To dlatego, że jestem przeszczęśliwa, że tekst z moim nazwiskiem można czytać również po islandzku!!!!!!!!!!!!!)
Każdy Polak zna Jana Matejkę, a przynajmniej kojarzy jego „Bitwę pod Grunwaldem”. W przypadku Islandczyków sprawa nie jest jednak taka prosta; ich tożsamość narodowa oparta jest na słowie – pisanym, mówionym, śpiewanym, dlatego tradycja sztuk wizualnych rozpoczyna się na Wyspie stosunkowo późno. Nie jest chyba jednak przypadkiem, że narodziny islandzkiego malarstwa przypadają na początek XX wieku, kiedy nastroje niepodległościowe osiągnęły swój szczyt. Wszystko zaczęło się jednak w Kopenhadze: tam powstały studenckie ruchy proklamujące uniezależnienie się od Danii, tam też wykształcili się pierwsi islandzcy artyści, tam stacjonowała islandzka elita, która sfinansowała powstanie Islandzkiej Galerii Narodowej (Listasafn Íslands). To więc właśnie w Danii, a nie na Islandii, narodziło się islandzkie malarstwo. Jednak właśnie na Wyspie przybrało swój narodowy charakter i stało się ważnym elementem rozwoju kultury islandzkiej w nowym państwie.
Natomiast w pierwszym numerze przeczytacie o tym, co zajmowało mnie w ostatnim czasie, czyli o koniach. Tym razem porównuję znaczenie konia w obu kulturach – polskiej i islandzkiej, zadając prowokacyjne pytanie w tytule Czego nie ma konik polski, co ma kuc islandzki? Zdradzę tylko, że piszę tu zarówno o Kossakach, jak i o Kjarvalu, a sposób przedstawiania konia w malarstwie obu krajów jest dla mnie punktem wyjścia do zastanowienia się, czego możemy dowiedzieć się o mentalności naszych narodów właśnie z przedstawień koni.
To jak, nabraliście już ochoty na zaopatrzenie się w świeżutkie egzemplarze magazynu ROK? W sprawie zamówień zgłaszajcie się bezpośrednio do Redakcji, mailowo lub za pośrednictwem strony na Facebooku. Śledźcie nasz kwartalnik w mediach społecznościowych (profil również na Instagramie) i koniecznie ostrzcie sobie zęby na nowe numery! Niech nowy rok przyniesie kolejne znakomite numery ROKu, w których będziecie mogli znaleźć inspirację i siłę na walkę z codziennymi sztormami. Jak piszą Marta i Justyna, Magazyn ma być bowiem zmianą w naszej codzienności. Nie tylko tej, której doświadczają Polacy mieszkający na Islandii, ale również i my tutaj, w Polsce nieco odcięci, odizolowani (o ironio!) od tego, co dzieje się na Wyspie. Łączymy siły, by działać wspólnie i tworzyć wspaniałe rzeczy.
Na koniec chciałabym podziękować Marcie za jej entuzjazm, energię, umiejętność angażowania tak wielu osób w ważne sprawy, elektryzowania swoim optymizmem i siłą, a przede wszystkim każdorazowym udowadnianiem mi, że “jak się nie da jak się da?!”. To dzięki Tobie rzucam wszystkie codziennie, na pozór ważniejsze sprawy, by usiąść i napisać o sztuce islandzkiej. TAKK!
Już wkrótce pierwszy ze Świątecznych Chłopców (jólasveinar) zejdzie z gór, żeby swoją obecnością zainicjować ostatnie dwa tygodnie oczekiwania na święta Bożego Narodzenia. Niektórzy przyjmą to pewnie ze strachem, że tak niewiele czasu pozostało na przedświąteczne porządki albo na wycieczkę do centrum handlowego w celu wydania listopadowej wypłaty na prezenty. Inni znowu wstaną o świcie, żeby pójść na roraty (znam takich!), a jeszcze inni wzruszą ramionami i wyjmą z adwentowego kalendarzyka kolejny kawałeczek produktu czekoladopodobnego, pełni przekonania, że nie można inaczej oczekiwać świąt niż tak, jak wmawiają nam to reklamy.
Nie wierzę jednak, że da się całkowicie zignorować ostatnie dni przed świętami. Nie tylko przypominają nam o tym codziennie ckliwe kolędy i amerykańskie przeboje z Last Christmas na czele, ale niezależnie od popkulturowego konsumpcjonizmu tli się w nas ta nadzieja na czas spędzony wśród bliskich. Czekamy, aby w końcu usiąść za wigilijnym stołem i znowu pokłócić się o politykę, objadamy się potrawami, które według turystów stanowią naszą dietę codzienną, a potem odpakowujemy mniej lub bardziej trafione prezenty.
