Hallóvín!

Dzisiaj Halloween.  Nie wiem, co planujecie, ale ja w tym roku nie mogę poddać się urokowi tego powierzchownego święta. Święta, które obwieszczają nam wszystkie hipermarkety mniej więcej od pierwszych dni października. Co prawda w dużych sieciówkach gadżety halloweenowe mieszają się już z kalendarzami adwentowymi i czekoladowymi Mikołajami, ale jedno jest pewne: jak co roku ten komercyjny szał porywa i mnie, więc znów mam ochotę przebrać się za Batmana albo maskonura, bo dla mnie Halloween to zwykle okazja do przebieranek. Bardzo lubię też cukierki, ale rodzicie nigdy nie pozwolili mi chodzić po ludziach i żebrać o słodycze po nocy, więc przebierałam się na imprezy szkolne, a słodycze zapewniałam sobie sama. Ale w tym roku przebrania nie mam, a przez ostatnie dni jadłam wyłącznie słodycze i już brzuch mnie boli. Jedziemy do moich niedoszłych teściów, żeby jak francuskie gęsi znowu napychać się jedzeniem. Nici z przebieranek, ale może wyjdzie coś z upijania się bordoskim winem.

maskonur
Przebranie za maskonura

Więc Hallóvín, hello wine, tak podobno świętuje się również Halloween na północy. Kto jest za stary na zbieranie słodyczy, ten ładuje procenty w ten szczególny wieczór. Kiedyś na przełomie października i listopada świętowano początek zimy, ofiarami i ogniskami poganie próbowali podziękować za udane zbiory i prosić o łaski na długą i niebezpieczną zimę. Dzisiaj to chyba tylko oficjalny początek zimowej chandry i próba odczarowania nocnego mroku rozgrzewającym alkoholem i nieturystycznym swetrem wydzierganym przez babcię (takim, który naprawdę rozgrzewa, bo te chińskie nie przepuszczają powietrza). Nudni Duńczycy mogą to sobie nazywać hygge, bo wszystkim naiwniakom/miłośnikom Północy, którzy nigdy nie spędzili zimy powyżej 55. równoleżnika wydaje się, że receptą na najdłuższe noce jest ciepły kocyk, kryminały i polskie produkty z czekolady I choć z pewnością zziębnięty Islandczyk zagryza brennivín wafelkiem Prince Polo, a może nawet przywiezionym przez kolegów z Polski Ptasim Mleczkiem, to mało kto w Islandii kojarzy Halloween ze słodyczami. Te bowiem w śmiesznych strojach zbiera się na Wyspie w Środę Popielcową, a nie 31 października.

Nigdy nie miałam okazji być na Islandii w okresie Halloween, ale jestem pewna, że w najbardziej zamerykanizowanym kraju skandynawskim święto to wybrzmiewa nie gorzej niż w Europie. Islandczycy dekorują swoje ogródki bibelotami z Bónusa, może nawet niektóre dzieci skuszone ideą trick-or-treats wychodzą na ulice Reykjaviku w przebraniach duchów i Donaldów Trumpów. Pewnie ich rodzice nie boją się wypuszczać dzieci nocą, bo te od urodzenia przyzwyczajona są do półrocznej ciemności. Nigdy nie zapomnę, jak oglądałam krótkometrażówkę zapowiadającą film “Wróble” z przejęciem, jak to w ogóle możliwe, że te nastolatki wychodzą z domu w taką ciemną noc. Ale jak widać na Islandii niepotrzebne jest świętowanie strasznego Halloween, skoro spacer styczniową nocą po parku przypomina scenerię “Koszmaru z ulicy Wiązów”.

IMG_20170724_003638_097.jpg

Islandia to ponoć najbezpieczniejsze miejsce w Europie. Ale czy coś może tutaj przerazić? Skoro dzieci nie boją się wracać po ciemku do domu, a liczba odnotowanych tu morderstw rocznie wynosi mniej niż w mojej rodzinnej miejscowości, to chyba nie ma się czego bać? A jednak zdarzyło mi się przeżyć tu chwile grozy, i to niejedną. Pierwsza miała miejsce w pewną upojną czerwcową noc, kiedy po raz pierwszy w życiu odważyłam się na one-night stand z Tindera. Koleś podjechał po mnie samochodem i wywiózł mnie w ciemne i nieznane, a potem dałam się zaprowadzić do jego mieszkania i słuchać Phila Collinsa. Choć udawałam, że jestem super wyluzowana, to tak naprawdę czekałam tylko na moment, kiedy mój towarzysz rozłoży na podłodze gazety, założy plastikowy strój i wyskoczy na mnie z siekierą, jak w “American Psycho”. Na szczęście wróciłam z imprezy w jednym kawałku, ale to był pierwszy i (nie) ostatni raz, kiedy odważyłam się na tego typu przygodę z nieznajomym.

Druga chwila grozy spotkała mnie podczas podróżowania autostopem po Fiordach Zachodnich. Ten jeden jedyny raz nie miałam zapewnionego noclegu, zostałam więc skazana na spanie pod gołym niebem w mieście-widmo o wdzięcznej nazwie Blönduós. Najpierw chciałam położyć się na ławce nad oceanem, ale przejeżdżające obok samochody nie dawały mi spać. Potem skusiła mnie romantyczna wizja leżenia w łubinach, ale było zimno, niewygodnie i zbyt jasno, żeby zasnąć. Kiedy zrobiło się już naprawdę późno, przydrożna stacja paliw została zamknięta, a ludzie po prostu zniknęli, udałam się na rekonesans w mieście i nad samą rzeką znalazłam drewniany domek – obserwatorium ptaków. Spędziłam noc tam, ale nie przespałam ani minuty, bo każdy szmer i trzepot skrzydeł po dachu jawiły się w mojej zmęczonej głowie niczym bombardowanie lub nalot gwałcicieli.

