Ostrzegali mnie, że ten moment nadejdzie.
Że w końcu fascynacja Islandią zaprowadzi mnie na Wyspy Owcze albo Grenlandię. Że jeśli pojadę na Islandię, to wszystko minie i będę szukała nowych podniet. Fascynacja Islandią nie minęła, ale pojawiła się ciekawość. Tyle razy słyszałam już o innych wyspach, że powoli rodzi się we mnie ta potrzeba. Potrzeba udania się na Północ.
Mówią, że Wyspy Owcze to jak Islandia sprzed boomu turystycznego. Że tam wciąż jeszcze jest niewielu zwiedzających, hostele nieprzeładowane, a lokalni mieszkańcy pozytywnie nastawieni do przybywających. Podobno taka była Islandia jeszcze na początku XXI wieku, a potem Islandczycy się zmęczyli. I islandzka przyroda też się zmęczyła. Turystami. Teraz jest ich za dużo, to i Islandia nie jest już taka sama. Mniej autentyczna i taka jakaś sprzedajna. Niestety zanim dotarłam na swoją Thule, było już za późno. To już nie były egzotyczne rubieże Europy, tylko popularna destynacja turystyczna. Romantyczny element dzikości zadeptany przez miliony butów z firmową metką.
Ale podobno są inne Thule. Bo Ultima Thule może mieć wiele współrzędnych geograficznych. Dla mnie, i dla wielu innych autorów, to właśnie Islandia. Ale dla Agaty Lubowickiej – Grenlandia. Dla autora książki Atlas wysp odległych – to wyspa należąca do Wielkiej Brytanii. Natomiast dla autora bloga Ultima Thule każda domniemane destynacje znaleziona w różnych relacjach. Kiedyś przyjdzie czas, że napiszę swój tekst o tożsamości Ultima Thule. Ale na razie umówmy się, że każdy ma swoją Thule. I każdy z nas ma rację.
Dlatego może wkrótce wyjdę poza wyznaczony samej sobie kanon i zacznę pisać o innych Thule. Trudno się oprzeć, skoro wokół tyle pokus. Czytam właśnie Lud Ilony Wiśniewskiej i czuję to ciepło, które towarzyszyło mi wiele lat temu, kiedy dopiero poznawałam się z Islandią. Czuję ten prąd, który rozbudza ciekawość. Włącza mi się w mózgu taki stworek, który szepcze “Jedź!”. I internety też czytają w moich myślach, bo podsuwają mi chociażby świetny tekst o prawdziwej tożsamości Anaruka. Już zaplanowałam, że po Ludzie idę do miejskiej biblioteki po lekturę szkolną, żeby przeżyć to wszystko na nowo. Ale dlaczego wtedy, kiedy czytało się tę książkę w podstawówce, nie czułam jeszcze tego prądu?
Koleżanka poleciała na Svalbard i zrobiła mi smaka, podobnie jak Borkowska Trippin’, która siedzi na północy Norwegii chyba już drugi rok. Nie pomaga długa lista znajomych na Facebooku, którzy dzielą się zdjęciami z dalekiej Północy. Nie tylko tej tutejszej, europejskiej. Damian z Kierunek Alaska już od dłuższego czasu wwierca się w moją głowę piękną Alaską. A ja, choć zupełnie nie interesuje mnie podróż do Stanów, mam ciągle gdzieś plan awaryjny, że zrobię doktorat w Kanadzie. To chyba jedyne miejsce poza Europą, które wydaje się tak skandynawskie. Mówi o tym choćby sztuka, ale o tym też kiedyś napiszę szerzej. No i Kanada to chyba największe skupisko Islandczyków poza samą Islandią.
Ach, a Laponia? Pamiętam, że na studiach reagowałam na to hasło z romantycznym rozmarzeniem, dokładnie jak XIX-wieczni artyści. Co z tego, że już byłam, chętnie pojechałabym znowu! Na północ Norwegii, na północ Szwecji, na północ Finlandii! Poznać lepiej kulturę saamską, popatrzeć na te piękne stroje i choć odrobinę zrozumieć szamanów rozmawiających z reniferami. Wsłuchać się w język, posłuchać na żywo joiku, sprawdzić, jak naprawdę wygląda współczesne życie Saamów. Zobaczyć znowu mieniący się tysiącami barw ogon lisa polarnego, bo tym według tamtejszych wierzeń jest zorza polarna.
Gdy pierwszy raz leciałam na Islandię, myślałam, że wygrałam los na loterii. Gdy zobaczyłam swoje pierwsze maskonury stwierdziłam, że widziałam już wszystko i mogę umierać. Sami jednak widzicie, ile jest innych kierunków na północ. Choć jesień, słota i chłód, wcale nie marzę o ciepłych krajach. Spieszę się na północ, choć nigdy nie przepadałam aż tak za mrozem. Ale marzę o śniegu, o ciszy, o ciemności, o zorzy, o nowych obrazach i muzeach do odkrywania.
Mam znajomego, który robi habilitację ze sztuki grenlandzkiej i farerskiej. W Polsce nikt nie chce nawet słyszeć o doktoracie ze sztuki islandzkiej, a Bart jest na stypendium w Kopenhadze i jak widać Dania odczuwa potrzebę zaktualizowania własnej historii sztuki i interesuje się swoimi własnymi koloniami (to słowa Barta, bo stosuje właśnie metodologię postkolonializmu i bardzo mu tego całego projektu zazdroszczę). Teraz prowadzę tydzień ze sztuką skandynawską na instagramie Nordic Talking i przygotowując się do niego myślałam sobie, jak odkrywcze będzie zaprezentowanie Skandynawii przez jej sztukę. Jakże banalne i oklepane zdały mi się jednak te wszystkie Larssony, Krøyery i Munche, a nawet Kjarvale, gdy Maciek Brencz z Farerskich Kadrów wprowadził mnie w arkana sztuki farerskiej. To dla mnie zupełna terra incognita. Istna Ultima Thule malarstwa.
Więc budzi się we mnie ciekawość. Tak jak kiedyś marzyłam o badaniu sztuki skandynawskiej i zwiedzaniu skandynawskich muzeów, teraz chcę poznawać sztukę dalekiej Północy. Sztuka farerska tak bliska jest sztuce islandzkiej, a wciąż tak podobna do norweskiej czy duńskiej. A jaka jest sztuka grenlandzka? Saamska? Jak wygląda malarstwo na Alasce? Czy ktoś maluje na Svalbardzie? Sami widzicie, że raz decydując się na tę szaloną podróż ze sztuką, której nikt nie chce i nikt nie rozumie, brnę dalej w swoim uporze, by zajmować się tym, czego nikt nie chce tknąć. Kusi właśnie to, że mało kto jej dotykał, mało kto ją badał i opisał. A to w odkrywaniu podnieca najbardziej. Nietknięte, dziewicze tereny.
I wiecie co? Trochę się o sztuce farerskiej dowiemy z najbliższego spotkania, które organizuję z Maćkiem i Marcinem Michalskim z Wyspy Owcze – Projekt Føroyar. Sama nie mogę się już doczekać! Zapraszamy w sobotę 16 listopada do warszawskiej klubokawiarni KiciaKocia o 18:00!