Wulkan i inne katastrofy

autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
tytuł: Ognie. Miłość i inne katastrofy
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2021
wydawnictwo:  Wydawnictwo Literackie
liczba stron: 360

W najnowszej powieści Sigríður Hagalín Björnsdóttir, autorka Wyspy oraz Świętego słowa, nie zawodzi swojego czytelnika i podaje mu dokładnie to, czego chciałby się spodziewać: historię zagubionych jednostek z islandzką katastrofą w tle.

Z czym może kojarzyć nam się Islandia, jeśli nie z wulkanami? Świat przypomniał sobie o istnieniu tej niewielkiej wyspy na Atlantyku dzięki erupcji Eyjafjallajökull  w 2010 roku, a jeszcze kilka wieków temu Islandię nazywano diabelską wyspą ze względu na Heklę, uważaną za wrota do piekieł. Od miesięcy temat kolejnych erupcji szczelinowych Fagradalsfjall dominuje medialne doniesienia na temat Islandii, a czerwone ognie przyciągają turystów i stają się nowym ulubionym motywem eksplorowanym przez artystów. Jeszcze niedawno dużo mówiło się o serialu Katla, dziele islandzkiego reżysera Baltasara Kormákura, w którym temat wulkanu łączy science fiction z folklorem.

Natomiast Sigríður Hagalín Björnsdóttir napisała Ognie: powieść inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami związanymi z wybuchami na Reykjanes, ale – co charakterystyczne dla jej twórczości – doprawione dystopijną wizją znacznie poważniejszych wybuchów. Ognie. Miłość i inne katastrofy to historia Anny Arnardottir, profesor wulkanologii, znanej na całą Islandię ekspertki, która w obliczu kolejnych erupcji staje się odpowiedzialna za bezpieczeństwo całego narodu i rzeszy skuszonych spektakularnymi wybuchami turystów. Dyrektor Wydziału Nauk o Ziemi, córka szanowanego w środowisku geologa, wiedzie szczęśliwe życie u boku męża, Kristinna, którzy wraz z dwójką dzieci mieszkają w pięknie położonym domu na przedmieściach Reykjaviku. Choć wiecznie zapracowana, Anna uwielbia swoją pracę i ceni sobie wygodne życie u boku bogatego prawnika. Spokój badaczki zostaje jednak zmącony, czego winna jest nie tylko wizja zbliżającej się katastrofy, ale także tajemniczy fotograf Tomas Adler.

Ten nieunikniony wątek romantyczny ma na celu najpewniej ukazać równoległość przeżyć ludzkich w obliczu gwałtownych zmian w przyrodzie. Tak jak magma kotłuje się pod ziemią, a jej wybuch spowoduje nieodwracalne straty nad powierzchnią, tak budząca się miłość i pożądanie wprowadzą zmiany w życiu prywatnym Anny. Romans wpłynie jednak nie tylko na jej pożycie małżeńskie, ale też na pracę zawodową: zawsze wierna intelektowi i przekonana o prymacie rozsądku Anna stanie się bardziej podatna na przeczucie i dyktaturę serca. Ale czy miłość zwycięży i sprawi, że niekochana przez egoistyczną matkę półsierota sama wybierze dzieci ponad własne szczęście? Jak wieści podtytuł powieści, miłość jest jedną z wielu katastrof, a jej skutki okażą się nieobliczalne.

