Latem 2024 zdobyłam Laugavegur: ponad 112km pieszej wędrówki ze Skógar do Landmannalaugar z całym dobytkiem na plecach, spaniem pod namiotem, jedzeniem liofów i kąpielą w lodowatej wodzie za mną! Wyprawa organizowana przez Monikę Guzik i Maćka Budzika, którzy od lat tworzą #projektislandia była nie tylko zrealizowaniem jednego z moich marzeń, ale też wielką próbą mojej miłości do Islandii.
W 9 dni przeszliśmy dwie trasy: Fimmvörðuháls i Laugavegur. Przez całą podróż miałam przy sobie notesik, w którym skrzętnie notowałam na bieżąco emocje, dzień po dniu. Postanowiłam podzielić się z Wami moimi doświadczeniami, aby zachęcić Was do wyprawy w islandzkie Tęczowe Góry w tym niezwykłym towarzystwie!
17 lipca
Noc z wtorku na środę spędziłam w hostelu u Barona w Reykjavíku, żeby mieć bliżej na dworzec, z którego ruszaliśmy na szlak z samego rana. Słabo spałam, stresowałam się chyba całą wyprawą i tym, jak sobie dam radę. I już na starcie zrobiłam popis mojego gapiostwa i niemal spóźniłam się na autobus, bo „przecież miałam blisko” i wybiegłam z hostelu na ostatnią chwilę. Po drodze spadł mi camel bag, który bezmyślnie napełniłam do końca, a potem musiałam go przed autobusem wylewać, co wyglądało dość wymownie.
Ale cudem dobiegłam do autobusu na ostatnią chwilę, gdzie powitała mnie Guzik, Maciek i reszta ekipy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, kto jest jej częścią, ale mogłam się domyślać z rozmów. Usiadłam obok Edyty, z którą dzielę namiot i zaczęłam ze stresu nawijać tak, że sama miałabym siebie dość po pół godziny. Edyta (chyba) miała do mnie więcej cierpliwości, bo gdy dotarliśmy do Skógar, pomogła naprawić camel baga i jakoś dodała mi otuchy.
Przez całą drogę z Reykjavíku padało, ale gdy dojechaliśmy na miejsce było już po wszystkim. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy chrzest bojowy pod Skógafoss (Maciek polecał, żeby podejść jak najbliżej kurtyny wody) i pierwszy dzień na szlaku zaczął się ambitnym podejściem schodami w górę wodospadu. Ale na górze nie czułam zmęczenia, byłam gotowa na wszystko. I dałam się wsiąknąć cudownym widokom zielonej krainy pełnej wodospadów, prawdopodobnie piękniejszych niż te, którymi każą zachwycać się przewodniki.

Choć deszcz wrócił, dziwnie pasował do tego dnia. Pasował do monotonii krajobrazu, który – choć się nie nudził – sprawił, że trasa ciągnęła się jakby w nieskończoność. Aż doszliśmy do mostku, który zdaniem Moniki i Maćka był jak granica między dwoma światami. Wtedy faktycznie ogarnęła nas czarna lawa i mgła, a ostatnie godziny szliśmy już w niemal zimowych warunkach. na pół godziny przed schroniskiem napełniliśmy camel bagi i butelki źródlaną wodą, bo na miejscu miało nie być ujęcia. Z dodatkowym obciążeniem szukaliśmy więc gdzieś na horyzoncie tej słynnej Białej Chatki, która wyłoniła nam się prawie w ostatniej chwili.
W deszczu i wietrze rozbiliśmy namioty. Gdyby nie Edyta, na pewno nie dałabym rady, ostatni raz robiłam to zbyt dawno temu. Byłam tak przemoczona i zziębnięta, że po ciepłym posiłku z jet boila uciekłam prosto do śpiwora. Teraz jest mi ciepło, ale coś czuję, że jest podejrzanie cienki, a wichura na zewnątrz nie wróży spokojnej nocy. Trudno, to jest Islandia. cieszę się, że tu jestem.
18 lipca
Nocleg w schronisku Baldvinsskáli to prawdziwy test na wikinga, a na pewno na to, czy nadajesz się na wyprawę w islandzkie góry. Nie dość, że wiało i padało, przez co wyrywało śledzie i nasz namiot tańczył w sobie tylko znanym rytmie, to jeszcze przez cienką matę czułam każdy kamień pod kręgami, a śpiwór faktycznie okazał się nieodpowiedni na islandzkie noce. Było mi zimno, miałam wrażenie, że ktoś ciągle chodzi wokół naszego namiotu, ale co wyturlałam się z mojego barłogu, okazywało się, że to tylko wiatr i deszcz.

