Autorzy nordyccy wyjątkowo często tworzyli dla dzieci. W twórczości wielu z nich pojawiają się grafiki lub rysunki przeznaczone do zilustrowania książek dla dzieci, a inni nawet pisali własne teksty z autorskimi ilustracjami. Większość z autorów ilustracji dla dzieci to kobiety.
Czy wiesz, że…
📚 pierwsza ilustrowana książka dla dzieci powstała w Szwecji w XVI wieku?
📚 na przełomie XIX i XX wieku aż 75% nordyckich ilustratorów książek dla dzieci były kobiety?
📚 dla wzrostu popularności ilustracji książki dziecięcej ważny był rozwój prasy, w tym okolicznościowe wydania specjalne, których okładki projektowali najważniejsi artyści?
📚 Astrid Lindgren współpracowała z dwiema ilustratorkami, które są odpowiedzialne za wizualne wyobrażenie Pippi i Dzieci z Bullerbyn?
📚 Muminek był pierwotnie postacią satyryczną, zainspirowaną folklorem?
📚 w twórczości wielu malarzy i grafików powracają postaci trollów i elfów, które były popularnym motywem nie tylko w sztuce przeznaczonej dla dzieci?
John Bauer, Tuvstarr och Skutt i skogen, 1913, Jönköpings läns museum
John Bauer, Syrenkvist, 1901, Jönköpings läns museum
John Bauer, Trollörten, 1912, Jönköpings läns museum.
John Bauer, Bland Tomtar och Troll, 1912, okładka za: https://www.semic.se/
John Bauer, One evening around midsummer, they went with Bianca Maria deep into the forest, 1913, źródło: Wikimedia Commons.
John Bauer, Princess Tuvstarr gazing down into the dark waters of the forest tarn, 1913, źródło: Wikimedia Commons.
John Bauer, God kväll, farbror! Hälsade pojken, z serii Pojken och trollen eller Äventyret, 1915.
Theodor Kittelsen, Wodnik (nor. Nøkken), 1904, Nasjonalgalleriet, Oslo.
Theodor Kittelsen, Skogtroll, 1906
Theodor Kittelsen, Chłopiec na białym koniu (nor. Gutt på hvit hest), 1890-1909, Nordnorsk Kunstmuseum.
Tove Jansson, Ilustracje do “Alicji w Krainie Czarów”, lata 60., źródłó: moomin.com
Tove Jansson, Ilustracje do “Hobbita”, lata 60., źródłó: moomin.com
Ilon Wikland, Bullerby II, 1947-1966
Carl Larsson, Tzw. choroba, 1908, Museo Nacional de Bellas Artes, Argentina
Carl Larsson, Karin i Brita, 1893.
W filmie użyto także dzieł, których prawa autorskie należą do Moomin Characters®, okładek polskich wydań książek Elsy Beskow z wydawnictwa Zakamarki, oraz fotografii z kolekcji Nordiska Museet.
Którzy malarze najlepiej oddali “szwedzkość”? Ci, w których twórczości znajdziemy szwedzkie krajobrazy, tradycje, sceny historyczne, a także najważniejsze wartości dla całego społeczeństwa szwedzkiego. Prezentuję mój subiektywny ranking malarzy ze Szwecji.
Czy wiesz, że…
🇸🇪 w drugiej połowie XIX wieku Szwedzi najchętniej podejmowali studia malarskie w Paryżu, a nawet stworzyli własną “kolonię” w podparyskim Grez-sur-Loing. To tam narodził się szwedzki impresjonizm.
🇸🇪 wielu ze studentów przebywających w ówczesnej stolicy sztuki było po powrocie nazywanych Parispojkarna – Paryskimi Chłopcami
🇸🇪 ci, którzy zasmakowawszy francuskiego modernizmu nie mogli odnaleźć się wśród konserwatywnego środowiska artystycznego Sztokholmu, założyli grupę Opponenterna, czyli Przeciwnicy, aby sprzeciwić się regułom akademickim i malować w nowy, nowoczesny sposób.
🇸🇪 wkrótce grupa niezadowolonych artystów, a więc m.in. Richard Bergh, Eugène Jansson, Ernst Josephson, Bruno Liljefors i Carl Larsson, założyła Związek Artystów (Konstnärsförbundet) w 1886 roku.
🇸🇪 do związku zapisało się również wiele kobiet-artystek, takich jak Hanna Pauli, Julia Beck, Hildegard Thorell, Emma Löwstädt-Chadwick, Anna Nordgren, Jenny Nyström czyJulia Strömberg.
🇸🇪 ważnymi mecenasami sztuki szwedzkiej końca XIX wieku byli bankier Ernest Thiel oraz książkę Eugeniusz, również malarz. Ich pokaźne kolekcje można oglądać dzisiaj w muzeach w Sztokholmie: Thielska Galleriet oraz Waldemarsudde. Podwaliną Muzeum Sztuki w Göteborgu była natomiast kolekcja Pontusa Furstenberga.
Konie to jeden z ulubionych motywów islandzkich malarzy. Zwierzę to ma wyjątkową pozycję w kulturze Islandii, a jego przedstawienia znajdziemy także w sztuce staronordyckiej.
Czy wiesz, że…
🐴 koń islandzki to rasa sięgająca czasów zasiedlenia Islandii? Już w X wieku Althing uznano potrzebę dbania o czystość genetyczną rasy, a w XX wieku podjęto decyzję o zakazaniu wwożenia zwierząt, które wcześniej opuściły Wyspę.
🐴 koń to nieoficjalny symbol Islandii? W romantyzmie koń kojarzył się z wolnością i niezależnością, a także tęsknotą za czasami wikingów.
🐴 w kulturze staronordyckiej można było rzucić klątwę na przyjaciela za pomocą níðstöng, czyli palu z nabitym na niego łbem klaczy. Zapisanie zaklęć runami i umieszczenie takiej ozdoby na terytorium wroga miało gwarantować jego zgubę.
🐴 w filmie O koniach i ludziach (2013 reż. Benedikt Erlingsson) pojawiają się odniesienia do wierzeń ludowych związanych z końmi, np. kojarzeniem ogiera z potencją, a klaczy z upokorzeniem.
🐴 niektórzy badacze twierdzą, że mityczny Sleipnir posiadał osiem nóg dlatego, że staronordyccy malarze próbowali przedstawić ruch jego kopyt, charakterystyczny dla chodu skeið.
🐴 konie pojawiają się również w folklorze islandzkim, np. w postaci wodników.
🐴 w roku 2011 Muzeum Sztuki w Reykjaviku zorganizowało wystawę “Koń w sztuce islandzkiej”, a prezentowane na niej obrazy opisane są w katalogu do wystawy: Adalsteinn Ingólfsson, Jór!: the horse in Icelandic art (Ingólfsson 2011).
Już w tę sobotę spotykamy się na 8. edycji Dnia Islandzkiego!
Tym razem odbędzie się on w wersji on-line, dlatego będziecie mogli świętować z własnych kanap. Gwarantuję Wam udział w rozmowach i wystąpieniach bardzo interesujących kobiet związanych z Islandią:
🥞 W KUCHNI ISLANDZKIEJ 🥞
Co je się latem na Islandii? Czy są jakieś specjalne smakołyki na 17 czerwca? Wraz z Agą upieczemy Lummur, czyli islandzkie placuszki.
Aga Jastrząbek – autorka Vikingaland, na swoim blogu www.vikingaland.com pisze przede wszystkim o islandzkim jedzeniu i trendach żywieniowych. Mieszka na Islandii od 2016 i – jak mówi – stara się nie przedawkować lodów, czy cynamonowych drożdżówek. Żeby spalić islandzkie kalorie – biega po islandzkich pagórkach.