Dojechałam w końcu do koleżanki mieszkającej w Patreksfjörður, ale i tam byłam częścią wydarzeń jak z thrillerów, którymi moja gospodyni umilała sobie czas podczas filetowania ryb. Otóż spotkany przez nas na basenie Islandczyk, który samotnie objeżdżał fiordy swoim autem, stał się rychło współlokatorem niebieskiego drewnianego domku i wcale nie planował nas opuszczać. Na moje subtelnie zadanie pytanie kiedy znowu rusza w drogę odpowiedział tajemniczo, że jutro “zniknie w jakimś fiordzie”, a od tego momentu sprawa zaczęła mi śmierdzieć. Dodałam sobie w głowie fakty: w samochodzie trzyma liny, jest dość silny i małomówny, do tego to co mówi przestało mieć sens. Razem z Gosią urobiłyśmy sobie w głowach, że on na pewno chce nas zamordować i pozbyć się naszych ciał jak resztek wnętrzności w fabrykach rybnych. Tego wieczoru, kiedy ona była w pracy na wieczornej zmianie, moje serce biło bardzo szybko. Islandczyk siedział w kącie pokoju i się na mnie patrzył. Po szybko zaaranżowanej akcji z zaprzyjaźnionymi Polakami udało się go wyprosić z domku, ale on obraził się ŚMIERTELNIE, że wzięłyśmy go za mordercę. Było więc w nim coś nienormalnego.

IMG_20180129_234651.jpg

Tak więc nie muszę oglądać horrorów w Halloween, bo wystarczy, że wyobrażę sobie moje perypetie z Islandii i jestem dostatecznie przestraszona. Dodać do tego nocleg w świeżo obrobionym mieszkaniu, ślady nieznajomych butów pod drzwiami i wrażenie, że jestem obserwowana, a także szalonego kota, który w środku nocy atakował moją twarz pazurami, a potem wtykał mi swój zad w twarz, żeby go pogłaskać. Dziwne, że w tym wszystkim miałam jeszcze odwagę wędrować w środku nocy wgłąb zatoki Faxa, żeby zapolować na zorze.

Mało straszne? Na pewno Wy przeżywaliście w życiu większą grozę, ale pamiętajcie, że jestem córeczką tatusia wychowywaną pod kloszem i dotąd największymi tragediami w moim życiu była jedynka z matmy w podstawówce albo zawód miłosny 😉 Ale każdy powód do zapijania dziecięcych traum winem w Bordeaux jest dobry. Udanego Hallóvín!

Islandzkie numery

Od jakiegoś czasu intensywnie poszukuję możliwości spełnienia mojego następnego akademickiego marzenia: chcę pójść na studia doktoranckie, napisać doktorat o sztuce islandzkiej i ugruntować swoją pozycję (bodaj) jedynego historyka sztuki zajmującego się sztuką Islandii w Polsce 😉 W Polsce studiować nie mogę; choć nie brak znakomitych Skandynawistów w różnych ośrodkach naukowych, a nawet historyków sztuki zainteresowanych sztuką skandynawską, brak dla mnie realnej szansy na rozwijanie swoich pasji i zainteresowań naukowych nad Wisłą. Więc pomyślałam sobie: a czemu nie połączyć dwóch przyjemnych rzeczy i nie wyjechać na studia do Reykjaviku? Sprawa nie jest jednak taka prosta…

IMG_20170406_175328.jpg

Nie ma na Islandii studiów doktoranckich na wydziale historii sztuki. Wychodzi na to, że wszyscy pracujący na Wyspie specjaliści kształcili się za granicą. Stwierdziłam więc, że moje śledztwo, rozpoczynające się od googlowania ośrodków historyczno-artystycznych w Reykjaviku, musi przerodzić się w bardziej skomplikowane poszukiwania. Wyjęłam książki o sztuce islandzkiej, zajrzałam do spisu treści i zaczęłam wyszukiwać znajdujące się tam nazwiska. Z niektórymi z nimi nie było łatwo, bo jakiś historyk sztuki nazywał się Magnus Magnusson i nawet przy dodatkowych hasłach w wyszukiwarce trudno było go namierzyć. Niektórych znalazłam przez LinkedIna, innych w spisie pracowników na stronach różnych muzeów skandynawskich. Okazało się na przykład, że jedna z bardziej płodnych badaczek, Bera Nordal, urodziła się w Reykjaviku, ale pracuje w… Nordiska Akvarellmuseet, które przez rok mieszkania w Goteborgu miałam niemal pod nosem, ale nigdy nie udało mi się tam w końcu dotrzeć.

Udało mi się potwierdzić, że większość badaczy wciąż żyje (jest to jednak dość ważny szczegół) i że są aktywni naukowo, choć niekoniecznie wykładają na uczelniach i nie przyjmują studentów. Zamierzałam jednak napisać do nich z prośbą o wskazówki, pytając, co w mojej sytuacji mogę zrobić. Może polecą jakichś zaufanych prowadzących innych uczelni, może będą to Amerykanie lub Brytyjczycy (w końcu kilka wystaw sztuki islandzkiej powstało właśnie w tych miejscach i coś tam o nich wiedzieć powinni). Trudno jednak było zdobyć adresy mailowe, dlatego zwróciłam się o pomoc do znanej mi pracownicy reykjawickiej Galerii Narodowej. W odpowiedzi na prośbę o kontakt do wymienionych badaczy wysłała mi listę… numerów telefonu. Nawet do mieszkającej od lat w Szwecji Bery Nordal.

img_20170406_124458.jpg

Nie wiem jak Wy, ale ja lubię załatwiać sprawy na piśmie. A wydawać by się mogło, że kultura islandzka opiera się na zupełnie innych przyzwyczajeniach. Po co pisać, skoro można zadzwonić? Często znamy przecież adresata osobiście, a jak nie, to pośrednio. Być może Islandczycy nie potrzebują dystansu i porządku, który można uzyskać poprzez przesłanie maila. A może moja znajoma stwierdziła, że nikt nie odpisze mi na maila, skuteczniej więc będzie polować na VIPów z telefonem? Nie raz słyszałam w końcu o tym, jaką wagę do odpisywania na ważne maile przywiązują Islandczycy. Wyślesz im pierwszego maila i czekasz na odpowiedź. Gdy nie otrzymujesz żadnej wiadomości przez pierwsze dwa, trzy tygodnie, piszesz następnego. Ale potem wciąż musisz czekać kolejny tydzień, więc wysyłasz następną wiadomość. Wciąż cisza, więc za kilka dni ponawiasz próbę. Rekordziści czekają miesiącami, a inni radzą od razu: zadzwoń. Rozmowy telefonicznej nie da się zignorować. No, chyba że nie odbierze się telefonu.