Ale po trudnej nocy czekał mnie cudowny dzień, więc choć bałam się, że będę zmęczona na szlaku, po prostu szłam naładowana endorfiną. A krajobraz był kosmiczny: najpierw lodowiec i spacer po śniegu, potem pojawiły się czarne i czerwone zbocza gór Magni i Móði, na którego szczycie zjedliśmy lunch. Potem zaczęło padać i wiać, akurat w momencie, gdy mieliśmy schodzić po łańcuchach z bardzo stromego zbocza. Potem był dłuuugi spacer w deszczu i chęć przyspieszenia czasu, żeby już tylko dotrzeć do celu.

W końcu pojawiła się nagroda: coraz piękniejsze widoki wyłaniającego się z mgły Þórsmörk. To moje pierwsze zderzenie z taką Islandią: zieloną, pełną kwiatów i owadów, a gdy na chwilę zza chmur wyszło słońce, zobaczyłam całą dolinę i przepiękny widok na Eyjafjallajökull. Choć z zachwytu prawie zgubiłam pokrowiec na plecak (idiotycznie zeszłam po niego, trochę ryzykując własne życie), to na samym końcu tej wędrówki czekał nas RAJ.

w Þórsmörk są trzy campingi: Básar, Langidalur i Volcano Huts w Húsadalur. Na szczęście spaliśmy w tym ostatnim, gdzie czekał na nas bufet z kaloryczną kolacją, gorące prysznice i sauna! Niezwykłe, jak brak dostępu do cywilizacji przez 24h może otworzyć oczy na luksusy, które mamy na co dzień! Cieszyłam się jak dziecko i niemal jak dziecko spałam – z butelkami gorącej wody, które po trzecim dogrzaniu pozwoliły mi w końcu zasnąć przy dźwiękach ćwierkających ptaków. Czy to prawda, że czasem na camping zakradają się lisy polarne? Może jakiś do mnie przyjdzie?
19 lipca
Obudziło mnie gorące słońce, dzięki któremu zrozumiałam dwie rzeczy: w końcu zasnęłam, bo było mi ciepło, ale takie ciepłe noce na Islandii to rzadkość. Dlatego pierwszą misją z rana było włączenie Internetu i poszukanie opcji lepszego śpiwora. W niecałą godzinę udało mi się znaleźć dobrotliwego elfa, który pożyczy dobry śpiwór, ale też zawiezie go na busa, który bez dodatkowej opłaty przywiezie go prosto na camping! Po raz kolejny przekonałam się, że Islandia pełna jest dobrych ludzi!
Dobre wieści i piękna pogoda dodała mi wigoru: zainicjowałam wspólną jogę, zafundowałam sobie smaczny lunch (zupa z baraniną!) i pomimo przekonania, że ten dzień mogłabym przeznaczyć na odpoczynek, wybrałam się na wycieczkę fakultatywną. Na lekko wybraliśmy się więc na Valahnjúkur, gdzie piliśmy herbatkę z pięknymi widokami, a potem mniejszą ekipą udaliśmy się do pobliskiego kanionu, gdzie po raz pierwszy doświadczyłam przechodzenia przez islandzkie rzeki. ale naprawdę niezwykłym przeżyciem było zjedzenie lunchu w jaskini, tuż obok wodospadu, gdzie nawet najzwyklejsze kabanosy smakowały jak danie z restauracji z gwiazdką Michelin

W drodze powrotnej do naszego campingu towarzyszyła nam tęcza. Ale w Langidalur czekała kolejna niespodzianka – upragniony przeze mnie lisek polarny! choć widziałam go z daleka i głównie przez obiektyw telefonu, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że te jedyne endemiczne ssaki Islandii mają więcej z kotów niż psowatych. Ostatnią prostą do campingu przeszliśmy w takt muzyki z Hobbita, puszczonej przez Maćka z telefonu. Fakt, ten szlak jest bajkowy, a choć nie jestem fanką Tolkiena, totalnie rozumiem pretensje niektórych, że ekranizacje Władcy Pierścieni nie powstały w Islandii.
To był cudowny dzień na lekko i na luzie. Zakończyliśmy go nawet integracją w campingowej restauracji, gdzie przy zimnym piwie rozluźnialiśmy mięśnie i relacje międzyludzkie. Polubiłam się bardzo z członkami i członkiniami naszej drużyny i dostałam nawet nietypowy przydomek, który niech pozostanie między skałami bajecznego kanionu