Przygotujcie sobie składniki:
🇮🇸 ICELANDIC WONDERS AND CURIOSITIES 🇮🇸
ON-LINE TALK WITH ALDA SIGMUNDSDÓTTIR
Why is June the 17th so important for Icelanders? What do they really celebrate on that day? About independence and other national characteristics of Icelanders, Iceland’s wonders and curiosities (rozmowa w języku angielskim!)
Alda Sigmundsdóttir jest Islandką, jednak dorastała poza krajem, a wróciwszy do ojczyzny po latach, poznawała ją jakby na nowo, okiem cudzoziemca. Założyła bloga The Iceland Weather Report, na którym dzieliła się swoimi obserwacjami w języku angielskim, a z czasem zaczęła relację z przebiegu wielkiego kryzysu ekonomicznego. To doprowadziło to wydania “Małej księgi o Islandczykach”, a później kolejnych. Niedawno ukazało się polskie tłumaczenie “Małej księgi o dawnych Islandczykach” wydanej przez Wydawnictwo Poznańskie.
Konie islandzkie to ważna wizytówka Islandii. Towarzysze Islandczyków od czasów zasiedlenia, do dziś użytkowane w zganianiu owiec z gór i hodowane na mięso, chociaż coraz częściej występują jako konie rekreacyjne czy sportowe. O tych niezwykłych zwierzętach opowie Ewelina z Töltem przez Islandię.
Ewelina Gąciarska – autorka strony Töltem przez Islandię oraz konta na Instagramie @islandzkieciekawostki, od 20 lat jeździ konno, a od kilkunastu wyłącznie na koniach islandzkich. Pierwszy raz na Islandii zamieszkała w wieku 2 lat, przez kilka lat mieszkała w Polsce by ponownie wrócić na wyspę. Obywatelka Islandii, studentka kierunku policyjnego i fascynatka zwierząt oraz sportu.
🧖♀️ ŻYCIE NA ISLANDII 🧖♀️
Jak się żyje na Islandii? Czy mieszkający na Islandii Polacy również świętują islandzkie święta narodowe? Jak wygląda 17 czerwca na Islandii? Rozmowa z Olgą Knasiak.
Olga Knasiak – autorka strony Polka na Islandii, od 15 lat na Wyspie. Na co dzień kadrowa w islandzkiej firmie instalacyjnej i mama 6 letniego Vincenta. Hobbistycznie bloguje (https://polkanaislandii.is/) i prowadzi profil na Instagramie (@polkanaislandii).
🏕 POST-TURYSTA NA ISLANDII ⛺️
Czy Islandię można zwiedzać inaczej niż dookoła Wyspy główną autostradą? Czy są jeszcze miejsca pozbawione tłumów? O zrównoważonej turystyce, podróżowaniu z głową i pięknie Islandii opowie Magda Bobryk.
Magda Bobryk – przewodniczka po Islandii, autorka strony www.przewodnikpoislandii.pl oraz konta na Instagramie magda_bobryk. Jak sama pisze o sobie: “Leżąc przy dywanach islandzkiego mchu analizuję otoczenie, nagrywam dźwięki turystycznych pikników, rozmawiam z rybakami, a pod mruczącym wulkanem tworzę wybuchowe koncepty kreatywne”.
🎶 RAUÐUR – KONCERT 🎶
Rauður to pseudonim sceniczny Auður Viðarsdóttir, znanej z udziału w islandzkim zespole Nóra. Jej debiutancki, solowy album “Semilunar” przyczynił się do stworzenia własnego dźwięku, połączenia elektroniki z akustyką, dopełnionych niezwykłym głosem.
muzykaislandzka.pl pisała o tej płycie:
“Jedno nie ulega wątpliwości – to album bardzo emocjonalny i szczery. I mimo, że momentami dźwiękowe przestrzenie ustępują miejsca niemal transowym, klubowym brzmieniom (Bjögun i Semilunar), to podążając za całością albumu i temperamentem Auður takie odmiany wcale nie szokują. Są wręcz naturalnym rozwinięciem zabawy z elektronicznym brzmieniem, punktem kulminacyjnym albumu – jego drugą, przełomową i jakby też bardziej pogodną częścią.”
Motyw chmury był bardzo popularnym w nordyckim malarstwie pejzażowym XIX i początku XX wieku. Artyści tacy jak Christoffer Wilhelm Eckersberg, Johan Christian Dahl czy Książę Eugeniusz poświęcili obłokom wiele szkiców, ale też skończonych dzieł.
Czy wiesz, że…
☁️ Luke Howard, twórca systematyzacji chmur, był również świetnym rysownikiem, a jego Esej o modyfikacji chmur zainspirował wielu malarzy XIX wieku?
☁️ Malarze tacy jak Eckersberg podchodzili do nieba jak naukowcy, szkicując i notując układ chmur. Duński malarz prowadził nawet dziennik, w którym zapisywał oglądane przez siebie chmury, a z relacji jego córki Julie wynika, że potrafił obserwować niebo całymi dniami z dachu pałacu Charlottenborg w Kopenhadze.
☁️ Malarze romantyczni nie interesowali się jednak naukową systematyką chmur, a za Casparem Davidem Fridrichem próbowali wyrazić tajemniczy nastrój nieba, szczególnie nocą oraz podczas wschodów i zachodów słońca. Johan Christian Dahl, przyjaciel Friedricha, znał badania Howarda, ale bliżej mu było do swobodniejszego ujęcia nieba.
☁️ Pod koniec XIX wieku, gdy artyści interesowali się neoromantyzmem, przypisywali niebu oraz chmurom wartość symboliczną. Przenikające przez obłoki światło miało być np. obrazem obecności Boga, a samo niebo – dowodem na istnienie transcendencji.
☁️ Chmury mogły jednak wyrażać również nastrój i stan psychiczny malarza. Artyści tacy jak Książę Eugeniusz często traktowali obłoki jako symbole, a obraz Chmura tego szwedzkiego malarza ma aż siedem różnych wersji!
Luke Howard, Esej o modyfikacji chmur, strona tytułowa i jedna z ilustracji, 1830.
Luke Howard, Studium chmur, akwarela, ok. 1803-1810, Royal Meteorological Society.
Luke Howard, Studium Cirrusa, grafika, opublikowana na łamach „Philosophical Magazine” w 1803.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Studium chmur nad morzem (duń. Studie af skyer over havet), 1826, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Północny widok na zamek Kronborg, 1810, The Hirschsprung Collection, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Widok na trzy łuki trzeciej kondygnacji Koloseum (duń. Udsigt gennem tre af de nordvestlige buer i Colosseums tredje stokværk), 1815, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Tęcza nad morzem ze statkami (duń. Regnbue på søen, en krydsende jagt med nogle andre skibe), 1836, Nivaagaard Museum, Fredensborg
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Rosyjski okręt linowy ‘Asow’ (duń. Det russiske linieskib “Asow” og en fregat til ankers på Helsingørs red), 1828, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Christoffer Wilhelm Eckersberg, Widok na szwedzki brzeg z obwarowań zamku Kronborg (duń. Udsigt fra Kronborg Vold over flagbatteriet og Sundet til den svenske kyst ), 1829, Statens Museum for Kunst, Kopenhaga.
Johan Christian Dahl, Studium chmur (szw. Molnstudie), 1831, Konstmuseum, Göteborg.
Johan Christian Dahl, Widok na Drezno w świetle księżyca, 1839, źródło: Google Art Project.
Johan Christian Dahl, Moonlight over the River Oder at Swinemünde, Dresden 1839, źródło: https://daxermarschall.com/
Johan Christian Dahl, Elb Landscape near Dresden in the Moonlight
Johan Christian Dahl, Matka i dziecko nad morzem, 1840, źródło: mydailyartdisplay.wordpress.com
Eero Järnefelt, Chmury ponad wzgórzami, (fin. Pilviä vaarojen yllä), data nieznana, kolekcja prywatna.