Ciekawe, jaką Islandczycy mają pamięć. Kiedy załatwiam sprawy służbowe przez telefon, muszę albo robić szczegółowe notatki, albo proszę o potwierdzenie omówionych decyzji w formie maila. Lubimy mieć wszystko na piśmie. Może Islandczycy bardziej cenią sobie tradycję ustną, ale bez spisania Eddy nikt raczej dzisiaj nie znałby jej treści. A może się mylę i nie doceniam pamięci Wyspiarzy. Mimo to wysłałam do mojej znajomej Islandki kolejnego maila z pytaniem, czy zna może jednak adresy mailowe wymienionych historyków sztuki. Nie odpisała. Nawet mój Gmail denerwuje się z tego powodu i wysyła mi przypomnienia o treści “Wysłany … dni temu. Napisać ponownie?”

Bez tytułu.jpg

Jak widać, w poszukiwania zaangażowanych jest więcej osób. Wciągnęłam w to niemal wszystkich, którzy mają cokolwiek wspólnego z Islandią 😉 Każdego proszę o adresy mailowe. Bo tak naprawdę, to po prostu wstydzę się zadzwonić.

Reykjavik to nie Islandia

Pretekstem do napisania tego posta była notka prasowa Iceland News Polska o tym, że Perlan przygotowuje na jedną z wystaw sztuczny klif z siedzącymi na nim dziesiątkami wypchanych maskonurów. Instalacja ma naśladować urwisko Látrabjarg, bodaj najpopularniejszy punkt do obserwacji tych właśnie ptaków.

Pierwsze pytanie jakie sobie zadałam: PO CO? Czy przy dostępności dobrej jakości zdjęć w Internecie oraz technologii VR potrzebujemy staromodnych rozwiązań na miarę  XIX-wiecznych panoram? Owszem, pobudzały one wyobraźnię naszych dziadków, dzisiaj natomiast realistycznie malowane pejzaże podsypane piaskiem, w który wetknięte są gdzieniegdzie suche gałęzie i wypchane zwierzęta stanowią muzealny relikt i traktowane są z przymrużeniem oka.

A jednak Perlan decyduje się na klif ukraszony trupkami. Nie pomaga tutaj fakt, że maskonury to obok koni islandzkich najmilej i najczęściej kojarzone z Islandią zwierzęta i choć w stolicy nie brakuje sklepów, w których można kupić wypchanego maskonura (dla tych, co nie zdążyli w Reykjaviku jest jeszcze nadzieja na lotnisku), środowisko islandofilów podzielone jest na grupę “nie przeszkadza mi, że Islandczycy zabijają maskonury” oraz grupę “maskonury to przyjaciele, a ja nie jem przyjaciół”. Zachwyt nad maskonurami ma jednak zawsze podobny finał: kiedy już znajdujemy się na Wyspie to marzymy o zrobieniu zdjęć tym urokliwym ptaszkom. A cena jest wysoka. Niejeden turysta spadł z klifów we mgłę, ja z kolei przemierzyłam sporą część Heimaey w deszczu, cała mokra, bo z uporem przekonywałam się, że “tam, właśnie tam” zobaczę w końcu pierwsze w życiu maskonury. Dlatego też pojechałam do Akranes, bo “ktoś widział tam maskonura”. Czyli przez maskonury można oszaleć. A mieć z nimi fotkę to trochę must-have wycieczki na Islandię. Ja miałam dwa podejścia, dopiero za trzecim mi się udało… (A kto jest złośliwy, to powie, że w sumie i tak niewiele maskonurów widać na tym zdjęciu)

20447240_1799083340120768_566860124_ofot. Borkowska Trippin’

Dlatego pomysł na instalację pełną nieruchomych ptaszków interpretuję jako ukłon w stronę turystów. Po co fatygować się na dalekie Fiordy Zachodnie, po co płynąć na Vestmannaeyjar albo na Flatey, lub – jeszcze dalej – na Grimsey? Skoro chodzi tylko o fotkę maskonura, do tego najlepiej z odpowiedniej odległości, może warto załatwić sprawę w Perlanie, gdzie maskonur nie ucieknie sprzed obiektywu, a nam uda się zrobić selfie w dogodnej ilości powtórzeń? Oczywiście śmieję się, bo mam nadzieję, że podróż na wymienione przeze mnie zakątki Islandii nie bierze się tylko i wyłącznie z chęci podglądania maskonurów. A nawet jeśli, to na świecie są jeszcze zapaleni ornitolodzy, którzy zadowalają się nacieszeniem oczu miast obiektywów.

Ale może jednak mam rację? Pod Perlanem zaaranżowano już przecież sztuczny gejzer, który w pewnym stopniu zastępuje wycieczkę na śmierdzące siarką pola z prawdziwym Geyserem. W stolicy znajduje się też instytucja zapewniająca zorzę polarną przez cały rok – wystarczy włożyć okulary i ma się pełne aurora experience. Niedawno w Reykjaviku otworzył się także Ice Bar, który – być może zdaniem niektórych – daje namiastkę zwiedzania Jökulsárlón. W stołecznym zoo można oglądać renifery. Czekam jeszcze na miejską wersję któregoś z najpopularniejszych wodospadów oraz cotygodniową aranżację wybuchu Eyjafjallajökull. I właściwie nie trzeba byłoby już w ogóle opuszczać stolicy, żeby zwiedzić Islandię w pigułce. Można tu przecież nawet spotkać niedźwiedzie polarne, choć na razie tylko w sklepach z pamiątkami.

sdr

Pamiętam, jak kolega ze studiów wrzucił na Instagrama fotki Hallgrímskirkji, że było to tuż przed moim pierwszym wyjazdem na Islandię i zadawałam mu mnóstwo pytań o podróżowanie po Wyspie. “Byłem tam tylko na weekend i wyłącznie w Reykjaviku”, powiedział i na tym skończyła się nasza rozmowa. Może to z mojej strony bardzo brzydko, ale pomyślałam, że kolega jest trochę bezmyślny. Nawet przy “o niebo tańszych” cenach lotów na Islandię, Reykjavik nie stał się jeszcze typowym miastem na city break. Hm, być może mogą sobie na to pozwolić bogacze lub podróżujący przesiadający się do samolotów lecących w kierunku Stanów Zjednoczonych. Ale w przeciwieństwie do wielu stolic europejskich, takich jak Paryż czy Londyn, zwiedzenie Reykjaviku nie załatwia nam sprawy “byłem na Islandii”.