Powieść Sigríður Hagalín Björnsdóttir to jednak znacznie więcej niż romansidło. Wątek miłosny jest tylko dodatkiem do opowieści o przygotowaniach do ewentualnego wybuchu na półwyspie zamieszkałym przez 1/3 ludności Islandii. To kulisy przepychanek między naukowcami a politykami, którzy muszą wypracować kompromis w obliczu nadchodzącej katastrofy. Badacze, zazwyczaj niedofinansowani i spychani na margines priorytetów, stają się nagle autorytetami w zakresie obrony cywilnej i muszą podjąć decyzje dotyczące bezpieczeństwa tysięcy ludzi. Jednocześnie, ich wymagająca praca jest dodatkowo utrudniana przez dziennikarzy, wścibskich fotografów, upartych polityków, którzy chcą sprzedać publiczności sensację, zrobić z erupcji atrakcję turystyczną, zapewnić Islandii ekonomiczny wzrost po chudych czasach pandemicznych. Praca pod taką presją jest trudna, a oczekiwania wysokie: czy pomimo lat doświadczeń da się przewidzieć erupcję wulkanu na Islandii? Czy można wyliczyć czas i miejsce wybuchu? Czy nauka zawsze jest w stanie dać nam odpowiedź, a liczby są pewniejsze od intuicji?

Islandia nie jest bowiem lądem, lecz geologicznym nieporozumieniem, powstała przez przypadek i będzie istnieć, dopóki diapir będzie na nią napierał spod płaszcza Ziemi, tak jak gorące powietrze bijące z kanałów metra unosi letnia suknię kobiety przechodzącej nad uliczną kratą wentylacyjną w zagranicznej metropolii; Islandia to wzdęcie tej sukni na chwilę przed tym, jak kobieta podejmie decyzję i wygładzi fałdy.

W książce wielokrotnie pada stwierdzenie, że Islandia potrzebuje utalentowanych wulkanologów i geologów, którzy pozwolą zrozumieć, a przynajmniej przewidzieć jej największe kaprysy. Ale nawet oni nie są w stanie wiedzieć na pewno, co drzemie pod powierzchnią lądu i oceanu. Pomiary i modele mogą zawieźć, bo żywioł rządzi się własnymi prawami, a nigdzie indziej jak właśnie na Islandii natura nie pokazuje bardziej dobitnie, że ma zdecydowaną przewagę nad człowiekiem. Björnsdóttir zdaje się przypominać o tym, dawać komentarz do dotychczasowych wydarzeń i oceniać podjęte decyzje. Masy Islandczyków i turystów wybierało się na spacer pod sam wulkan, niektórzy wdychali trujące gazy i wystawiali się na niebezpieczeństwo, próbując dotknąć lawy albo wchodząc na nią.  Spektakularna erupcja, czerwone światło i kłąb dymu fascynują i każdy chciałby przeżyć to na własnej skórze, a zarabiający na turystyce Islandczycy mogliby wymyśleć kolejne atrakcje, bo dopóki leje się lawa, przybywa pieniędzy. Autorka pokazuje do czego prowadzi – a przynajmniej może prowadzić – ta chciwość i ostrzega przed stanem wyjątkowym, nakreślając jedynie szkicowo to, co mogłoby się wydarzyć i ile ofiar ta ewentualna katastrofa mogłaby pochłonąć.

Niezwykle oczytana i kompetentna, Björnsdóttir po raz kolejny wykazuje się ogromem pracy nad poprawnością faktograficzną. Fikcja miesza się z cytatami z opracowań naukowych, osobiste wyznania z fachową terminologią geologiczną i meteorologiczną. Nie mam wątpliwości, że autorka z dziennikarską wnikliwością zrobiła przed napisaniem książki porządny research, dzięki któremu nawet fikcyjny wulkan wydaje się prawdziwym. Ten końcowy efekt jest też udziałem grafik i map umieszczonych w książce, a także w świetnie zredagowanej wersji polskiej, konsultowanej z Katarzyną Paluch, znanej z projektu Noise from Iceland. To także dzięki tej ekspertce od wulkanów książkę czyta się niemalże jak podręcznik do geografii, a czytelnikowi zostaje w głowie mnóstwo przydatnej wiedzy związanej z tematem.