Eero Järnefelt, Pejzaż z Koli (fiń. Maisema Kolilta), 1930, Kuopion taidemuseo.
Eero Järnefelt, Studium chmur, 1893, Ateneum, Helsinki.
Eero Järnefelt, Koli, 1935, źródło: wikiart.org
Eero Järnefelt, Lipcowy dzień (fiń. Heinäkuun päivä), 1891, źródło: wikiart.org
Eero Järnefelt, Świt (fiń. Aamurusko) 1886, Bukowskis.
Ostatnio w sieci roi się od wyzwań łańcuszkowych. Ludzie podają tytuły swoich ulubionych książek albo płyt, które wpłynęły na ich życie. Ja podzielę się swoją islandzką dziesiątką. I nominuję każdego z Was.
1. Ulubione miejsce
Wiadomo, że nie da się znaleźć jednego. I będzie dotyczyło to wszystkich punktów mojej listy. Jednak miejsce na Islandii, które zapadło mi wyjątkowo w pamięć to wyspa Heimaey na Vestmannaeyjar. Owszem, Fiordy Zachodnie zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a wiele widoczków z pocztówek, zobaczonych wreszcie na żywo, budziło emocje. A jednak w przypadku Heimaey ujęło mnie to, że tak niewiele się po niej spodziewałam, a więc pozwoliłam się zaskoczyć. Choć znajduje się na południu, nie każdy turysta tam dociera, choć widnieje w przewodnikach jako punkt obserwacyjny maskonurów, nie widziałam tam ani jednego. Ale widziałam mnóstwo innych ptaków unoszących się we mgle. Widziałam morze turkusowego koloru i ukryte pod pyłem wulkanicznym miasto. Widziałam piłkarzy grających w deszczu i puste ulice. Doświadczenie wyspy na wyspie było dla mnie bardzo ważne. Tak jakby przez ten mikrokosmos łatwiej było pojąć całą Islandię. Oczywiście nie jest to możliwe po jednej wizycie, dlatego chciałabym na Heimaey wrócić, najlepiej latem.
2. Ulubiona książka
Ustanawiając tę kategorię bałam się, że zapędzam się w kozi róg. Jest przecież mnóstwo pozycji z Islandii i o Islandii, które lubię, do których chętnie wracam i które zdobią specjalną półkę na regale. A jednak w pierwszych sekundach przyszedł mi na myśl tylko jeden tytuł: Duszpasterstwo koło lodowca Halldóra Kiljana Laxnessa… I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego. Podobno z każdym tekstem kultury jest tak, że robią na nas szczególne wrażenie w zależności od momentu życia, w którym jesteśmy. Albo kojarzą się z konkretnym wspomnieniem, np. cieplej wspominamy książki, które dostaliśmy w prezencie albo czytaliśmy podczas wakacji. Ja swój sfatygowany egzemplarz jednej z najbardziej znanych powieści Laxnessa otrzymałam od Karola ze Studenckiego Klubu Islandzkiego. Wręczył mi ciężką torbę własnych zbiorów, które miały zasilić nigdy nie powstałą biblioteczkę Klubu. Wśród tych darów kilka było powieści Laxnessa, ale zaczęłam właśnie od tej i potem trudno było przedrzeć się przez typowo narracyjne, długie powieści takie jak Dzwon Islandii czy Niezależni. Duszpasterstwo koło lodowca to dzieło z nurtu realizmu magicznego, pełne baśniowych wątków, absurdalnych zwrotów wydarzeń i niesamowitych bohaterów. To także kopalnia motywów wykorzystywanych w kulturze popularnej, a ekranizacja tej książki należy do jednych z najciekawszych islandzkich filmów.
3. Ulubiony film
Przyznaję się bez bicia: nie mam jednego. Dlatego wymienię tu kilka. Moje pierwsze spotkanie z kinematografią islandzką to Nói AlbinóiDagura Káriego. Był to jeden z pierwszych islandzkich filmów dystrybuowanych w Polsce i do dzisiaj posiadam płytę DVD, której nie mam już nawet jak odtworzyć w nowym laptopie.
Film, który oglądałam najwięcej razy, to chyba urzekająca produkcja Fridrika Thora Fridrikssona Dzieci natury. Jest to piękna historia dwóch starych ludzi, którzy postanawiają opuścić dom spokojnej starości i wrócić na farmę swojego dzieciństwa, aby tam pożegnać się ze światem. Wzruszająca i zabawna opowieść zilustrowana jest pięknymi dźwiękami Hilmara Örna Hilmarssona (nota bene obecnej głowy kościoła Ásatrú).
Jeśli natomiast chodzi o najnowsze produkcje, ze szczególnym upodobaniem wspominam film Kobieta idzie na wojnę, w którym poruszono ważny dla mnie teraz wątek aktywizmu proekologicznego.
4. Ulubiony muzyk
Wcale nie Sigur Rós, od którego zaczęło się moje zainteresowanie Islandią. Wcale nie moja imienniczka, Emiliana Torrini. Wcale nie przesympatyczny Ólafur Arnalds, którego lubię bardziej chyba za to, jakim jest muzykiem, a nie jaką muzykę tworzy. Wcale nie Sóley czy Múm, do których często bardzo chętnie wracam. Nie, moim ulubionym islandzkim muzykiem jest Júníus Meyvant i mam ciary za każdym razem, gdy słyszę jego głos. Nie zaprzeczę, że moje silne uczucia mają też związek z rudą brodą i zielonymi oczami. Ale ten głos i ta muzyka robią wszystko. Nawet mój chłopak, piekielnie zdolny muzyk, lubi Júníusa. A poza Sigur Rós nie toleruje żadnej innej muzyki z Islandii, więc cieszę się, że swoją wybrednością pobłogosławił moje skoki w bok w wprost w muzyczne objęcia Júníusa.
5. Ulubiona płyta
To, że Júníus jest moim ulubionym islandzkim muzykiem nie oznacza jednak, że to jego płyta jest dla mnie najważniejszą. I choć trudno wybrać jedną, postaram się zmieścić w dwóch tytułach. Pierwsza to GoJónsiego, może dlatego, że słuchałam jej przez wiele lat aż do zdarcia, albo dlatego, że mam egzemplarz z autografem artysty, a może dlatego, że byłam na spektaklu opartym na tym albumie? Jest jednak w tym solowym wydaniu wokalisty Sigur Rós energia i radość, której brakowało mi w twórczości zespołu, a która stanowiła świetne tło do rozbuchanej hormonami młodością czasów gimnazjalnych. Miła płyta, do której chętnie wracam z sentymentem.
Druga ukochana płyta to Go go smear the poison ivy od Múm. Pierwsza, którą kupiłam za odłożone pieniądze. Wysłuchana od deski do deski, z wygniecioną książeczką, tekstami przepisanymi do ówczesnego segregatora z tekstami piosenek i z obrazami, które inspirowały kreatywną nastolatkę – jeden z nich przeniosłam nawet na t-shirt, którym chciałam pochwalić się muzykom podczas koncertu w Warszawie. Nie widzieli.
Moja ulubiona islandzka piosenka pochodzi z płyty Eulogy for Evolution Ólafura Arnaldsa, choć w przypadku tego artysty słucham najczęściej jednej składanki, którą nazwałam sobie roboczo “my fav ólafur” na Spotify. Na niej szczególne miejsce ma jeden utwór, figurujący również w moim prywatnym rankingu “chwytaczy serca”. To 3055, której do dzisiaj słucham z motylkami brzuchu, często wyłączając światło i leżąc na kanapie, wsłuchując się w dźwięki i pozwalając im zawładnąć moim ciałem. Ze wszystkich piosenek, które przenikają mnie aż do wnętrza tylko ta daje aż tak piorunujący efekt, choć rozpływam się również przy Moon Pulls Múm.