Czy stołeczni Islandczycy nie robią wszystkiego, żeby zatrzymać nas w Reykjaviku? Z historycznego punktu widzenia, turystyka na Islandii została zamyślona w taki sposób, żeby Reykjavik był celem  wszystkich przybyszów na Wyspę (mimo że wcale nie musi być, bo znajduje się relatywnie daleko od lotniska, nie jest więc tak, że siłą rzeczy znajdujemy się tam “przejazdem”). Przez lata była to bowiem jedna z niewielu miejscowości z tak rozwiniętą infrastrukturą przeznaczoną dla turystów: hostelami, restauracjami, muzeami. Zresztą, jako zwykle jedyne islandzkie miasto znane przybyszom, był to must-visit takiej wycieczki. Ale jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku bardziej obeznany w “miejskich” atrakcjach turystycznych Islandii podróżnik zadawał sobie trud dotarcia chociażby do Húsavíku, gdzie do 2008 znajdowała się siedziba osławionego Muzeum Fallusów. Dzisiaj Muzeum Fallusów znajduje się w Reykjaviku i wydaje się to być częścią polityki centralizacji turystyki na Islandii.

Jak już kiedyś pisałam, promowanie Reykjaviku jako miasta atrakcyjnego turystycznie miało odciągnąć rzesze turystów od zagrożonych ich przeludnieniem punktów z innych części Wyspy. Nie oznacza to jednak, że mamy udać się do stolicy tylko po to, żeby oglądać w niej namiastki atrakcji turystycznych z całej Wyspy. Reykjavik i tak dla wielu podróżnych jest bazą wypadową dla wycieczek w różne zakątki Islandii, a przynajmniej da się ze stolicy zrealizować jednodniowe wypady po Golden Circle, na półwysep Snæfellsnes czy nawet do Viku i z powrotem. Ci, którzy okrążają Wyspę Jedynką, prędzej czy później zatrzymują się w Reykjaviku. Tutaj można zrobić większe zakupy, wynająć lepsze samochody, znaleźć nieco tańsze bazy noclegowe.

Cały mój wywód kończy się gorzkim stwierdzeniem, że Reykjavik to tylko wydmuszka i nikt z turystów by się tam nie zatrzymał, gdyby nie musiał. Nic bardziej mylnego! Abstrahując od tego, co dyktują nam przewodniki, ciągnie nas do Reykjaviku, bo stolica stanowi klucz do zrozumienia islandzkiego społeczeństwa. Są tu przecież muzea i inne instytucje, dzięki którym możemy poznawać kulturę, nie mniej przecież kuszącą islandofilów od islandzkiej przyrody. I choć wiele z podanych tu przeze mnie informacji potwierdza fakt, że Reykjavik staje się powoli taką “Islandią w pigułce”, dedykowaną turystom dysponującym mniejszą ilością czasu na objazd Wyspy, punkt wyjścia – czyli ściana maskonurów jako “ścianka” do fotek” – był z zamierzenia prowokacją. Jak głosi bowiem wspominany na początku tego posta artykuł, instalacja ma być częścią wystawy poświęconej roli wody w islandzkim ekosystemie. Co jednak turyści zrobią z tą “ścianką”, przekonamy się dopiero po 1 grudnia, czyli kiedy wystawa zostanie oficjalnie otwarta.

Jedź, zwiedź i zakochaj się w Islandii

Kolejne spotkanie z cyklu (tradycyjnie w grochowskiej Kici Koci) poświęcone było wrażeniom Emiliany Konopki, prezeski SKI, z jej całkiem spontanicznego pierwszego wyjazdu na wyspę. Emiliana zabrała ze sobą jako bagaż tylko mały plecak i pluszowego maskonura, na wypadek gdyby nie udało się zobaczyć tego prawdziwego 😉

unnamed (4)unnamed (3)

Wnikliwe miesięczne przygotowania były w zasadzie zbędne, bo Emiliana interesuje się Islandią nie od dzisiaj 😉  Jakiś czas temu ukazał się nawet cykl jej artykułów “Zapiski z podróży nieodbytej”, opisujący krok po kroku – ale bynajmniej nie z autopsji – podróż po atrakcjach Islandii. Relacja ta zawierała pewne (choćby geograficzne) błędy i informacje, które Emiliana miała wreszcie okazję zweryfikować.

Jak przyznała, cała wyprawa stała pod znakiem szczęśliwych splotów okoliczności. Na miejscu było wielu dobrych ludzi, którzy użyczyli miejsce do spania za darmo, zaoferowali transport, a nawet poczęstowali piwem. Pozostało tylko zmierzyć oczekiwania z rzeczywistością. Jak opisuje Emiliana, można to porównać do znajomości z internetu sprawdzonej w realu: czy Islandia poznana dawno temu wciąż istnieje, czy napływ turystów jej nie zniszczył?

unnamed (1)

Wyruszyła więc na zwiedzanie. Kwiecień to co prawda jeszcze nie sezon, ale to bez znaczenia, bo pogoda zawsze jest nieprzewidywalna. Keflavik, lądowanie prawie o północy, zgubienie w drodze do autobusu, opóźniony wyjazd i pierwszy przystanek: hotel Wiking wyglądający jak kościół w Karpaczu. To wzbudziło pewien sceptycyzm. Skąpany we mgle Reykjavik nie był dobrze widoczny pierwszego dnia. Poza opadami i wiatrem pojawiło się jednak sporo zaskoczeń na plus i prawie wszystko się układało dobrze. Panorama Reykjaviku oglądana z Perlanu, nie jak w większości z wieży Hallgrímskirkja. Nietypowe z perspektywy przeciętnego turysty było też zwiedzanie muzeów (nawet z oprowadzaniem!). Galeria Narodowa to w rzeczywistości niewielka ekspozycja.