Trzeba również oddać sprawiedliwość tłumaczowi Jackowi Godkowi, gdyż na tle dwóch poprzednich wydawnictw Ognie czyta się znacznie lepiej. To świetna robota translatorska, będąca niewątpliwie również zasługą redaktorek: Anny Poinc-Chrabąszcz oraz Ewy Polańskiej.  Choć w druku wciąż brakuje islandzkich znaków, o które prosiłam Wydawnictwo Literackie w recenzji Świętego słowa, postanowiłam się już pogodzić z tą konsekwentną decyzją. Brak islandzkich liter ostatecznie nie wpływa negatywnie na lekturę powieści. Książka jest świetna wydana, a ogniokrwista okładka projektu Anny Pol przyciąga uwagę i dopełnia treść powieści.

Gdybym miała ocenić, jak plasuje się powieść Ognie. Miłość i inne katastrofy na tle całej “trylogii” wydanej przez Wydawnictwo Literackie, dałabym jej drugie miejsce po Świętym słowie. W najnowszej powieści Sigríður Hagalín Björnsdóttir, autorka Wyspy oraz Świętego słowa, nie zawodzi swojego czytelnika i podaje mu dokładnie to, czego chciałby się spodziewać: historię zagubionych jednostek z islandzką katastrofą w tle. Bestsellerowa Wyspa niewątpliwie była znakomitym debiutem pisarki-dziennikarki i świetnie wymyśloną historią, ale sam temat i konstrukcja historii podobały mi bardziej w pozostałych powieściach. Powieści autorki lubię przede wszystkim właśnie za faktografię i popularyzowanie wiedzy, gdyż perypetie bohaterów mniej do mnie przemawiają. Niemniej jednak uważam, że Sigríður Hagalín Björnsdóttir należy do najwybitniejszych autorów islandzkich tego pokolenia i warto przeczytać tę książkę dla dobrego stylu i wielowątkowości.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

Homo legens w tarapatach

autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
tytułŚwięte słowo
tłumaczenie: Jacek Godek
rok: 2020
wydawnictwoWydawnictwo Literackie
liczba stron: 336

Święte słowo, najnowsza książka Sigríður Hagalín Björnsdóttir, utwierdziła mnie w przekonaniu, że autorka jest islandzkim Danem Brownem.

Na początek przypomnijmy sobie tego amerykańskiego pisarza, który pewnie czasy największej popularności ma już za sobą. Jego powieści sensacyjne zyskały miano bestsellerów: najpierw hitowy Kod da Vinci, potem Anioły i demony. Jako nastolatka zaczytywałam się w tej pierwszej przed wycieczką do Paryża. Naiwna gimnazjalistka, dałam się wciągnąć w tę plotkarską niemal opowieść o sekcie, a jako początkująca miłośniczka sztuki łyknęłam autorskie interpretacje wielkich dzieł sztuki. Po latach przeczytałam Inferno, równie szokujące, ale już nie dla mnie – osoby po częściowych studiach italianistycznych już nie tak łatwo można było oszukać. Czytałam jednak jednym tchem, bo świetnie wchodziło.

Kod da Wyspa

Z twórczością Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest tak samo. Świetnie się czyta. Jej druga powieść potwierdza, że pisarka jest przede wszystkim dziennikarką, bowiem dociekliwość i sięganie do źródeł to cechy charakterystyczne jej twórczości. Podobnie jak szukanie sensacyjnych, nośnych tematów. Debiutancka Wyspa to dystopia, wariacja na temat całkiem prawdopodobnej sytuacji, w której Islandia odcięta jest od reszty świata i jakoś musi sobie radzić. Na spotkaniach autorskich oraz w materiałach prasowych autorka często wspominała, że zanim napisała książkę, była pewna, że ktoś wcześniej wpadł już na podobny pomysł. A jednak nie – a książka okazała się hitem. Sama przeczytałam ją z wielką przyjemnością, choć późniejsze debaty na ten temat (z Islandczykami lub nie) obudziły we mnie niepewność: czy w powieści bardziej pociąga mnie samo gdybanie na temat przyszłości, czy warsztatowo sprawnie napisana opowieść?

Zdjęcie z pisarką z Gdańskich Targów Książki, marzec 2019.