Ale jest w tych dniach jednak coś magicznego. Możemy zrobić sobie wolne od codziennych obowiązków, możemy odłożyć na chwilę pisanie pracy dyplomowej albo artykułu naukowego potrzebnego “na już”, możemy zapomnieć o długiej liście książek do przeczytania lub rzeczy do zrobienia. Dla mnie to z pewnością będzie czas, kiedy odpocznę od podejmowania ważnych decyzji dotyczących przyszłości, wyłączę Gmaila i zostawię sobie kilka dni na złożenie aplikacji na doktorat za granicą. Święta to taki doroczny, niespodziewany prezent w postaci wolnego czasu. Co prawda po 1 stycznia musimy ruszyć do pracy ze zdwojonym tempem, ale przynajmniej przez kilka dni dajemy sobie ten komfort nicnierobienia.
Bardzo lubię prezenty. A najbardziej nieoczekiwane. A tak było właśnie rok temu, kiedy oczekiwałam świąt Bożego Narodzenia 2017. A wszystko za sprawą świątecznych chłopców.
To był jeden z tych dni, kiedy nowy dzień wita Cię nieopisanym, skandynawskim mrokiem, bo wstajesz na poranne zajęcia. Schodzisz ze swojego pokoiku do wspólnej kuchni, nastawiasz wodę na kawę, a za oknem widzisz scenę jakby żywcem wyrwaną z jakiegoś norweskiego filmu egzystencjalnego z dużą dozą czarnego humoru. Twój wzrok napotyka bowiem srokę walczącą o życie z pazurami i zębami wielkiego rudego kocura. Ptaszek nie ma jednak szans, bo kły drapieżnika zatopiły się już w jego ciele, a krew cieknie powoli na biały śnieg. Tak właśnie wyglądają zimy w Goteborgu. Nic, tylko zacząć nowy dzień.
Po powrocie do zimnego pokoju przypomniałam sobie, że na zewnętrznym parapecie okna zostawiłam poprzedniego wieczora jeden z butów, w końcu była to noc, podczas której przychodzi Stekkjarstaur, pierwszy ze Świątecznych chłopców. Naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Od dziecka wiem przecież, że Święty Mikołaj nie istnieje, postarała się o to moja starsza siostra, która postanowiła ukrócić mi dzieciństwo tą okrutną wiadomością kiedy miałam jeszcze 5 lat. Dlatego nigdy nie wierzyłam w zostawianie grubasowi ciasteczek i mleka, żadnych skarpet na kominku. Wróżka Zębuszka też zawiodła mnie już od pierwszego straconego zęba, a mimo to naiwnie wkładałam jeszcze kilka martwych mleczaków pod poduszkę, licząc na jakieś skarby. Czemu więc magiczne istoty miałyby zmienić swoją politykę wobec mnie i w końcu zacząć dawać mi prezenty? Jestem przecież już duża, a mimo to dałam nabrać się koleżance, która powiedziała: uważaj, tej nocy odwiedzi cię jólasvein.
Koleżanka to Niemka, poznałyśmy się na zajęciach w ramach programu Erasmus. W ten weekend mnie odwiedziła, więc wspomnienia wspólnie spędzonego semestru zimowego w Szwecji wracają jak żywe. Dwie stare baby bawiły się w świeżym śniegu jak dzieci, za pierwszym razem lepiłyśmy bałwana, a potem zjeżdżałyśmy z ośnieżonej górki na blachach do pieczenia, owiniętych w plastikowe torebki z supermarketu Willys. Nico znała doskonale moje szaleństwo na punkcie Islandii, przeżyła też cały weekend ze mną w Oslo, gdzie świrowałam w każdym muzeum, gdzie znajdowało się cokolwiek wspólnego z wikingami. Więc chyba chciała mi zagrać na nosie i zrobić nadzieję na prezenty od świątecznych chłopców. No i jej się udało, bo rankiem byłam prawdziwie zawiedziona.
Poszłam na zajęcia i z dziecięcym fochem oznajmiłam jej, że żadnego świątecznego chłopca u mnie nie było. Ale stwierdzeniem tym chyba obraziłam wszystkie magiczne istoty zimowe, bo po zajęciach spadł tak obfity śnieg, że nie dało się w ogóle dojechać do domu (w zaparte jeździłam po Goteborgu rowerem niezależnie od pory roku i pogody). Było bardzo zimno, a ja (jak to ja) ubrana w spódniczkę i rajstopy maks. grubości 40 DEN, pedałowałam w śniegu i przeklinałam szwedzką zimę.
A potem przyszedł pierwszy z nieoczekiwanych prezentów. Znalazłam go w “magicznym” pudełku na jedzenie, ukrytym w kamiennym grillu na terenie naszego akademika. Było zaadresowane do mnie, więc ośmieliłam się je otworzyć. Tam tkwił prezent dla mnie. Podpisany “To Emiliana from Stekkjarstaur and Giljagaur”. A więc to prawda, że islandzkie elfy i szwedzkie trolle nie rozumieją się nawzajem i muszą używać języka angielskiego w pocztowych interakcjach. Dowód na to znalazłam zresztą dwa miesiące później w Laponii, bo ze wszystkich istot zamieszkujących wioskę Świętego Mikołaja w Rovaniemi tylko sam Mikołaj posługiwał się najróżniejszymi językami świata. Jego pomocnicy natomiast znali tylko angielski. Jak oni sobie radzą z odszyfrowywaniem listów od dzieci z całego świata, tego nie wiem.