Niedostatek atrakcji we wnętrzach rekompensuje urok tego, co na zewnątrz, zwłaszcza piękny kolor oceanu. Słynny “szkielet morświna” 😉 podobno okazale błyszczy się w słońcu, ale przy innej pogodzie wydaje się po prostu… srebrny. Harpa to coś, czego przewodnik Emiliany z 2006 r. jeszcze nie uwzględniał, ale z pewnością nie można jej przegapić. Feeria szkiełek jest tak samo piękna od środka, jak i na zewnątrz. Na zdjęciach z miasta przy kolorowych domkach w kadr wchodzą też rozkopane, ciemne, błotniste ogródki i baraki. Przez napływ turystów Reykjavik się zmienia. Oddaje się go turystom, co widać zwłaszcza w obszarze głównej ulicy, gdzie budynki zmienia się i wyburza, żeby zastąpić tradycyjną zabudowę sklepem albo hotelem. Nawet street art nie wydał się aż tak spektakularny jak się spodziewała, choć szare przestrzenie nabierają gdzieniegdzie kolorów.

unnamed (2)

Relacja ze spotkania z grupą Islandczyków uczących się polskiego opisana była już szerzej w poprzednim poście. Warto jednak zaznaczyć, że studenci byli ciekawi i zdziwieni istnieniem Klubu (oczywiście językiem pomostowym w rozmowie był angielski, a nie islandzki ;)) Wieczorne spotkanie z ludźmi z Couchsurfingu było okazją do poznania pierwszego rodowitego Islandczyka, który – wbrew obiegowym opiniom – bardzo dobrze przyjął próby rozmowy po islandzku! Każdy z gości miał swój sposób na podróżowanie (nawet zaplanowane podziwianie zorzy polarnej, czego jak wiadomo zaplanować się nie da). W rozmowie stosunek mieszkańców wyspy do turystów został określony jako “love-hate relationship”.

Już nawet nie sama stolica, ale cała wyspa się zmienia. Być może nieodwracalnie. Śpieszmy się więc podziwiać Islandię, a w tym – jak w przypadku Emiliany – rzeźby ulubionego Einara Jónssona (na których Ultima Thule znajduje się nie na północy, a w samym centrum świata), obrazy, jakie tworzy brat islandzkiego barda Bubbiego, tył kościoła Hallgrimura (który nie jest tak efektowny jak przód) czy widzianego z bliska Damiena Rice’a. Druga z tych atrakcji nie byłaby możliwa gdyby nie spotkanie ze współautorem wydanych niedawno “Szeptów kamieni” – Piotrem Mikołajczakiem. Książka (o której szerzej piszemy tutaj) obala wiele mitów o Islandii i porusza ważne wątki.

Co się jeszcze udało Emilianie na Islandii? Kupno tanio tradycyjnego swetra w Czerwonym Krzyżu, darmowa kawa w galerii, kolejne spotkania z ludźmi, jak np. redaktorką Iceland News Polska (która opowiedziała o sytuacji Polaków na wyspie), odwiedziny w muzeum Halldora Laxnessa (mieści się w willi kupionej zapewne za pieniądze z Nobla :)), skosztowanie Skyru o smaku jagodowym (najpyszniejszy!).

Wśród gorzkich obserwacji wymienić można kolejne przeobrażenia pod wpływem turystów. Tym razem negatywny wpływ na… konie islandzkie. Turyści zatrzymują się bezmyślnie, zastawiając drogę, dokarmiają zwierzęta niewłaściwymi produktami, przyczyniają się do niszczenia ogrodzenia, bo konie, zachęcone smakołykami, chcą wyjść gościom na przeciw. Erupcje gejzerów są krótkie i trzeba czuwać z aparatem, ale za to dostępne wokół gorące źródełka wyróżniają się pięknymi barwami, podobnie jak zielone mchy. Czarna plaża nie jest tak unikatowa jak można by przypuszczać, w końcu ciągnie się kilometrami. Godna zapamiętania była też podróż do Akureyri z szalonymi Hiszpankami. Samochód po skręceniu w boczną drogę rył podwoziem po śniegu, ale szczęśliwie udało się zawrócić. Jazda autem pozwoliła zaobserwować zmiany w krajobrazie na przestrzeni 400 km: od kwiecistej wiosny do srogiej zimy i z powrotem.

Emilianie udało się zobaczyć rybacką miejscowość Akranes (w której naturalnie unosił się zapach smażonej ryby), wulkan Eyjafjallajökull, szklarnie bananów i pomidorów w pobliżu gorącej rzeki Varma w Hveragerði (i przy okazji skorzystać z możliwości kąpieli). Piękniejszy, niż mogła sobie wyobrazić, okazał się słynny wodospad Svartifoss, do którego wiodła kilkudziesięciominutowa droga przez park narodowy Skaftafell. Ostatnie przystanki na Jökulsárlón i Kirkjubæjarklaustur, gdzie mieszka pewna polska artystka, która, mając posadę nauczycielki, może poszczycić się pięknym służbowym mieszkaniem. Wielkanoc udało się mile spędzić w Reykjaviku. Nie udało się za to zobaczyć maskonura, choć gęsi było pod dostatkiem…

unnamed (7)

Na koniec Emiliana jeszcze raz wróciła do przemyśleń na temat przemysłu turystycznego na Islandii. Choć generalnie nie jest aż tak źle, zwłaszcza poza stolicą, to skrytykować można niektóre pamiątki i sklepy szydzące z trudności języka islandzkiego. Islandzka przyroda wciąż stoi otworem i to należy szanować. W przeciwnym razie słuszna i po prostu konieczna może wydawać się strategia podnoszenia cen, służąca temu, aby zachować naturalne walory, dla których turyści tak chętnie na Islandię przyjeżdżają.

Więcej zdjęć i wrażeń na Utulę Thule.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Zapiski z (pierwszej) podróży na Islandię

W dniach 5-16 kwietnia nasza prezeska, Emiliana Konopka, miała okazję po raz pierwszy (sic!) pojechać na wymarzoną Ultima Thule. Jej przygotowania i perypetie z podróży mogliśmy śledzić na utworzonej specjalnie na okazję wyjazdu stronie Utulę Thule.

Emiliana miała dużo szczęścia, bo dzięki znajomościom Klubu nie wybierała się na Islandię z poczuciem, że będzie tam kompletnie sama. Przede wszystkim jej 1,5-tygodniowy wyjazd okazał się znakomitym sposobem do zawarcia wielu nowych znajomości z Polakami mieszkającymi na Islandii, a także na spotkanie się z tymi, których od dłuższego czasu Klub Islandzki znał tylko z wymiany mailowej.