Książka musi być lepsza od Internetu

Dysleksja i hiperleksja

W nowej powieści Święte słowo Sigríður Hagalín Björnsdóttir oddaje głos Ragnheiður, sparaliżowanej kobiecie, która opowiada losy swoich dzieci: Einara i Eddy. Edda co prawda nie jest jej prawdziwą córką, ale Ragnheiður pomagała w wychowywaniu jej matce, Julii. Obie kobiety zaszły w ciążę z tym samym don juanem i postanowiły wspólnie zamieszkać, aby wzajemnie pomagać sobie wychowywać dzieci. Einar i Edda to więc niejako bliźnięta, od dzieciństwa nierozłączni i najbliżsi przyjaciele. Podobni, a jednak nie do końca: Einar jest dyslektykiem, nawet jako dorosły nie potrafi sprawnie czytać, a całe dzieciństwo kojarzy mu się ze stresem związanym z nauką czytania. Edda natomiast to jego przeciwieństwo: nauczyła się czytać w wieku 3 lat i całe dzieciństwo spędziła wśród książek, opowiadając bratu niestworzone historie. Ona – wyobcowana, autystyczna, najchętniej spędzająca czas w domu, on – towarzyski, otwarty, głodny wrażeń i przygód. Kiedy nastoletni Einar postanawia wyprowadzić się do ojca mieszkającego za oceanem, ich święte porozumienie pęka. Edda, aspołeczna i niegotowa to poznawania nowych przyjaciół, musi zmierzyć się z nową codziennością: codziennością bez brata, jej jedynego poplecznika i obrońcy.

I pewnie jako nerdka schowałaby się w swoim książkowym świecie jeszcze bardziej. Ale Edda przestaje czytać i staje się najpopularniejszą w Islandii instagramerką. Zgrzyt, ale cała historia jest na tyle ciekawa, że zaczyna się od zaginięcia dziewczyny. W kilka dni po porodzie, młoda matka opuszcza swój dom i słuch o niej zaginął. Mąż nic nie wie, jedna matka nic nie wie, druga matka nic nie wie, obserwujący i media krajowe nic nie wiedzą. Brat też nic nie wie, bo od lat ma z siostrą słaby kontakt i nowe życie siostry mniej go interesuje, jej nowa osobowość nie pasuje do niego. Ale matka każe mu szukać siostry i wysyła prostego chłopaka do Stanów Zjednoczonych, bo bilet kupiony przez Eddę to jedyny trop, na jaki wpada rodzina. Einar, z oporami, wybiera się jednak do Nowego Jorku na poszukiwania zaginionej w jednej z największych metropolii świata.

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

UWAGA – SPOILER!

Magiczna funkcja słowa

Fabuła opisana w ten sposób trąci melodramą i mogłaby z powodzeniem stanowić kanwę scenariusza wenezuelskiej telenoweli. Tak, fabuła jest prosta, ale jednak cała magia w tym, jak skonstruowana jest sama powieść. Autorka nie opowiada nam całej historii od razu, ale dzieli ją na kawałki i podaje porcjami. Wątek nowojorskich poszukiwań Einara przepleciony jest z jego wspomnieniami z dzieciństwa oraz przemyśleniami Ragnheiður, opowiadającej historie sprzed narodzin dzieci.  Czytelnik dostaje nowe tropy, sam staje się śledczym, który próbuje połączyć wątki i znaleźć rozwiązanie. Najpierw poznaje Eddę jako powierzchowną influencerkę, a dopiero potem dowiaduje się o stwierdzonej w dzieciństwie hiperleksji i nastoletnich problemach z dostosowaniem się do reszty społeczeństwa. Edda znika, bo ma w tym jakiś cel, ale toczy z bratem grę, a ten także ma jej jedną tajemnicę do zdradzenia.