Ponieważ Stekkjarstaur zakopał się w świeżym śniegu, przyszedł z małym opóźnieniem, od razu w towarzystwie swojego brata Giljagaur. Podarowali mi z tej okazji podwójny prezent – w pudełku znalazłam dwa czekoladowe Mikołaje na patyku oraz kartkę z uszczypliwą uwagą. “Ostatnia słodka rzecz przed przejściem na dietę”. Świąteczni chłopcy znają mnie za dobrze, bo nawet do nich doszły moje lamenty o tym, jak trudno jest przejść na dietę, szczególnie kiedy mieszka się w Kraju Fiki i Bułeczek Cynamonowych. W kraju, gdzie kawa i ciasteczka są darmowe w naszej akademickiej kawiarni, a w hipermarkecie zawsze czyha na Ciebie stoisko z godis na wagę. A że od dziecka miałaś problemy z szacowaniem wartości, to nakładasz ich sobie stanowczo za dużo, niż potrzeba. A potem zamiast schować tę papierową torbę wypchaną orzeszkami w białej czekoladzie, żeby wydzielać sobie słodkie dobra stopniowo, siadasz do kolejnego sezonu ulubionego serialu i zjadasz wszystko na raz. True story. Tak wygląda Erasmus w Szwecji.
A jak wyglądam ja po tym Erasmusie, to Wam nie pokażę. Świąteczni chłopcy odwiedzali mnie natomiast regularnie aż do świąt. Do znanej nam tylko skrytki co wieczór podkładali różne urocze drobiazgi, wkładając je do torebek z motywem “Kraina lodu”, które skutecznie rozpuszczały lód na moim sercu. Stúfur i Þvörusleikir podarowali mi orzeszki i bakalie, Pottaskefill kartkę z Muminkiem i napisem “Hand over the candy”, Askasleikir zaś podarował mi mini foremki do muffinek. Na tym jednak skończyły się aluzje do przechodzenia na dietę i nieskutecznej redukcji słodkości w moim życiu codziennym. Zresztą realizowanie postanowień wcale nie szło mi lepiej po zakończeniu adwentu, w święta nażarłam się niemiłosiernie, a po Nowym Roku wróciłam do Szwecji i jej słodkości. W Walentynki mój przyszły wówczas chłopak obdarował mnie słoikiem Nutelii, a tego samego dnia piekliśmy w naszej kawiarni semle. Szwedzką zimę jakoś trzeba znosić.
Ale pozostali bracia wykazali się również znajomością innej części mojej osobowości, bo dostałam od nich sporo artykułów papierniczych, w tym zestaw kolorowych ozdobnych taśm. To były prezenty od Hurðaskellira, Skyrgámura, Bjúgnakrækira i Gluggagægira.
Ostatnią partię prezentów przedświątecznych rozpakowałam już w Polsce. Gáttaþefur, Ketkrókur i Kertasníkir obdarzyli mnie kartkami świątecznymi. Ta ostatnia była sprytnym nawiązaniem do pierwszej części prezentów, kartka zawierała bowiem szkockiego bożka domowego, który wyglądem przypomina trochę skrzata lub krasnoludka. W goteborskim Muzeum Sztuk pięknych obraz z jego podobizną zatytułowany był po prostu “Troll”. Jednak jego prawdziwa nazwa to Brownie.
W tym roku nie czekam na przyjście świątecznych chłopców, bo wiem, że nic dwa razy się nie zdarza. Ale już nie powiem, że w nie nie wierzę, tak samo jak po pobycie na Islandii nie powiem, że elfy nie istnieją. Każdy wyobraża je sobie tak, jak chce, a ja dowody na istnienie jólasveinar dostałam w ubiegłe święta. Wierzę, że w tym roku sprawią radość komuś innemu.
Wystawcie buty na dwór, może to właśnie Wam się w tym roku poszczęści?
Niedawno przeszłam na dietę i z tego powodu muszę robić znacznie większe zakupy niż wcześniej, dlatego wybrałam się przedwczoraj z mamą na zakupy do jednego z wielkich hipermarketów. Najwięcej czasu spędziłyśmy w chłodni z nabiałem, bo dorwałam się do dużego wyboru skyrów, czy – jak kto woli – jogurtów typu islandzkiego. O popularności tego produktu nie muszę mówić, bo dzisiaj skyr ma w swojej ofercie każda Biedronka, a portale lansujące diety fit zachwycają się właściwościami islandzkiego jogurtu, który ma dużo białka, a mało tłuszczu. Ja natomiast od jakiegoś czasu tropię skyry w sklepach w całej Europie, kupuję, konsumuję i porównuję. Pomyślałam więc, że zabawię się tym razem w prawdziwą influenserkę i przedstawię Wam moją listę produktów skyropodobnych. A raczej: moje siedem grzechów głównych.