7. Ulubiony malarz
Wiadomo, że historyk sztuki nie powinien dzielić się swoimi preferencjami, a przynajmniej nie faworyzować jednego artysty. Dlatego paradoksalnie o swoim ulubieńcu piszę najmniej. W kilku tekstach o sztuce islandzkiej, które dotąd opublikowałam, nazwisko Helgi Þorgils Friðjónsson padało niezbyt często. Ale jego sztuka jest dla mnie tym, czym ulubiona piosenka w sobotni poranek albo kubek pysznej kawy z domowym ciastem. Przyjemna. Jeśli poznajecie to uczucie ciepła na sercu, to wyobraźcie sobie, że odczuwam je za każdym razem, gdy widzę jego maskonury, nagich młodzieńców i chmury. Szczerze? Czego chcieć więcej! Owszem, niektóre z jego kompozycji rzucają się na mózg, jak np. skomplikowane hybrydy zwierzęco-ludzkie i inne surrealistyczne połączenia. Ale w jego twórczości jest tyle optymizmu, dobrego humoru i radości, której tak bardzo potrzebujemy.
8. Ulubiony smak
Brakuje mi wielu smaków Islandii. Tęsknię za prawdziwym skyrem, choć ten, który można kupić w Polsce coraz bardziej upodabnia się do tego oryginalnego. Chętnie znowu zatopiłabym zęby w chlebie hverabrauð, posmarowanym brązowym serem topionym mysingur o słodkawym smaku. Oddałabym wiele za czekoladę Síríus, najlepiej z lukrecją albo słonym karmelem. A nawet za nieco wysuszone kleinur z uniwersyteckiej kawiarenki, popijane kawą przelewową.
Ale i tak nic nie pokona smaku kanilsnúðar, których smak pamiętam do dziś, choć minęło już ponad 3 lata od ostatniego kęsa. Jeśli myślicie, że ten smak zastąpią skandynawskie kanelbullar, to jesteście w błędzie. Te na Islandii posypywane są lukrecją, różowym cukrem, albo polewane są czekoladą. Niebo dla podniebienia i niezła dawka kalorii przed kolejną podróżą pod wiatr i deszcz!
9. Ulubiony zapach
Jestem jednym z tych dziwnych ludzi, który lubią zapach benzyny albo kadzidła. Ale ucztę olfaktoryczną stanowią dla mnie również ścięta trawa, zapach świeżego deszczu, kwitnących lilaków i czeremchy. Czasem czuję się jak narkomanka wpychając nos w rosnące wysoko pąki albo stając w lesie i wdychając resztki ozonu po burzy. Czy zdziwi Was, że pomiędzy tymi skrajnościami znalazło się miejsce dla niezwykłego islandzkiego pachnidła? Islandię wspominam bowiem głównie z zapachem siarki, przez wielu porównywanej do zapachu zgniłego jaja. Odkręcasz kurek pod prysznicem, a na Twoje ciało sączy się gorąca ciecz pachnąca siarą, ale mózg szybko przetrawia informacje, że to ta sama woń, którą pamiętasz z pola termalnego, na którym wybuchają gejzery. Tego zapachu nie da się chyba zastąpić żadnym innym i choć możemy naoglądać się zdjęć Islandii i nasłuchać dźwięków szumu oceanu czy świstu wiatru, bez siarki Islandia nie jest Islandią.
10. Ulubione wspomnienie
Kiedy podróżowało się na Islandię wielokrotnie, samemu, ale do życzliwych ludzi, w miejsca nieznane albo już oswojone, to wspomnień ma się cały gruby album z masą zdjęć, zapisków, wykorzystanych biletów i fragmentów ulotek albo folderów turystycznych. Ale kiedy którakolwiek z zaplanowanych podróży wymknie się spod kontroli, nadchodzi fala wydarzeń, które pamięta się najlepiej. Dlatego świetnie pamiętam noc spędzoną w obserwatorium dzikich ptaków, które skrzydłami i pazurami uderzały w dach nie dając zmrużyć oka. Pamiętam zawartą przyjaźń z końmi spotkanymi o świcie i łubiny, w których umościłam sobie tymczasowe gniazdko. Pamiętam twarze wszystkich życzliwych mi ludzi, a czasem nawet kolory samochodów, które zabierały mnie w dalszą drogę albo szczegóły ubrań kierowców.
Pamiętam też szczególnie pewną panią, której córka podeszła do mnie na stacji benzynowej, z niemowlakiem na ręku. “Widziałam Cię, że stałaś przy drodze, potrzebujesz podwózki? U nas nie ma miejsca, ale może zabrać Cię moja mama, ona też jedzie do Reykjaviku”. Pamiętam, że żałowałam, że musiałam wysiąść już w Borganes. Starsza pani okazała się sympatyczną wariatką z burzą siwych włosów i długimi paznokciami jak u czarownicy. Magicznym ruchem uruchomiła wiekowy samochód, a ze starego radia popłynęły głośne, gitarowe chwyty jednej z piosenek zespołu Kaleo. Przy tych rockowych dźwiękach islandzka czarownica opowiadała mi o każdym z mijanych pagórków, które znała po imieniu. Była to najsympatyczniejsza, a zarazem najbardziej odjechała podwózka w moim życiu. Jeśli ukryci ludzie istnieją, to ona z pewnością ma do nich namiary.
+ Ulubione słowo
Ulubione filmy, obrazy, piosenki są trudne do określenia głównie dlatego, że należy wybrać jedno dzieło z szerokiego zakresu obejrzanych czy usłyszanych. Ale czy można w ogóle powiedzieć, że ma się ulubione słowo, na dodatek w języku, który ledwie znam? Ile słów liczy w ogóle słownik islandzki? Według profesor Uniwersytetu Islandzkiego, Guðrún Kvaran, bazy języka islandzkiego liczą od od 50 tys. do 519 tys. pozycji. Do tego dochodzą neologizmy, wchodzące do użycia rok za rokiem, ale nie zapisywane w słownikach. Czy da się więc wyłuskać jedno, ulubione słowo?
Da się. Moje ulubione islandzkie słowo to frábært! Oznacza tyle co: “świetnie”, “wspaniale”. Dlaczego to moje ulubione słowo? Bo w samym jego dźwięku jest tyle pozytywnej energii, że samo powiedzenie go wymusza uśmiech na ustach. To zresztą jedno z niewielu islandzkich słów, które umiem wypowiedzieć naturalnie i bez większych błędów w wymowie: frauuupert! Takie małe, a cieszy. Jak się masz? Frábært! Jak twój islandzki? Frábært! Cała Islandia jest frábært. I to, że dobrnęliście do końca tego tekstu też jest frábært.
“Tak naprawdę nie sposób słowami opisać takie doświadczenie, więc chwyciłam za farby i postanowiłam opowiedzieć o swoich emocjach obrazami.”
Justynę Dąbek poznałam osobiście, ale nie miałam pojęcia, że tworzy takie piękne rzeczy. Jej obrazy są tak rozchwytywane, że wciąż nie udało mi się żadnego upolować! Ukończyła Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej oraz Architekturę wnętrz na Wydziale Architektury i Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Aktualnie studiuje podyplomowo Malarstwo i rysunek na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Mieszkała 11 lat w Gdańsku. Od 4 lat mieszka i pracuje w Warszawie. A jej obrazy sprzedają się jak świeże bułeczki.
O jej niezwykłych, nastrojowych pejzażach nordyckich chciałam napisać już dawno temu. Nie było okazji na przeprowadzenie wywiadu na żywo, więc Justyna zgodziła się odpowiedzieć na moje pytania on-line. Opowiada w nich o swoich inspiracjach i drodze, która zawiodła ją na daleką Północ.
Utulę Thule: Zacznijmy od tego, skąd bierze się w Tobie ta miłość i inspiracja Północą?