Spora część poszukiwań Einara ma miejsce w bibliotece. Brat wpada na pomysł, że Edda mogła wrócić do dawnej pasji i ma nadzieję spotkać ją w największej czytelni Nowego Jorku. Gdy pyta obsługę o zaginioną i posługuje się jej imieniem, ma się wrażenie, że autorka puszcza w tym momencie oko do każdego, kto chociaż minimalnie zna się na literaturze islandzkiej. Pracownik biblioteki wyszukuje bowiem w katalogu Eddę młodszą i przekierowuje Einara do konkretnego regału. Okazuje się jednak, że konkretne książki przybliżą brata do siostry, a wśród tomów Einar znajdzie ukrytą wiadomość.

W niej Edda opowie Einarowi bajkę, jak dawniej. Jest to jednak opowieść o tym, jak pismo niszczy swojego użytkownika. Jak niszczy każdego z nas, całą naszą cywilizację. Siostra włącza się do projektu ALEX, którego celem jest przygotowanie się do świata niezdolnego czytać (stąd nazwa – od aleksji). Litery i druk mają zniknąć, a ludzie przypomną sobie zdolność opowiadania, wrócą do korzeni, bo – jak twierdzi Edda – mózg zmuszany jest do nabywania umiejętności czytania, jest ona nienaturalna. Człowiek wymyślił pismo przeciwko samemu sobie, a przeciwnikami liter byli już filozofowie starożytni, tacy jak Sokrates. Z wywodu Eddy można wysnuć więc wniosek, że nasze przekonanie o roli pisma w budowaniu cywilizacji jest błędne, a przodkowie radzili sobie bez zapisywania: wówczas pielęgnowali umiejętność opowiadania.

Jak się zastanowić: Islandczycy faktycznie radzili sobie świetnie bez pisma. Skaldowie recytowali swoje wiersze, lögsögumenn głosili prawo z pamięci,  a mitologia nordycka była zbiorem opowieści zanim została spisana. Ale nie mogę w pełni zgodzić się z Eddą. Gdyby nie pismo, nie znalibyśmy nordyckich mitów, nie zachowałyby się do naszych czasów. Bez kronik i sag Islandczycy byliby odarci ze swojej tożsamości, a to stare i dobrze zachowane manuskrypty są islandzkim dziedzictwem narodowym. Edda pisze o świętości słowa mówionego, ale podczas lektury miałam wrażenie, że zapomina też o wielkiej magii run – te miały swoją funkcję dopiero wtedy, kiedy zostały spisane. Choć według bohaterki opowieść to czary (i dowiadujemy się, jak istotne znaczenie miały dla rodzeństwa), akurat w tradycji islandzkiej czarami stawały się dopiero w formie zapisanej.

Science fiction?

Kiedy dowiadujemy się, że Edda cierpi na hiperleksję i wraz z bratem poddawana była w dzieciństwie dziwnemu eksperymentowi, a potem dobrowolnie zgadza się na jego kontynuację, powieść sensacyjno-kryminalna trąci już innym gatunkiem. Pasowałoby tu określenie science fiction, choć tylko rozumiane dosłownie: fikcja dotycząca świata nauki.

Zacznijmy od hiperleksji – szczerze mówiąc przed lekturą Świętego słowa nie miałam o tej przypadłości pojęcia. W treści książki czytelnik nie raz ma do czynienia z fachową terminologią neurologiczną. Pisarka wkłada skomplikowane pojęcia i nazwy w usta bohaterów-autorytetów: lekarzy, językoznawców. Sięga też po literaturę klasyczną, cytując Platona albo odwołując się do mitologii sumeryjskiej. Słowem: czytelnika mniej sprawnie poruszającego się w zagadnieniach dotyczących tych dyscyplin zasypuje faktografią, która każe mu myśleć, że historia jest wielce prawdopodobna.  To narzędzie zapożyczone od Dana Browna: autor Kodu da Vinci również oparł swoją fikcję na kilku faktach, które dodają historii rysu prawdopodobieństwa, ale historiografia nie potwierdza jego teorii na temat Marii Magdaleny i tak dalej.