Skyr.is od MS Iceland Diaries
Niewinność straciłam z produktem od MS Iceland Dairies: Skyr.is. W niektórych kulturach stracie dziewictwa towarzyszą różnego rodzaju rytuały, a w moim islandofilskim porządku nie mogło być inaczej. Cały proces wtajemniczenia zorganizowałam starannie i bez uchybienia tradycji. Poszłam do najbliższego Bónusa, rzuciłam się do działu z jogurtami i przez 10 minut kontemplowałam półkę ze skyrami, wpatrując się w nią jak w ołtarzyk. Wiele plastikowych pojemników różnego kształtu i rozmiaru liczyło na to, że to właśnie z nim przeżyję swój pierwszy raz. Ale mój wybór padł na Skyr.is, bo opakowanie wydawało mi się najmilsze estetycznie. Liczy się wnętrze – mówią, ale oprawa też. Do koszyka wrzuciłam kilka smaków: gruszkowy, naturalny, nie mogło zabraknąć też klasycznego jagodowego. Do zbliżenia nie doszło jednak pierwszej nocy, bo trzeba było się do tego momentu przejścia odpowiednio nastawić. Zrobiliśmy to na wycieczce, żeby potem móc wspominać z perspektywy młodzieńczego szaleństwa i zapachu mokrego mchu przy krajowej Jedynce. Zatopiłam plastikową łyżeczkę w skyr gruszkowy i zatraciłam się w rozkoszy zmysłów. Z każdą następną przyjemność rozpływała się po moim ciele: od języka, przez podniebienie, gardło, aż do brzucha, platońskiego ośrodka żądzy. Takich pierwszych razów się nie zapomina!
Ísey Skyr
Kiedy człowiek raz zazna rozkoszy, to trudno mu się powstrzymać przed kontynuacją. Często jeszcze wracałam do Skyr.is, ale zapragnęłam czegoś nowego – nowych doznań, nowych smaków. Wróciłam więc do świątyni rozpusty zwanej Bónusem i sięgnęłam po następny z dostępnych produktów: Ísey Skyr. Choć do pierwszego wybranka zawsze mamy emocjonalny stosunek i dziecinny sentyment, nie lubimy oszukiwać samych siebie, że dał nam największą przyjemność. Ísey jest delikatniejszy, choć w Skyr.is lubiłam to, że czasem bywa słodki, jak gruszka, a czasem z odrobiną pikanterii, jak wanilia. Najbardziej w Ísey lubię natomiast jego rozmiar: kompaktowe opakowanie o prostym, tradycyjnym kształcie, zmieści się wszędzie bez problemu. Można je sobie na przykład poustawiać jeden na drugim na półce w lodówce i mieć dostęp w każdej chwili. Choć cena nie gra roli, wydaje mi się, że Ísey jest nieco tańszy, a jednocześnie niewiele gorszy od tego pierwszego.
Arla
Po wyjeździe z Wyspy brakowało mi tych uzależniających doznań. A jak człowiekiem miotają żądzę, daje się ponieść emocjom, traci rozum i decyduje się nawet na najgorszy krok: wybiera produkt skyropodobny duńskiej firmy Arla. Islandczycy od dawna przypominają Europejkom (i Europejczykom), gdzie kipi źródło wikińskiego zdrowia i energii, ale ich skandynawscy bracia nie dają za wygraną i robią wszystko, by Wyspiarzom dorównać. Tak powstał skyr firmy Arla, dość popularnej na świecie, stąd jej produkty są łatwiej dostępne niż oryginalne skyry z Islandii. A więc i z nimi zdarzyło mi się zgrzeszyć. I to nie raz. Rok w Szwecji zrobił swoje, o podrabiane skyry było łatwo, wystarczyło wejść do sklepu i wybierać… Malinowe, czekoladowe, waniliowe, zdarzały się nawet jagodowe. Będąc w potrzebie, bierzemy wszystko, co dają. Czasem nie zastanawiamy się, czy warto, a następnego dnia budzimy się z moralnym kacem. Robimy rachunek sumienia, obiecujemy poprawę, ale szybko wracamy na złą drogę.