Justyna Dąbek: Inspiracje Północą i sama fascynacja tym regionem świata ściśle związane są z moją miłością do muzyki, której słucham w zasadzie zawsze (szczególnie w trakcie malowania). Największą inspiracją są dla mnie artyści pochodzący ze Skandynawii, jak Ólafur Arnalds, Sigur Rós, Eivor, Hugar, ale też polscy muzycy jak np. Tides From Nebula. Islandią zafascynowałam się właśnie dzięki Sigur Rós. Pomyślałam sobie, że miejsce, w którym tworzy się muzykę o tak silnym ładunku emocjonalnym, tajemnicy, nostalgii i jednak
chłodnych odcieniach jest z pewnością szczególne. Później utwierdziłam się o tym oglądając teledyski. W klipie do utworu Olsen, Olsen zgromadzona pod ołowianym niebem publiczność słucha występu zespołu, pośród pustych pejzaży, w odcieniach zachodzącego słońca. Przyznaję, że zachwycił mnie ten widok i wtedy postanowiłam, że pojadę pewnego dnia na Islandię, aby samej doświadczyć tej atmosfery.
W takim razie kiedy był pierwszy raz i jak często bywasz na Północy?
Podobno wśród podróżujących w rejony północne obserwowane jest takie zjawisko jak “gorączka arktyczna”, która wywołuje w człowieku silną potrzebę powrotu na Północ. Jeśli to prawda, wydaje mi się, że gorączka mnie dotknęła! Zanim pojechałam na Islandię, dwukrotnie odwiedziłam Norwegię. Były to spontanicznie zorganizowane wycieczki do Stavanger (2016), gdzie udało mi się wejść m.in. na półkę skalną Preikestolen, odbyć rejs wzdłuż fiordów oraz przejść wiele kilometrów w górach w okolicy Bergen (2017). W 2018 roku spełniło się moje marzenie i pierwszy raz pojechałam na Islandię. To był styczeń. Dzień trwał zaledwie 6 godzin, temperatura odczuwalna: -13 stopni C. Głównym celem wyjazdu było polowanie na zorzę polarną. Mogę tutaj się pochwalić, że miałam przyjemność zobaczyć godzinny spektakl zorzy na niebie. W ubiegłym roku (2019) odwiedziłam Tromsø (tzw. wrota do Arktyki) i jak dotąd był to mój najdalszy wyjazd, 350 km za koło podbiegunowe. W tym roku moje plany podróżnicze niestety zostały pokrzyżowane z powodu pandemii. Chciałam pojechać do Oslo i zwiedzić tamtejsze galerie, w tym m.in. Muzeum Edvarda Muncha. Mam sporo pomysłów na kolejne podróże. Marzę o powrocie na Islandię i zwiedzeniu południowej części tej wyspy oraz Fiordów Zachodnich. Mam nadzieję, że któregoś dnia będę mogła pojechać na Spitsbergen i Wyspy Owcze. Na pewno będę jeszcze wiele razy wracać na Północ. Bardzo tęsknię za tym rejonem.
W takim razie co szczególnie chwyta Cię za serce? Co sprawia, żeby powtarzać te widoki na płótnie?
Początek prac nad moim cyklem, który roboczo nazywam “islandzkim” wiąże się z motywem mgły, którą obserwowałam w trakcie swoich licznych podróży pociągiem pomiędzy Gdańskiem a Warszawą. Zachwyciła mnie aura tajemnicy, którą buduje mgła w przestrzeni, to jak zmienia się pod jej wpływem nastrój i odbiór danego miejsca. Pomimo słonecznego poranka wielokrotnie nie opuszczało mnie uczucie niepokoju, gdy patrzyłam na migające za oknem mgliste widoki. Tutaj wracamy do początku naszej rozmowy, w którym wspomniałam o klipie Sigur Rós, bo moja obserwacja zbiegła się w
czasie z decyzją o podróży na Islandię. Na mnie ta wyspa zrobiła olbrzymie wrażenie. Intensywne emocje, które moim zdaniem wynikają z silnego oddziaływania przyrody, pustych pejzaży, niewielkiej liczby ludzi, dosyć dużej odległości od naszego kraju i kontrastów: wulkanicznej wyspy ognia, ale skutej lodem, surowej krainy. Do tego – nierealistyczne kolory wschodzącego słońca nad kraterem Kerið, albo zielone wstęgi zorzy. Chwilami czułam się jak na innej odrealnionej planecie, w zupełnym odcięciu od wszystkiego: ludzi, dobrych i złych momentów. Tylko ja i wszechogarniająca pustka. Tak naprawdę nie sposób słowami opisać takie doświadczenie, więc chwyciłam za farby i postanowiłam opowiedzieć o swoich emocjach obrazami.
Czy posługujesz się jakimiś konkretnymi kadrami, np. robiąc zdjęcia, czy transponujesz na płótna wspomnienia albo tworzysz jakiś ogólny “obraz pamięci” miejsc,w których byłaś?
Moje malarstwo z reguły (choć nie zawsze) dalekie jest od realizmu. Dla mnie te obrazy to rodzaj impresji, abstrakcji, bardzo mocno zniekształconego kadru. Przez długi czas celowo malowałam na małych formatach płótna, gdyż chciałam, aby cykl tych obrazów był pewnego rodzaju malarską pocztówką z danego miejsca. Aktualnie wszyscy wykonujemy mnóstwo zdjęć aparatem w telefonie. Niektóre są rozmazane, inne źle skadrowane, ale to, co w nich najważniejsze, to utrwalona sytuacja, wspomnienie o danej chwili. Podobnie było z moimi pracami. Tworząc ten cykl obrazów miałam pomysł, aby to była ilustracja ulotnego momentu, a prace eksponowane byłyby razem, wiszące na ścianie nieregularnie, w niewielkich odległościach, niczym zdjęcia w albumie. Tytułem obrazów sugeruję zwykle miejsce będące inspiracją do powstania danej pracy. Stąd też w moim portfolio malarskim można znaleźć takie tytuły jak Esja, Reynisfjara czy Svalbard.
A więc chodzi o uchwycenie chwili, ale nie portret konkretnego kawałka krajobrazu?
Malowanie każdego obrazu rozpoczyna się przede wszystkim od pomysłu, który powstaje gdzieś na styku wspomnień, tęsknoty, przywoływania obrazów i konkretnych zdjęć. Najważniejsze w malarstwie są dla mnie emocje i napięcia. Zależało mi na budowaniu atmosfery, zarysu sytuacji, miejsca, bardzo abstrakcyjnej niż dosłownej. Chcę zostawić odbiorcom mojej sztuki przestrzeń do własnych rozmyślań, interpretacji. Liczę też na to, że zanurzając się w pejzaże, ktoś poczuje dokładnie to samo, co ja w trakcie moich wizyt na Północy. Dostaję sygnały od miłośników mojego malarstwa, że to się udaje.
Dla przykładu powiem, iż jeden z moich obrazów Esja był inspirowany konkretną sytuacją – spacerem wzdłuż oceanu w Reykjaviku, z widokiem na łańcuch górski Esja. Wiał niezwykle silny, przeszywający wiatr od oceanu, wokół wszystko było skute lodem, fale rozpryskiwały się o chodnik. To był bardzo zimny dzień, zresztą pierwszy nasz na Islandii. Obraz jest celowo namalowany w odcieniach szarości i bieli, bo miał być ilustracją tej konkretnej chwili, zimna, uczucia niepewności, obaw. Pamiętam ten moment dokładnie.
Twoje obrazy z innych miejsc, np. Gdańska zachowują tę samą chłodną paletę, czy wypracowałaś jakaś jedną technikę do oddawania nastroju pustki, chłodu Północy? (dla mnie Gdańsk to już Północ!)
