Daleko od Reykjavíku
tytuł oryginalny: Héraðið
reżyseria: Grímur Hákonarson
rok produkcji: 2019
kraj: Islandia
Jeśli wybieracie się na “nowy film twórcy Baranów“, nie zdziwi Was, że akcja znowu kręci się wokół zwierząt i znowu z daleka od dużego miasta.
To właśnie dzięki Baranom. Islandzka opowieść Grímur Hákonarson zrobił międzynarodową karierę, a film odniósł wielki sukces równie w Polsce, a ci, którzy dotąd nie mieli pojęcia o wyspiarskiej kinematografii albo niewiele wiedzieli o Islandii, poznali ją właśnie przez kadry czarnej komedii z owcami w roli głównej. Świetnie zagrany i pięknie skomponowany film miał faktycznie wszystkie atuty, by godnie reprezentować Wyspę. Konflikt między braćmi i silny związek z wsią i gospodarstwem, a przede wszystkim podkreślenie piękna (i zacofania) islandzkiej prowincji chwycił nas za serca, będąc uniwersalną opowieścią o wartościach. Jednocześnie stał się wizytówką islandzkiego kina – celnym komentarzem na temat współczesności, pozostającym w dialogu z klasykami podejmującymi podobny wątek kontrastu miasto-wieś. W dodatku komentarzem pełnym humoru – wszyscy pamiętamy scenę, w której rolnik podrzuca swojego brata ciągnikiem pod szpital i wykłada go łyżką pod drzwi przychodni.
Uwaga! Spoilery!
W Daleko od Reykjaviku również pojawia się godna zapamiętania scena, w której główna bohaterka oblewa siedzibę spółdzielni świeżym mlekiem z cysterny. Inga jest świeżą wdową – jej mąż umiera w wypadku samochodowym i zostawia na jej barkach całe gospodarstwo z krowami mlecznymi. Kobieta nie jest jednak sama, ponieważ może liczyć na pomoc spółdzielni – związku lokalnych rolników, którzy wspierają się poprzez skupywanie własnych produktów. Robią zakupy w tym samym sklepie i są samowystarczalni, nie musząc wspierać sieciówek z Reykjaviku. W teorii celem spółdzielni jest umocnienie patriotyzmu lokalnego i pozycji gospodarzy z małej wioski na północy Islandii. Niestety okazuje się, że rolnicy słono przepłacają na tej współpracy, a każda próba wyjścia poza spółdzielnie i robienie interesu z zewnętrznymi kontrahentami jest surowo karana przez zarząd. Niektórzy zmuszani są do kablowania na innych, straszeni odebraniem farmy mającej problemy finansowe. Ta patowa sytuacja zmusza rolników do godzenia się na wysokie ceny i nie wychylania się przed szereg.
Co innego Inga (Arndís Hrönn Egilsdóttir), która po śmierci męża zaczyna drążyć wszelkie nieprawidłowości w funkcjonowaniu spółdzielni, stając się wrogiem publicznym numer jeden. W przerwie między dojeniem a dokładaniem siana krowom pisze pełen emocji artykuł na Facebooku, który rozprzestrzenia się w internecie, a następnego dnia udziela wywiadu państwowej telewizji, nazywając spółdzielnię mafią. Rozpoczyna rewolucję, nie bacząc na konsekwencje, z jakimi przyjdzie się jej zmierzyć. A te są przykre jak skwaśniałe mleko: publiczny ostracyzm, groźby, nachodzenie, niszczenie mienia, bycie obserwowaną. Zdaje się jednak, że ta dumna pani w gumiakach wypija naważone mleko duszkiem, a gdy nadchodzi niebezpieczeństwo, sięga po broń lub miesza z błotem – dosłownie – nieprzyjemnych typów. Wszystko to wydaje się wręcz nierealne: niemal w pojedynkę zaczyna walkę z mafią, sprzeciwia się woli społeczności, a na oczach mieszkańców wylewa plon pracy swoich rąk na elewację budynku wroga. Ale mleko się rozlało i obecni w siedzibie członkowie zarządu zdają się tylko utwierdzić w przekonaniu, że kobieta jest niespełna rozumu i zadbają o to, aby zgarnęła ją policja.
Scena, symboliczna dla całej akcji filmu, jest w gruncie rzeczy bardzo tragikomiczna. Działająca dotąd pod wpływem emocji impulsywna kobieta zostaje sprowadzona do porządku przez mężczyzn, mających w ręku realną władzę i siłę. Niby nie traci swojej godności, bo szybko zostaje zwolniona z aresztu, ale w bardzo trywialny sposób jest nam tutaj zasygnalizowane, że kobieta nie ma zbyt wiele do powiedzenia w tej niewielkiej, konserwatywnej społeczności. Być może wąskie grono przyjaciół popiera jej bunt, ale dopiero sięgnięcie po ekstremalne środki zdaje się otworzyć społeczności oczy i zachęcić do zmiany. Część rolników zapragnie stworzyć własną spółdzielnie, ale jest to pomysł mężczyzn, a nie samej Ingi. Szargana emocjami kobieta doprowadzona do ostateczności przez walkę z niesprawiedliwym systemem zdaje się być postawiona do pionu przez racjonalny plan mężczyzn. Widz nie zastanawia się nawet, dlatego to nie Inga wpada na pomysł założenia niezależnej spółki. Po prostu akcja rozwija się we własnym, należącym do tej społeczności, tempie, gdzie inicjatywa kobiety i tak sprowadzona jest do realnego działania mężczyzn.