Løgismose Økologisk Skyr
Najbardziej wstydzę się chyba tych jednorazowych podróży do Kopenhagi. Że to uzależnienie, które nazwać już można było chorobą, kazało mi uprawiać skyrturystykę. Już pokonując Most nad Sundem po raz czułam, że gwarantuje sobie miejsce w drugim kręgu dantejskiego piekła. Że ten wiatr, który uderza w okna autobusu przekraczającego granicę szwedzko-duńską, wkrótce będzie rzucał moją potępioną duszą jako wieczna kara za to, że zgrzeszyłam zmysłowością. Tak kończą ci niestali w uczuciach – ci, którzy jadą do Danii zaopatrzyć się w alkohol i udawany skyr. Arla przynajmniej imitowała islandzki produkt podobnym opakowaniem, ale Løgismose nawet nie sprawiał pozorów. Wiedział, że kupi to każda naiwniaczka, której tęsknota za doznaniem każe zgodzić się na każdy wariant, nawet ekologiczny…
N.N.
Tego razu nawet dobrze nie pamiętam… Nie znam nawet jego imienia… Mówił, że jest słodki, ale nie miał w sobie ani grama cukru. Mówił, że jest prawdziwy, oryginalny, z Islandii, ale jego akcent zdradzał co innego… Mieszał się w zeznaniach. A ja topiłam w nim smutki po innych. Dobrze udawał, smakował niemal tak, jak inne jagodowe. Ten błąd więcej się nie powtórzył.
Skyr od Danone
Ale choć po tamtym razie nauczką było zapamiętywać szczegóły i nie oddawać się przyjemności z byle kim, nie oznaczało to powrotu na dobrą drogę. Wakacyjny gorąc rozpalił zmysły i przywrócił dawne pragnienia. Francuz nawet nie udawał. Od razu podkreślał, że nie jest taki, jak prawdziwe skyry. Mówił, że tylko się nimi inspiruje, że to taka ogólnoświatowa akcja od Danone. Ale nic tak nie boli jak zdrada z Galem. Jak mogłaś to zrobić z Galem? A zdradziłam nie z jednym, a z całym taborem. Bo w zgrzewce były 4 sztuki, wychodziło taniej. W ramach pokuty nie jadłam go łyżką, tylko bretońskimi ciastkami, bo francuska podróba nie gwarantuje plastikowego narzędzia. To właśnie po tym można rozpoznać wszystkie farbowane lisy; te islandzkie, prawdziwe, oryginalne skyry zawsze mają łyżeczki. Na wszelki wypadek, gdybyś chciał to zrobić niezapowiedzianie: w lesie, w drodze powrotnej ze szkoły, albo po prostu w domu gdy nie chce ci iść do kuchni po łyżkę. Islandzka jakość zawsze dba o zabezpieczenie. A z innymi trzeba sobie czasem radzić brudnym palcem.
FruVita
Ale można upaść niżej. Nadchodzi taki moment uzależnienia od islandzkiego skyru, że już nawet się nie oszukujemy. Nie ma nas na Islandii, a w Biedronce za rogiem zawsze znajdziesz Skyr firmy Fruvita. Choć wiesz, że najwięcej ze skyru ma tylko w nazwie, bo nigdy nawet nie stał obok prawdziwego, bierzesz to, co jest. Nie ma tu już miejsca na uczucia, na przywiązanie, nie wmawiasz sobie, że coś z tego będzie. Nawet nie planujesz udawać, że ci się podobało. Bierzesz go i po fakcie przechodzisz do codzienności. Ze świeżymi owocami i płatkami owsianymi smakuje najlepiej, bo dodatki maskują wszelkie niedoskonałości. Wielkim pocieszeniem jest jego cena, dostępność i to, że możesz go jeść z prawdziwymi owocami, a nie jakimiś mrożonkami z Hiszpanii lub wyhodowanymi w geotermalnej szklarni bananami. Najlepiej sprawdzają się jednak te naturalne, bo wersje owocowe są bardzo podejrzane. Z pozoru niby wszystko ok, bo kiedy odkrywasz wieczko to spotykasz znaną ci konsystencję, a nawet i kolor. Ale skyr chełpiący się nazwą jagodowego czy malinowego to po prostu naturalny z dodatkiem owocowej papki. Co daje efekt mniej więcej taki, kiedy nad polskim morzem bulisz 15 zł za gofra z bitą śmietaną i owocami, a dostajesz zeszłoroczną frużelinę. FruVita – frużelina. I wszystko jasne. Nikt nie lubi sztucznych.
Piątnica
Dla każdego grzesznika jest jednak nadzieja, jak w tym słynnym przykazaniu o islandzkich owieczkach. Nie szukałam w Polsce prawdziwego skyru, ale on znalazł mnie. To znaczy prawie, bo daleko mu do moich islandzkich wybranków. To produkt Piątnicy sprawił, że wczoraj zamiast marznąć na dworze, marzłam w sklepowej chłodni. Przebierałam w smakach proponowanych przez podlaską firmę. Większość z nich nawiązuje do oryginału: naturalny, jagodowy, truskawkowy, waniliowy. Ale jest też i nowość dla mnie, mianowicie smak brzoskwiniowy. Nic to jednak w obliczu niepowtarzalnych kombinacji obecnych na rynku islandzkim: kokos, rabarbar, banan, jabłko… Ale tu jest Polska, tu nie ma oryginalnego skyru. Ten od Piątnicy daje jednak najbliższą namiastkę moich pierwotnych doznań. W dodatku jest bardziej ekonomiczny: dziesięć sztuk kosztuje tyle, co jeden islandzki. Więc wzięłam dziesięć właśnie.