Zgadzam się z Tobą. Gdańsk dla mnie to również już Północ, za którą zresztą bardzo tęsknię. Dobór kolorów wynika niejako z treści obrazu, historii, którą chcę opowiedzieć. Pytasz w kontekście pracy Zielona latarnia, która faktycznie emanuje chłodem zarówno barwnie, jak i sytuacyjnie. To też jest zapis konkretnej chwili. Ciepłe światło pogodnego dnia, błękitne niebo, kontrastuje z samotną przestrzenią, pustką. Sytuacja pełna napięć. To nie jest tylko obraz o pejzażu, widoku, czy latarni. Liczę na to,że w tej pracy dostrzeżona będzie też historia o emocjach. Może pustce, samotności, trudnych decyzjach, a może odwrotnie – pogodnych momentach, nadziei, drogowskazie. Każdy na pewno zinterpretuje tą pracę na własny sposób, przetwarzając ją przez własne nastroje, swoją aktualną sytuację emocjonalną.
Jeśli chodzi o technikę, maluję głównie moimi ulubionymi farbami olejnymi, czasem akrylem. W zależności od koncepcji farba nakładana jest cienką warstwą, innym razem przy pomocy szpachli, tworzy gęsty i gruby impast.
Czy pracujesz w plenerze, a może jednak obrazy powstają już w pracowni?
Cykl islandzki powstał w pracowni, a tak naprawdę – w moim mieszkaniu, w którym również maluję. Aktualnie przymierzam się do prac nad nowym cyklem obrazów. Szkice do tej serii już powstają w plenerze. Wiąże się to ściśle z tematem, który dedykowany będzie morzu. Zapowiedź tego cyklu można zobaczyć na moim Instagramie i Facebooku. Nie wiem jeszcze sama, w jakim kierunku rozwijać będą się te prace. Zachęcam więc do śledzenia!
Kiedy planujesz kolejną wystawę Twoich prac albo gdzie poza Internetem można je oglądać?
W związku z tym, że aktualnie studiuję podyplomowo malarstwo na łódzkim ASP, większą część swojego czasu poświęcam na malowanie bieżących zadań z uczelni. Najbliższa wystawa , na której można byłoby obejrzeć m.in. moje obrazy miała odbyć się pod koniec czerwca bieżącego roku. Byłaby to wystawa końcoworoczna studentów malarstwa. Aktualnie nie wiadomo kiedy konkretnie się odbędzie. Tu ponownie zachęcam do śledzenia mediów społecznościowych, gdzie z pewnością zamieszczę informację, jak tylko będzie wiadomo, kiedy wznawiamy studia. Niezależnie od tego, na pewno chciałabym zorganizować w przyszłości indywidualną wystawę dedykowaną mojemu nowemu cyklowi obrazów.
Nie wybaczę sobie, jeśli ją przegapię! A teraz najważniejsze: jak je kupić Twoje obrazy? Na Twoich profilach widzę już sprzedane dzieła, a naprawdę chciałabym powiesić jedno u siebie!
Bardzo mi miło, dziękuję! Jeśli podoba się Tobie któraś z moich prac, to proponuję bezpośredni kontakt. Na tę chwilę nie mam uruchomionego sklepu internetowego. Od dwóch lat regularnie przeznaczam jeden obraz na aukcję charytatywną Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W najbliższym roku na pewno pojawi się aukcja z moim obrazem. Pomyślałam sobie nawet, aby namalować pracę specjalnie na najbliższy finał. Kto wie, może będą to nawet motywy skandynawskie…
Bezpośredni kontakt z Justyną możecie uzyskać za pomocą jej kont na mediach społecznościowych. Tam znajdziecie również więcej jej prac.
18.10.2018r. Wystawa APA-ART z okazji obchodów 25-lecia APA Wojciechowski Architekci w Warszawie. Miałam przyjemność…
autor: Alda Sigmundsdóttir tytuł: Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach rok: 2020 wydawnictwo: Poznańskie liczba stron: 250
Jeśli znane Wam jest już nazwisko Aldy Sigmundsdóttir, to albo jesteście wiernymi fanami Islandii sprzed lat, albo dowiedzieliście się o niej niedawno. Niezależnie od tego: warto znać jej książki.
Myślałam, że całkiem sporo wiem o kulturze Islandii. Tymczasem na horyzoncie pojawiła się Alda Sigmundsdóttir, która wywróciła mój stan wiedzy do góry nogami. No dobra, jej dotychczas jedyna książka dostępna w języku polskim, Mała księga Islandczyków (wyd. Innymi słowy, 2015), czyli 50 esejów o dziwactwach tego narodu, nie była szczególną wycieczką poznawczą. Co innego z kolejną częścią, czyli wydaną niedawno przez Wydawnictwo Poznańskie Małą księgą dawnych Islandczyków. To dopiero jazda bez trzymanki, bo nawet jeśli ktoś wie, że Islandczycy bywają dziwni, to nie zgadłby, że są tacy od dawna. I to jak!
Zdradzę tylko tyle, na ile pozwala opis wydawniczy. Z Małej księgi dawnych Islandczyków dowiecie się między innymi o tym, jakie zastosowanie miały „patyczki czuwania”, czym jest “bogowanie przez okno”, albo o co chodziło ze wzdychaniem przed śmiercią. Takie i inne niecodzienne zwyczaje w niektórych częściach Islandii obowiązywały jeszcze o końca XX wieku! Dzięki Aldzie czytelnik może dopasować swoje wyobrażenie o współczesnym Islandczyku do etosu życia na wsi, które wynika z islandzkiej kinematografii. To bardzo ważne, że autorka wypełnia lukę między dobrze znaną epoką wikingów a czasami dzisiejszymi. To, co działo się na Islandii między średniowieczem a XIX wiekiem jest często pomijane w polskich pozycjach na ten temat, a trzeba przyznać, że to spory kawałek islandzkiej historii. Kolejny element układanki istotnej dla zrozumienia “islandzkiej duszy”, jak zgrabnie ujmuje to sama autorka.
Alda Sigmundsdóttir nie jest ekspertką z zakresu antropologii czy etnologii, co podkreśla na samym wstępnie. To cenna uwaga, bo wielu mamy na rynku ekspertów od Islandii pozbawionych tej cnoty skromności. Autorka Małej księgi… jest Islandką, jednak dorastała poza krajem, a wróciwszy do ojczyzny po latach, poznawała ją jakby na nowo, okiem cudzoziemca. Założyła bloga The Iceland Weather Report, na którym dzieliła się swoimi obserwacjami w języku angielskim, a z czasem zaczęła relację z przebiegu wielkiego kryzysu ekonomicznego. To doprowadziło to wydania pierwszej książki, a potem kolejnych. Każda charakteryzuje się swobodnym stylem dziennikarskim, a dość dowolnie ułożone eseje opisują pojedyncze, zdaniem autorki ważne uwagi, zagadnienia. Mimo popularnonaukowego charakteru tych krótkich tekstów, pisarka powołuje się na różne źródła, w przypadku Małej księgi dawnych Islandczyków głównie na Íslenzkir þjóðhættir Jónasa Jónassona oraz inne dzieła etnografów. Dzięki temu lektura jest wiarygodna, choć przetykana subiektywnymi ocenami i kąśliwymi uwagami od autorki.
Ja sama podczas lektury śmiałam się na zmianę z otwieraniem buzi ze zdziwienia. Czy naprawdę można było przypisywać ochronną funkcję głowie konia wetkniętej w stóg siana, jednocześnie bojąc się, że zalęgną się w nim myszy? Czy mogło istnieć aż tyle przesądów związanych z ciążą czy narodzinami dziecka? Wreszcie: czy gość przybyły w środku zimowej nocy pukając w okno nie straszył mieszkańców bardziej niż duchy, po których spodziewano się pukania w drzwi? Alda sama stawia te pytania, dowcipnie kwitując dziwaczne przekonania swoich przodków. Być może właśnie to, że autorka uważa się za obcą we własnym kraju, pozwala jej na chłodne i trzeźwe ocenienie dawnych zwyczajów. Tyle poświęconej uwagi i pasja, która sączy się z kolejnych kart Małej księgi… daje każdemu miłośnikowi Islandii okazję do poznania mieszkańców Ultima Thule z innej strony.