20 lipca
To było pierwsze w pełni komfortowe spanko, a rano słoneczko przygrzewało tak, że było wręcz za gorąco! Jak łatwo może zmienić się perspektywa, gdy masz dobry śpiwór (i nawet jesteś w stanie upchnąć go wraz z tym pierwszym do plecaka, który swoją pakownością zaskoczył wszystkich). Ale wróćmy do słoneczka, które towarzyszyło nam przez cały poranek: w jego promykach jadłam na śniadanko owsiankę jak to złoto (trochę muesli, kaszki dla niemowląt, suszonych owoców i orzechów, całość zalewasz wrzątkiem i gotowe). Nie musiałam jeść nic więcej przez niemal pół dnia, a właściwie przez cały ten wyjazd nie byłam szczególnie głodna, mimo takiego wysiłku energetycznego!
Poranek był długi, bo cała wyprawa zaplanowana jest tak, żeby się wyspać i nigdzie nie spieszyć – i bardzo to szanuję! Dlatego był czas na rozciąganie z dziewczynami, spokojne spakowanie się i pożegnanie z Michałem, który pracuje w Volcano Huts i pozwolił mi pożyczyć koc pierwszej nocy, gdy nie miałam lepszego śpiwora. Kupiłam sobie na pamiątkę naszywkę z tego miejsca, bo będzie mi się bardzo dobrze kojarzyło, pomimo zatkanego szamba, które wylało w kuchni…
Początek szlaku nie należał do łatwych: w pełnym słońcu było gorąco, po dniu na lekko, plecak wydawał się zbyt ciężki, nogi po raz pierwszy zaczęły boleć. Ale potem było tylko lepiej, choć krajobraz z zielonej oazy zamienił się w surową pustynię z czarnym piaskiem, gdzieniegdzie pokrytym mchem i czerwonymi porostami. na horyzoncie towarzyszył nam masyw Tindfjöll, ten sam, który malował kiedyś Ásgrímur Jónsson. czy szedł tym samym szlakiem? Czy te skały, w których wypatrywałam trolli, również inspirowały malarza?

To był bodaj najmilszy dzień: pomimo trudniejszych podejść, na szczycie towarzyszył mi ciepły wiatr. Może i spaliłam buzię od słońca, ale przynajmniej czuję, że jestem na wakacjach. Odpoczywam, nie spieszę się, idę swoim tempem i pochłaniam widoki. Dzisiaj śpimy nad rzeką, to podobno najzimniejszy nocleg ze wszystkich. Nie martwię się o śpiwór, tylko o podłoże – z braku lepszego miejsca rozbiłyśmy namiot nad samą wodą, z dużym spadkiem, więc będziemy spać z nogami w dół. Obyśmy tylko się nie sturlały…
21 lipca
Dzisiejszy dzień minął tak szybko, że nawet trudno było mi sobie przypomnieć, gdzie się rano obudziłam. A pamiętam, że pomimo nierównej ziemi pod plecami spało mi się dobrze, po raz pierwszy niemal bez przerwy aż do 9! Szybka higiena z rana mokrymi chusteczkami (w Húsadalur zostawiliśmy ostatni ciepły prysznic), składamy namiot póki suchy i idziemy jeść śniadanie w namiocie, gdzie jest względnie ciepło. Potem zostawiliśmy plecaki na campingu i udaliśmy się na krótką wyprawę do pobliskiego kanionu, a po nim w dalszą drogę.

Choć popadywało to trasa tego dnia była łatwa i przyjemna. Lewa noga coraz bardziej dawała mi się we znaki, dlatego aż do przechodzenia przez rzekę nosiłam bandaż uciskający. Potem ta kriohydroterapia pomogła i dalej szło mi się sprawniej, szczególnie, że dość monotonny krajobraz zaczął się zmieniać. Tuż przed kolejnym campingiem na nowo pojawiła się zieleń: rzeki porośnięte fluorescencyjnym mchem, soczysta trawa i kwiaty kwitnące jak bawełna. Przyznam, że wyglądało to bardziej jak sceneria z Teletubisiów, niż z filmów fantasy
Dzisiaj śpimy nad jeziorem Álftavatn, w którym być może jutro rano spróbuję się zanurzyć. Na razie jest zimno i jestem zmęczona, ale mimo tego spadku formy jestem z siebie bardzo dumna, że doszłam aż tutaj.