Trochę dlatego, że byłam w pracy, a trochę dlatego, że wstyd mi zawsze na tych zajęciach. To już trzeci rok kiedy od nowa zaczynam swoją przygodę ze staroislandzkim. Najpierw chodziłam jako wolny słuchacz, potem z nadzieją, że będę mogła zaliczyć przedmiot awansem. Nic z tego nie wyszło i musiałam poczekać z oficjalnym wpisaniem wykładu do planu zajęć na trzecim roku. No i przyszedł trzeci rok, a na ekranie znane mi bardzo dobrze slajdy i zasady, które powinnam już przecież tak dobrze znać. Co roku są nawet te same przykłady, a ja nadal nic nie pamiętam. A zazwyczaj nauka języków przychodzi mi łatwo, szybko łapię reguły, nowe słówka same wchodzą do głowy. Co więc idzie nie tak?
Na pewno problemem nie jest brak motywacji. Islandzkiego chciałam się uczyć jeszcze przed studiami. Szukałam różnych kursów, ale kto chciał nauczyć się tego języka w Warszawie wie, że nie ma zbyt wiele możliwości. Kiedyś był podobno lektorat na UW, ale studenci szybko zniechęcili się do trudnego języka i pomysł upadł. Potem islandzki pojawił się w prywatnej szkole języków północy. Zapisałam się od razu i przebierałam nóżkami na pierwsze zajęcia. Atmosfera była świetna, wszyscy członkowie niewielkiej grupy mieli mnóstwo samozaparcia, w końcu byli wśród nas zapaleni fani Islandii. Dziwnym trafem jednak z kilkunastoosobowej grupy do następnego roku utrzymało się tylko pięć osób, ledwie stworzono dla nas grupę. A i my, którzy zdecydowaliśmy się na kontynuację nauki, uświadomiliśmy sobie, że po wakacjach nie pamiętamy nic. Trzeba było zaczynać niemal od początku.
Zaczynanie od początku to była nawet moja strategia przy każdym powrocie na wykład ze staroislandzkiego. Kupowałam nowy zeszyt i przepisywałam notatki ze starego, ładniej i staranniej, obiecując sobie, że tym razem będę uczyć się częściej i sumienniej. Ale z obiecywaniem sobie zawsze kończy się tak samo; gdybym kontynuowała naukę islandzkiego przez te wszystkie lata zamiast ciągle zaczynać od nowa, to pewnie mogłabym już rozmawiać z Islandczykami na proste tematy. A tak to wciąż tkwię w podstawowych zwrotach i muszę zawsze sprawdzać, jak się tworzy żeńską wersję dla Komdu sæll og blessaður (nawet żeby napisać tę popularną frazę musiałam poprosić o pomoc Google). Co dopiero pamiętać inne zasady gramatyczne, znać odmianę przez wszystkie przypadki, liczby i rodzaje. Nie mówiąc już o wszystkich wyjątkach, o pamiętaniu reguł takich jak zmiana tematu w przypadku występowania obok siebie danych samogłosek*…
Mówi się, że staroislandzki jest jak łacina północy. Coś w tym jest, bo z nauką łaciny szło mi tak samo opornie, jak z nauką staroislandzkiego. W obu przypadkach nauka opiera się na tekstach, wkuwaniu słówek i reguł gramatycznych. W obu przypadkach poznawanego języka nie używa się w sposób czynny, chyba że w ćwiczeniach typu “zmień z liczby pojedynczej na mnogą”. No i w obu przypadkach podkochiwałam się w moich nauczycielach.
Łacinę maglowaliśmy przez trzy lata liceum i dopiero na studiach zaczęłam porządnie się uczyć (może dlatego, że prowadząca była kobietą, a może dlatego, że koniecznie chciałam sobie udowodnić, że potrafię zmierzyć się z tabelkami wyjątków). Co z tego, skoro po obronieniu magisterki nie pamiętam już nic, a teoretycznie jako historyk sztuki powinnam łacinę znać. Tak samo jako skandynawistka powinnam znać staroislandzki, choć w odróżnieniu od moich zbuntowanych kolegów i koleżanek ze studiów, który traktują ten przedmiot jak historycy sztuki łacinę na pierwszym roku, ja naprawdę CHCĘ się go nauczyć. I już nie chodzi o tkwiące w mojej głowie przekonanie, że wykształconemu człowiekowi wypada znać języki “klasyczne”.