Tę książkę po prostu trzeba mieć na swojej półce. Jest piękne wydana, choć polskie tłumaczenie, autorstwa Katarzyny Bażyńskiej-Chojnackiej oraz Piotra Chojnackiego, miejscami pozostawia wiele do życzenia. Przeszkadzało mi między innymi określenie “ukryty lud” i “niewidzialni ludzie”, może dlatego, że przyjęło się już tłumaczenie huldufólk na “ukrytych ludzi”. Niby drobiazg, a jednak powodujący zgrzyt. Wielokrotnie zastanawiało mnie również użycie anachronizmu “najmici” zamiast bardziej współczesnego słowa “najemcy”, oraz “warzucha”, którą najprawdopodobniej pomylono z “dzięgielem” (angeliką). Alda wspomina roślinę bogatą w witaminę C, którą jeszcze do niedawna jedzono dla zdrowia zębów i dziąseł. Owszem, warzucha jest bogata w witaminę C, ale z moich źródeł wynika, że to właśnie angelika uchroniła Islandczyków przed szkorbutem.
Wreszcie trzeba przyznać, że Wydawnictwo Poznańskie poradziło sobie świetnie z pewnym skandalem. Warto bowiem nadmienić, że recenzowana tutaj pozycja nie pojawiłaby się w ofercie Wydawnictwa gdyby nie inna książka o Islandii, wycofana już zresztą z oficjalnej sprzedaży. Autorka tej książki była oskarżona o nadmierne inspirowanie się jej tekstami innych, co nagłośniła właśnie Alda zwracają uwagę, że również została poszkodowana. I faktycznie, muszę przyznać, że wiele z treści obecnych w Małej księdze dawnych Islandczyków brzmiało znajomo. Szczęśliwie polski czytelnik może zapoznać się z oryginałem, a nie jego wątpliwą kopią. Mam nadzieję, że na polskim rynku pojawią się też inne dzieła islandzkiej dziennikarki, bo po prostu są tego warte!
In my perception of Copenhagen, this city is a home city. It is not far-fetched to say that it feels like home here.
It was probably in the Golden Age when both “hominess” and “hygge” became important Danish virtues. In Danish culture “home” and “hominess” have been of symbolic, if not sacred, value. Their special place dates back to Biedermeier bourgeoisie, but links mostly to Protestantism and will also appear in the discussion about “hygge”. When you ask a Dane what hygge actually is, they would reply that only a person living here can understand. However – if we simplify hygge to how it has mostly been defined since its international commercial success, namely: by blankets, candles and hot chocolate – this particular idea of cosiness and hominess will appear common for all Northern countries, not only Scandinavian or Nordic, but also Canadian. Hygge is much more than a product form a lifestyle magazine. Is has been long studied by anthropologists and culture scientist as a concept, or phenomenon, that comes from, or was caused by, Danish national self-perception.
According to dr Jeppe Trolle Linnet hygge used to be perceived as an identity symbol in Denmark, but mostly facing historic “disasters”, such as losing political power or economic strength. Nowadays it can rather be defined as “quality of face-to-face togetherness, and the pleasurable ambience of certain places”, mostly save, familiar and comfortable ones. This is why hygge is mostly connected with home, a “shelter” protecting us from circumstances we tend to avoid. What is then “hyggeligt” (of hygge) is any sign of slowness, simplicity, relaxation, in contrast to stress, strangers and strict discipline. Hygge can be found in Copenhagen, but cannot be bought. You can find a hyggelig café, order a delicious drømmekage and read this article underneath a blanket, hearing the rain pelting the window. But it is not the place nor the accessories creating the moment of hygge. It is the overall atmosphere and your own attitude – these can be found elsewhere in the world. And it is true that only Danes can fully describe what is means.
When I said Copenhagen feels like home to me, I did not mean the real attachment I created over these several visits. What I wanted to underline was the home-like atmosphere of many places here. Take cafés or museum venues, filled with comfy armchairs, beautiful cushions, hassocks, dim light. You are welcome to stay longer, sink into the sofa, read a book or just enjoy the moment with a cup of coffee. The stuff is friendly and support you with their smiles. Authentic or fake, it does not matter to you. You will not experience it in any café in Paris, although the culture of hanging around in cafés is also important in France. But it seems that creating home-like interiors is a very Danish thing.
Take private art galleries, like Clausens kunsthandel&Banja Rathnov (Studiestræde 14). Once you are there, it feels almost like home, furnished and decorated like a private apartment. Size wise, it is far behind the biggest galleries in Copenhagen, yet its specific home-like atmosphere deserves your attention. Established in 1953, this gallery with traditions have sold graphic works, drawings, watercolours and oil painting by various Danish artists, but in its cosy art shop you may also find books and catalogues published by the gallery, along with CDs and videos related to the exhibited artists.
This place was described to be as hyggeligt, an adjective that derives from hygge. Both a verb and substantive, hygge means to enjoy the moment on many different levels. It is much more than blankets, candles and hot chocolate, as it has been defined by many lifestyle magazines published since 2016, the “discovery” of hygge. However, the concept of hygge had been an important part of the Danish soul way before the book by Meik Wiking conquered bookshops around the world. Anthropologists link hygge with feeling of safety, togetherness, simplicity and comfortable places just like one’s home. Experiencing hygge is mostly described as staying in a “shelter”, being surrounded by the familiar, the cosy, the safe. It can also be associated with childhood, nice time spent with friends, holidays in a summerhouse and free-time activities such as needlework.
Both hygge and hominess might be the key to understand the international success of Danish design. Warm light of PH lamps, upholstered Arne Jacobsen’s armchairs, comfortable chairs of all possible shapes by top designers of the 60s and 70s – all these projects had crucial influence on what we imagine now as “Scandinavian interior”. The tradition is still being maintained by contemporary designers (such as Louise Campbell and Søren Rose, definitely worthy your attention!), whose studios are located all over Copenhagen. However, you do not need to enter their ateliers to fully experience the diversity and creativeness of Danish designers. To start with, I highly recommend a visit to the Danish Design Museum (Bredgade 68), where you can both jump into the past and follow the current trends. On the way back from the Museum, you will spot eye-catching vitrines of the fanciest design shops: Carl Hansen & Son, Dansk Møbelkunst Gallery and KLASSIK, followed by several dozens of shops in the city centre. My personal favourite is a pop-up store The Apartment, a marvellously designed interior filled with hand-made rugs, fabric wallpapers, colourful coffee sets, lamps and other beautiful, yet pricy, items. After feeding your eyes, you can also improve your knowledge and attend one of events offered by Danish Design Centre (Bryghuspladsen 8).
Read more about happiness in Denmark’s capital in Contemporary Lynx.
autor: Janina Ryszarda Szymkiewicz tytuł: Islandia jak z bajki rok: 2012 wydawnictwo: Arisa liczba stron: 288
Islandzki elf o imieniu Kasia postanowił podarować mi swój egzemplarz rzadkiej książki. Pewnego dnia po prostu znalazłam ją w swojej skrzynce, reagując na paczkę jak dziecko.
Tej pozycji nie dostaniecie w Polsce. A przynajmniej nie znajdziecie jej w naszych księgarniach, bo została wydana na Islandii. W roku jej premiery można było ją kupić w niemal dowolnym punkcie na Wyspie. U nas to biały kruk i polowałam na niego od dawna, bo to na ten moment ostatnia z polskojęzycznych pozycji islandzkich, których jeszcze nie przeczytałam. “Islandia jak z bajki”, bo o tej książce mowa, zdążyła już więc w moim przeświadczeniu obrosnąć legendą. I choć co nieco o niej słyszałam, spodziewałam się literackiego Świętego Grala. Do lektury przygotowywałam się przez pół tygodnia, żeby wreszcie wygodnie usiąść z nią w fotelu podczas majówkowego weekendu. I połknąć w jeden, może dwa popołudnia.