To oczywiście nie przypadek, że główna bohaterka jest kobietą. W jednym z wywiadów reżyser zgodził się, że Inga walczy nie tylko z systemem, ale również z uprzedzeniami zacofanej społeczności. Z jednej strony oczekuje się od Ingi pracowitości i przywiązania do krów, a z drugiej – po śmierci męża społeczność zadaje pytanie, kiedy wdowa opuści gospodarstwo. Inga pozostaje w opozycji nie tylko do spółdzielni, czy mężczyzn, ale do całej wspólnoty – dopiero z czasem ta silna jednostka zacznie przewodzić nowemu ruchowi i odnosić spektakularne suckesy.
Wspominałam już raz, że rozwój fabuły wydaje się wręcz nierealny, a teraz dodam, że entuzjazm i nadzieja na wygraną z systemem są po prostu naiwne. Historia oparta jest na faktach, podobno początkowo Grímur Hákonarson planował nakręcić dokument demaskujący korupcję i układy w wielu wsiach islandzkich. Nikt z poszkodowanych nie miał odwagi wypowiedzieć się przed kamera, dlatego reżyser ubrał fakty w fikcję i napisał bajkę o dzielnej kobiecie, która może wszystko. W tej bajce jest miejsce na czarny charakter, jakim bezsprzecznie jest zarządca spółdzielni, dojący niezłą kasę Eyjólfur (Sigurður Sigurjónsson), który gra przyjaciela, ale za plecami bohaterki knuje swój plan zniszczenia. Są też dobre wróżki, w tym przyjaciel Friðgeir (Sveinn Ólafur Gunnarsson) i jego żona, którzy wspierają Ingę od śmierci męża. Mimo czarów złego Eyjólfura staje się cud i społeczność przegłosuje wniosek założenia nowej spółdzielni. Jednak już następnego dnia cudowna bańka pryska i Inga dostaje nakaz eksmisji. Potulnie zbiera więc swoje graty i wyjeżdża na południe, zamieszkać wraz z dziećmi w Reykjaviku.
Przyznam, że mocno pogubiłam się w tej historii. Z początku film nabierał charakteru kryminału, w którym żona szuka sprawiedliwości po tajemniczej śmierci swojego męża. Bohaterka idzie na wojnę, ale tak naprawdę nie wiemy ostatecznie jakie są jej motywacje: czy robi to w imieniu męża-kreta, a może próbuje udowodnić własną siłę? Czemu tak zależy jej na gospodarstwie, skoro od dawna chciała je opuścić? Dlaczego poświęca tyle energii w przywrócenie sprawiedliwości, skoro tak łatwo poddaje się i wyjeżdża? W wielu momentach akcja pozostaje niespójna, a widzowi nie wystarcza barwne zakończenie, w którym Inga mknie przez pola lawowe, śpiewając stary hit za kierownicą. Niby piosenka jest o wolności i niezależności, ale właściwie w filmie nie zaznaczono, żeby bohaterce tego brakowało. Ogólnie zamknięcie narracji mdli jak mleko, kiedy się je zbyt mocno podgrzeje.
Mam nadzieję, że Grímur Hákonarson odnajdzie jeszcze tę świeżość, którą pokazał w Baranach. Mam wrażenie, że przy okazji Daleko od Reykjaviku trochę przekombinował i sam chyba nie do końca wiedział, jaki efekt chce uzyskać. Prywatnie zaangażowany jest w kwestie społeczne i polityczne, a problem mafii faktycznie jest jednym z poważniejszych, ale rzadko dyskutowanych na Islandii. Mówi się, że Wyspą rządzą cztery wpływowe rodziny, które mają dostęp do władzy, mediów i biznesu. To oni decydują o życiu wszystkich Islandczyków, to oni maczali swoje palce bankach, co doprowadziło do kryzysu w 2008 roku. Z pewnością warto mówić o tym problemie głośno, szczególnie z filmie destynowanym na zagraniczne festiwale. Mimo to zniszczono potencjał ciekawej historii, przyprawiając ją o kożuch happy-endu. Czekam na prawdziwą silną jednostkę w islandzkiej kinematografii, która wyjdzie z filmu i nakręci prawdziwy film o tym problemie. Może to będzie kobieta? Kto wie, kto ma większe szanse na walkę z mafią.
Jedna odpowiedź do “Mleczna rewolucja”