Raczej dlatego, że znać staroislandzki to prawie tak, jak znać nowoislandzki. Bo choć różnica między łaciną a włoskim czy francuskim jest ogromna, tak współczesny islandzki niewiele różni się od islandzkiego. Gramatyka i większość zasad dotyczących języka staroislandzkiego (a więc tego, którym posługiwano się w średniowieczu i w którym zostały spisane sagi**) dotyczy również języka nowoislandzkiego, w wielu przypadkach również słownictwo zachowało się do XXI wieku, choć czasem stare słowa otrzymują nowe znaczenia (np. kiedyś czasownik að lenda oznaczał kiedyś dopływać do brzegu, a dziś znaczy także lądować). Znajomość staroislandzkiego nie zawadza w nauce współczesnego języka Islandurów, tym bardziej, że zgodnie z przyjętymi normami wymowa tego pierwszego oparta jest na współczesnej fonetyce (trudno dowieść, jak wymawiano islandzki kiedyś, tak jak i w przypadku łaciny mądre głowy debatują między poprawnością veni, vidi, vici a łeni, łidi, łiki).
Tym samym staroislandzki ma przewagę nad łaciną, bo nie jest tak do końca językiem martwym. Łacina nie przyda nam się raczej w życiu codziennym (choć profesor od historii języka szwedzkiego może wzbudzić we mnie poczucie winy, kiedy pyta, co w XV-wiecznym dokumencie ze Sztokholmu może oznaczać łacińskie item. To jeden z tych momentów, kiedy wolę nie przyznawać się, że uczyłam się łaciny przez 5 lat swojego życia). Natomiast znajomość staroislandzkiego przyda się każdemu, kto tak jak ja próbuje zmierzyć się ze współczesnym islandzkim. Zmierzyć, bo po prześledzeniu dwóch części bezpłatnego podręcznika do islandzkiego Íslenska fyrir alla udało mi się osiągnąć tyle, że islandzki nie jest jednak dla mnie. Na ten moment zdarzają mi się momenty wielkiej radości, kiedy dzięki szwedzkiemu odszyfrowuję jakieś krótkie teksty, ale długa jeszcze droga przede mną.
Doktorat o sztuce islandzkiej to będzie kolejne wyzwanie i kolejny pretekst do nauki islandzkiego. Już w tym roku miałam “pocisnąć”, bo przecież muszę być w stanie czytać teksty w języku oryginalnym – ale jak to jest z obiecywaniem sobie, można przeczytać powyżej. Na ten moment obiecuję sobie nadrobić zaległy materiał z wykładu i zdać egzamin tak, żeby nie było mi wstyd przed prowadzącym. A potem znowu sobie obiecam…
*chodzi o zmianę a na ö w przypadku sylaby długiej (czyli akcentowanej), oraz a na u w sylabie krótkiej, np. gamall (isl. stary, mianownik liczby pojedynczej rodzaju męskiego) zamieni się na gömul (isl. stara, mianownik liczby pojedynczej rodzaju żeńskiego).
**trzeba jednak pamiętać, że błędnym jest powszechne przekonanie o tym, jakoby dzisiejsi Islandczycy swobodnie czytali XIII-wieczne sagi. Często lektura starych tekstów wymaga dodatkowego komentarza, a obecnie wydawane sagi są pisane uwspółcześnionym językiem, przy zmianie oryginalnego zapisu, np. epentetyczne u pojawia się w nazwach własnych: w starym tekście czytamy Ingólfr, obecnie zaś Ingólfur.
Czy widzieliście już najnowszą rzeźbę na jeziorze Tjörnin? Pewnie zastanawialiście się, co to za kolejna shitowa instalacja nowoczesna?! Budzi wiele skojarzeń, w zależności od naszych przyzwyczajeń i upodobań przypominać może zarówno formy falliczne, jak i wielką parówkę. Jak donosi Iceland News Polska, nowy pomnik w centrum Reykjaviku to syrenka, nawiązująca do stojącej w tym samym miejscu pracy Níny Sæmundsson. Znana spacerowiczom brązowa statua islandzkiej rzeźbiarki jest odniesieniem do słynnej kopenhaskiej syrenki dłuta Edvarda Eriksena, będącej tym samym symbolem wspólnej przeszłości islandzko-duńskiej, lub jak można określić to bardziej dosadnie: wielowiekowej historii Islandii jako duńskiej kolonii. Tymczasem nowa instalacja w tafli jeziora powstała z okazji odbywającego się teraz w stolicy Cycle Music and Art Festival i jest jednocześnie elementem dekoracji miasta na zbliżającą się 100. rocznicę uzyskania przez Islandczyków niepodległości.