Dobra, sama zaczynam snuć własne bajki. Tak naprawdę za lekturę zabrałam się tego samego dnia, kiedy książka do mnie dotarła. Tylko że był to już późny wieczór, a pierwsze strony były mało zachęcające. Ot, opis podróży po Islandii, pech chciał, że najbardziej klasyczny z możliwych – od Keflaviku na południe, przeciwnie z ruchem wskazówek zegara. W połowie pierwszego rozdziału ziewnęłam i zgasiłam lampkę przy łóżku. Już chciałam spisać lekturę na straty, ale obiecałam sobie, że podzielę się z Kasią moją opinią. Dlatego potrzebowałam wolnego dnia, kiedy zmęczenie nie znuży mnie bardziej niż sama opowieść. Z “Islandią jak z bajki” spędziłam więc majówkę na słonecznym balkonie:
I warto było dać książce drugą szansę. Tylko połowa wywodu to faktyczny opis podróży po Islandii. I żeby nie było: to nie jest tak, że każda relacja samochodowej rundy Jedynką jest według mnie nudna. Są ciekawie napisane książki, ale też takie, w których autora jest za dużo i jego subiektywne wtręty przeszkadzają w śledzeniu akcji. Powiedziałabym, że w powieści Janiny Ryszardy Szymkiewicz są obie te skrajności. W wielu momentach czuć lekkość pióra i czyta się tekst z ogromną przyjemnością, ale co kilka stron czekają czytelnika pewne zgrzyty, a więc to, co nazywam “wsadzaniem rozmówcom fragmentów przewodników do ust”. Jasne, możemy umówić się, że dialogi to czysta fikcja i że bohaterowie wcale nie o tym rozmawiali. Nie mamy nawet pewności, czy Janek i Hania to autorka i jej mąż, a może postaci zmyślone. Ale można pisać fikcję, która porywa. Niestety nie jest to możliwe, kiedy bohaterowie popisują się wiedzą faktograficzną i w zwykłym small-talku przy kawie rzucają datami, nazwiskami i specjalistycznymi terminami z islandzkiego. Rozumiem, że książka miała “bawić i uczyć”, czyli snuć opowieść i jednocześnie przywoływać fakty. W moim przypadku skutkowało to poczuciem irytacji, choć – gdyby wyrzucić ozdobniki i przytoczenia – dowiedzieć się można z tej pozycji naprawdę wielu ciekawych rzeczy. Nie można nie powiedzieć, że autorka nie odrobiła lekcji.
Podczas gdy rozdziały z serii “W trzydzieści dni dookoła Islandii” mają udawać relację z podróży, przeplatające je rozdziały prezentują wydarzenia z przeszłości, ale też jakby mocno podkolorowanej. Niezależnie od literackiej wartości tych fragmentów, są miłym odpoczynkiem od nazw geograficznych, liczb przejechanych kilometrów i wypitych podczas przystanków kaw. W nich dowiemy się więcej o życiu Polaków na Islandii, o przyjeździe na Vestmannaeyjar i podjęciu pracy w przetwórni rybnej pomimo wyższego wykształcenia. W tej fragmentarycznej opowieści brakuje jednak porządku, może nawet konsekwencji. Raz bohaterowie mieszkają na Wyspach, raz w Akureyri. Raz mają problem wypowiadać islandzkie imiona, a potem bez problemu rozumieją rozmowę Björk z pracownikiem hotelu. Może to nie są ci sami ludzie? Może to reprezentacja różnych emigrantów z Polski? A jednak ma się wrażenie, że to zawsze historia tego samego małżeństwa, od lat mieszkającego i pracującego na Islandii, a więc znającego Reykjavik jak własną kieszeń. Z kolei relacja z podróży pisana jest jakby z pozycji osoby, która po raz pierwszy zwiedza Islandię. Jak to pogodzić?
A może nie należy wymagać żadnej konsekwencji. Może należy traktować powieść jak podręcznik od historii i geografii. Czytać fragmentami, przewertować do momentu, który wydaje nam się ciekawszy. Pomijać partie, w których Hania/autorka chwali się swoją wiedzą, międzynarodowymi przyjaźniami, stołowaniem w drogich restauracjach i niemal poddańczą miłością swojego męża (tego ostatniego nie dało mi się przełknąć). A całość traktować raczej z przymrużeniem oka, bo choć bezsprzecznie autorka korzystała z wiarygodnych źródeł, popełniła kilka merytorycznych błędów. Nie są one jednak na tyle poważne, żeby je tu wymieniać. Czyta się to po prostu dobrze i łatwo łaknie wiedzę. Ale nie jest to lektura wyższych lotów.
Tyle z niespodzianek na minus. A zaskoczenie na plus? Zdecydowanie fragment poświęcony Grenlandii, bo nie spodziewałam się jej w książce o Islandii. Jako że sama coraz częściej sięgam po lektury związane z tą częścią świata, czytałam to z większą przyjemnością, bo odkrywałam mniej znane tereny. Z uśmiechem na twarzy czytałam na przykład o Tupilakach, mając w pamięci obejrzany niedawno jednym tchem serial Fortitude, kręcony na Islandii, ale dziejący się na Spitsbergenie. To, co łączy wszystkie te miejsca, ale dotyczy przede wszystkim Grenlandii, to problem postkolonialnej nierówności społecznej. Ta zdaje się zaskakiwać samą autorkę, jak gdyby odkrywała Amerykę niczym Leif Eriksson.
Wyzłośliwiam się, ale niestety w wielu miejscach forma trąci manierą innej, zniesławionej już książki o Islandii. Sam już tytuł zapowiada, że Islandia jest krajem z kosmosu, najlepszym i najpiękniejszym miejscem na świecie. Autorka zachwyca się każdym kamykiem i podrywem wiatru, wybierając tylko te elementy, które pasują do idealnego obrazka. Nie ma w tym nic złego, dopóki narracja nie staje się zbyt cukierkowa. Tu jednak nie tylko Islandia podlega idealizacji, czy może nawet hiperbolizacji, ale też miłość pomiędzy bohaterami, ich wiedza na temat Islandii czy zdziwienie miejscowych taką niebywałą znajomością Wyspy. W Islandii jak z bajki wszystko jest proste i piękne, no może z wyjątkiem szutrowych dróg i nieprzyjemnego pisku w samochodzie. No i koszmarów sennych, które budzą Janka w ostatnim rozdziale książki. Ale o co dokładnie chodzi w tym wątku, nie mam najmniejszego pojęcia. Na moje oko była to ostatnia okazja do popisu wiedzą na temat mitologii nordyckiej. I niestety – znowu – poprowadzona dość niezręcznie…
Trzeba jednak zaznaczyć, że to książka z 2012 roku, a czytam ją w 2020, mając na koncie niemal wszystkie książki o Islandii napisane po polsku w ostatniej dekadzie. Jestem więc już uodporniona na “zaczarowywanie” Islandii, ten styl, który jeszcze do niedawna był w modzie. Lecz – uwaga! – o Islandii można pisać inaczej. Można pisać o wadach, trudach, deszczu, wietrze, nieprzyjemnościach. To też jest Islandia jak z bajki. Tylko nie takiej, jaką znamy z dzieciństwa.
Bardzo dziękuję Kasi za ten podarunek. Mam taki pomysł, żeby podzielić się z Wami tym białym krukiem w ramach akcji “Stowarzyszenie Wędrującej Książki”. Szczegóły akcji znajdziecie na moim Facebooku i Instagramie. Jeśli jesteście zainteresowani wzięciem udziału, piszcie!