22 lipca
Dzisiaj był zarazem najgorszy i najlepszy dzień wyprawy. Przez całą noc aż do rana wiatr był tak silny, że pomysł kąpieli w jeziorku wszystkim wywiał każdemu z głowy. Składaliśmy namioty w pośpiechu, zęby myliśmy skostniałymi rękami, a śniadanie jedliśmy w blaszanej wiacie, której nikt nie miał ochoty opuszczać.
A potem było tylko gorzej: do wiatru dołączył deszcz padający poziomo i wkrótce wszyscy byliśmy przemoczeni od stóp do głów (choć byłam autentycznie zaskoczona nieprzemakalnością mojej kurtki). Gdy mniej więcej w połowie trasy zrobiliśmy postój w małej drewnianej chatce (w której zatrzymywali się tego dnia wszyscy), każdy próbował suszyć co się da – bezskutecznie.
Mi było już wszystko jedno: miałam mokre stopy, było mi zimno, ale najbardziej nie mogłam pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie przez złą pogodę nie zobaczę celu mojej wyprawy: Landmannalaugar. W takich humorach opuściliśmy nasze schronisko, po czym – rak ręką odjął! – przestało padać. I choć nadal mocno wiało, częściowo wysuszyło nasze ubrania, a przede wszystkim przegoniło chmury. I stopniowo ukazywały się one – Tęczowe Góry…

Gdy zaczęłam je dostrzegać, śmiałam się jak dziecko. Wyjęłam maskonura i zaczęłam robić zdjęcia (tych ze złej części trasy nie zobaczycie), a potem już do samego końca szłam z bananem na twarzy, mimo bardzo bolącego kolana i ogólnego zmęczenia. Gdy tylko doszliśmy do campingu, rozłożyliśmy namioty, zjadłam obiad w śpiworze i spory kawał mojej czekolady, którą miałam nagradzać sobie każdy dzień wyprawy.
Ale największą nagrodą było gorące źródełko – kto zamierza przejść Laugavegur, niech idzie w przeciwnym kierunku niż proponują przewodniki, bo ta gorąca kąpiel łagodzi wszystkie bóle i wprowadza w błogi stan
23 lipca
Po wczorajszej kąpieli w gorącym źródełku moje kolana mają się znacznie lepiej, spałam też najlepiej w ciągu całego tego tygodnia. Może dlatego, że to ostatnia noc pod namiotem i ostatni dzień wyprawy, więc chcę maksymalnie go wykorzystać. Po śniadaniu szybciutko zbieramy się na samodzielny trekking pętelką wokół naszego campingu w Landmannalaugar.
W tym 8-kilometrowym szlaku było wszystko: strome podejścia, pole lawowe (z XIV wieku!), wiatr, słońce, śliska glinka, sypki piasek, wyziewy gorących źródeł, tęczowe kolory i widoki – przede wszystkim widoki! Niby widziałam je już wczoraj i nie mogłam się na nowo zachwycić nimi w ten sam sposób, a jednak: co chwilę powtarzałam sobie: cholera, tu jest tak pięknie!!!

Nie mogę uwierzyć, że cała wyprawa trwała zaledwie tydzień, bo w mojej głowie czas mijał całkiem inaczej. Dzisiaj czuję, że gdybym tylko lepiej się wysypiała i miała lepsze nogi, mogłabym pójść w dalszą trasę. Totalnie jaram się tym, czego dokonałam i że moje ciało mnie nie zawiodło. Mam ochotę częściej wracać w islandzki interior i choć rozumiem, dlaczego Maciek i Monika robią tę trasę kilka razy w roku, sama mam ochotę następnym razem zobaczyć coś innego.
Jestem totalną szczęściarą, że mogłam uczestniczyć w tej przygodzie! Dziękuję Maćkowi i Monice za Waszą wiedzę i doświadczenie, optymizm i koleżeńskie podejście, dzięki czemu najtrudniejsze momenty szły mi zaskakująco dobrze. Dzięki Wam niczego się nie bałam, bo wiedziałam, że JAKOŚ TO BĘDZIE! I było WSPANIALE! Jako osoba bez większego doświadczenia z turystyką górską potwierdzam, że Wasze złote rady i dobre rady są w stanie przygotować każdego do takiej wyprawy. A że we wszystkich campingach czuliśmy się jak u siebie, to zasługa Waszych wieloletnich przyjaźni z lokalsami, a tego nie da się podrobić. Dziękuję też naszej wspaniałej drużynie, bo razem szło się z pewnością raźniej, ale każdy miał też przestrzeń dla siebie. To było najpiękniejsze: trzymaliśmy się razem, ale każdy mógł też podziwiać Islandię z osobna.
A jeśli chcecie przeżyć podobną przygodę, koniecznie sprawdźcie najbliższe terminy wypraw: https://www.mediafun.pl/islandia/
• post powstał we współpracy z Media Fun •