Czytelnik Świętego słowa chce wierzyć, że opisane w niej zdarzenia są prawdopodobne. Cytaty, odwołania – podobnie jak wycinki prasowe w Wyspie – zacierają granicę między fikcją a rzeczywistością. Powieść wciąga tak samo jak filmowy thriller: operuje napięciem, niedomówieniem, sytuacjami i historiami opartymi na faktach lub takich, które mogą się wydarzyć. Mało kto na serio boi się zombie i wilkołaków, bo wie, że nie istnieją. Ale kiedy oglądamy filmy o egzorcyzmach czy nawiedzonych domach, często mamy dreszcze. Fabuły Dana Browna czy Sigríður Hagalín Björnsdóttir przyprawiają o podobną ekscytację: aż chciałoby się wierzyć, że są na świecie różne sekty i instytucje tworzące różne spiski i mające kontrolę nad całym światem. Nawet pisząc o tym mam wątpliwości, czy się nie mylę.

“Książka to umierające medium”

Takie słowa padają z ust jednego z bohaterów Świętego słowa. To już nie hipoteza, to realny proces, który codziennie obserwujemy. Portale internetowe ograniczają tekst do minimum, zastępując je fotogaleriami. Infografiki stają się skuteczniejszą formą przekazywania informacji. W mediach społecznościowych większą popularnością cieszą się zdjęcia niż dłuższe wpisy. Ci, którzy jeszcze lubią i chcą czytać, łapią się za głowy: otumanione dzieciaki wpatrzone w smartfony, wtórni analfabeci, upraszczanie i obniżanie poziomu wiedzy ogólnej młodszych pokoleń, kres edukacji, koniec cywilizacji! Edda, jaką poznajemy, wydaje się ucieleśnieniem tego “wroga” współczesnej inteligencji: powierzchowna, pozująca do selfies z dziubkiem, królowa social media. Sigríður Hagalín Björnsdóttir odwraca jednak kota ogonem i mówi: spójrzcie, może pismo, czytanie, książki wcale nie są nam potrzebne? Więcej, może nam szkodzą? Może to dobrze, że wracamy do źródeł, jakimi były piktogramy? To nie jest opinia samej pisarki, to słowa wielu językoznawców broniących nowej formy wyrażania emocji: emoji i emotikonek.

Święte słowo to jednak paradoks, bo zaprzecza samo sobie. To książka, pismo, które traktuje o wadach pisma. To opowieść o molu książkowym, który nie ma przyjaciół, bo spędził dzieciństwo w bibliotece. Edda marzy o tym, aby zatracić umiejętność czytania. A przynajmniej uwolnić się od potrzeby ciągłego przyklejenia do książek. Czy taka powieść spodoba się zapalonym czytelnikom? Czy miłośnicy literatury ocenią ją dobrze? W końcu to książka wymierzona przeciwko nim. A przecież książka świetna – otwierająca pole do dyskusji na wiele tematów, będąca głosem w ważnej i szerokiej debacie. Moim zdaniem – bardzo potrzebna. No i świetnie napisana.

Pismo ma swoje wady, a widać je w samej książce. Książce-rzeczy, a nie samej powieści. To już nie pierwszy raz, kiedy literatura islandzka wydawana jest bez islandzkich znaków. Miłośnikowi Islandii mocno rzuca się to w oczy, a nie wierzę, że to dzieło tłumacza czy braki w fontach. Co kierowało redaktorem/wydawcą, aby podjąć taką decyzję? Mam wrażenie, że podobne błędy da się wybaczyć wydaniom z lat 70., ale dzisiaj są właściwie niewybaczalnie. Stąd moja prośba do Wydawnictwa Literackiego: przy następnej wydanej przez Państwa książce islandzkiej (a liczę na więcej!) proszę o znaki islandzkie. Jeszcze nie zawładnęła nami aleksja, więc homo legens domaga się w tekście wszystkich literek z Orsmbók cytowanej przez samą autorkę w motta powieści: