Jak stworzyć naród, czyli wizyta w Muzeum Narodowym Islandii

dav
Wystawa stała w Muzeum Narodowym Islandii w Reykjaviku nosi tytuł “Stworzenie Narodu. Dziedzictwo i historia Islandii”

Jeśli chcecie dowiedzieć się, kim naprawdę są Islandczycy i w jaki sposób budowała się ich tożsamość narodowa, na pewno warto odwiedzić Muzeum Narodowe Islandii w Reykjaviku. Zwiedzając główną wystawę Muzeum poznajemy, krok po kroku, wiek po wieku, historię Islandii oraz czynniki wpływające na jej rozwój. Dwupiętrowa ekspozycja pełna oryginalnych eksponatów przeczy powtarzanej w różnych opracowaniach tezie, że Islandczycy nie posiadają materialnej historii, a ich najważniejszym dziedzictwem są sagi i język, ponoć niezmienny od setek lat. Przemieszczając się z gabloty do gabloty oglądamy jednak wiele artefaktów archeologicznych, drobnych dzieł sztuki, obrazy i rzeźby, przedmioty codziennego użytku, ubrania, zabawki… Wszystko to stworzone rękami samych Islandczyków lub sprowadzone na Wyspę (lub raczej wykonane przez przybyłych tu artystów).

Ekspozycja podzielona jest na najważniejsze wydarzenia, a raczej związane z nim nazwy epok historii islandzkiej. Zaczynamy oczywiście chronologicznie, a więc od czasów osiedlenia Islandii, Landnámsöld (870-930). Do najciekawszych pamiątek tej epoki należą ręczne odpisy Księgi Islandczyków (Íslendingabók), a także zabytki archeologiczne: biżuteria, drobne narzędzia, resztki ubrań. Najbardziej rozpoznawalnym artefaktem jest jednak brązowa statuetka datowana na ok. 1000 rok, której temat wciąż nie jest ustalony przez badaczy. To Thor czy Chrystus? Postać w stożkowym nakryciu głowy trzyma bowiem przedmiot, który może być zarówno Mjölnirem, młotem boga niebios, ale przypomina także krzyż. Kompromisowa teoria głosi, że posążek jest przedstawieniem obu bóstw, świetną ilustracją politeizmu Islandczyków na początku ich dziejów.

IMG_20170716_133636_038.jpg

Po epoce osiedlenia naszedł czas sag, Söguöld (870-1030), o którym opowiadają XII- i XIII-wieczne sagi, a po nim równie chętnie wspominany przez Islandczyków okres pełnej autonomii, Þjóðveldisöld (930-1262), podczas której Islandia znacznie się rozwinęła. Rozwojowi nie przeszkadzały nawet wybuchy wulkanów, jak ten z 1104 roku, kiedy pył i magma tryskająca z Hekli przykryła niemal całkowicie dolinę Þjórsá, do dziś pokrytą lawą. Historię tego obszaru południowej Islandii można byłoby porównać do historii Pompejów; późniejsze prace archeologiczne odkryły wiele zakonserwowanych przez lawę stanowisk. Na wystawie prezentowane są znaleziska z doliny (zdjęcie poniżej), a także liczne artefakty niosące znamiona sztuki wikińskiej. Do ciekawych zabytków należą też pozostałości po produkcji vaðmál, surowej wełny, która do XIV wieku stanowiła główny towar eksportowy Islandczyków.

sdr

Niezaprzeczalnie istotnym wydarzeniem tej epoki było przyjęcie chrześcijaństwa, Kristnitaka (1000), wraz z którym na Islandię przybyły nowe zwyczaje, nowe budownictwo oraz nowe przedmioty. Okres początków chrześcijaństwa reprezentują przede wszystkim szczątki drewnianych kościołów z pięknie rzeźbionymi motywami roślinnymi i zwierzęcymi, a także romańskie figury świętych. Cennym zabytkiem jest Ufsakristur, krucyfiks wykonany z drewna brzozy, pochodzący z kościoła z Ufsa, datowany na 1200 rok.  Krzewienie chrześcijaństwa i związana z tym coraz silniejsza władza episkopatu (katedry w Hólar i Skálholt) to czas płacenia dziesięciny, Kirkjugoðaveldi (1097-1179), który w późniejszych czasach doprowadził do lokalnych sporów z biskupami – okres Staðamálin (1178-1275).

sdr

Po świetnych czasach niezależności, ale też wyjątkowo krwawych konfliktów między rodami, o których można czytać w sagach Snorriego Sturlusona , stąd epoka ta zwie się czasami Sturlungów, Sturlungaöld (1152-1262), Islandczycy weszli pod panowanie norweskie na mocy porozumienia podpisanego z królem Norwegii, Hakonem IV. Okres porozumienia jest ważnym zwrotem w dziejach Islandii, dlatego w dziejach wyróżnia się go (lata 1262-1264) jako czas Starego Porozumienia, Gamli sáttmáli. Pod panowaniem norweskim (1262–1380) Islandia rozwinęła eksport ryb – stąd wyróźnia się okres rybny – Fiskveiðaöld (1300-1550) oraz kontakty z krajami zachodnimi. W późniejszych dziejach wyróżnia się nawet okres angielski: Enska öldin (1400-1500) i niemiecki: Þýska öldin (1500-1600), a te wymiany handlowe przyniosły wiele ciekawych zabytków, takich jak XVI-wieczny kompas niemiecki lub hiszpański wykonany z kości.

img_20170716_141000.jpg

Islandzka historia nowożytna rozpoczyna się od przejścia pod panowanie duńskie (1380–1918). Pierwszy okres dotyczy przymusowego przyjęcia przez Islandczyków reformacji, Siðaskipti (1540-1550), kiedy to stracono biskupa Jóna Arasona i jego synów. W okresie tym pojawił się druk na Islandii i pierwszą książką wydrukowaną na Wyspie była Biblia (1530). Postacią związaną z rozwojem druku książek był biskup Hólar, Guðbrandur Þorláksson, którego wizerunki można oglądać w Muzeum oraz na banknocie 50-koronowym. Poza drukiem Biblii, biskup przyczynił się także do publikacji zbioru islandzkich praw, opartego o średniowieczne źródła, takie jak Grágás. Wraz z rozpowszechnieniem druku rozwijała się kultura, a okres ten nosi w islandzkiej periodyzacji miano Lærdómsöld (1550-1770).

dav

Dalej epokę panowania duńskiego można dzielić na okres absolutyzmu, Einveldi (1662-1871) oraz duńskiego monopolu gospodarczego, Einokunarverslun (1602-1787), kiedy to Islandczycy nie mogli handlować z innymi krajami. Równolegle wyróżnia się także okres palenia czarowników, Brennuöld (1654-1690) oraz wybuch Laki (1783–1785), który miał wpływ nie tylko na dzieje Islandii, jak i być może całej Europy (według niektórych historyków pyły wulkaniczne przyczyniły się do nieurodzaju na kontynencie, co miało być jednym z przyczynków do rewolucji francuskiej. Chmury wulkaniczne dotrzeć miały podobno nawet do Świdnicy). Epokę nowożytną zamyka islandzkie Oświecenie, Upplýsingaröld (1770-1830).

sdr

Natomiast za początek islandzkiej historii współczesnej uważa się pierwsze próby dążenia do niepodległości, Sjálfstæðisbarátta, których wynikiem było uzyskanie autonomii w 1918 roku, a potem pełnej niepodległości w 1944 (piszemy o tym przy okazji Islandzkiego Święta Narodowego, obchodzonego 17 czerwca na cześć Jóna Sigurðssona. Wystawa kontynuuje narrację aż do lat współczesnych, skupiając się już na zmianach społecznych i kulturowych, niż politycznych. Ostatnim elementem ekspozycji jest tasiemiec przedmiotów reprezentujących dane lata XX wieku. Wśród nich można odnaleźć modne gadżety, elementy stroju, islandzkie symbole narodowe, a nawet lalkę Barbie.

davdav

Jeśli więc nadal wątpicie w tzw. materialną historię Islandii, naprawdę zajrzyjcie do Muzeum Narodowego. Ekspozycji towarzyszą też wystawy czasowe; obecnie jest to “Islandia w świecie, świat w Islandii”, która opowiada między innymi o migracji na Islandii. Nie zabrakło też tematów polonijnych; na ścianie można było przeczytać także o jednym z naszych rodaków, Łukaszu Misiołku. Można więc powiedzieć, że wizyta w Muzeum daje pewnego rodzaju odpowiedź na to, jak stworzyć naród. A przynajmniej czym współczesny naród islandzki jest – to nie tylko rodowici Islandczycy, ale też imigranci. Przynajmniej mamy nadzieję, że takie było zamierzenie wystawy czasowej 😉

img_20170716_143912.jpg

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Wizyta w reykjawickim skansenie

Jeśli ktoś chce poznać “prawdziwą” Islandię, powinien udać się do Árbæjarsafn, reykjawickiego skansenu, czy też: muzeum na otwartym powietrzu.

Oddalony około 8 km od centrum Reykjaviku, kompleks w Árbær mieści przykłady architektury drewnianej niegdyś znajdującej się właśnie w środku miasta. Utworzone w 1957 roku muzeum położone jest w miejscu nieprzypadkowym; zachowała się tu bowiem część oryginalnej zabudowy, jeszcze przed założeniem muzeum traktowana jako atrakcja turystyczną, do której zajeżdżano po drodze do Reykjaviku. Farma, o której wzmianki pojawiają się już w XV wieku, a możliwe, że jest jeszcze starsza, pokryta charakterystyczną dla architektury wiejskiej darniną, obecnie przekształcona jest w ekspozycję prezentującą życie dawnych Islandczyków. W porze obiadowej można natknąć się na pracowników muzeum, którzy w kostiumach historycznych posilają się przy suto zastawionym stole. Kiedy zjedzą, wracają do swych (odwiecznych, można by rzec) zajęć, takich jak czesanie wełny, szczotkowanie suchej ryby czy szycie.

Podobnie zaaranżowane są wnętrza pozostałych 20 budynków znajdujących się w muzeum. Przeniesione z Reykjaviku lub jego okolic, w większości zachowały oryginalną farbę i część wyposażenia, ale twórcy muzeum posiłkowali się wyobraźnią przy przygotowaniu wystaw stałych we wnętrzach. Każda odpowiadająca charakterowi budynku; mamy więc typowe chałupy wiejskie z izbą wypełnioną zapachem suszonej ryby i pomieszczeniem dla zwierząt, mamy kościół i plebanię, w której wystawa poświęcona jest islandzkim ślubom (a raczej – jak brzmi dosłowne tłumaczenie islandzkiego brúðkaup – kupowaniu żon), są też eleganckie domy z przełomu XIX i XX wieku i późniejsze, w których można doświadczyć warunków życia islandzkiej klasy średniej i elity. Są też domy dawnych rzemieślników, np. szewca, kowala, warsztat samochodowy…

Do tego wiele wnętrz stało się okazją do interesujących wystaw tematycznych; jedna z nich opowiada o technikach budowlanych, inna o roli kobiet w dawnym społeczeństwie islandzkim, prezentująca różnego rodzaju wytwory kobiecych rąk, które dorabiały sobie podczas gospodarzenia w domu. W skład muzeum wchodzi też np. domek skautów, najstarszy taki na Wyspie. Poza tym obecnie można zwiedzać dwie wystawy czasowe: poświęcone konsumpcji i rozwoju kultury popularnej na Islandii (bardzo ciekawe eksponaty!) oraz wystawa zabawek.

Fajną cechą tego miejsca jest fakt, że nie sprawia ono wrażenia “martwego” i nieautentycznego, co zdarza się niestety w wielu skansenach. Odgrywanie “ról” wychodzi pracownikom Árbæjarsafn bardzo wiarygodnie, a ekspozycje nie są przygotowane w sposób naiwny, ich twórcy nie oszukują nas, że dosłownie przed chwilą mieszkali tu Islandczycy połowy XX wieku. Owszem, na stole znajdziemy niedojedzone ciasteczka albo rozpakowaną sól w szafce w kuchni, ale to jedynie dodaje całości uroku. No i nie można zapomnieć o zwierzętach: latem można tu dokarmiać konie, owce i kury.

Piknik z Polka Bistro w Reykjaviku

Przebywająca od kilku dni w Reykjaviku Emiliana Konopka miała okazję wzięcia udziału w polonijnym wydarzeniu współorganizowanym przez Polka Bistro i Stowarzyszenie Polonii Islandzkiej. W niezwykle słoneczną niedzielę grupa Polaków mieszkających w stolicy Islandii miała szansę zebrać się w celu smakowania sztuki oraz polskiej kuchni. To drugie za sprawą Polka Bistro, jednodniowej restauracji pop-up, która przy różnych jednorazowych okazjach dopieszcza polskie (i islandzkie) żołądki domowymi specjałami. Tym razem, podczas pikniku w parku przy Muzeum Einara Jónssona, serwowano kiełbasę z grilla, wegetariańską pomidorówkę oraz szarlotkę.

Po lekturze “Polacy na Islandii. Rekonstrukcja przestrzeni obecności” byliśmy ciekawi, jak to z Polonią islandzką jest naprawdę. Już dwa lata temu zaprosiliśmy autorkę książki, dr Małgorzatę Budytę-Budzyńską na spotkanie, podczas którego próbowaliśmy odpowiedzieć na pytanie Jak żyje się Polakom na Islandii? W książce Budyta-Budzyńska analizuje proces integracji Polaków i ich asymilacji na Wyspie; ze względu na młody status islandzkiej Polonii oraz przede wszystkim dorobkowy lub zarobkowy charakter ich emigracji, wielu Polaków wcale nie odczuwa potrzeby poszukiwania kontaktu z rodakami na Wyspie. Najczęściej pozostają przy małych grupach, takich jak rodzina czy grupa przyjaciół, z którymi przyjechali, lub których ściągnęli na Wyspę. Bardzo trudno jest, szczególnie w przypadku imigrantów najświeższych, tj. przybyłych na Islandię w ostatnich latach, o zainteresowanie ich udziałem w polonijnych wydarzeniach. Organizacje i projekty animujące naszych rodaków na Wyspie nie cieszą się imponującym zaangażowaniem, a mimo to niektóre z nich działają na Islandii już od wielu lat. Jednym z takich ugrupowań jest właśnie Stowarzyszenie Polonii Islandzkiej, której obecnym prezesem jest Witold Bogdański,  przebywający na Wyspie od 32 lat.

IMG_20170709_143837.jpg

To właśnie dzięki panu Bogdańskiemu grupa zainteresowanych mogła wziąć udział w bezpłatnym oprowadzaniu po Muzeum Einara Jónssona. Jako licencjonowany przewodnik po Islandii, pan Witold wprowadził nas w historię miejsca, zwracając uwagę na to, że budynek Muzeum jest najstarszym w okolicy; gdy go budowano (1916 rok), nie było jeszcze ani pomnika Leifura Erikssona, ani słynnej Hallgrímskirkja, które dzisiaj są zdecydowanie bardziej charakterystycznymi punktami w centrum miasta. Sam budynek Muzeum był początkowo domem oraz pracownią artysty, który pod koniec swojego życia przekazał swój dobytek miastu.

W środku możemy zastać kolekcję gipsów w niemal niezmienionym układzie, czyli tak, jak pozostawił je artysta. Do zbiorów muzeum należą również obrazy, szkice i rysunki Einara Jónssona, a także fotografie dokumentujące zmieniający się krajobraz tej części Reykjaviku. Na uwagę zasługuje szczególnie najwyższe piętro, w którym zachowano część mieszkania artysty z umeblowaniem, biblioteką oraz świetnym widokiem na plac z pomnikiem Leifa Erikssona.

IMG_20170709_150158.jpg

Doskonałym uzupełnieniem kolekcji Muzeum jest zbiór brązowych rzeźb, których gipsowe modele oglądaliśmy w środku. Najsłynniejsze realizacje Einara Jónssona można oglądać również w innych punktach miasta; jego dłuta jest chociażby statua Ingólfra Arnarsona stojąca nieopodal Harpy, czy stojąca przy cmentarzu najsłynniejsza rzeźba artysty, Wyjęty spod prawa.

Po oprowadzaniu mieliśmy okazję zamienić parę słów z przewodnikiem, a także rozkoszować się piękną pogodą. Oczywiście w towarzystwie intrygujących rzeźb, przegryzając domowej roboty ciasta i popijając je polskim Tymbarkiem 😉

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Strajk islandzki – fakty i mity

Od kilku dni mówi się ciągle o islandzkim strajku, wydarzeniu z 1975 roku, podczas którego kobiety islandzkie wyszły na ulice, aby walczyć o swoje prawa.

W obecnej retoryce medialnej hasło islandzki strajk stało się definicją dla sprzeciwu zaplanowanego na poniedziałek 3 października, do którego zadeklarowało się ponad 10 tysięcy Polek. Warto jednak prześledzić, co kryje się pod hasłem islandzkiego strajku i o co dokładnie walczyły wówczas Islandki, a przede wszystkim – jakie realne efekty przyniósł ten europejski precedens.

Data 24 października 1975 roku jest na wyspie wspominana jako “Długi piątek” (choć po islandzku także mówi się o Kvennafrídagurin – “kobiecym piątku”), bowiem wywrócił tradycyjny patriarchalizm do góry nogami. Tego dnia aż 90% islandzkich kobiet, a przypominam, że było to w czasach pozbawionych Facebooka, a nawet internetu, skrzyknęło się do organizacji niecodziennego protestu. Zamiast organizacji typowego strajku, postanowiły – ze spokojem i klasą – wyjść na ulicę za pełnym przyzwoleniem swoich pracodawców, gdyż zbiorowo wzięły sobie dzień wolny na żądanie. Do grona ponad 60 tysięcy protestujących kobiet (a cała Islandia liczyła wówczas niewiele ponad 220 tysięcy mieszkańców) dołączały nie tylko pracownice na umowę, ale też gospodynie domowe. Celem było jedno: pokazać swoim mężom, szefom i ojcom, że bez nich nie są w stanie funkcjonować. Udało się. Islandię ogarnął paraliż.
Na czym jednak polegał ten paraliż? Warto podkreślić, że już wtedy dyrektorami wielu zakładów pracy były kobiety, ramię w ramię protestujące ze swoimi pracownicami, rzecz nie leżała więc w tym, żeby robić swoim szefom na złość. Mężowie – choć trudno było im odnaleźć się w nowej dla nich sytuacji, jaką było zajmowanie się dziećmi i przygotowanie dla nich posiłków – dali sobie przecież ostatecznie radę, choć z pewnością powrót do dawnego porządku (po północy panie wróciły do swoich dawnych ról) był dla nich nieopisaną ulgą, a desperackie próby zastąpienia matki i pani domu kończyły się na kupowaniu dzieciom nowych zabawek i podawanie im gotowych dań, czyli kupowanych w sklepie kiełbasek (o ile było to możliwe, skoro kasjerki strajkowały, a zapasy szybko się skończyły). Wydawałoby się więc, że całodzienny protest kobiet był niewinny i nie skutkował niczym poważnym. A jednak to głównie przedstawicielki płci pięknej obsługiwały wówczas połączenia telefoniczne, występowały w radiu i telewizji jako prezenterki, uczyły dzieci w szkołach czy stały za ladą w sklepach. Tak więc protest uzyskał zamierzony efekt – panowie przekonali się, że bez kobiet po prostu nie potrafią funkcjonować. I że taka “rewolucja” doprowadziłaby do strat, zarówno moralnych, jak i ekonomicznych.
Co skłoniło Islandki do protestu akurat tego dnia? Przede wszystkim rok 1975 został  przez ONZ ogłoszony Rokiem Kobiet, co skłoniło islandzkie ugrupowania feministyczne do podjęcia decyzji, w jaki sposób uczcić tak ważne wydarzenie. Pięć z nich przedłożyło swoje pomysły, a jedno z radykalniejszych,  Rauðsokkahreyfingin (Czerwone Pończochy), zaproponowało organizację strajku. Przeciwko czemu? Płaca kobiet stanowiła 60% pensji wypłacanej mężczyznom, natomiast większość kobiet nie miała nawet szans na podjęcie płatnej pracy ze względu na “społeczny obowiązek” zajmowania się domem i dziećmi. Decyzja o modyfikacji planu ze strajku na “dzień wolny” wiązała się przede wszystkim z zakładaną efektywnością przedsięwzięcia i zmniejszeniem ryzyka – za urlop na żądanie pracodawca nie mógł zwolnić żadnej ze strajkujących. Zamiast wykrzykiwać swoje postulaty, panie spotkały się w centrum stolicy, by wysłuchać przemówień swoich przedstawicielek i dyskutować o konieczności wyrównania szans i płac, ale też przesiadywały w kawiarniach, słowem: korzystały z przysługującego im dnia wolnego.
Celem strajku było zwrócenie uwagi na ważną rolę kobiet w społeczeństwie i gospodarce kraju, ale też kategoryczne podkreślenia niesprawiedliwości i dyskryminacji płci pięknej w pracy i poza nią. Nie chodziło więc tylko o podwyższenie płac, ale także o docenienie umiejętności i pracy kobiet, również w roli żon, matek i prowadzących gospodarstwa domowe. Z pewnością jednodniowy paraliż kraju zrobił na mężczyznach duże wrażenie, ale czy faktycznie tym jednym dniem kobiety zapewniły sobie prawa i przywileje, którymi Islandia może poszczycić się dzisiaj? Proces ten był o wiele dłuższy i trudniejszy, niż przedstawiają  obecne media, przywołujące historię strajku islandzkiego w kontekście polskiego  Czarnego Protestu.

W roku 1976 parlament islandzki faktycznie ogłosił oficjalne zrównanie w prawach kobiet i mężczyzn. De facto nie przełożyło się to na realną zmianę dysproporcji w płacach ani zwiększoną obecność pań w parlamencie. Choć Islandia może poszczycić się wczesnym nadaniem kobietom praw wyborczych (1915), to jednak o pierwszych sukcesach kobiet w polityce można mówić dopiero od 1980 roku, kiedy wraz z wyborem Vigdís Finnbogadóttir na prezydent (pierwszą na Islandii i pierwszą na świecie kobietę na tym stanowisku) przełamano polityczną dyskryminację (choć w parlamencie zasiadło wówczas tylko 5% kobiet, w tym późniejsza premier Jóhanna Sigurðardóttir). Zmiany przychodziły jednak z czasem, bo już po kolejnych wyborach, w 1983 roku, odsetek kobiet w parlamencie sięgnął 15%. Taki wynik należy jednak przypisać już działalności Kvennaframboð (dosł. kandydujące kobiety), ugrupowaniu, które starało się o dopisywanie kobiet do list wyborczych.

“Długi piątek” nie został jednak zapomniany; w 1985 roku, na 10. rocznicę wydarzenia, kobiety wcześniej skończyły pracę, aby zakomunikować, że wiele jest jeszcze do zrobienia. A co udało się dotąd wywalczyć? Obecnie Islandia uznawana jest za “raj dla kobiet”. Według danych na 2010 rok, w Islandii jest najwięcej kobiet czynnych zawodowo (76%), jak również kobiety wyprzedziły panów pod względem uzyskiwania wyższego wykształcenia. Do tego konsekwentnie walczy się z uprzedmiotowieniem kobiet: striptiz jest zakazany, natomiast korzystanie z usług seksualnych może podlegać karze. Bardzo możliwe, że strajk z 1975 roku faktycznie otworzył panom oczy, szczególnie na kwestie konieczności wspólnego wychowywania dzieci, bowiem od 2001 roku funkcjonuje na wyspie urlop tacierzyński, wynoszący 1/3 urlopu rodzicielskiego bez możliwości przeniesienia go na matkę – jest w całości płatny i wykorzystywany przez 90% mężczyzn (!), którzy – mamy nadzieję – nauczyli się już gotować dzieciom obiady i nie rozwiązują problemów wychowawczych zakupem nowych zabawek 😉

Panie wciąż jednak nie mogą liczyć na pełne równouprawnienie w pracy; mimo zaostrzeń wprowadzających parytety do zarządów większych firm (których nieprzestrzeganie wiąże się z symbolicznymi grzywnami), kobiety wciąż zarabiają mniej od mężczyzn (dane są różne, mowa nawet o 70% wartości pensji męskiej). Czy to jednak oznacza, że “Długi piątek” nie zdał egzaminu? Nic nie przychodzi szybko, ani łatwo, ale z pewnością żadna z protestujących 40 lat temu Islandek nie żałuje swojego wyboru. Można to zobaczyć i usłyszeć w spocie, który został przygotowany przez środowiska polonijne na Islandii, w którym mieszkanki wyspy zachęcają Polki do udziału w Czarnym Proteście:

Ten post został napisany dla Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Islandika w Szwecji

Choć obecność pewnych tropów i symboli islandzkich w innych państwach skandynawskich wydaje się być oczywista, warto zwrócić uwagę dlaczego i w jaki sposób są one ważne dla pojęcia “nordyckości” budującej (do dziś) tożsamość mieszkańców Północy.

1. Dział literatury islandzkiej w Stadsbiblioteket, Sztokholm

14075116_666525950162384_467697417_o

Wybudowana w latach 1924-1927 przez szwedzkiego architekta Gunnara Asplunda, miejska biblioteka sztokholmska mieści w swoich zbiorach około 400 000 woluminów w ponad 100 językach. Jednym z nich jest język islandzki, w którym to książki można odnaleźć na jednej z honorowych półek tuż przed wejściem do tej świątyni literatury. Na ścianie cylindra zwieńczonego ogromną kopułą kryjącą samo serce budowli można odnaleźć obok siebie książki w języku duńskim, norweskim, oraz islandzkim. Choć ten ostatni zbiór wydaje się być najmniejszy, można znaleźć tam dzieła autorów islandzkich w oryginale lub przełożone na język szwedzki. W centralnym katalogu biblioteki znajduje się 267 pozycji z Islandią (Island) w tytule, ale najważniejsze dla zbiorów są z pewnością przykłady literatury pięknej, w tym czternaście książek Halldóra Kiljana Laxnessa oraz sagi islandzkie i pozycje dotyczące mitologii i historii średniowiecznej Islandii.

2. Maskonury w Naturhistoriskamuseet, Sztokholm

14123441_666525960162383_2086150940_o

Fratercula arctica, czyli braciszek arktyczny, znany wszystkim jako maskonur zwyczajny, jest niezaprzeczalnym symbolem Islandii, ale występuje również w innych miejscach koła podbiegunowego, w tym na atlantyckim wybrzeżu Półwyspu Skandynawskiego, północnych częściach Wysp Brytyjskich, Irlandii, Danii, na Wyspach Owczych i Grenlandii, a nawet u wybrzeży Bretanii. Sztokholmskie Muzeum Historii Naturalnej prezentuje w swoich zbiorach wypchane okazy tego średnich rozmiarów ptaka z rodziny alk, którego gatunek opisał po raz pierwszy nie kto inny, lecz Szwed, Karol Linneusz. Lunnefågel pojawia się na ekspozycji dwukrotnie – po raz pierwszy wśród przedstawicieli ptactwa z całego świata, potem zaś możemy spotkać go w gablocie poświęconej gatunkom zagrożonym. Faktycznie, maskonur jest gatunkiem zagrożonym, jednak oficjalnie uznany jest za gatunek o najmniejszym według siedmiostopniowej skali ryzyku wyginięcia i wymagający “najmniejszej troski”. Dlatego na Islandii mięso maskonura bez problemu należy do jednej z ulubionych potraw oraz przysmaków polecanych turystom.Warto jednak podkreślić, że choć obecnie stał się popkulturowym znakiem wyspy, przez północne ludy wciąż uznawany jest za pośmiertną postać marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu.

3. Kamienie runiczne w Sztokholmie i Uppsali

mde

Sztokholmskie Historiskamuseet przygotowało na ten sezon bardzo interesującą wystawę poświęconą Wikingom, zatytułowaną “From the Baltic Sea to Baghdad”, prezentującą w dość kompleksowy sposób życie codziennie i zwyczaje Wikingów. Już przy wejściu na wystawę zderzone zostają dwa obrazy Wikingów: popkulturowy, a więc wytworzony przez komiksy, filmy oraz propagandę nazistowską lat 30. ubiegłego wieku, wykorzystującą XIX-wieczną tradycję panskandynawską, której celem było stworzenie tożsamości nordyckiej opartej na postaci praprzodka-dzielnego Wikinga; oraz historyczny, reprezentowany przez znaleziska archeologiczne oraz najbardziej jednak imponujące pamiątki – kamienie runiczne. Są to różnych rozmiarów oraz mniej lub bardziej obrobione skały narzutowe zdobione runami  oraz nierzadko dekoracją ornamentalną. Powstawały one głównie w latach 200 – 1100 n.e., a więc odczytywane z nich inskrypcje dotyczą zarówno czasów pogańskich, jak i już wydarzeń po wprowadzeniu do Skandynawii chrześcijaństwa. Odnajduje się je na terenie dawnego występowania Wikingów, w tym głównie w Danii i Gotlandii, natomiast na terenie Półwyspu Skandynawskiego najwięcej kamieni runicznych można spotkać w Upplandzie, czyli regionie obejmującym Sztokholm i Uppsalę.

W samym Sztokholmie jedynym kamieniem runicznym in situ (choć w Historiskamuseet można podziwiać ich pokaźną kolekcję) jest ten wmurowany w ściany budynku na rogu ulic Prästgatan oraz Kåkbrinken. Częstą praktyką było wykorzystywanie kamieni runicznych jako materiału budowlanego, dlatego datowany na około 1000 rok obiekt jest starszy od samego miasta o około 200 lat! Inskrypcja głosi dość popularną informację o tym kto i na kogo wzniósł ten kamień, często miały one bowiem funkcję kommemoratywną.

Bez tytułu

Z kolei w Uppsali podziwiać można imponującą kolekcję kamieni runicznych na terenie katedry oraz parku uniwersyteckiego. Obiekty te zostały zainstalowane w dzisiejsze miejsca wtórnie, ponieważ znajdywano je przede wszystkim podczas prac remontowych katedry i przenoszono w pobliskie miejsca. Kolekcję kilkunastu kamieni z Uppsali uzupełniają również kamienie ze Starej Uppsali, znajdujące się w pobliżu tamtejszego kościoła.

4. Kurhany królewskie w Starej Uppsali

sdr

sdr

Najważniejszym punktem “islandologicznej” wycieczki była jednak Gamla Uppsala, miejscowość położona niecałe 5 km od centrum dzisiejszej Uppsali. To tam bowiem miała znajdować się legendarna świątynia pogańska opisywana przez Adama z Bremy i Snorre Sturlasona, centrum religijne skandynawskiego świata i budynek ociekający bogactwem złota i krwią składanych tam ofiar. Choć dzisiaj brak śladów świątyni wedle mitologii wybudowanej przez samego Freja (na tym miejscu stoi już kościół, pełniący długo funkcję katedry, potem przeniesionej do dzisiejszej Uppsali), pamiątką czasów czczenia Odyna i Freja są królewskie kurhany – wysokie kopce, w których zgodnie z tradycją pochowani mieli być pierwsi władcy Szwecji sprzed 2000 lat. Jak pisał Snorre Sturlason w Heimskringla, “Jednak od kiedy Frejr został pogrzebany pod kopcem ze skał w Upsali, wielu możnych stawiało kopce, aby uczcić pamięć swoich krewnych, i to tak często, jak często stawia się głazy.” Dzisiaj można wspiąć się na kopce i podziwiać z nich wieże gotyckiej katedry w Uppsali, a także poczuć magię tego miejsca, dosłownie jej posmakować, podnosząc z trawy jabłka z pobliskich drzew, kto wie, być może to na tych drzewach rosły złote jabłka Idun? 🙂

29083756291_6225ed122e_k

5. Islandstorget, czyli Plac Islandzki

zdjęcie: http://www.stockholmdirekt.se/

Otwarta w 1952 roku stacja zielonej linii sztokholmskiego metra nosi nazwę Islandstorget od placu w Sztokholmie, który zyskał to miano dokładnie w 1936 roku. Nie wiadomo jednak, jaka jest historia nazwy tego miejsca; jedni uważają, że wiąże się to z odbywającymi się kiedyś w tym miejscu targami rybnymi, natomiast drudzy opowiadają się za wytłumaczeniem, że z uwagi na liczne znaleziska archeologiczne przywodzące czasy Wikingów plan nazwano islandzkim dla podkreślenia “starości” tego miejsca. Ważne jest to, że mieszkający w Sztokholmie Islandczycy utożsamiają się z tym punktem na mapie szwedzkiej stolicy, czego dowodem może być liczna grupa kibiców wspólnie świętujących spektakularne zwycięstwa islandzkiej reprezentacji na Euro 2016.

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Ps: W Szwecji można też kupić islandzki skyr. Bliżej mu o wiele do tego, który proponuje rynek polski.

Dzień Islandzki 2016

W piątek 17 czerwca po raz pierwszy udało nam się spotkać dokładnie w dniu þjóðhátíðardagurinn, czyli Islandzkiego Święta Narodowego, tzw. Dnia Republiki, czasem (choć niesłusznie) nazywanego Dniem Niepodległości. Jakkolwiek by się to święto nie nazywało, zebraliśmy się, aby świętować ważną rocznicę – 17 czerwca 1944 roku. Tego to właśnie dnia Islandia proklamowała się niezależną republiką i po wielu stuleciach zależności od Norwegii, a przede wszystkim Danii – zyskała całkowitą niepodległość.

O dążeniu Islandii do niepodległości opowiadała Karolina Wojciechowska. Wstępnie zarysowała okoliczności, w jakich Islandia straciła suwerenność, później zaś opisała, w jaki sposób kraj ten zyskał autonomię (po I wojnie światowej wchodzi w unię personalną z Danią w 1918 roku), a także jak doszło do przełomowej daty 17 czerwca 1944. Zacznijmy od roku: zgodnie z podpisaną z Danią unią, Islandczycy mieli po 25 latach sami zdecydować czy chcą oddzielić się od mocarstwa. I faktycznie, w czasach, kiedy Dania była zajęta działaniami podczas II wojny światowej, po 25 latach Islandczycy zdecydowali się zerwać unię. Na datę przewidzianego referendum w tej sprawie, które odbyło się w Thingvellir, wybrano 17 czerwca – datę urodzin Jóna Sigurðssona (1811-1879), postaci niezwykle ważnej dla budowania się islandzkiej tożsamości i potrzeby odzyskania niezależności.

13461367_636308896517423_2097464894_o

Imprezę zaczęliśmy z małym poślizgiem, bo choć planowaliśmy zacząć równo o 18:00, pogoda pokrzyżowała nam plany. Co prawda przez całe popołudnie i wieczór nie spadła ani kropla deszczu, a słońce pięknie świeciło, ale zrywał się porywisty wiatr (jak to na Islandii) i wichura ta wystraszyła chyba pierwszych gości, bo z początku przybywało ich niewielu. Miejscem naszej małej imprezy był jeden z domków fińskich przy Jazdów 10/8. To urocze miejsce wydawało się idealnym na czerwcowe spotkanie z grillem i muzyką, tyle tylko, że brakowało nam… prądu. Tak więc siedzieliśmy do późna oświetlając sobie drogę do łazienki świeczkami i grzejąc przy grillu (który z wielkim trudem udało się odpalić – nazwaliśmy go nawet odświętnie ReykjaGRILLEM – bo dymił nam dość intensywnie.)

O 19:44 zaśpiewaliśmy wspólne hymn islandzki w ramach akcji “Cała Polska śpiewa hymn Islandii”. Nie było łatwo, bo choć znaliśmy słowa i mieliśmy je zapisane w “uproszczonej wersji”, trudno było dorównać paniom i panom z islandzkiego chóru, których nagranie służyło nam za wzór. Tym samym trochę poczytaliśmy, trochę pofałszowaliśmy, ale koniec końców mamy nadzieję, że żaden Islandczyk nie czułby się obrażony. Cieszymy się też, że akcja miała swój efekt: otrzymaliśmy nagranie od Kuby i piękne zdjęcie Julii z flagą Islandii. Sami nawet nagraliśmy nasz występ, co (ze wstydem) prezentujemy na naszym Fanpage.

Zaraz po otrząśnięciu się z tego kulturowego szoku i posileniu się kiełbasą (serwowaliśmy także “islandzkiego” dorsza) oraz przywitaniu nowych gości, zabraliśmy się do turnieju wiedzy o Islandii “Jeden z dziesięciu”. W nawiązaniu do znanego teleturnieju, jednego z naszych ulubionych, rozegraliśmy gigantomachię (jakby powiedział Tadeusz Sznuk) – starcie gigantów, jeśli chodzi oczywiście o wiedzę na temat Islandii. Pytania były trudne, ale zawodnicy dzielnie sobie radzili i bardzo powoli dochodziliśmy do finału. Finaliści:Martyna, Piotrek i Kuba zakończyli swoją rundę dość szybko i nagrodę główną otrzymał Kuba. Potem jeszcze sprawdzaliśmy wspólne swoją wiedzę.

WP_20160617_20_14_38_Pro

Na zakończenie programu (ale nie wieczoru), Patrycja Strzeszkowska, nasza klubowa specjalistka od mitologii, zaaranżowała wspólną inscenizację kłótni Lokiego z udziałem gości. Wcielaliśmy się w różne postaci z mitologii nordyckiej, które po kolei obrażał Loki (w tej roli Piotr Piotrowicz), a choć ledwo czytaliśmy już nasze role w wieczornych ciemnościach, zachowaliśmy biesiadny charakter Lokasenny. Jak na biesiadę przystało: nie zabrakło mięsiwa i pitnego miodu (zwanego piwem), a także długich rozmów i dyskusji do północy.

13467740_636308926517420_261677583_o

Dziękujemy wszystkim przybyłym gościom oraz Towarzystwu Przyjaźni Polsko-Fińskiej za udostępnienie domku fińskiego, Adzie i Agacie ze Stacji Północ, które przekazały nam rożne fajne rzeczy na prezenty i nagrody uczestników imprezy oraz Klaudię i firmę Blue Iceberg, która ufundowała nagrodę główną w akcji “Cała Polska śpiewa hymn Islandii”.

13445890_636308503184129_1106395283_o13453145_10210062001334524_543652643_oWP_20160617_20_47_51_Pro

Ta ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Spotkanie wokół sag islandzkich

Na zamknięcie pierwszego dnia konferencji “Islandia. Geografia, kultura, społeczeństwo” (19 maja) zorganizowaliśmy spotkanie wokół książki “Sagi islandzkie. Zarys dziejów literatury staronordyckiej”. Do klubu Indeks zaprosiliśmy głównych redaktorów tej publikacji: doktora Jakuba Morawca, doktora Przemysława Czarneckiego i Annę Kaiper, którzy z humorem i pasją opowiedzieli o fenomenie sag islandzkich.

IMG_1139.JPG
Słowo fenomen jest tu całkiem uzasadnione, bo mamy do czynienia z sytuacją, w której malutka wyspa na Atlantyku, do końca XIX w. cierpiąca biedę, staje się centrum twórczości literackiej na niespotykaną skalę. Sagi i badania nad nimi stały się globalnym trendem, który przeciął granice kulturowe i językowe.

Goście starali się odpowiedzieć na pytanie, co jest szczególnego w islandzkich sagach i na czym polegało… szczęście Islandii do swoich zabytków literackich. Europa średniowieczna tworzyła wszystko po łacinie, a większość sag jest po islandzku, co mocno definiowało odbiorcę. Islandczycy mieli szczęście, że żyją na wyspie odizolowani od niespokojnej Europy, bo kiedy powstał  w jakimś gospodarstwie domowym manuskrypt, to z dużym prawdopodobieństwem się zachował. – Mnisi  zostawili na wyspie księgi zanim uciekli przed Norwegami – zażartował historyk Jakub Morawiec. Mieli także szczęście  do języka – współczesne sagi nie wymagają z perspektywy Islandczyka wyjaśnień i tłumaczeń językowych, bo  na przestrzeni wieków język minimalnie się zmieni.

IMG_0085

IMG_1148

Islandczycy są dumni z sag. Umiejętność zachowania tradycji okazała się receptą na zaistnienie w skandynawskim świecie. Na poezji i prozie chciano budować swój kapitał  w stosunku do króla Norwegii, a potem Danii – kultura piśmiennicza miała świadczyć o wielkości kraju. – Nie było wielkich bitew i polityków, ale byli wspaniali literaci – bohaterowie narodowi – powiedziała Anna Kaiper, która specjalizuje się w sagach legendarnych.

– Byli mistrzami pisma. Utarło się na przykład, że skald musi pochodzić z Islandii, nawet jeśli w rzeczywistości tak nie musiało być – dodał Jakub Morawiec. Dbanie o literacką tradycję u Islandczyków wzięło się więc ze świadomości odrębności i kompleksu małego narodu, który czuł potrzebę wyróżnienia się, odróżnienia od innych.

IMG_1181

IMG_0089

W książce znajdziemy szeroki podział sag, stworzony na podstawie badań. Jednym z bardziej popularnych rodzajów są sagi legendarne. Jak przyznała Anna Kaiper, są trochę kiczowate, ale trudno się przy nich nudzić. Powstały trochę później od reszty, kiedy na Islandię spadło kilka nieszczęść (mała epoka lodowcowa, choroby, nie najlepsza sytuacja ekonomiczna), więc literatura pełniła funkcję eskapistyczną od tego co się działo. Islandczycy pisali o swojej złotej erze, słynnych bohaterach, którzy mogli być ich protoplastami.

Sagi pochodzą z XIII wieku i choć stanowią ciekawy sposób, by poznać ludzi z tamtych czasów, nie można się z nich uczyć historii wcześniejszej. – Saga oryginalnie znaczy historia, ale na tym zachwyt historyka się kończy – zażartował  Jakub Morawiec.
– Na Islandii przed długi czas jest ciemno i zimno, dobrym zajęciem było więc opowiadanie sobie ciekawych historii o przodkach. To literatura rozrywkowa i tak ją trzeba traktować – dodała Anna Kaiper.
Nie możemy mówić o konkretnych autorach sag, tylko kompilatorach, którzy  pozbierali i zapisali rożne opowieści. Każda więc występuje w więcej niż jednej wersji.

Przemysław Czarnecki powiedział więcej o tym, na ile traci się z oryginalnego przekazu podczas tłumaczeń sag. Zgodnie podziwiano osiągnięcia Apolonii Załuskiej-Stromberg w przełożeniach językowych sag i Eddy poetyckiej, ale także i te tłumaczenia nie są wolne od błędów i wypaczeń, które powstawały czasem przez to, że chciano ułatwić odbiór utworów.
Nowe tłumaczenia wymagają nawet więcej dystansu i dozy nieufności – stwierdził Przemysław Czarnecki, który w książce odpowiada m.in. za rozdział dotyczący sag biskupich. Te wymagają dużo wytrwałości od czytelnika i “cieszą się” mniejszą liczbą edycji. Wyróżniają się za to nietypowym bohaterem.

Goście zdołali omówić też krótko sagi królewskie, rodowe i przygodowe. Wyczerpujący opis wszystkich rodzajów sag znajdziecie oczywiście w  książce “Sagi islandzkie” –  zapraszamy do księgarń! Dobrze jest przeczytać to opracowanie,  zanim sięgnie się po którekolwiek z islandzkich zabytków literackich, ale, jak podkreślali goście,  nie jest to typowa lektura do poduszki.

IMG_1169

Dodatkowe informacje o Islandii i sagach przyniosły pytania od publiczności. Można się było dowiedzieć m.in. o tym, że  Islandia miała tylko dwóch świętych, a Wikingowie dotarli także na ziemie polskie (nawiązuje do tego saga o Jomswikingach). Dumnie odnotowujemy także uwagę jednego z członków SKI o tym, że brak bariery językowej między współczesnym  a dawnym islandzkim można uznać za mit,  istnieje bowiem pewna trudność w rozumieniu. Przemysław Czarnecki w odpowiedzi wyjaśnił,  że sagi owszem są opatrzone przypisami i wyjaśnieniami, ale to z powodu nieznajomości realiów tamtych czasów. Stabilność języka islandzkiego występuje na bazie gramatyki, ale przybywają i zmieniają się słowa. Niektóre wyrazy okazują się więc nierozumiane w szerszym kontekście, używanym w średniowieczu (np. “sima” dziś oznacza telefon, a dawniej linię łączącą dwa punkty).

IMG_1149

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Filmy z krańca świata

Polska i Islandia.

Reykjavík, Gdańsk, Poznań, Warszawa.

43 filmy. 3 koncerty. 20 tysięcy uczestników.

20 marca w warszawskim kinie Iluzjon zakończył się festiwal „Ultima Thule – na krańcu świata” (strona internetowa TUTAJ), a tym samym projekt prezentacji polskich filmów na Islandii i islandzkich w Polsce. W listopadzie ubiegłego roku islandzcy widzowie Kina Paradís w Reykjavíku mieli okazję obejrzeć polskie produkcje takie jak RóżaDługDzień świra czy Plac Zbawiciela. Podobno zainteresowanie polskim kinem było ogromne, a kinowe sale bez trudu wypełniły się po brzegi.

Z kolei sukces polskiej odsłony projektu nie powinien nikogo dziwić; miłośnicy Islandii z Gdańska, Poznania i Warszawy mieli okazję obejrzeć aż 28 tytułów islandzkich, z których większość wyświetlana była w Polsce po raz pierwszy.  Seansom towarzyszyły również spotkania i masterclassy z islandzkimi twórcami, panele dyskusyjne z udziałem znakomitych gości, koncerty oraz warsztaty dla dzieci. Zainteresowani kinem islandzkim ustawiali się w kolejkach po darmowe wejściówki na filmy (wiele z nich rozeszło się bardzo szybko), inni zaś wystawali przed salami tuż przed rozpoczęciem projekcji licząc na wejście. Nie było seansu, podczas którego puste fotele rzucały się w oczy. Polska publiczność z pewnością dopisała.

fot. Danuta Matłoch

fot. Jacek Łagowski

Co nas smuci?

Organizatorem przedsięwzięcia była Filmoteka Narodowa współpracująca ze wspomnianym już kinem Paradís w Reykjavíku, a także KinoPORTem w CSW Łaźnia 2 w Gdańsku i poznańskim Nowym Kinem Pałacowym w Centrum Kultury ZAMEK, a także islandzką szkołą filmową Reykjavík Film Academy i archiwum filmowym Kvikmyndasafn Íslands. Zgodnie z zamysłem organizatorów pomysłodawców wybrano filmy reprezentatywne dla obu nacji, ale też na tyle uniwersalne, by być zrozumiałymi na obu krańcach tego projektu.

Odbiór islandzkich produkcji w Polsce miał odbyć się zgodnie z tropem emocji: pragnień, tęsknoty, śmiechu, strachu i oburzenia. W ten właśnie sposób pogrupowano niemal 30 islandzkich filmów, z których najstarszy pochodzi z 1925 roku, a najnowszy – Życie na kredycie (Vonarstræti) – z 2014 roku. Szczęśliwie dla nas, czyli polskiej publiczności, nie prezentowano filmów znanych lub łatwo dostępnych w Polsce, choć i dla początkujących amatorów islandzkiego kina Iluzjon przygotował „Islandzki aperitif”, w ramach którego w lutym bieżącego roku można było obejrzeć dotychczas dystrybuowane produkcje: Nói Albinói (2003), Na głębinie (2013) czy O koniach i ludziach (2015).

Filmy wybrane na „Ultima Thule” miały stanowić swego rodzaju przekrój wyspiarskiej kinematografii; mogliśmy zatem oglądać produkcje reprezentujące różne gatunki, ale pochodzące też z różnych lat.

Przemysł filmowy Islandii na rodzi się dopiero w późnych latach 70., kiedy to założono Icelandic Film Fund, pierwszą na wyspie instytucję współfinansującą rodzime produkcje. Anegdota głosi, że założenie Fundacji zawdzięcza się Reynirowi Oddssonowi, reżyserowi otwierającego festiwal filmu Morðsaga, który to z trudem i dzięki wsparciu finansowemu rodziny i bliskich zrealizował ten obraz. Sukces filmu miał przyczynić się do zrealizowania obietnicy pewnego posła, że kolejne produkcje będą wspierane już przez państwo. W ten sposób kino islandzkie zaczęło poważnie rozwijać się dopiero w latach 80., co jednak nie oznacza, że wcześniej nie produkowano na wyspie filmów.

fot. Jacek Łagowski

Na festiwalu można było oglądać trzy filmy sprzed 1977 roku: Islandia w ruchomych obrazach (1925) – najstarszy zachowany film niemy, swego rodzaju „spot promocyjny” samej wyspy; Wielka akcja ratownicza na Látrabjargu(1949), czarno-biały dokument z akcji ratowania brytyjskich marynarzy z tonącego statku; oraz Ostatnia farma w dolinie (1950), wdzięczna historia dla dzieci pełna motywów z islandzkiego folkloru.

Reszta wybranych tytułów prezentuje już „kolorowe lata” islandzkiego kina, a mianowicie produkcje z ostatnich 30 lat. Najwięcej filmów pochodzi już z XXI wieku, choć na festiwalu nie mogło zabraknąć twórczości Friðrika þor Friðrikssona, najsłynniejszego islandzkiego reżysera lat 90. Jego bogaty i różnorodny dorobek godnie reprezentowały Dzieci natury (1991), islandzki kandydat do Oscara. Do „klasyków” należy także Duszpasterstwo pod lodowcem (1989), ekranizacja powieści Halldóra Laxnessa zrealizowana przez jego córkę, Guðný Halldórsdóttir. Polscy widzowie mieli też okazję obejrzeć kultową Sódómę Reykjavík (polski tytuł Pilot, 1992). Poza tym nie zabrakło kina akcji (Państwo w państwie), filmu dokumentalnego (Gnarr), a także wielu świetnych komedii i poruszających dramatów z ostatnich lat.

W „Ultima Thule” brakuje wielu ważnych filmów wspomnianego już Friðrika þor Friðrikssona, a także Baltasara Kormákura, bardzo popularnego w Polsce – i pewnie z tego względu pominiętego (Iluzjon prezentował już jego twórczość dwa lata temu wyświetlając Bagno i 101 Reykjavík). Mimo to przegląd dał możliwość analizowania rozwoju islandzkiej kinematografii; widzowie mogli śledzić nie tylko postępy z zakresu techniki i sposobu realizacji filmów, ale też zmiany towarzyszące samym aktorom, bowiem ujmującą cechą wyspiarskiego kina jest stała powtarzalność tych samych twarzy.

Najczęściej można było oglądać Ingvara Eggerta Sigurðssona, o którym można już śmiało powiedzieć, że jest najpopularniejszym aktorem islandzkim, pojawia się zresztą nie tylko w islandzkich produkcjach. Na festiwalu mieliśmy okazję zobaczyć go w jego debiucie, w roli lidera strajkujących robotników przetwórni rybnej (Ingaló1992) oraz w późniejszych rolach drugoplanowych: w Nawałnicy (2003) i  Zaraz wracam (2008). Po raz pierwszy w głównej roli pokazał się nam w Zimnym świetle (2004) i jest to jedna z jego najlepszych kreacji aktorskich. Jako aktor dojrzalszy i bardziej doświadczony pojawiał się także w Wirze (2010), Metalówie (2013) czy obu częściach Państwa w państwie (2011, 2014). Artysta, amant czy gangster – Ingvar Sigurðsson potrafi zagrać niemal wszystko i w każdej swej roli jest świetny.

Islandia ma też wiele utalentowanych aktorek. Jedną z „weteranek” islandzkiego kina jest Kristbjörg Kjeld, która w najnowszych produkcjach grywa przede wszystkim miłe starsze panie (Śmiech mewy, 2001), ale potrafi zaskoczyć również rolą zagadkowej i nieco przerażającej wiedźmy (Zimne światło), a nawet emerytowanej gwiazdy filmowej (Fíaskó, 2000) – i to właśnie w tej roli urzeka najbardziej. Kilkudziesięcioletnia Helga była kiedyś piękna i rozpoznawalna, wiodła luksusowe życie z mężem-Amerykaninem w Las Vegas, jednak teraz jej uroda przeminęła z wiekiem i monotonię Reykjavíku próbuje przypudrować eleganckimi strojami z lat swojej świetności, czerwoną szminką i podawaniem gościom martini nim zapadnie mrok.

Wiele twarzy ma również Didda Jónsdóttir; w Nawałnicy poznajemy ją jako niemą pacjentkę belgijskiego szpitala cierpiącą na problemy behawioralne – przez 93 minut filmu gra wyłącznie ciałem i jej ekspresja werbalna ogranicza się do kilku słów. Natomiast w Zaraz wracam to czterdziestoletnia dealerka narkotyków i alternatywna poetka, która przeklina, pali marihuanę i załatwia się bez pardonu przy drodze, a wszystko to robi z wdziękiem małej dziewczynki.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o bardzo obiecującej młodej aktorce Herze Hilmar. Najwcześniejszy film z jej udziałem pokazywany na festiwalu do Veðramót (2007), w którym to nastolatka pokazuje pazur – zarówno jako aktorka, ale również grana przez nią postać. W Życiu na kredycie jest zgoła odmienna; gra młodą matkę, która dorabia jako prostytutka – tu Hera buduje postać pełną sprzeczności, dziewczynę, która jest twarda z zewnątrz, a wrażliwa w środku.

fot. Jacek Łagowski

Islandia w ruchomych obrazach

Steven Mayers z Akademii Filmowej w Reykjavíku twierdzi, że około 75% turystów przyciąga na Islandię jej wyidealizowany obraz, który wytworzyli sobie na podstawie oglądanych filmów. Z kolei Christof Wehmeier z Icelandic Film Center (instytucji od 2003 roku wspierającej islandzkich filmowców) na otwarciu warszawskiej odsłony festiwalu „Ultima Thule” wyraził nadzieję, że wybrane do projektu tytuły dadzą właśnie kompleksowy obraz wyspy. Po obejrzeniu kilkudziesięciu islandzkich produkcji zadajmy sobie więc to pytanie: jaka jest Islandia według wypuszczanych przez nią filmów?

Wbrew pozorom wcale nie ma w nich dużo islandzkich krajobrazów. A właściwie z topograficznego punktu widzenia Islandie są trzy: jest Reykjavík ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami, głównie prezentowany jako miasto szare, bez perspektyw, nudne, ale z bujnym życiem nocnym (Pilot, 1992). Jest również islandzki interior; według twórców Tak czy siak (2011) jest on odludny, monotonny, cichy. Na koniec islandzka wieś, czy może inaczej: islandzka prowincja, a więc wszystkie miejscowości niebędące Reykjavíkiem. W Nawałnicy będzie to Vestmannaeyjar, w Duszpasterstwie pod lodowcem okolice lodowca Snæfellsjökull, natomiast w Veðramót – tytułowe miasto. Te tła filmów charakteryzują się wyeksponowaniem bliskości z naturą, ale też silnej jedności mieszkańców. Inną bardzo ważną scenerią dla islandzkich filmów jest morze; na morzu rozgrywają się filmy takie jak Wir, ale morze jest też tłem dla Ingaló, gdzie równie istotny jest motyw rybaków – ludzi morza. Ich życie zależy od kaprysów pogody i umiejętności władania naturą, sama zaś nieobliczalność islandzkich żywiołów pojawia się metaforycznie i dosłownie w filmie Wulkan (2011).

fot. Jacek Łagowski

Przyroda i krajobrazy to jedno, ale ważni są także ludzie – z ich specyficznym poczuciem humoru, nieco odmiennymi od naszych zwyczajami i inną hierarchią wartości. Oczywiście wielokrotnie podkreślony jest związek z człowieka z naturą; główną osią Dzieci natury jest właśnie ta silna potrzeba złączenia się z przyrodą, z ziemią. Miejsce przyrody w islandzkim folklorze jest ukazane w Ostatniej farmie w dolinie, gdzie przyroda personifikuje się pod postacią elfów czy trolli, a obecność pogańskich praktyk i wiary w moc Matki Natury staje się przedmiotem pastiszu w Duchowieństwu pod lodowcem. Tak jak przodkowie Islandczyków odnajdywali w naturze postaci o ludzkim kształcie, tam w islandzkim filmie człowiek przejmuje cechy żywiołów natury. We wspomnianym już Wulkanie główny bohater, Hannes (Theódór Júliusson) jest surowym ojcem i nieprzyjemnym mężem. W obliczu choroby żony jego serce jednak mięknie, a może – wrażliwe było przez cały czas, a jedynie schowane w twardym pancerzu. Reżyser filmu, Rúnar Rúnarsson tak właśnie interpretował tę postać, choć oczywiście w filmie mamy bezpośrednie nawiązanie do wybuchu Hekli.

Filmy islandzkie dają nam też pełny obraz islandzkiego społeczeństwa. Ich system wartości wynika z tradycji i historii Islandii jako państwa wolnych chłopów, związanych ze swoim gospodarstwem i trzodą, ale również państwa rybaków i marynarzy, którzy do dzisiaj stanowią jeden z głównych motywów wyspiarskich produkcji. Wiele twórców próbuje jednak przełamać ten schemat lub zmierzyć się ze stereotypami. Zamiast dziarskich wikingów mamy często niesamodzielnych trzydziestolatków bez ambicji (jak Júlli grany przez Jóna Gnarra w Ktoś taki jak ja, 2002).

Są też gangsterzy (Państwo w państwie), ale też ukazani w sposób prześmiewczy (Pilot). W społeczeństwie dumnym z równouprawnienia i dużej samodzielności kobiet od czasów średniowiecza zaskakiwać może często podejmowany problem przemocy domowej czy ojca-tyrana, zarówno jedynie sygnalizowany (Veðramót), jak i stanowczo potępiany (Morðsaga).

Femmes fatales jednak również mają swoje miejsce w islandzkim kinie, czy to będzie dziarska narkomanka (Zaraz wracam), czy demoniczna kokietka (Śmiech mewy). Dużo miejsca poświęcają islandzcy twórcy także ludziom starszym; to oni grają główne role w Dzieciach naturyWulkanie czy Fíaskó i tak jak ludzie młodzi stać ich na skrajne emocje, odważne marzenia i szalone przygody miłosne. Zresztą tarcia międzypokoleniowe są głównym tematem dylogii Ragnara Bragasona Dzieci (2006) i Rodzice (2007).

A co zaskakuje? Z filmów wynika, że niemal każdy w Islandii, czy w stolicy, czy na prowincji, płynnie posługuje się językiem angielskim (Nawałnica). Bardzo ostro respektuje się też zasady obyczajowe, takie jak zdejmowanie butów przed wejściem do domu (Zaraz wracam).

Kinematografia daje nam też dużą dawkę wiedzy na temat islandzkiej kuchni; gospodyni domowa konsumuje baranią głowę w Fíaskó, podczas eleganckiej kolacji w Morðsaga goście chwalą sarninę upolowaną przez pana domu. Zaś przekąską najczęściej przewijającą się przez filmy islandzkie jest suszona ryba; poznajemy tajniki jej wyrobu w Islandii w obrazach ruchomych, ale też doświadczamy aktu miłosnego wśród suszących się pod gołym niebem ryb (Śmiech mewy).

Bardzo ciekawie prezentuje się też religijność Islandczyków; wbrew stereotypowi wiara w elfy nie jest często wykorzystywanym motywem, choć pomieszanie pogaństwa z chrześcijaństwem zostaje podkreślone w Duszpasterstwie pod lodowcem, a swego rodzaju nadgorliwość religijną oglądamy zarówno w Fíaskó, jak i w Wirze. Nie mamy natomiast obiektywnej wizji islandzkiego protestantyzmu, która wynika z wielu innych skandynawskich filmów. Być może zatem kino potwierdza ogólne przekonanie: Islandczycy nie są zbyt religijnym narodem, ale jeśli już w coś wierzą, to w Jezusa, Odyna i ukrytych ludzi. Zabawną grą ze stereotypami może być też postać tytułowej Metalówy, a raczej reakcja mieszkańców małej miejscowości niepodzielającej sympatii do ciężkiej muzyki.

UT fot. Danuta Matłoch_8379

fot. Danuta Matłoch

Einangrun

 Jak wynika z jednej z etiud filmowych prezentowanych na towarzyszącej festiwalowi wystawie IS (not)przygotowanej przez polski kolektyw Sputnik Photos, izolacja dla Islandczyków to interesujące pojęcie. Ten internacjonalizm pochodzi od greckiego słowa „isola” oznaczającego wyspę. Tym samym w Europie kontynentalnej izolacja kojarzy się z wyspiarskością, natomiast na Ultimie Thule – z naszej perspektywy najbardziej odizolowanej, to słowo brzmi zupełnie inaczej. „Einagrun” – dosłownie „smutek samotności” to dla Islandczyków istota izolacji – jest ona nacechowana pejoratywnie. Czy Islandczycy czują się odizolowani od reszty świata i, jeśli tak, czy możemy to zobaczyć w filmach? Choć społeczeństwo to jest bardzo charakterystyczne i mamy to podkreślone w kinematografii, również istotne były wpływy zachodnie, a raczej – zza oceanu. Islandczycy lat 50. i 60. mieli zrealizować swój „amerykański sen” – młodzież prezentowana w Morðsaga, Islandzkim marzeniu (2000) czy Pilocie zasłuchuje się w amerykańskiej muzyce, nosi się „po amerykańsku”, ogląda amerykańskie filmy. Powrót kuzynki Anny z Ameryki w Śmiechu mewy wzbudza wiele emocji, a ona sama w rodzinnym miasteczku traktowana jest zupełnie inaczej odkąd została „napiętnowana” amerykańskością. Warto podkreślić też ilość wypijanej na srebrnym ekranie Coca Coli (Tak czy siak), chociaż i nasze Prince Polo miało niewielki angaż w Duszpasterstwie pod lodowcem.

Islandczykom udzielił się również kontynentalny styl życia; seks, alkohol, narkotyki, imprezy to „nowy” obraz Islandii prezentowany w filmach z naszego stulecia. Skutki wynikające z mieszania lub nadużywania powyższych mogą mieć w kinie funkcję gorzkiej nauczki (XL, 2013) lub satyry na młodzież (Pilot, Veðramót). Mogłoby się zatem wydawać, że Islandczycy wcale nie są odizolowani, są tacy jak my. Choć w filmach islandzkich więcej jest czarnego humoru i umiejętności wyśmiewania samych siebie, są to filmy, które polskiemu widzowi ogląda się z wielką przyjemnością. Być może festiwal „Ultima Thule – na krańcu świata” sprawił, że ów kraniec stał się nam bliższy, nie tylko mentalnie, ale również geograficznie – zbawieni islandzką kinematografią na wyspę pojadą kolejni turyści.

UT_Poznan_fot. Jacek Łagowski_6384

Zdjęcia zamieszczone w artykule wykorzystano dzięki uprzejmości organizatorów Festiwalu „Ultima Thule – na krańcu świata” (strona internetowa TUTAJ). Ich autorami są Danuta Matłoch i Jacek Łagowski.

Ten tekst został napisany dla strony Stacja Północ.

Islandia w ruchomych obrazach

Warszawska odsłona festiwalu Ultima Thule – na krańcu świata, a tym samym cały projekt, zakończył się dzisiaj przepięknym koncertem polsko-austriackiego tria TRZASKA/HARNIK/BRANDLMAYR do niemego filmu “Islandia w ruchomych obrazach” z 1925 roku. Zakończenie było zdecydowanie pięknym zamknięciem całej naszej dwutygodniowej przygody z kinem i kulturą islandzką. Liczne spotkania i dyskusje prowadzone między wyświetlanymi filmami przybliżyły nam jeszcze bardziej tę uroczą wyspę.

Z około 30 tytułów naszemu Klubowi udało się obejrzeć niemal wszystkie. Byliśmy dzielni, ale wysiadywanie w ciemnej sali kinowej kilku godzin z rzędu może wykończyć nawet największego pasjonata! Wiemy, że nie byliśmy jedynymi stałymi bywalcami festiwalu – pozdrawiamy wszystkie znajome twarze i także gratulujemy wytrwałości! Wielokrotnie mowa była o wznowieniu projektu za jakiś czas, ale my na razie krzyczymy: dajcie nam odetchnąć i przetrawić te wszystkie piękne obrazy i dźwięki, z którymi stykaliśmy się w ostatnim czasie.

Poza wspaniałymi filmami, bardzo podobały nam się właśnie wydarzenia towarzyszące festiwalowi. O “Islandii okiem przybysza” już pisaliśmy; uczestniczyliśmy także w spotkaniach z islandzkimi reżyserami i aktorami. Naszym ulubionym gościem był chyba Árni Ásgeirsson, reżyser “Wiru”, który jest nota bene pierwszą koprodukcją islandzko-polską. Árni studiował w Łodzi i pięknie mówi po polsku (zna różne przekleństwa i swobodnie ich używa w publicznej dyskusji ;)). Opowiadał o dziejach produkcji samego “Wiru”, ale też o czasach studenckich w Polsce. Przyjechał tu zaraz po zburzeniu muru berlińskiego, skuszony z jednej strony egzotyzmem naszego kraju, ale też przepięknymi filmami Kieślowskiego, które miał okazję oglądać jeszcze na Islandii. Zaraz po przyjeździe poszedł na zapewniany przez Akademię Filmową kurs języka polskiego, ale najbardziej na tym kursie podobało mu się to, że nie sprawdzano obecności, więc sporo podróżował po Polsce. Potem zaczęły się już zajęcia, a nauka języka przychodziła naturalnie. Filmy Árni kręci jednak na Islandii; “Wir” to produkcja typowo islandzka, z najlepszymi gwiazdami wyspiarskiego kina. Tworzenie tego filmu w koprodukcji z Polską wiązało się przede wszystkim z aspektem marketingowym – na Islandii tylko kilkanaście tysięcy ludzi chodzi do kina, a to jednak za mało.

12381249_598500116964968_1670278192_o

Drugim wydarzeniem, którego nie mogliśmy przegapić, był koncert dziecięcego kwartetu smyczkowego w ramach projektu Efterkids. Czworo uzdolnionych dzieciaków uzupełniało utwory duńskiego zespołu Efterklang oraz islandzkiej wokalistki Soley na żywo do rzucanych na ekran teledysków. Choć zagrano tylko 6 utworów i występ trwał niecałą godzinę, to było naprawdę wzruszające doświadczenie. Smyczki przepięknie uzupełniały kawałki muzyki alternatywnej, ale też w kinie panowała świetna, wręcz rodzinna atmosfera. Wraz z zespołem ze Śląska przyjechały ich rodziny oraz twórcy projektu, chociażby autorzy pięknych wizualizacji, które zastanawiały widzów festiwalu przez długie dni, bo przed każdym seansem w sali Stolica puszczana była zapowiedź koncertu z pięknym obrazem ślizgających się po lodowisku dzieci widzianych z lotu ptaka. Na sali było pełno dzieci, które same z siebie stanęły pod sceną i zaczęły tańczyć. A muzyka sama w sobie była piękna. Myślę, że wszyscy wyszli z tego koncertu z szerokimi uśmiechami.

12674887_598500050298308_1864877733_o

12476792_598500056964974_796325129_o

Ale muzyczne wrażenia dopełniła jeszcze niedzielna dawka koncertów. O 16:30 Marcin Dymiter zagrał swój Sound(E)Scape Set – zestaw dźwięków z Reykjaviky i Warszawy, które uczestnicy festiwalu otrzymali na pamiątkowych płytach. Dźwięki te są bardzo różnorodne; od krzyków bawiących się dzieci na islandzkim wybrzeżu po komunikaty na Dworcu Centralnym w Warszawie. Wydarzeniem wieczoru był jednak koncert tria TRZASKA/HARNIK/BRANDLMAYR, który uświetnił projekcję najstarszego filmu prezentowanego na festiwalu – jedynego zachowanego dokumentu Islandii z lat 20. Obraz, a raczej “Islandia w ruchomych obrazach”, jest sam w sobie przeuroczy. Czarno-białe sceny z życia wyspy i jej piękne krajobrazy okraszone były zabawnymi opisami promującymi gospodarkę i kulturę Islandii. Niesamowitym jest to, że w ciągu tych niespełna 100 lat niewiele się zmieniło; no może poza liczbą ludności, bo wzrosła trzykrotnie. Muzyka grana na żywo do tego niemego obrazu była improwizacją trzech zdolnych muzyków: niecodzienne, wręcz elfie, dźwięki wydobywane były z instrumentów, również tych niekonwencjonalnych jak plastikowa butelka, ale również z aparatu gębowego. Audio świetnie uzupełniało wideo i na odwrót. To było piękne zamknięcie festiwalu, również trochę przewrotne – skończyliśmy na chronologicznie najwcześniejszym islandzkim filmie, ale być może nauczeni i doświadczeni jej obrazami z ostatnich 50 lat mogliśmy inaczej docenić tę “debiutancką” produkcję.

12722602_598499990298314_912147800_o

Warto wspomnieć jeszcze o tym, co każdy z nas omijał spiesząc się na filmy pełnometrażowe w obu salach kinowych, a co jednak było świetnym wypełnieniem czasu w ramach przerw między filmami, a mianowicie o wystawie IS (not)  w rotundzie kina Iluzjon zrealizowanej przez kolektyw Sputnik Photos. Na krótkich filmach możemy oglądać wywiady z Islandczykami o ukrytych ludziach, albo o tym, czym jest “izolacja” na wyspie (od gr. isola – wyspa). Trudno mówić o izolacji, jeśli na wyspie się mieszka, dlatego w języku islandzkim używa się innego słowa: einangrun, który oznacza mniej więcej “smutek samotności”.

Chcielibyśmy najserdeczniej podziękować organizatorom festiwalu za możliwość uczestniczenia w projekcie i obejrzenia wielu wspaniałych produkcji islandzkich. Gratulujemy tego przedsięwzięcia i sukcesu, który gromadził pełną salę widzów spragnionych wrażeń z krańca świata.

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.

Islandczycy to nie kosmici

Dzisiaj w ramach festiwalu “Ultima Thule – na krańcu świata” w warszawskim Iluzjonie mieliśmy okazję spotkać naszych opiekunów – dr. Włodzimierza Karola Pessela i dr. Romana Chymkowskiego w swoich żywiołach. W panelu dyskusyjnym “Islandia okiem przybysza” wypowiadali się jako nasi lokalni specjaliści od Islandii (redaktorzy pierwszej w Polsce publikacji poświęconej Islandii ). Gośćmi spotkania byli także Christof Wehmeier oraz Steven Meyers, członkowie Icelandic Film Center, choć “przybysze” na Islandii. Wszyscy czterej w dyskusji prowadzonej przez dr. Sebastiana Jakuba Konefała opowiadali o swoim spojrzeniu na Islandię.

12837468_594837663997880_194692337_o

Punktem wyjścia do dyskusji był artykuł, w którym przedstawiano zwariowane stereotypy na temat Islandii. Zamiarem prowadzącego było zbicie tych stereotypów. Pierwszy z nich dotyczył kolejek na Islandii; wydawałoby się, że w kraju takim jak Islandia kolejek się nie spotyka, bo gęstość zaludnienia wynosi 3 osób/km² (w Reykjaviku 435 os./km²), a kraj ten nie ma “kultury kolejek”, jak na przykład my doświadczeni PRLem. Dr Pessel powiedział, że widział jednak kolejkę na Islandii raz – i było to na lotnisku. Faktycznie, przy zwiększającym się ruchu z i na Islandię oraz fakcie, że podobno większość lotów międzynarodowych jest w tych samych godzinach, sznurek Islandczyków może powstać. Ale to jednak wciąż rzadkość. Z kolei dr Chymkowski odniósł się do stereotypu dotyczącego kobiet – według ogólnego przekonania piękniejsza połowa społeczeństwa islandzkiego ma wygląd “wikińskiej baby” – o germańskim typie urody, ale niezbyt urodziwej. Chymkowski zbił stereotyp, jakoby wszystkie Islandzki wyglądały tak samo cytując redagowaną przez siebie publikację, w której autor opowiada o różnych korzeniach społeczeństwa islandzkiego.

Na trzeci stereotyp, że “Islandczycy już od kołyski słuchają heavy metalu” odpowiedzieli goście z Islandii. Steven Meyers, który – jak sam określił – “wżenił się” w Islandię, powiedział, że jego, ale i wielu innych na wyspę przyciągnęła właśnie muzyka i bynajmniej nie był to heavy metal. Statystyczny miłośnik Islandii skojarzy prędzej Sigur Rós i Björk niż czołowe islandzkie zespoły heavy metalowe. Zresztą na Islandii słucha się różnych gatunków muzycznych; owszem – metal jest bardzo popularny (co widać w ostatnim filmie islandzkim Fusi), ale równie popularne jest także disco. Goście nie mogli też wspomnieć o muzyce ich młodości; Christof Wehmeier (pół-Islandczyk, pół-Niemiec, wprowadził się na Islandię w dzieciństwie) pamięta szał na punk rocka, ale także z opowieści rodziców streścił historię muzyki popularnej na Islandii. W dużym stopniu Islandczycy zawdzięczają rozwój rodzimej sceny muzycznej Amerykanom stacjonującym w Keflaviku, który w latach 60. zyskał nawet miano “Liverpoola Islandii” – za pośrednictwem tego miasta Islandczycy zapoznali się z Beatelsami i innymi ważnymi zespołami tego okresu. Steven powiedział także o popularności islandzkich coverów światowych przebojów – niemal każdy światowy hit miał swoją wersję islandzką z tekstem w tym języku. Nie zabrakło też odniesień do faktu, że Islandczycy uwielbiają muzykę do dziś – świadczy o tym popularność festiwalu Icelandic Airwaves oraz Eurowizji.

Na pytanie, co najbardziej zaskoczyło “przybyszów” na Islandii padały różne odpowiedzi. Roman Chymkowski wymijająco odpowiedział, że zwykło się przedstawiać Islandczyków jako dziwolągów i nawet polscy dyplomaci pytani o mieszkańców wyspy z zasady skupiają się na ich odmienności od mieszkańców kontynentu. Ale przecież – jak twierdzi Chymkowski – “Islandczycy to nie kosmici”. Z wypowiedzi jego rozmówców jednak wynika coś innego. Wszyscy zgodzili się, że Islandczycy ignorują kodeks drogowy; nie używają kierunkowskazów i jeżdżą tak, jak chcą, a co gorsza – piesi również chodzą tak, jak chcą i jeśli któryś z nich wpadnie pod koła samochodu, to zawsze kierowca ponosi za to winę. Ale oczywiście samochód to główny środek komunikacji i wystarczy wyjechać choć kilka kilometrów za miasto, by nie spotkać pieszego. Zresztą istnieje inny stereotyp – jeśli w interiorze spotkasz kogoś, kto idzie na własnych nogach, z pewnością musi to być Polak. Dr Pessel to potwierdził. Z kolei Steven Meyers mówił o odludnych miejscach; jeszcze w latach 90. wyjechanie za miasto wiązało się z brakiem żywej duszy na trasie: nawet nie widywało się samochodów, a tym bardziej pieszych.

12837517_594837657331214_984124589_o

Nie zabrakło też tematu pogody. “Oczywiście, że jest szalona!” przytaknął Wehmeier. Ale to, co w Islandii kocha, to białe noce. Włodzimierz Pessel wspominał swój pierwszy pobyt na Islandii, w towarzystwie pierwotnego składu SKI – wówczas zaskoczyła ich zorza polarna, której o tej porze roku miało nie być. A jednak była. Więc Islandia na wiele sposobów potrafi zaskakiwać. Również jeśli chodzi o styl życia. Christof Wehmeier mówił, że jako dziecko zauważył różnice pomiędzy sposobem wychowywania dzieci w Niemczech a w Islandii. “Tutaj dzieci mają więcej swobody, przestrzeni.”, powiedział.

Jak postrzegają Islandię inne narody? Dr Włodzimierz Pessel, specjalizujący się w kontaktach polsko-duńskich, ale także znający relacje duńsko-islandzkie, powiedział, że w tym przypadku trudno nie użyć tzw. “filtru postkolonialnego”. Jakby nie patrzeć, Islandia przez wiele lat byłą kolonią Danii i wiele od niej wzięła; samo pojęcie nacjonalizmu, który ostatecznie pozwolił Islandii uniezależnić się od wieloletniego okupanta, zostało zapożyczone od Duńczyków – przyjeżdżający do Kopenhagi studenci zachłysnęli się panującym tam wówczas romantyzmem. Z drugiej strony wiele kwestii ma swój początek na Islandii – także wyspiarska kinematografia zawdzięcza wiele Duńczykom: islandzcy twórcy kształcą się w kopenhaskiej szkole filmowej, wiele obrazów powstaje w koprodukcji z Danią. A jak sama Dania podchodzi do Islandii? Podobno 90% Duńczyków nie interesuje się dawną “kolonią”, a jednak w prasie wiele pisało się i pisze o wydarzeniach na wyspie.

Z kolei dr Roman Chymkowski opowiedział o polskich podróżach na Islandię. Ich początek sięga przełomu pierwszej i drugiej połowy XIX wieku, a pierwsza relacja należy do Edmunda Chojeckiego, który dla opisania nieznanej mu rzeczywistości posługiwał się określeniami znanymi, ale równie egzotycznymi. Stąd czytamy o koniach islandzkich podobnych dromaderom, o samotnych kościołach przywołujących meczety, o lodowcach jak pustynne piaski i o zrealizowaniu się na Islandii cnoty wolności (której figuracją miało być porównanie do wolnego beduina). W dyskusji nie zabrakło też reakcji drugiej strony, głównie do polskich imigrantów. Subtelne nawiązanie do tej sytuacji znajdujemy w filmach, ale wciąż brak jeszcze islandzkiego filmu o tej tematyce. Panowie z Icelandic Film Center liczą, że niedługo powstanie obraz komentujący powiększającą się liczbę mieszkańców innych nacji, ale też ras. Już teraz realny kształt przyjmują projekty budowy meczetu dla 50 uchodźców z Syrii i innych mieszkających już w Islandii muzułmanów.

Jak to więc jest z tymi Islandczykami? Czy to ludzie dziwni, inni, a może chcemy tak na nich patrzeć, bo sami trochę się na takich kreują? Nie zapominajmy o wierze w ukrytych ludzi i osobliwym podejściu do zabobonności oraz turystów. Wciąż jednak społeczeństwo to uczy się kontaktu z “obcymi”. A przybysz musi uzbroić się w cierpliwość i mnóstwo odwagi.

Ten post został napisany dla strony Studenckiego Klubu Islandzkiego.