Pierwszym i bardzo ważnym przystankiem w islandzkiej podróży Emiliany było spotkanie ze studentami Uniwersytetu w Reykjaviku, zaaranżowanym przez Monikę Sienkiewicz. Jak się okazuje, na Uniwersytecie istnieje dość silna grupa Islandczyków i imigrantów chcących uczyć się języka polskiego! Jak opowiadała mi przy kawie w stołówce uniwersyteckiej, chęć nauki tego “egzotycznego” dla Islandczyków języka wziął się przede wszystkim z tego, że Polacy są bardzo zauważalni na Wyspie. Stąd większość jej kursantów zdecydowała się na zapoznanie z językiem ich partnerów, kolegów z pracy czy przyjaciół. Kiedy weszłam już na ich zajęcia, zobaczyłam przed sobą głównie młode twarze, i to całkiem sporo! Monika uprzedzała mnie, że zajęcia nie są obowiązkowe, a Islandczycy niekoniecznie czują się zobligowani do udziału w dodatkowych wydarzeniach (choć specjalnie zaaranżowała spotkanie w czasie zajęć, na które zapowiedziany był test – z nadzieją, że przyjdzie ich jak najwięcej :)). Podobnie Monika przestrzegła mnie, że Islandczycy nie są skorzy do odpowiadania na pytania czy jakiejkolwiek interakcji. Jak się potem okazało, myliła się!

Miałam okazję przedstawić się (swoim łamanym islandzkim) przed grupą co najmniej kilkunastoosobową, a potem dochodzili jeszcze spóźnieni uczniowie (podobno to też jest dość normalne, że kursanci zaczynają się schodzić tak od 5. minuty zajęć). Już po angielsku, zaprezentowałam im działalność Klubu za pomocą prezentacji i zdjęć, potem dużo opowiadałam o naszych najfajniejszych dokonaniach. Okazało się, że byli bardzo zainteresowani, ale też zdziwieni. Po co w Warszawie taka organizacja, pytali. Szczególnie rdzennym Islandczykom trudno było uwierzyć, że ktoś chce interesować się ich dalekim krajem w Polsce. Nie wierzyli też w to, że wielu Polaków po prostu marzy o przyjeździe na Islandię, niekoniecznie w celach zarobkowych czy czysto turystycznych. Nie tyle chętnie odpowiadali na moje pytania, co zadawali własne, bardzo trudne! Jedna z kursantek poprosiła mnie, abym określiła Islandię jednym polskim słowem. Przyznam, że było to naprawdę trudne! W końcu powiedziałam “niepowtarzalna”, co nie było wcale takie łatwe do przetłumaczenia na angielski, bo uznaliśmy, że “unique” to jednak nie jest to samo. Pytająca stwierdziła, że dla niej Islandię można określić słowem “cicha”. I nawet mieszkający tu od urodzenia się z tym zgodzili.

sdrdav

W następnej kolejności Emiliana spotkała się z Piotrem Mikołajczakiem, współautorem książki “Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”, której opis i recenzję możecie przeczytać tutaj. Sama książka, którą udało mi się przeczytać w trakcie lotu z Warszawy do Keflaviku, była świetnym punktem wyjścia do rozmowy o Islandii jej postrzeganiu. Piotr i Berenika, zwiążani z różnymi krajami skandynawskimi i mający wiele wspólnego z turystyką, postanowili stworzyć cykl postów na prowadzonego przez nich bloga IceStory. Z idei postów relacjonujących ich podróże po Wyspie i rozmowy z mieszkańcami tytułowych opuszczonych miejsc zrodziła się ostatecznie cała książka, która nie jest jedynie opowieścią o miejscach, ale przede wszystkim o ludziach. Jak mówił mi Piotr, Islandia znacznie zmieniła się w ciągu ostatnich lat. Rozwijający się sektor turystyczny doprowadził do zmian nie tylko stylu życia (np. trudności w wynajęciu mieszkania w Reykjaviku), jak i samych Islandczyków: wielu z nich chciwie próbuje zarobić na zaistniałej sytuacji na wszelkie sposoby. Nie brakowało jednak w naszej rozmowie refleksji nad skutkami tak wielkiego napływu turystów, jak i zmian w przyrodzie Islandii. O uciążliwych turystach rozmawiałam z Islandczykami i Polakami na Wyspie wielokrotnie i zawsze rozmowa sprowadzała się do dwóch rzeczy: masowego wypróżniania się na łonie przyrody oraz postępującego zawłaszczania centrum Reykjaviku przez usługi hotelarskie i sklepy z pamiątkami.

Spotkanie z Piotrem było dla mnie niezwykle inspirujące. Nie tylko opowiedział mi o swojej Islandii, a ja w wielu miejscach mogłam przyznać mu rację, ale też zabrał mnie na krótką wycieczkę do Reykjaviku. Podjechaliśmy pod Höfði, uroczy dom nad brzegiem oceanu, w którym to Gorbaczow i Reagan spotkali się w 1986 roku, by zakończyć Zimną Wojnę, a także galerię Tollego Morthensa, malarza, brata słynnego Bubbiego. Byliśmy też w Hallgrímskirkja, najbardziej rozpoznawalnym kościele Reykjaviku, oraz w muzeum Einara Jónssona, pierwszego rzeźbiarza miasta i autora największej liczby pomników w Islandii.

IMG_20170407_104201.jpg

Ważnym dla mnie spotkaniem w Reykjaviku było także to z udziałem grupy Polaków mieszkających na Wyspie do kilku, czy nawet kilkunastu lat. Należała do nich Olga Knasiak, autorka bloga Polka na Islandii, na którym opisuje codzienność bycia matką na Islandii, choć podczas naszego piątkowego spotkania w KAFFI VÍNYL przy Laugavegur przyznała, że szalenie cieszy ją wyrwanie się z domu na lampkę wina 😉 To właśnie dzięki Oldze, która zorganizowała nasze piątkowe spotkanie, miałam okazję poznać Martę Niebieszczańską, szefową Iceland News Polska, prężnie działającego serwisu informacyjnego dla Polaków na Islandii. Z tą pełną energii i naprawdę niezwykłą osobą miałam okazję przejechać się na obrzeżach Reykjaviku jeszcze w dniu mojego wyjazdu do Polski. Na szybko pokazała mi miejsca, do których nie dotarłam sama, w tym uroczą Grottę czy dzielnicę willi i dom Björk. Marta i Olga oraz ich przyjaciele, jako imigranci na stałe już wrośnięci w społeczeństwo islandzkie, opowiadali o sytuacji Polaków na Islandii, o ich wzajemnych relacjach i działaniach, które mają zrzeszać ich na obczyźnie. – Dzisiaj jest inaczej, niż lata temu. Młodzi imigranci nie potrzebują takich działań – opowiadała Marta. Rozmawiałam z wieloma Polakami na Wyspie, z różnym stażem i doświadczeniami; miałam wielkie szczęście poznawać jednak głównie takich, którzy naprawdę starali się asymilować z islandzkim społeczeństwem, poznawać język i ludzi. Bardzo cieszę się na działania środowisk takich jak Iceland News Polska czy Projekt Polska, bo usprawniają one też kontakt między Polską a Islandią i są niezwykle ważne dla działań Klubu Islandzkiego 🙂