Nowe dzieło to jednak nie tylko syrenka. To Syrówka, po islandzku Hafpulsan, czyli Syrena-Parówka. Autorka instalacji, Steinunn Gunnlaugsdóttir znana jest ze swojej artystycznej działalności, w której często wykorzystuje metaforę parówki. Niezależnie od bogatej interpretacji jego wieloznacznego motywu, trzeba powiedzieć jedno: parówka to ważny symbol Islandii i Islandczyków. Kto nie słyszał o słynnych hot-dogach islandzkich? Być może komuś z Was zdarzyło się nawet stać w długiej kolejce do budki z parówkami, w której swojego hot-doga zamówił sam Bill Clinton? A może mieliście okazję spróbować spolszczonej wersji islandzkich pylsur, które Studencki Klub Islandzki serwował podczas jednego ze swych wydarzeń z Warszawie? Można było wówczas skonsumować gorące parówki z importowanym prosto z Wyspy sosem remúlaði, wydawane przez okienko ze znanym bardzo dobrze szyldem. Uśmiechnięta czerwona parówka jest bowiem rozpoznawalnym logo firmy SS Pylsur, która od lat zapełnia brzuchy biedniejszych turystów, dając im namiastkę ciepłego posiłku i atrakcję turystyczną. Trudno jednak zaprzeczyć, że pylsur nie są przysmakiem samych Islandczyków. Ich ulubione parówki stanowią współcześnie element lokalnej kuchni niemal tak ważny jak hákarl czy gotowane baranie łby.
Nie brakuje jednak takich znawców sztuki współczesnej, którzy w najnowszej instalacji Gunnlaugsdóttir widzą przede wszystkim penisa. Droga od parówki do penisa nie jest znowu taka długa; pamiętam z książki do nauki języka islandzkiego ważny dialog, w którym pan pytał panią czy przypadkiem nie ma ochoty na “hot-doga ze wszystkim”. Nie trzeba być fanem freudowskich lapsusów ani znawcą działalności polskiej artystki Natalii LL, żeby w obłych kształtach o różowawym zabarwieniu widzieć wyłącznie fallusy. Z pewnością i takie intencje miała autorka pomnika, a przecież penisy w Islandii to w końcu nic złego. Z popularności Muzeum Fallusów w Reykjaviku wynika przecież, że ludzie lubią oglądać i porównywać prącia różnych gatunków, a są skłonni zapłacić każdą cenę za chaotycznie prezentowaną kolekcję pomarszczonych obłych form zatopionych w formalinie. Choć osobiście uważam to muzeum za najgorsze, jakie w życiu widziałam, sama jego obecność na Wyspie mówi coś o seksualnej wolności Islandczyków. Do tego dochodzi szeroko pojęta tolerancja: w końcu syrena to stworzenie rodzaju żeńskiego, ale kształtem przypomina organ męski, tworzy się więc swego rodzaju transgenderowa hybryda lub symbol uniseksualny.
Jeśli skojarzenie z syreną miało tutaj nawiązywać do płci żeńskiej, możemy również interpretować Hafpulsan jako dzieło na wskroś feministyczne. Nie dlatego, że każda współczesna artystka musi z automatu tworzyć dzieła tego nurtu, ani też dlatego, że każda historyczka sztuki musi posługiwać się tą metodologią. Raczej interesujące jest tutaj zestawienie nowej rzeźby w Reykjaviku z pracami feminizmu lat 70., np. twórczością Marii Pinińskiej-Bereś, która operowała środkami takimi jak obłe różowe kształty czy miękkie formy przypominające waginę i inne części kobiecego ciała. Jeśli takim tropem szła islandzka artystka tworząc plastyczną, lejącą się cielistą formę seksownie zasiadającą na bułko-kamieniu, to być może chciała podkreślić również to oblicze islandzkiej demokracji, równości i tolerancji, przypominając ważną pozycję kobiet w wyspiarskim społeczeństwie.
Zbierzmy więc wszystkie pomysły do kupy. Co o Islandii może powiedzieć Syrówka, będąca erotycznym symbolem zarówno kobiety, jak i mężczyzny? Czy jako syrena, ale bardzo niekonwencjonalna, ma być puszczeniem oka w stronę Duńczyków w momencie 100. rocznicy zerwania unii personalnej z tym zamorskim królestwem? Czy ma być oznaką dumy ze stulecia niezależności, kiedy to formowały się wartości, z których Islandczycy mogą być dzisiaj dumni? A może jest to artystyczna ironia dotycząca konsumpcjonizmu i globalizacji, bądź co bądź pylsur przyszły na Islandię z Danii, a same hot-dogi kojarzą nam się głównie ze Stanami. Z wypowiedzi samej artystki wynika, że nie miała ona na celu szydzić z niczego ani nikogo, a nawet żywi nadzieję, że jej instalację zastąpi kiedyś statua odlana z brązu powtarzająca pierwotną formę. Będziemy mieć wówczas w centrum miasta wielką parówę, która w nowym kolorze zacznie budzić nowe skojarzenia…
Edit: Na początku grudnia 2018 roku rzeźba Gunnlaugsdóttir została zniszczona. Uznaje się, że akt wandalizmu został sprowokowany skandalem Klaustur, o którym pisałam tutaj.