IMG_20170408_002442.jpg

Kolejne cenne rozmowy miały miejsce już w Akureyri, gdzie spotkałam się z Agnieszką Jastrząbek, która występowała na naszej zeszłorocznej konferencji z tematem o kuchni islandzkiej. I tak się akurat złożyło, że to właśnie u Agnieszki miałam okazję zapoznać się z rodzimymi przysmakami po raz pierwszy na Wyspie. Agnieszka przygotowała mi degustację kilku specjałów, które – w odróżnieniu od słynnego hákarl czy svið, baraniej głowy – są konsumowane przez Islandczyków w ramach diety codziennej. Miałam więc okazję spróbować hatbrauð, czyli słodki chleb islandzki, który – posmarowany pysznym islandzkim masłem – świetnie komponował się z hangiálegg, szybką z baraniny. Druga wersja kanapki składała się z soðið brauð, pieczywa przypominającego pączka z ziołami, oraz mysingur, topionego brązowego sera, który w smaku przypominał solony kajmak. A do tego wielkanocne słodkości i rodzynki w czekoladzie.

Po degustacji Agnieszka zabrała mnie do centrum Akureyri, aby pokazać mi, gdzie pracuje. Była to najpiękniejsza kawiarnia w mieście, Bláa Kannan, rozpoznawalna po niebieskiej wieżyczce, pysznych ciastkach (na zdjęciu sara) i miłej obsłudze 😉 Następnego dnia spotkałam się z Martą Majdą, która – jak się okazało – również pracowała w tej kawiarni, a nawet islandzka telewizja nakręciła o niej materiał, w którym możecie podziwiać rysunki na kawie autorstwa Marty. Marta poczęstowała mnie innym islandzkim daniem, czyli plokkfiskur, zapiekanką z rybą, cebulą i beszamelem. Zarówno dzięki Marcie, jak i Agnieszce, miałam możliwość zapoznać się z realiami życia codziennego w Akureyri oraz sytuacji Polek dzielących swoje życie z Islandczykami. Ich obecność przy kuchennym stole była też dla mnie jedną z niewielu okazji na szczerą rozmowę o turystach czy innych sprawach, które – jak dotąd mi się wydawało – stanowiły dla Islandczyków tabu.

W ramach mojej islandzkiej wyprawy zatrzymałam się także w Kirkjubæjarklaustur na południu Islandii, aby odwiedzić Agnieszkę Weronikę Majkę. Majka uczy islandzkie dzieci plastyki, ale w wolnym czasie robi zdjęcia i maluje. Akurat następnego dnia po moim pobycie w Kirkjubæjarklaustur miała otwierać się wystawa jej prac zatytułowana “Absinthe – Northern Lights”.  To było naprawdę fajne spotkanie przy kawie i polskich Michałkach, gdzie mogłam poczuć zbliżające się święta Wielkanocne – Majka akurat pomalowała już jajka. Sama spędziłam Wielkanoc w przemiłym towarzystwie już w Reykjaviku.

img_20170416_110841.jpg

Na koniec spotkałam się z Agnes Gabríeludóttir, która dołączyła do Studenckiego Klubu Islandzkiego w ubiegłym roku stając się pierwszą niestacjonarną osobą stowarzyszoną SKI z Reykjaviku 🙂 Agnieszka przygotowuje dla nas internetowy kurs języka islandzkiego, którego pierwszą lekcję możecie zobaczyć tutaj. Agnieszka opowiadała mi o studiach w Reykjaviku, bo ukończyła tutaj filologię islandzką. Piłyśmy kawę w knajpie Babalú przy Skólavörðustígur, do której chętnie przychodziła w czasach studenckich. – Kiedyś było tu bardzo spokojnie, słyszało się niemal wyłącznie język islandzki. – powiedziała. – A teraz, sama widzisz. Wokół nas siedzą sami turyści. 

Jak wygląda Islandia w kwietniu? Przede wszystkim turyści napływają, ale nie ma ich jeszcze tak wielu. Krajowa jedynka przejezdna, główne atrakcje da się jeszcze sfotografować bez konieczności czekania, aż głowy gapiów znikną z kadru. Na pewno w ciągu niespełna dwóch tygodni nie udało mi się zwiedzić Islandii naprawdę, ale jedno jest pewne: nie zawiodłam się. Islandia przyciąga jak magnes, o tym mówiło mi wiele osób. I na pewno wkrótce tam wrócę.

Dziękuję wszystkim polskim elfom, bez których mój wyjazd na Islandię nie byłby taki udany! Takk fyrir i do zobaczenia!

IMG_20170415_080915.jpg

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Goście z Islandii w Krakowie

W dniach 28 września – 1 października Muzeum Narodowe w Krakowie gościło trzy panie z Islandii związane z promocją kultury lub pracujące w instytucjach kultury na wyspie. Na zorganizowanych przez Muzeum warsztatach i wspólnych spotkaniach uczestniczyła nasza członkini Emiliana Konopka. Szczególnie ostatni dzień sesji, podczas którego to goście opowiadali o swoich zadaniach i celach, okazał się bardzo interesującym źródłem informacji o Islandii i samych Islandczykach.

Koordynatorka całej wymiany ze strony islandzkiej, Anna Marget Guðjónsdóttir, która reprezentowała przede wszystkim Fundację EVRIS, opowiadała o współpracy fundacji, a tym samym całej Islandii, z Europą i Unią Europejską.Ta fundacja non-profit zajmuje się przede wszystkim pomocą w pozyskiwaniu funduszy unijnych i krajów norweskich. Wiele z tych funduszy wzbogaca rozwój kultury, a pieniądze z EEA Grants (Islandia, Norwegia i Liechtenstein) nierzadko wykorzystywane są przez polskie placówki i instytucje kulturalne, np. na rok 2016 planowane jest otwarcie nowego oddziału Muzeum Narodowego w Krakowie – Pawilon Józefa Czapskiego, który ma szansę zaistnieć właściwie głównie dzięki temu funduszowi.

Co do promocji kultury na samej Islandii, Margret mówiła, że jest to jedno z jej podstawowych zadań. Wieloletnia dyrektor od spraw turystyki miasta Reykjavik, opowiadała o tym, że jeśli mówimy o promocji kultury na wyspie, to właściwie mówimy głównie o stolicy, bo tam koncentruje się większość jej mieszkańców. Ale nie tylko Islandczycy są beneficjentami projektów i strategii obmyślanych przez osoby zajmujące się kulturą. To także, a jak się okazuje – przede wszystkim – turyści, których liczba zwiększa się z roku na rok i w lecie 2016 Islandia spodziewa się ich aż 1, 2 miliona! I choć większość z nich wciąż przyciąga przede wszystkim natura wyspy, celem osób takich jak Margret jest zainteresowanie ich również islandzką kulturą.

12067398_543802792434701_1576532613_n

Jak to zrobić? Choć trudno w to uwierzyć, jeszcze 20 lat temu Islandia opracowywała ogólne strategie “zwabiania” turystów na wyspę. Były to, jeśli chodzi o sektor kultury, wydarzenia i imprezy, takie jak Reykjavik Culture Night, którą zainicjowano w sierpniu 1996, zatem w sezonie turystycznie najatrakcyjniejszym. Choć impreza ta, przypominająca niejako europejską Noc Muzeów, ale opierająca się raczej na wychodzeniu sztuki do człowieka niż człowieka do sztuki, była planowana także z myślą o społeczeństwie miasta, które miało czuć się jednocześnie gośćmi jak i współorganizatorami tej wielkiej imprezy. Margret opowiedziała także o pewnej pułapce, w jaką zaplątali się Islandczycy, co wyjaśniła na przykładzie festiwalu Iceland Airwaves, przeniesionego na listopad z uwagi na zbyt dużą ilość przyjezdnych w sezonie letnim. Islandia, a szczególnie Reykjavik, pozostaje jednak krajem o ograniczonych możliwościach, szczególnie kwaterunkowych, dlatego czasem zbyt duża ilość turystów Islandczyków po prostu przytłacza.

Druga prelegentka, Sigrun Kristjánsdóttir, wypowiadała się natomiast o samej edukacji kulturalnej w Islandii. Jako osoba odpowiedzialna za organizację wystaw i różnych wydarzeń w Muzeum Miasta Reykjavik, przedstawiała ten problem od strony nauczania historii. Muzeum posiada pięć oddziałów: Muzeum na otwartym powietrzu (skansen) Árbær, Muzeum Osadnictwa, Muzeum Morskie, Muzeum Fotografii oraz wyspę Viðey. Już samo zróżnicowanie i specyfika oddziałów pokazują jak inne spojrzenie na muzealnictwo spotykamy w Islandii. Duże zainteresowanie ekosystemem wyspy oraz ochroną środowiska, a także dbałość o pamięć i pielęgnowanie wspomnień “wspólnoty” to aspekty brane pod uwagę w szerokim programie edukacyjnym na ciekawych wystawach. Na przykład na wystawie “Consumption” uczniowie klas gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych poznają historię znanych im rzeczy, chociażby dżinsów – dowiadują się, czego potrzeba do ich produkcji, w jaki sposób dostają się do sklepów, a także co można z nimi zrobić kiedy nie nadają się już do użytku. Zresztą oferta edukacyjna, jak i nierzadko same wystawy, powstaje we współudziale nauczycieli i innych osób, które mogą mieć twórczy wkład w jej jakość. Ważna jest także sama rola i opinia odwiedzającego – aby ułatwić mu dostęp do tej edukacji, Muzeum przygotowało zestawy dla szkół, a także “memory boxes” wysyłane do ludzi starszych, którym trudno dotrzeć fizycznie do placówki. Te pudełka pamięci pełne są przedmiotów zmuszających do refleksji i wspomnień, a także rozmów o wspólnej przeszłości.

12092664_543802775768036_636477899_n

Z kolei trzeci gość, Kristín Scheving, to absolwentka Akademii Sztuk Pięknych i aktywna artystka w obszarze video-art, a także pracowniczka Galerii Narodowej. Znaczące jest to, że o samej placówce, która jest najstarszą galerią sztuki na wyspie (130 lat działa, około 11 tysięcy obiektów), Kristin mówiła niewiele. Opowiadała natomiast o potrzebie dygitalizacji dzieł sztuki, a także wszelkiego rodzaju dokonań artystów zapisanych na taśmach filmowych, kliszach, czy w ich komputerach. Idąc tym tropem sama “odtworzyła” koordynowane przez siebie przedsięwzięcia, takie jak przetworzenie dawnej rzeźni na dom kultury w małej miejscowości na wschodnim wybrzeżu i organizację pierwszego festiwalu video-art na świecie. Opowiadała też o angażowaniu lokalnych społeczności we wszelkiego rodzaju imprezy czy wydarzenia kulturalne, a także oswajanie ich ze sztuką. Jak sama przyznaje, wielu z okolicznych przychodniów miało po raz pierwszy do czynienia ze sztuką właśnie za pośrednictwem jej działań w domu kultury, a były to pierwsze spotkania dosyć mocne, bo związane właśnie z zupełnie nietradycyjnym video-artem.

12047397_543802725768041_455912501_n

Do wniosków  z odbytej wizyty studyjnej należały przede wszystkim istotne różnice wynikające z rozmiarów, a także specyfiki instytucji kultury w Polsce i w Islandii. Goście z uśmiechem zwrócili uwagę na “zwariowaną” polską biurokrację i zwróciły uwagę, jak ważne jest pytanie ludzi o ich opinie i analizowanie tych opinii, uczenie się na nich. Mamy nadzieję na wykorzystanie tych cennych kontaktów i powtórne spotkanie.

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.